STO WIERSZY POLSKICH (XXII)

Współcześni poeci polscy, namiętni czytelnicy naszej poezji romantycznej, a zarazem znawcy literatur światowych, nie zapominając o swoich korzeniach, często wybierali inną drogę. Tworzyli wiersze w których pojawiały się monumentalne postaci, wykraczające daleko poza obręb polskich spraw i ustawiające się w jednym szeregu z największymi kreacjami liryki światowej. Najlepszym przykładem jest tutaj Zbigniew Herbert, miłośnik kultury śródziemnomorskiej, znawca filozofii i duszy ludzkiej, prawdziwy arbiter elegantiarum, może świadomie, a może nieświadomie, prezentujący w swoich dziełach postawę zbliżoną do Sienkiewiczowskiego Petroniusza. Jego centralna postać poetycka – Pan Cogito – jest  czytelnym przesłaniem dla całej ludzkości – nie dla jednego małego narodu. I prezentuje postawę niezgody a zarazem trudnej harmonii ze światem, kreuje człowieka, który staje śmiało do konfrontacji z wyzwaniami i walczy o wielkość mówiąc: Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu/ po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę/ idź wyprostowany wśród tych co na kolanach/ wśród odwróconych plecami i obalonych w proch/ ocalałeś nie po to aby żyć/ masz mało czasu trzeba dać świadectwo/ bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny/ w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. (Przesłanie Pana Cogito) Oto sytuacja człowieka naprawdę wielkiego, idącego do przodu, zdającego sobie sprawę z zagrożeń i ulotności ludzkich losów. Każdy z nas ma mało czasu, każdy musi szybko dać świadectwo, bo prawa biologii i eschatologii są nieubłagane, bo stale pojawiają się przeszkody, materialne i ludzkie, które potrafi pokonać tylko jednostka wybitna, widząca swój cel i pełna pasji. Świat niechętnie akceptuje tych, którzy wybijają się ponad przeciętność, mnoży zagrożenia, stale poddaje próbom ludzi, którzy dążą, którzy idą do przodu. Ale przecież, z drugiej strony, taka sytuacja jest niezbędna by mocarz się ukształtował, by zahartował się w walce i siłą ducha, siłą woli dźwignął sam siebie ponad tłumy. Herbert wskazuje, iż potrzebna jest silna wola, twardość w obliczu odwiecznej entropii, niezbędna jest też świadomość kruchości bytu, a nade wszystko odwaga, która – w ostatecznym rachunku – jest najważniejsza i pozostaje w pamięci wraz z centralnym przesłaniem. Przypominają się tutaj bohaterowie jednego z samolotów porwanych przez terrorystów 11 września 2001 roku. Gdy zorientowali się, że przed nimi jest już tylko nicość, że nie ma ratunku dla ich jednostkowych losów, postanowili dać świadectwo całej ludzkości, zawołali mężnie Let’s roll (Ruszajmy) i nie dopuścili do wykorzystania samolotu jako pocisku. Pozostawili swoje żony i dzieci, swoje światy i swoje zamierzenia, ale zawołali: Let’s roll! Takiej postawy, oczywiście na innych planach istnienia, domaga się Herbert od człowieka wielkiego, taki monumentalny kształt mu wyznacza.

W poezji Herberta jest też inna postać, która swoją wielkość odsłania w obliczu przewidywanej śmierci. Wychodzi jej jednak naprzeciw, bo pragnie ocalić swoje człowieczeństwo. Ukazuje człowieka, który podjął decyzję, człowieka, który postanowił zrezygnować z wygodnego i bezpiecznego życia na prowincji imperium i wyjść naprzeciw swojemu przeznaczeniu. Trzymanie się z dala od wiru wydarzeń, unikanie konfrontacji z potęgą władcy, sycenie zmysłów barwą i zapachem sykomoru było wegetacją. Ten Rzymianin przemógł strach i postanowił przeciwstawić się cesarzowi. Nie będzie dłużej stał w chórze chwalców, nie będzie klaskał, nie będzie zabiegał o względy. Wie, że w miejsce ofiarowanego mu złotego łańcucha, zakują go za to w żelazne kajdany. Godzi się jednak na to, bo w ten sposób zachowa swoją godność. Długo trzymał się z dala i schodził z drogi zagrożeniom, ale teraz wejdzie na szlak i ruszy w przeciwną stronę. Jego dobrowolna banicja spowodowała, że świat stracił dla niego urok. Pojawiły się symptomy obłędu, wszystko zaczęło jakby falować w jego świadomości, winnice, drzewa i domy straciły punkt oparcia. Nastąpiło też groźne wzmocnienie rzeczywistych elementów świata, deszcz stał się nieomal szklany, a kwiaty zaczęły pachnieć parafiną. Odeszli też gdzieś rzymscy bogowie i tylko o puste niebo kołacze suchy obłok. To jest opis depresji, która odbiera siły i nakazuje szybko szukać ratunku. Herbert nie precyzuje o jakie czasy chodzi, ani o jakiego władcę, ale powszechność imienia Druzus z dalszej partii wiersza, na dworach Kaliguli, Klaudiusza i Nerona, pozwala przypuszczać, że chodzi o panowanie jednego z tych cesarzy. Z kolei obecność Tacyta (55-120) przy cezarze sugeruje raczej schyłek rządów Domicjana (81-96). Którykolwiek jednak władca by to nie był, to do każdego z nich odnoszą się słowa Swetoniusza, w tym przypadku przyporządkowane Neronowi: bez żadnego wyboru ani miary skazywał na śmierć, kogokolwiek zechciał i z jakiejkolwiek przyczyny. ( Żywoty Cezarów, Wrocław 2004, s. 430.) Z takim władcą ma do czynienia prokonsul, który decyduje się opuścić swoją prowincję. Boi się bardzo tego, co go spotka na dworze cezara, ale nie potrafi dłużej tkwić w bezruchu, który jest innym rodzajem śmierci. Przygotowuje się do wyjścia, rozmyślając o technikach mimikry – od tej chwili będzie ustawiał uśmiech i grymas twarzy, będzie powstrzymywał dolną wargę by nie wykrzywiała się pogardliwie, będzie patrzył „pustym wzrokiem” w dal, a nade wszystko spróbuje zapanować nad podbródkiem, drżącym na widok dowódcy gwardii pretoriańskiej. Wie też, że nie będzie pił wina z cesarzem, bo zbyt wielu czyha na jego życie i raz po raz zatruwa napoje. Postanawia jednak stawić czoła wyzwaniom i oszukuje sam siebie, naiwną myślą, że jakoś się wszystko ułoży. Herbert pokazuje tego człowieka w najważniejszym momencie jego życia, kiedy odrzucił strach i podjął decyzję, że stanie do konfrontacji z potęgą cesarstwa. W tej jednej chwili jego bohater urósł do wymiarów gigantycznych, stał się monumentalnym posągiem człowieka, zrywającego pęta, stającego do walki. I choć wie, że to będzie jego ostatni bój, choć wie, że nie będzie decydował o swoim losie, postanawia ruszyć w drogę. Przypomina w tym postanowieniu Jezusa Chrystusa, który także śmiało stanął do konfrontacji z imperium. Mógł zaprzestać nauczania, mógł schronić się w którejś z palestyńskich wiosek, ale jednak jego misja wymagała ofiary, jego nauka o wolności i wyzwoleniu duszy, wiązała się z odwagą ostateczną, z poświęceniem samego siebie na krzyżu. Prokonsul Herberta, tak długo opływający w zbytki, tak jednostajnie żyjący, od uczty do uczty, od zaspokojenia do zaspokojenia, zauważa bezsens swojego życia i wychodzi naprzeciw temu, co ma się wydarzyć. Ma nadzieję, że jakoś się wszystko ułoży, choć tak naprawdę wie, że idzie na śmierć…

* * *

Leopold Staff pisał w jednym ze swoich wierszy: O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa,/ W brązie zachodu kute wieczornym promieniem,/ Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa,/ Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem. Brzmiały we mnie te słowa, gdy pojechałem do pradoliny Noteci, nieopodal wielkich stawów rybnych, gdzie na przelotach gromadzi się sporo rzadkich ptaków. Wiele razy tam byłem z lornetką i moimi aparatami fotograficznymi, ale jakoś nigdy specjalnie nie zwróciłem uwagi na wyniosłą olchę, rosnąca tuż przy skarpie. Może tym razem słońce inaczej ją oświetliło, może czułem się szczególnie odprężony i jasno patrzyłem na świat, a może po prostu zadziałała moja wyobraźnia. Patrzyłem na ten ogrom konarów, mniejszych gałęzi i liści i natychmiast przypomniałem sobie o drzewach z obrazów René Magritte’a, w nich także jest coś tęsknego i tajemniczego, jakaś aura cudowności i nadrealnej ulotności. To drzewo także istniało w realnym świecie, a zarazem było emblematem czegoś niewypowiedzianego, jakiejś wielkiej, ciągnącej się przez lata tajemnicy. Przysiadało na nim hałaśliwe stado gawronów i co jakiś czas zrywało się do lotu, ale zauważyłem też dwie pary grzywaczy, sójki i kawki, co chwilę znikały w gęstwinie liści mniejsze ptaki, trudne do określenia z daleka i połyskujące w słońcu. Dla nich to drzewo było jak wyspa, na której mogły się zatrzymać po podniebnym locie, ukryć przed drapieżnikiem, a w nocy spokojnie zasnąć w rozwidleniu gałązek lub w niecce w popękanej kory. Moja wyobraźnia podsunęła mi obraz pokrytych roślinnością wietnamskich skał na Morzu Południowochińskim, do którego zbliżają się dżonki. W tej przestrzeni, w tym miejscu drzewo to trwało od dziesiątków lat, opierało się dziejowym burzom i atmosferycznym anomaliom, wiele razy uderzał w nie piorun, a wichury naginały i łamały gałęzie, ale ono, silnie utwierdzone w ziemi nie poddawało się i osiągnęło gigantyczne rozmiary. To dla mnie ważny znak i podpowiedź, że kruchość i delikatność może przetrwać i stać się prawdziwym monumentem natury. Moje życie zawsze wypełnione było tęsknotą za czystością i pełnią, a wiele chwil miało w nim wymiar sakralny i pozwalało wierzyć, że zbliża się czas wielkich wydarzeń. I one nadchodziły, przedzielone okresami bólu i cierpienia, smutku i zamyślenia, stawały się częścią jednostkowego losu i trwania przy przekonaniu, że jest jakaś wewnętrzna logika kolejnych elementów, życia i przemijania. Bo przecież – jak mówi Staff: Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza/ I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa,/ Z których widmami rośnie wyzwolona dusza…/ O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa! I cóż jest piękniejszego od takich chwil, gdy nagle zauważamy znak, wyrazisty i pulsujący znaczeniami, pojawiający się w określonej chwili, ale rozrastający się jak wielka olcha i pozostający w świadomości na zawsze.

JESIENNA SYMFONIA

Foto Philip Heron

Wrzesień to czas niezwykłej życiowej i wizualnej aktywności szpaków (Sturnus vulgaris), które przygotowują się do odlotu ku ciepłym lądom. Muszą zgromadzić sporo tłuszczu by pokonać ogromne przestrzenie i uganiają się za ostatnimi muchami, komarami, meszkami, zjadają też dojrzewające owoce krzewów i drzew, czyszczą w sadach to, czego ludzie nie zerwali lub co nie spadło z gałęzi. Upodobały sobie górne partie starych lip i dębów, klonów i olch, gdzie przesiadują czasami całymi stadami wśród szeleszczących liści i popiskują, wydają dźwięki, które są jak zew dalekich lądów. Często zrywają się do lotu i trenują mięśnie, kołują nad polami i zabudowaniami, falują w powietrzu jak wielki, mieniący się odcieniami sztandar jesieni. Równie nagle opadają na trawę lub na gałęzie i znowu manifestują dziwnymi dźwiękami swoją obecność i coraz większą gotowość do odbycia podróży. W tym momencie są bardzo piękne, ich skrzydła opalizują czernią i zielenią, dzioby mają intensywnie żółte i mnóstwo kolorowych plamek na puchu i lotkach. Przystaję często pod drzewami i przysłuchuję się tym odgłosom, tej niczym niezmąconej symfonii natury, staram się wypatrzyć pośród konarów pojedyncze osobniki, a czasem widzę ich wielkie skupiska, jakby nuty na pięcioliniach postawionych pionowo, ku niebu. To niewątpliwie jeden z piękniejszych polskich spektakli ornitologicznych, dający się porównać z przelotami dzikich gęsi i kormoranów, z majestatem lotu żurawi i łabędzi. Jesienne słońce operuje dość mocno i czasem, gdy złota polska jesień przeciąga się ku październikowi i listopadowi, szpaki zostają u nas bardzo długo. Owoce czeremchy i kruszyny, głogu, jarzębiny, rokitników i czarnego bzu są jak zaproszenie i odlot przeciąga się i przeciąga. W końcu jednak lodowate, północne wiatry i coraz dotkliwsze przymrozki dają sygnał, by ruszać. Małe stada łączą się wtedy w ogromne chmury ptaków, przesuwające się nad Europą i kierujące się ku Południowym krainom. Wiele z nich zginie podczas przelotów, inne znajdą śmierć w deltach afrykańskich lub azjatyckich rzek, ale sporo wróci na wiosnę i będzie cieszyć moje oko przez kilka miesięcy.

DOŚWIADCZENIE LASU

Jako młody chłopak stale obcowałem z lasem, który był jedną z otwartych przestrzeni, ciągnących się kilometrami poza moim osiedlem. Na północy były stare cmentarze, na południu lotnisko, na wschodzie rozłożyło się miasto, a na zachodzie ścieliły się wielkie obszary drzew iglastych i liściastych. Najwięcej było sosen, ale zdarzały się modrzewie, świerki, a w niektórych miejscach pojawiały się dziwne enklawy. Tuż przy torach kolejowych, prowadzących do Poznania, na wprost lotniska był na przykład spory kwadrat bardzo wysokich akacji, które szczególnie w okresie kwitnienia były zjawiskowe i zawsze przyciągały moją uwagę. Zdarzało się, że szedłem tam tylko po to, by przyglądać się konstelacjom białych kwiatów i chłonąć ich zapach. Podobnie było z niektórymi sanktuariami starych dębów, powyginanych cisów, rozłożystych olch, lśniących świerków i z licznymi sosnowymi zagajnikami. Nikt wtedy nie mówił o kleszczach, a przecież wiele razy siadało się na trawach, mchach i porostach, wędrowało się przez las w sandałach i trampkach, bez skarpet, najczęściej w krótkich spodenkach. Oczywiście widywałem wiele owadów, szczególnie skarabeuszy, pająków i mrówek, ale jakoś nie przypominam sobie tych najgroźniejszych bezkręgowców. Po długich wyprawach miewałem czerwone plamy na dłoniach i nogach, bąble na brzuchu lub plecach, ale najczęściej odpowiedzialne za to były komary, meszki, jakieś leśne i końskie muchy lub pajęczaki. Wiele było wypraw grupowych, szczególnie na wielką strzelnicę z żelbetonu, tuż za osiedlem, gdzie ćwiczyliśmy wspinanie się po murach i wielkich wyrwach, ale szczególnie utkwiły mi w pamięci wyprawy samotne. Zdarzało się, że cały dzień, od rana do późnego popołudnia chodziłem po lesie, podglądając sarny, jelenie i zające, przypatrując się ptakom i roślinom. To był mój drugi dom i czułem się w nim jak ryba w wodzie, w pewnych okresach mając nastawienie awanturniczo-przygodowe, a w innych obserwacyjno-naukowe. Gdy na podwórkach komentowało się kolejne filmy o mężnym wodzu Apaczów lub jego białym przyjacielu, stawałem się jednym z nich i z nożem przy pasie przemierzałem leśne ostępy. Ale z biegiem lat górę brała naukowa ciekawość, zacząłem zbierać owoce leśnych krzewów i drzew, jakieś barwne nasiona i liście, a zdarzało się, że przynosiłem w pudełku po zapałkach barwnego motyla, błyszczącego chrząszcza lub świerszcza.

Dosyć szybko ustaliłem początkową trasę, która po przejściu torów kolejowych i niewielkich zagajników, docierała do szerokiego traktu, biegnącego lasem sosnowym przez parę kilometrów, aż do wielkiej polany, przeciętej strumieniem z krystalicznie czysta wodą. Widywałem na niej stada saren, czasem jakiegoś samotnego jelenia, lisa, borsuka, ale najwięcej było zajęcy, uciekających na mój widok w popłochu, albo przystających, unoszących się w górę i przypatrujących mi się z zainteresowaniem. Z czasem ten leśny dukt stał się terenem moich treningów biegowych i karateckich, kiedy to wybiegałem z domu w dresie lub białym stroju z barwnym pasem, szybko mijałem kolejne bloki i wkraczałem w leśne rewiry. Właściwy bieg zaczynał się na tej szerokiej drodze i miał swoje znaki orientacyjne, kolejne przecinki, ścieżki, dziwne drzewa, aż w końcu dochodził do Zielonej Łąki. Różne było natężenie mocy podczas tych treningów, bo zdarzało się, że truchtałem dość wolno, ćwicząc skoki zakosami, robiąc pompki, unosząc ciało uczepiony gałęzi lub zginając się i dotykając palcami dłoni szeroko rozstawionych lub złączonych stóp. Bywało też, że te trzy kilometry dogodnego do biegania szlaku przemykałem bardzo szybko, czując w ciele dziwne moce, zawsze jednak – czy po drodze się zatrzymywałem, czy nie – końcówka była niezwykle intensywna i wbiegałem na polanę z sercem bijącym jak młot, szybko oddychający i cieszący się z kolejnego dotarcia do celu. Myślę, że to były momenty mojego najintensywniejszego życia, dające się porównać tylko z wyścigami rowerowymi i pływaniem na długich dystansach w jeziorach i w morzu, może też z seksem. Bo przecież, gdy byłem młodzieńcem kilkunastoletnim zdarzało się, że moim szlakiem prowadziłem jakieś dziewczęta, rozmawialiśmy i całowaliśmy się co jakiś czas, aż wreszcie – z jedną z nich – przeżyłem w moim lesie coś wyjątkowego, nie dającego się porównać z wcześniejszymi zabawami erotycznymi. Prawie do dwudziestu dwóch lat włóczyłem się po tych ostępach i odwiedzałem miejsca moich inicjacji, wyposażony w coraz większą wiedzę na temat ornitologii, entomologii, dendrologii i botaniki, przystawałem w wielu miejscach i kontemplowałem fenomeny natury. Nie brakowało sukcesów obserwacyjnych, gdy długo przyglądałem się niebieskiej krasce, zawieszonej na drucie telegraficznym, gdy odkrywałem w konarach czarne lub zielono-siwe dzięcioły, swarliwe sójki, gołębie grzywacze i mniejsze, barwne ptaki.

Rzadko wędrowałem poza Zieloną Łąkę, gdyż wiązało się to z koniecznością pokonania wysokich traw i dość szerokiego, zawsze lodowatego strumienia. Zdarzało się jednak i to, gdy wykorzystywałem jakiś zwalony pień, przechodziłem po nim na drugi brzeg i podążałem dalej. Zaczynała się tam kraina lasu mieszanego, z wielkimi brzozami i bukami, z rozłożystymi dębami i samotnymi wysokopiennymi sosnami oraz modrzewiami. Wszystko wydawało mi się tam obce, ale po przejściu kilkuset metrów wychodziło się na kolejną wielką polanę, na której widać czasem było kilka małych stad saren, sporo ptaków krążyło nad niewielkim rozlewiskiem, a szczególnie widowiskowe były bekasy kszyki, które wznosiły się wysoko i opadając, lotkami skrzydeł, wydawały dziwne dźwięki. Siadałem na jakimś kamieniu lub zwalonym pniu, a bywało, że i wprost na trawie lub piasku i długo chłonąłem to, co rozgrywało się w wielkiej rozległości przede mną. Gdzieś tam z boku biegły tory i co jakiś czas przemykały nimi stare lokomotywy na węgiel, pozostawiające za sobą kłęby czarnego dymu, szybko niknące w czeluściach czarnego lasu. Pewne razu zapragnąłem obejść tę wielką pustkę, co okazało się przedsięwzięciem ogromnym, bo czyste powietrze zakłamywało nieco odległości i jakieś punkty orientacyjne, zdawać by się mogło będące na wyciagnięcie ręki, okazywały się bardzo odległe. Mężnie jednak pokonałem całą przestrzeń, wróciłem moim traktem na osiedle i w domu, po zjedzeniu obfitej kolacji, natychmiast zasnąłem, śpiąc prawie do południa następnego dnia. Po przebudzeniu i kąpieli w wannie, poczułem trudy mojej wyprawy i dopiero jazda na rowerze po chodnikach i boisku szkolnym spowodowała, że zakwasy w mięśniach zostały zlikwidowane przez krew szybko krążącą w żyłach. Zresztą bóle mięśni były stałym elementem mojej młodości, bo jeśli nie odbywałem wypraw leśnych, to grałem w piłkę na bramce lub w polu, jeździłem na rowerze lub pływałem w różnych jeziorach, stawach, rzekach i w naturalny sposób, następnego dnia czułem ile z siebie dawałem. Doświadczenie lasu było jednak jednym z najważniejszych moich przeżyć dzieciństwa i wieku dorastania, porównywalnym z uczuciem miłości, przywiązania i wierności. Dzisiaj, wracając do tamtych chwil, uśmiecham się i widzę siebie jak wędruję przez piękne, jesienne drzewostany, oświetlone światłem słońca, tworzące samotne wyspy żółcieni i złota, burgundzkiej czerwieni i subtelnego brązu, z elementami ostatniej zieleni i zmatowiałego seledynu. Jeśli tylko znajduję wolną chwilę, wracam do lasu, z aparatem fotograficznym i notesem, w którym zapisuję zauważone gatunki ptaków, no i łączę się w myślach z chłopakiem biegnącym przez las, z młodym mężczyzną przystającym przed konarem, na który hałasuje dzięcioł i z tym kim jestem dzisiaj. Stale idę przez ten las i nie opuszcza mnie marzenie o dziewiczej naturze, ciągnącej się w dal i stale pojawiającej się w moim życiu jak znak odwiecznego połączenia z czystością i pełnią.

KSIĄŻKI NAJWAŻNIEJSZE (X)

Vladimir Nabokov (Władimir Władimirowicz Nabokow, 1899–1977) pisał w trzech językach: rosyjskim, francuskim i angielskim. Opuściwszy Rosję, w 1940 roku osiadł w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracował jako wykładowca (lata 1942–1958) w Wellesley College i Cornell University. Przez długi czas Nabokov był znanym tylko wąskiej grupie emigrantów pisarzem amerykańsko-rosyjskim, dopiero opublikowana w 1955 roku Lolita przyniosła mu prawdziwy sukces czytelniczy i komercyjny. Ukazaniu się tej powieści towarzyszyła aura skandalu obyczajowego, gdyż była ona opowieścią o miłości dorosłego, blisko czterdziestoletniego mężczyzny, do dwunastoletniej dziewczynki. Od tamtego czasu utwór ten uważany jest powszechnie za jedno z najważniejszych dzieł nurtu erotycznego w literaturze amerykańskiej, a są i tacy krytycy, którzy zaliczają Lolitę  do największych arcydzieł tego typu w literaturze światowej. Dwa lata po opublikowaniu swego największego bestsellera, Nabokov zaprezentował czytelnikom kolejną – czwartą z kolei – powieść anglojęzyczną o zaskakującym, trudnym do wymówienia tytule: Pnin. Jest to opowiadana przedziwnym, nowym językiem powieściowej narracji, historia o wzbudzającym sympatię i nieco denerwującym czytelnika, profesorze uniwersytetu – Timofieju Pawłowiczu Pninie. Życiowa niezaradność i wręcz absurdalna prostolinijność powodują, iż staje się łatwym obiektem złośliwych i ironicznych kpin otoczenia. Jego egzystencja to nieustanne szperanie w książkach, prowadzenie wykładów i poczucie jakby rozdwojenia w sobie. Profesor Pnin nieustannie gra przed samym sobą, przed najbliższymi osobami i przed studentami, z którymi się spotyka. Tak programując siebie na użytek innych – Pnin powoli i nieprzerwanie zatraca się w sobie. Jego dramat polega na tym, iż dostrzega to jedynie, jedna wirtualna osoba – powieściowy narrator. Stopień jego skomplikowania we właściwy sposób przedstawił w rzeczowym posłowiu do powieści Leszek Engelking: Niewątpliwie mamy więc w „Pninie” do czynienia z narratorem osobowym, narratorem-postacią, narratorem będącym cząstką przedstawionego w utworze świata. Stwierdzenie to nie wyczerpuje jednak sprawy, narrator opowiada także o rzeczach, o których nie może wiedzieć. Przytacza myśli postaci, opisuje ich sny, (…) mówi o wydarzeniach, o których nikt nie mógł go poinformować. To prawda, czasami się waha, nie jest pewien swych słów, zdradza się z pewnymi ograniczeniami wiedzy o opisywanym świecie (…), ale o wiele chętniej popisuje się swoją wszechwiedzą, demonstrując znajomość faktów, których żadną miarą znać nie może. Ów narrator ma wiele cech samego Nabokova, często też powieściowe losy Pnina pokrywają się z biograficznymi zdarzeniami autora Lolity. Mamy zatem do czynienia z przelewaniem narracji i powieściowej fikcji z realnego świata i rzeczywistości, która kiedyś się wydarzyła, do sztucznej rzeczywistości wykreowanej. Novum zawiera się tutaj w tym, że Nabokov jakby pozwala narratorowi i Pninowi przywłaszczać jego fakty i myśli – przy czym nie jest to incydentalne sięganie do historii pisarza, ale raczej mamy tu do czynienia z procesem kształtowania narracji przez trzy osoby: Pnina, narratora i Nabokova. Tego rodzaju opowieść, świadomie zagmatwaną trzeba też umieć w odpowiedni sposób czytać. Engelking zdając sobie sprawę z tego, iż czytelnik w tym względzie może mieć pewne trudności, cytuje wypowiedź emigracyjnej autorki Niny Bierbierowej: Nabokov nie tylko p i s z e  w nowy sposób, uczymy się od niego także nowego sposobu   c z y t a n i a  . Nabokov tworzy nowego czytelnika. Nauczył nas identyfikować się we współczesnej literaturze (prozie, poezji, dramacie) nie z bohaterami, jak czynili to nasi przodkowie, ale z autorem we własnej osobie, w jakimkolwiek przebraniu ukrywałby się przed nami, w jakiejkolwiek masce by się pojawił. Autor Lolity stworzył w swojej czwartej powieści anglojęzycznej typ dziwacznego, ale budzącego zainteresowanie anty-bohatera. Nie na darmo tak wielu krytyków wskazuje na uzależnienie nowej, postmodernistycznej prozy amerykańskiej od jego doświadczenia pisarskiego, narracyjnego i językowego – wszakże wielu pisarzy przyznaje wprost, że czerpało inspirację do napisania swoich utworów z lektury jego dzieł. Pnin Nabokova żyje stale jakby na granicy realnej wytrzymałości i mrocznego snu – czytelnik do końca nie jest przekonany czy dobroduszny profesor nagle nie pęknie i nie odsłoni przeczuwanego przecież, wewnętrznego oblicza – innego od tego jakie widzimy w poszczególnych sytuacjach. Tak samo czytelnik do końca nie może być pewny, że opowiadane zdarzenia nie są senną fantasmagorią, a sam Pnin jakby cieniem, odbiciem, pogłosem innego, realnego życia. Twórczość prozatorska Nabokova przesiąknięta jest takim właśnie przeczuciem transcendentnej jedności z innym życiem. Jego bohaterowie mają często wrażenie, że wszystko to co robią i czują jest jedynie naśladowaniem, czy parodiowaniem prawdziwego i jakże odległego, życia. Pnin zgadza się na wszystkie przeciwności, jakie gotuje mu los, pokornie schyla głowę i przenosi się z miejsca na miejsce. Zdaje się nie dostrzegać kpin i wytykania palcem i tęskni tylko do życia powierzchniowego, bez wgłębiania się w „układy” interpersonalne i poszczególne struktury. Jeśli się cieszy, to cieszy się całym sercem, a jeśli się boi (jak w przypadku tajemniczych perturbacji sercowych), to raczej jest to uważniejsza niż zwykle obserwacja własnej osoby i jakby przybliżenie się ku samemu sobie. Zakończenie powieści skłaniać może czytelnika do przyjęcia interpretacji, wskazującej na głębokie zakorzenienie bohatera Nabokovowskiego w obszarach snu i nierzeczywistości. Oto nagle staje się on kierowcą pędzącej, wyładowanej gratami, ciężarówki – pojazdu współtworzącego jakiś tajemniczy, nierzeczywisty orszak: Ledwo zrobiłem kilka kroków, kiedy ulicą przetoczyła się z hukiem wielka ciężarówka z piwem, tuż za nią przejechał mały błękitny samochód, z którego wyglądał biały pies i zaraz następna wielka ciężarówka, taka sama jak pierwsza. Za kierownicą niepozornego samochodu wyładowanego tobołkami i walizkami siedział Pnin. Ciekawym i bardzo pouczającym byłoby porównanie Pnina i całej twórczości Nabokova z Mistrzem i Małgorzatą oraz także z całą twórczością Michała Bułhakowa. Owa aura cudowności i wielkiej niewiadomej wyczuwalna jest zarówno w jednej,  jak i w drugiej spuściźnie, bardzo od siebie różna, to jednak jakoś też sobie bliska. Pnin odjeżdża w swojej ciężarówce, a jego odejście w niebyt przypomina nieodparcie moment, kiedy bohaterowie Bułhakowa z jego najsłynniejszej powieści, także autem oddalają się ze świata ułudy i sennych miraży: Wszystko ruszyło naprzód – pierwsza ciężarówka, Pnin, druga ciężarówka. Zobaczyłem, jak oddalają się w obramowaniu drogi między domem mauretańskim a topolą lombardzką. Wówczas samochód wypuścił się śmiało przed pierwszą ciężarówkę i, nareszcie wolny, ruszył przed siebie lśniącą drogą, która zwężała się niby złota nić w łagodnej mgle, gdzie wzgórze za wzgórzem potęgowało piękno odległości i gdzie nie sposób było przewidzieć, jaki cud może się jeszcze zdarzyć. Tak oto narracja powieściowa i umiejętności pisarskie Nabokova powodują, że uczestniczymy w kształtowaniu i anihilacji prawdziwego człowieka, zatopionego w lekturach i żyjącego w pulsującym słowie, myślącego i uciekającego od własnego ja, a nade wszystko toczącego bój o zrozumienie fenomenu bytu.

 ______________________

Vladimir Nabokov, Pnin, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1987, s. 180, tłum. Anna Kołyszko, posłowiem opatrzył Leszek Engelking.

ALEJA KLONÓW (8)

Prawie dorosłe dziewczyny, Mela i Jola, mieszkały nieco dalej, w głębi podwórka, tuż za domem pięknej żony złotnika Rozenfelda. Obie były bardzo urodziwe, ale jak to często bywa u sióstr prawie w tym samym wieku, różniły się od siebie w jakiś trudny do uzasadnienia sposób. Mogłem je podziwiać latem w całej krasie, gdy wcześnie rano, myśląc, że nikt ich nie widzi, wychodziły do linki z praniem i ściągały z niej swoje czyste ubrania. Siadałem przy ścianie i z ukosa przyglądałem się ich młodym ciałom, rozwianym włosom i dynamicznym ruchom. Mela była wiotka i miała delikatnie zarysowane piersi, które lekko podnosiła do góry specjalnym stanikiem. Jasne włosy najczęściej zaplatała w dwa warkocze, zwieńczone kolorowymi wstążkami, które fruwały w powietrzu przy każdym jej ruchu. Długie, szczupłe uda harmonizowały z wiotkimi rękoma i ramionami, a skórę miała zawsze lekko opaloną i lśniącą, jakby namaszczoną kremem lub oliwą. Sięgając po pranie, rozstawiała szeroko nogi i sięgała ku lince stając w pozie greckiej bogini wojny. Każdy jej ruch był dynamiczny i sprężysty, głęboko przemyślany, ale ostatecznie skończony jak atak czarnej pantery, jak przelot wilgi pomiędzy gałęziami wiśniowego drzewa. Najbardziej lubiłem gdy wspinała się na palce, a jej koronkowe majtki unosiły się lekko ku górze i odsłaniały część pośladków. Jeśli stała do mnie przodem, wyraźnie rysowały się pod nimi gęste, jasne włosy łonowe, przechodzące leciutko aż na pachwiny. Ile to razy śniło mi się, że zagłębiam usta w tym miejscu, ile razy wyobrażałem sobie, że szybko urosłem i zostałem mężczyzną wiotkiej Meli. Lubiła mnie bardzo i często brała za rączkę, prowadząc do sklepu albo na lody, nie wiedząc, że płonął we mnie ogień pożądania. Czasem, przy przejściu przez ulicę, brała mnie na ręce, a ja niby to przypadkowo opierałem rękę o jej piersi, albo zawieszałem ją na ciepłym ramieniu. Dla niej byłem tylko małych chłopcem, aniołkiem z marzeń o własnym potomstwie, więc często całowała mnie w usta, dotykała wargami mojego czoła, nosa, rzęs, a raz nawet poczułem jak jej język prześliznął się po mojej szyi, tuż przy uchu.

Jola miała długie, gęste, ciemne włosy, które najczęściej nosiła rozpuszczone albo splecione w jeden gruby warkocz z tyłu głowy. Jej skóra była biała jak mleko i tylko latem nieco czerwieniała od promieni słonecznych, nigdy jednak nie przybierała koloru brązowego. Ogromne piersi eksplodowały pod bluzkami, albo wylewały się z biustonoszy, gdy także nieświadoma, że obserwuje ją mój ojciec lub ja, podbiegała do prania i szybko ściągała swoje stroje. Wszystko miała zaokrąglone, ale daleko jej było do otyłości, bo kształtność i harmonia układały się w całość niezwykłą i pociągającą. Miała również długie nogi i wiotkie ręce, ale były one nieco obszerniejsze niż u siostry, jakby natura powiększyła wszystko o jeden numer. Dziewczyny ubierały się w inne suknie i swetry, nosiły kontrastowo różne spódnice i pończochy, nigdy nie pożyczając od siebie niczego. Ciało Joli leciutko falowało, a choć nie miała nawet jednej fałdki na brzuchu, to jej pośladki i mięśnie ud poruszały się przy każdym ruchu, jakby przelewając się lekko w znaczącym, bezecnym tańcu. Serce stawało mi w piersiach i przestawałem oddychać, gdy poprzez delikatne, białe figi prześwitywała czarna kępa włosów, a pod stanikiem czerwieniły się nabrzmiałe sutki. W każdym ruchu i geście Joli było zaproszenie i skrywane pod gładkością i delikatną powierzchownością, dzikie wołanie: weź mnie… zniszcz wszystko… zdruzgotaj mnie… Czułem to, gdy siadała na ławeczce, brała mnie na kolana i z upodobaniem głaskała po głowie, gładziła moje rączki albo przytulała do falującej piersi. Raz nagle rozpłakała się przy tym, szybko pocałowała mnie w czoło, odrzuciła swoje włosy do tyłu i spłoszona pobiegła do domu. Nie wiedziałem o co chodzi i też zrobiło mi się markotnie, serce załkało z bólu, jakbym przeczuł coś strasznego. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłem, że dziewczyna w szczególny sposób reaguje na widok mojego urodziwego ojca, a ja jestem dla niej jakby jego cudowną namiastką. Mogła mnie bezkarnie dotykać, czesać moje włosy swoim grzebieniem, zapinać guziki koszulek, a nawet podciągać zamek rozporka, który zsuwał się samoczynnie i odsłaniał to, czego się bardzo wstydziłem.

Jeden sen, z tamtego czasu, zapamiętałem szczególnie i potem próbowałem go sobie jakoś wytłumaczyć. Byłem w nim dzieckiem, a zarazem moim ojcem i leżałem na wielkim łożu, w kształcie łodzi, okrytym czerwonym jedwabiem. Dookoła przepływały kolorowe mgły, jakieś ciepłe opary, chmury błękitu i żółcienia, zieleni i fioletu, a czasem migotały w przestrzeni plamy złota i srebra, falowały amaranty, seledyny i lazury. Do łodzi zbliżały się dwie okryte tiulem kobiety i szybko zrozumiałem, że to Mela i Jola, choć ta druga przeistaczała się czasem w Żydówkę Polę. Przysiadły na brzegu łoża, odrzuciły półprzezroczyste okrycia i przysunęły się do mnie, tuląc się jak kotki, ocierając się o skórę i muskając moje dziecinne ciało. Chciałem uciekać, a zarazem, w tej samej chwili, zmężniałem i przebiegałem ogrom czasu, stając się moim ojcem i gotowym do miłości młodzieńcem. Mela całowała leciutko moje brwi, a Jola gładziła stopy, wodząc po nich najmniejszym palcem prawej dłoni, dotykając kolan i ud, a czasem docierając do innych, ciemnych zakamarków. Jakże czułem się dorosły w tym śnie i jak pragnąłem tych kobiet, ale gdy tylko zaczynałem je pieścić, spadałem z impetem ku świadomości dziecka, zaczynałem łkać i chciałem jak najszybciej uciec. Wtedy Mela i Jola zmieniały się w monstrualne, rogate bestie, ryczące nade mną i szarpiące moje ciało – wtedy nagle barwy wokół mnie gasły i napływała czerń, na pościeli pojawiały się plamy krwi, a mój krzyk nie mógł powstrzymać oślizłych i żarłocznych chimer. Obudziłem się przerażony i natychmiast pobiegłem w ciemności do łóżka rodziców, a potem z zamkniętymi oczyma, po omacku, wtuliłem się w śpiącą mamę. Ciepło i miarowy oddech powoli mnie uspokajały, ale kiedy otworzyłem oczy, zamarłem w przerażeniu. Leżałem przy Joli, okrwawionej jak zabita impala, a obok niej prężył się mój ojciec, który miał oczy czarnego lamparta i ostre pazury zamiast dłoni. Spojrzeli na siebie i kiwnęli znacząco głowami, a potem czerwony tiul przesłonił wszystko, słyszałem jakieś głosy, porozumiewawcze szepty, szuranie nóg i wreszcie lekkie trzaśnięcie drzwi. Leżałem znowu w swoim łóżku i ojciec pochylił się nade mną, pogłaskał mnie po głowie, okrył kołdrą i powiedział:

 – Śpij, coś złego ci się przyśniło… ale teraz już dobrze… śpij spokojnie…

Zamknąłem oczy i znowu zobaczyłem Melę i Jolę, tym razem siedzące przy mnie jak boginie opiekuńcze, całe w złotej biżuterii, z cennymi klejnotami w wielkich diademach i trzymające mnie za ręce. Gdzieś daleko rozległ się odgłos smutnej kołysanki o dziecinie Rosemary, spostrzegłem jeszcze jakieś ruchome cienie i szybko pogrążyłem się w błogim nieistnieniu.

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (IV)

TRACZ NUROGĘŚ

Foto Tony Hisgett

Siedziałem wczoraj w piwiarni na brzegu Brdy, rozmawiałem z przyjacielem i kątem oka przyglądałem się pływającym na wodzie ptakom. Co chwila przemykało sporo kaczek krzyżówek, czasem pojawiała się jakaś łyska, ale moją uwagę przykuły przede wszystkim tracze nurogęsi (Mergus merganser), które od trzech czy czterech lat pływają po rzece i szybują nad nią. W dawnych czasach, tracz był ptakiem trudnym do zaobserwowania i pamiętam jakie zrobił na mnie wrażenie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem go na jednym z jezior mazurskich. Wędrowałem wtedy wraz z kolegą szlakiem z Rucianego Nidy, poprzez Mikołajki do Piszu i po drodze trochę malowałem, czasem coś rysowałem, ale przede wszystkim chłonąłem piękno natury, pływałem w Bełdanach, Czarnej Hańczy i przy brzegach Śniardw i obserwowałem ptaki. Na nurogęsi natkniemy się w Europie i w Azji, w Ameryce Północnej, na Syberii, a także na chłodnych wyspach Oceanu Spokojnego. Brda przez wiele lat była bardzo brudną rzeką, ale teraz wraca do swojego pierwotnego stanu, oczyszcza się w naturalny sposób i dobrze widoczna jest w niej podwodna roślinność, płocie, okonie i klenie, które z górnego biegu wpływają w obręb miasta. Pojawiły się też rzadkie ptaki, które upodobały sobie czyste wody – ornitolodzy szacują,, że w Polsce jest zaledwie około tysiąca par traczy. Dlatego ucieszyłem się i długo stałem na brzegu jak zauroczony, gdy po raz pierwszy zobaczyłem nurogęsi na mojej domowej rzece. Samiec w szacie godowej ma czarną głowę z czubem i ostro zakrzywiony, czerwony dziób, a młode i samice mają brązowe ubarwienie głów i wyraźniej nastroszone czuby. Ptaki sprawiają wrażenie, że są białe, ale bliższa obserwacja lub przyglądanie się im przez lornetkę, odsłaniają subtelny odcień różu lub koloru łososiowego na puchu piersi i na piórach. Żywią się drobnymi rybami, owadami i skorupiakami, wyławianymi z dna zbiorników wodnych i rzek, ale nie gardzą także chlebem, który rzucają im ludzie. W odróżnieniu od innych kaczek, natura wyposażyła je w rogowe ząbki na dziobie, które pozwalają sprawnie chwytać pokryte śluzem ryby i porwane przez nurty larwy. Obecność tracza na czystych wodach związana jest z tym, że podczas polowań podwodnych posługuje się przede wszystkim wzrokiem. Ciekawostką jest to, że ptaki te – podobnie jak gągoły – zamieszkują obszerne dziuple, przede wszystkim opuszczone przez naszego największego dzięcioła – czarnego, albo żyją w szczelinach skalnych, dziurach na brzegach, w norach i spróchniałych pniach. Samica często „przewozi” młode na grzbiecie, co widziałem w maju z brzegu Niemna, w Kownie. Był to prawdziwy spektakl piękna naturalnego, ukazujący też trudności z jakimi borykają się ptaki przy wychowie piskląt. Wszak Niemen, w drugim co do wielkości mieście Litwy, jest już ogromną rzeką, z bardzo bystrym nurtem i młode nurogęsi były stale zalewane, wdrapywały się na kuper matki, spychając słabsze siostry i braci. Teraz, w drugiej połowie września, przyglądałem się tym ptakom szybko mknącym przy Wyspie Młyńskiej w Bydgoszczy, ustawiającym się momentami na przekór nurtowi. Biało-czarne i rudawe na głowach tracze nurogęsi, są w tej przestrzeni znakiem zmieniających się czasów, czystej wody i powrotu do miejsc, które przed wiekami do nich należały.

Foto Wikipedia

ROK CZESŁAWA MIŁOSZA (II)

Sporo się działo u mnie w związku z Rokiem Czesława Miłosza – wygłaszałem wiele wykładów w bibliotekach, w klubach i ośrodkach kultury, teraz przychodzi czas na publikacje i dokończenie książki o wyobraźni tego autora ten projekt ekscytuje mnie od dawna, ale z powodu pewnych perturbacji, zrzuconych na mnie przez barbarzyńców mojego czasu, musiałem na chwile odłożyć te prace. Reprodukuję tutaj portret pisarza, który przywiozłem z Wilna, a którego autorem jest ekscytujący malarz miasta młodości Miłosza – Lech Abłażej. Niżej zamieszczam też fragment pisanej książki, w której znajdzie się kilka rozdziałów o obszarach imaginacyjnych naszego wielkiego twórcy.

Zło i dobro tkwią immanentnie w człowieku, stanowią element jego świadomości, współokreślają psychikę. Są jak dwie boje do których może podążyć ludzka łódź. Tylko od indywidualnych wyborów człowieka, od jego losu i od obranego przez niego kierunku rozwoju zależy azymut jednostki. Zło nie jest jednorodne, ma swoje przestrzenie, skale oddziaływania, pojawia się nagle i znika równie szybko, potrafi pozostawać w losach ludzkich od początku do końca. Bardzo szybko człowiek staje z nim oko w oko – już w czasie dzieciństwa może zadawać zło i czasem znajduje w takim zadawaniu przyjemność. Zabijanie zwierząt (Por. opowieść Miłosza w Dolinie Issy o zabiciu wodnego węża), wyrządzanie krzywdy rówieśnikom, a nawet próba narzucania swojej woli osobom dorosłym – wszystko to staje się wstępem do przyszłych zachowań i wyborów. Choć przecież, jeszcze wtedy zło jest potencjalne, starczy przecież jedno zdarzenie, jedno spotkanie, przypadek, akcydens, a już losy biegną w inną stronę. Inna sprawa, że to co wydawać się może prostowaniem drogi, co bywa manifestacyjnym wyborem dobra, może otwierać przed człowiekiem nowe, inne zakresy zła. Najgorsze jest zło dla samego zła, świadome odrzucenie dobra i wychodzenie naprzeciw zabójczym popędom, najgroźniejszym sytuacjom, najokrutniejszym wyborom. Taka jednostka – najczęściej owładnięta manią jakiegoś zdarzenia, jakąś ideą, jakimś przekonaniem – mnoży zło w postępie geometrycznym. Spójrzmy na inny fundament historii, równie jak Jan Paweł II naznaczony piętnem dotykającego go zła i, równie odważnie, wychodzący mu naprzeciw. Oto pierwsza część jednego z najbardziej znanych wierszy Miłosza:

W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
I odłamkami kwiatów.
Różowe owoce morza
Sypią na stoły przekupnie,
Naręcza ciemnych winogron
Padają na puch brzoskwini.

Tu na tym właśnie placu
Spalono Giordana Bruna,
Kat płomień stosu zażegnął
W kole ciekawej gawiedzi.
A ledwo płomień przygasnął,
Znów pełne były tawerny,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli przekupnie na głowach.

Historia tak malarsko tutaj przedstawiona ma swój początek 20 stycznia 1600 roku. Wtedy to papież Klemens VIII zatwierdził wyrok śmierci dla Bruna. Nieszczęśnika spalono żywcem na stosie 17 lutego tego samego roku. 2 Ów dominikanin, który miał odwagę wystąpić z zakonu i głosić swoje nauki, był jednym z najświatlejszych umysłów epoki. Nie bez powodu Miłosz wybrał go by wypowiedzieć kilka prawd ogólnych o ludzkości, umieraniu i o złu – wszak Bruno, tak jak Miłosz, wierzył, że wszechświat jest nieskończony, jednorodny, obdarzony życiem. Do tego jeszcze skłaniał się ku panteizmowi i metempsychozie, a religię traktował jako uproszczoną wersję filozofii dla ludu. Był jednym z najbardziej niezależnych ludzi w historii świata i za tę swoją niezależność zapłacił ginąc na stosie. Niespotykaną plastyczność opisu uzyskał Miłosz dzięki wyrazistemu skontrastowaniu dokonującej się tragedii, rozgwaru targu i ciszy samotnej śmierci, kolorów owoców (oliwek, cytryn, ciemnych winogron, brzoskwiń, kwiatów) i różowych darów morza. Ale też dzięki kontrastowi tego co doraźne, mające sens w określonym czasie i określonej ludzkiej przestrzeni z tym co uniwersalne i wieczne jak ogień. Niczym w pierwszej części IX symfonii Beethovena po barwnym wprowadzeniu i szybkich uwznioślających akordach, zapada tu cisza, a potem znów siła dźwięków rośnie, wiruje, tężeje – allegro ma non troppo. Tutaj daje się też zastosować formuła Kazimierza Wyki: Klasycyzm tej liryki, nadając posągowy wyraz rozpaczy i eschatologii, poprzez opanowaną bezbłędność artyzmu sugeruje równą bezbłędność stanowiska uczuciowego.3 Poeta przeżywa razem ze skazańcem jego tragedię i równie jak on dramatycznie odczuwa beznamiętny chłód tłumu. Bruno jest w wierszu Miłosza przedstawicielem ludzkości, która swoimi myślami i czynami wykracza daleko poza własny czas i konkretną przestrzeń. Jest kimś, kto poprzez śmierć wkracza w kolejne stulecia i tysiąclecia, a skupiając na sobie zło, stając się kozłem ofiarnym i buntując się do końca – chcąc nie chcąc – idzie drogą pierwszych chrześcijan.4 Pesymizm sięga tutaj zenitu, a ludzki byt znaczy tyle samo, co barwne rozgwiazdy na targowym stole, co owoce rozłożone na straganie. Rację ma Maciej Szmyd, gdy mówi: Można powiedzieć, że cała myśl Miłosza polaryzuje się wokół dwóch biegunów – pesymistycznego, jak lubi mówić poeta „manichejskiego” i optymistycznego, afirmatywnego wobec Istnienia, wiernego swojej metafizycznej nadziei. Pierwszy z nich, zrodzony we wczesnej młodości z głębokiego przeżycia okrucieństwa i bezwzględności natury (wpływ lektur popularyzatorów darwinistycznej biologii), swą dojrzałą postać uzyskał w refleksjach poety dotyczących historii, kultury, współczesnej cywilizacji. W tym „pesymistycznym” nurcie możemy umieścić takie elementy myśli Miłosza, jak jego analizy kryzysu nowożytnej cywilizacji, negatywną ocenę XX–wiecznej sztuki, w tym literatury czy „pascalowskie” rozważania o nędzy i sprzeczności ludzkiej egzystencji. Ten swoisty „ciemny” ton myśli wielkiego poety stale równoważony jest przez obecność w niej także przeciwstawnego aspektu, wyrażającego się w charakterystycznych dla jego poezji rozlicznych zapisach olśnień nieskończoną różnorodnością przejawów bytu, w literackich kontemplacjach piękna i złożoności rzeczywistości. Można zaryzykować twierdzenie, że tak silnie obecny w twórczości Miłosza ekstatyczny zachwyt nad urodą świata jest nie tyle zapisem subiektywnych impresji, co wyrazem fundamentalnego dla całej struktury myśli polskiego noblisty przekonania o istnieniu jego głębszego, transcendentalnego sensu, będącego podstawą dla swoistej metafizyczno–religijnej nadziei  przenikającej jego eseistykę i poezję.5 Czym innym jest jednak przeżywana w umyśle ekstaza, a czym innym realne, biologiczne cierpienie. Poeta tak dozuje napięcie i tak głęboko nasącza strofy uczuciami, że wiersz staje się jakby spektralnym obrazem innej  (ale też – każdej) rzeczywistości.6 Tak  Miłosz pokazuje znikomość bytu, pokazuje ulotny charakter każdej egzystencji, mówi – posłużmy się jeszcze raz konstatacjami Wyki – sławy nie zaznasz, szczęścia nie przeżyjesz, siebie nie przechowasz. Zamierający romantyzm pragnień i wielkości, od którego oderwać się nie sposób, choć wiadomo, że wszystko mu zaprzecza. Głębokie umiłowanie świata bez względu na to, co on niesie, współistniejące z świadomością okrutnej znikomości rzeczy ziemskich.7 Miłosz zawsze był wrażliwy na zło i okrucieństwo świata. Przyglądał się mu w różnym czasie i różnych przestrzeniach. A czynił to tak, jakby dokładnie studiował zasadę działania izby tortur, jakby wpatrywał się w ciemność historii, z której dochodziły odgłosy cierpień. Jego życie nie szczędziło mu bólu wszelkiego rodzaju i choć czasem przekornie mówił, że świat obszedł się z nim nadspodziewanie łagodnie – cierpiał tak jak inni. W rozmowie z Aleksandrem Fiutem wyznał: Świat wydawał mi się bardzo okrutny. Przeżywałem bardzo silnie okrucieństwo świata już jako nieduży chłopiec.8 A przecież świadomość dziecka jest jak gąbka i chłonie wrażenia, przeżycia, zatrzymuje emocjonalne stany i lęki, a nade wszystko stara się dokładnie odwzorować świat. Często te próby są poronione, często nie mogą sprostać wyzwaniom bólu, cierpienia, nie mogą ulokować na tej samej płaszczyźnie tego co elementarne, biologiczne i wieczne. Dopiero dorosły człowiek, w chwili retrospekcji, dopiero poeta w momencie refleksji potrafi ścisnąć tę gąbkę. Leje się z niej wtedy krew i łzy, nasienie i sok winogron, woda mistycznych jezior, rzek, mórz i ciecz kosmiczna, skroplona wiedza, skroplony czas. Tam jest wszystko i rację ma Wyka, gdy mówi, że wieloznaczność i trudność zdefiniowania poezji Miłosza zawiera się w tym, że ta poezja jest w pewnym sensie najbardziej okolicznościowa, najbardziej czuła na zmienne, nastrojowo–myślowe wyglądy chwili, a równocześnie najmocniej i stale sublimuje je w zagadnienia losu, treści zjawisk, sensu historii.9 Zaiste poezja Miłosza jest sublimacją sensu historii, ale też jest transformacją tego co szczegółowe w to co ogólne, tego co ulotne, w to co wieczne, nieprzemijające. Jest próbą ogarnięcia chaosu,, odważnym spojrzeniem w materię i w ducha, a przy tym jest jedynie chwilowym zapatrzeniem. Wróćmy jednak na plac kwietny w Rzymie, by stamtąd wraz z poetą przenieść się do okupowanej Warszawy:

Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki,
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.

Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali płatki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
Śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.

Czy to jest ten sam ogień? To samo zło? Czy to jest ten sam gwar? Te same śmiechy, te same gesty? – pyta ironicznie Miłosz i odpowiada twierdząco. Koło dziejów obróciło się kilka razy, ale cierpienie pozostało to samo i ta sama pozostała, określana przez ogień i pozostałe żywioły, perspektywa eternalna. Człowiek niczego się nie nauczył, nie odkrył prawd Giordana Bruna, nie wyciągnął wniosku z jego historii. Nadal morduje, bawi się, cieszy i dorzuca kolejne bierwiona do ognia Heraklita. Nie przywiązuje wagi do cierpienia innych. W tego rodzaju uogólnieniach istnieje ryzyko spłycenia i Miłosz w dalszej części wiersza wprowadzi istotne zastrzeżenie, a tym samym jakby ukierunkuje odbiór. Pamiętać też należy, że Poezja Miłosza waha się pomiędzy pamfletem, klasycystyczną notatą według doraźnej rzeczywistości czynioną a profetyczną wizją, górnym i patetycznym rachunkiem znaczeń.10 Taki rachunek – który jest zarazem rachunkiem sumienia – przeprowadza poeta i tutaj. Patrzy na lud rzymski i widzi lud warszawski – patrzy na lud warszawski i widzi Rzymian.  Możemy przypuszczać, że poeta siedział na krzesełku tej karuzeli, albo przynajmniej był tam duchowo. W jego liryce autotematyzm kreuje kształt i odbiór wiersza, a nade wszystko staje się pretekstem do komentowania własnego procesu pisarskiego11 Taki rozbudowany komentarz pojawi się w dalszej części Campo di Fiori:

Morał ktoś może wyczyta,
Że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.

Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.

Owo wyliczenie możliwych interpretacji naszkicowanych obrazów i przypisanych im treści jest pierwszym wskazaniem kierunku. Bo przecież mówi też Miłosz o braku współczucia dla tych, którzy umierają, mówi o wiecznym przemijaniu rzeczy tego świata, mówi o zapomnieniu, które przychodzi nieomal w chwili śmierci. Ale też i o ciągłych metamorfozach i nieustannym ścieraniu się przeciwieństw, o nieustannie płonącym ogniu Heraklita.12 Ma on moc ukazywania zła i prawdziwej natury człowieka. Ludzkość Miłosza, ludzkość Giordana  przegląda się w ogniu niczym w magicznym lustrze, wpatruje się weń i widzi krew, cierpienie, ciągłe skręcanie się materii w bólu, ciągłe męczarnie ducha. Ale też tylko w takim kosmogonicznym tyglu żywiołów duch ludzkości staje się bytem prostym, pięknym i uniwersalnym. Jak pisze Bruno: Istnieje prawie prosty duch powszechny, który jest powietrzem wypełniającym powszechną próżnię; (…) stąd też nazywany jest duszą, od której odpadają dusze jednostkowe i w którą się wlewają, bądź rozpływają. (…) Drugim bytem prostym jest ujmowany zmysłami jako powszechne światło i ogień, pierwszy żywioł, wszystko oświetlający, obdarzający barwami, kształtujący i ogrzewający.13 W następnych wersach poeta „rozwiązuje” akcję liryczną, a jednocześnie błyskotliwie pointuje. Dowiadujemy się zatem, że tylko słowo poetyckie jest w stanie przeciwstawić się złowieszczej mechanice dziejów, tylko cierpienie może uratować prawdę:

Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.

I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język ich stał się nam obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.

Campo di Fiori jest zatem wierszem o wzajemnych relacjach genialnej jednostki i całej ludzkości, o historii i o złu, które pojawia się po drodze. Ale jest też ironicznym traktatem o nieustającym konflikcie tego, co nowe, wykraczające poza czas, z tym co martwe, złe, zachowawcze. Tłem dla tych rozważań jest konflikt między wiecznym ogniem Heraklita a chwilowym żarem duszy – jak mówi Miłosz:  Konflikt między uniwersalnym i poszczególnym. Ale to jest chyba konflikt jakoś zasadniczy dla wszystkiego, co pisałem. To jest zupełnie nierozwiązalny, okropny problem. Jak się zacznie myśleć o tym, to wszystko tam jest. Cała zagadka ludzkiego losu.14 Miłosz pragnie rozwikłać tę zagadkę, tak jak pragnęli tego starożytni filozofowie, późniejsi poeci, myśliciele tacy jak Giordano Bruno i wszyscy ci, którzy myśleli o tym o czym rozważał Baltazar z Doliny Issy: o chwili na granicy nie ma i jest, sekunda przedtem nie było, sekunda potem jest, na zawsze, aż do skończenia świata.


1  Cz. Miłosz, Campo di Fiori, w.  1–16.
2 Por. A. Nowicki, Giordano Bruno, Warszawa 1979, s. 21.
3  K. Wyka, Płomień i marmur [w:] Rzecz wyobraźni, Warszawa 1977, s. 262.
4 Znamienne są tutaj słowa Miłosza: Herezja zaczyna się od drobnego przechylenia w tę stronę albo w inną. Ale ostatecznie całe chrześcijaństwo uczy przecież upadku. Raj–upadek, ludzka natura–upadek. [w:] A. Fiut, Rozmowy z Czesławem Miłoszem, Kraków 1981, s. 75.
5 M. Szmyd, Czesława Miłosza spotkania z filozofią, „Koniec Wieku” 2001/2002, nr 17/18.
6 Por. trafne zdanie Wyki: Konsekwencja pesymizmu Miłosza, jego eschatologiczny wyraz są środkami, które poprzez zupełność zwątpienia, zacierając ślady doraźnego pochodzenia tego pesymizmu, nadają mu godność powszechnej wizji rzeczywistości, ważnej niezależnie od jej źródeł. op. cit., s. 261.
7 Ibidem, s. 263.
8 A. Fiut, op. cit., s. 77.
9 K. Wyka, Ogrody lunatyczne i ogrody pasterskie [w:] Rzecz wyobraźni, Warszawa 1977, s. 265.
10 Ibidem, s. 266.
11 Por. J. Dudek, Europejskie korzenie poezji Czesława Miłosza, Kraków 1995, s. 42.
12 Miłosz wielokrotnie podkreślał wagę dla jego doświadczeń lektury Heraklita. Por. np. te oto słowa:  Heraklita czytałem. Tylko ile można czytać Heraklita, tzn. co się dochowało. Trochę, te fragmenty, które się dochowały. [w:] A. Fiut, op. cit., s. 69.
13 G. Bruno, O tych, które są prawie proste (niezłożone), przeł. A. Nowicki [w:] A. Nowicki, op. cit., s. 288.
14 1 A. Fiut, op. cit., s. 70.

STO WIERSZY POLSKICH (XXI)

Strzykwa

Odwieczna interakcja bytu i przestrzeni sprowadza się w poezji Szymborskiej do utrzymania swojej integralności i nieustannego jej odtwarzania. Ale przychodzi taka chwila, gdy jedynym ratunkiem staje się autotomia – nagłe odrzucenie jakiejś części swojej świadomości, części „ja”. Taki zabieg znany jest w świecie zwierząt – jaszczurka w chwili niebezpieczeństwa odrzuca swój ogon, a strzykwa po prostu dzieli się na dwie części. W wierszu Szymborskiej pt. Autotomia twór ten symbolizuje sytuację człowieka i jego świadomości. Autorka tak kierunkuje odbiór, że wiersz staje się rodzajem przypowieści o poświęceniu i sytuacji ostatecznego wyboru. Nie chodzi tutaj przecież o zachwyt nad tym ożywionym morskim „kwiatem”, chodzi raczej o modelowość tego, co rozgrywa się w głębinach. Człowiek stale stoi na straży swojej integralności, ale jednocześnie musi być gotowy na jej utratę. Gdy rak zaczyna trawić jakiś jego organ, godzi się na amputację albo wręcz na utratę połowy powłoki cielesnej. Wie, że taki zabieg uratuje mu życie – zabierając część ciała, uratuje świadomość, która przecież nie potrzebuje wszystkich palców u dłoni czy u stopy, a może funkcjonować nawet w cielesnym „kadłubie”, także i w „strzepie człowieka” umierającego. Ten paradoks zauważyli już filozofowie greccy, a potem bywał wielokrotnie wskazywany, wykorzystywany w różnych sytuacjach kulturowych. Uświadamia on, że nasze ciało nie boi się śmierci, nie lęka się o swój rozpad, to świadomość stoi na straży jego integralności, to ona jest ową siłą, która stale przeciwstawia się entropii i stale nakazuje cielesności odnawiać się. To świadomość bytuje na skraju przepaści i ma wgląd zarówno w życie, jak i w śmierć. Ta przepaść otwiera się nagle w strzykwie i otwiera się w ludzkim życiu: W takim momencie martwota staje na drugim biegunie egzystencji – natychmiast przeobraża pulsującą energiami  cielesność w obcość nie do zaakceptowania przez tę cząstkę, która jeszcze zostaje. W takim momencie wszystko jest kontrapunktem i wszystko jest antytezą – ratunek dla części strzykwy odsłania zarazem grozę i absurd śmierci, tego natychmiastowego rozpadu jej drugiej połowy. Dziura, która pojawiła się w ciele strzykwy jest zarazem otwierającą się przepaścią, której nie zdołają zgłębić żadne techniki medytacyjne. Dziura w świadomości inicjuje otwarcie się w niej równie rozległej przepaści. Jedynym ratunkiem jest wtedy połowiczna śmierć, odrzucenie części ciała albo części świadomości, Pozostawienie za sobą tego, co już żyć i istnieć nie może, a zarazem tego co musi być poświęcone by był dalszy ciąg. Życie ludzkie i istnienie strzykwy pełne są sytuacji krańcowych, kiedy egzystencja dochodzi do punktu granicznego – coś zaczyna niedomagać, coś wyraźnie lewituje w kierunku entropii. Wszystko to przypomina chwianie się szal wagi. Świadomość zawsze będzie się bronić przed ostatecznością i utratą, ale też zawsze będzie dokonywać wyboru – będzie szukać niszy, w której zdoła się schronić. Tylko w taki sposób obłaskawić można otwierającą się przepaść, tylko tak można ją symbolicznie zasypać, przynajmniej do chwili, gdy znowu nie pojawi się pęknięcie i inna cząstka egzystencji pozostanie pośród nieistnienia. Istnienie nieustannie nas zaskakuje, im dłużej trwa, tym częściej dostarcza pretekstów do jego zakończenia. Nagły ból w ciele, nagła choroba, nagła konieczność wyrwania zęba, który już nigdy nie odrośnie i będzie w ustach niczym wyrwa nieistnienia, niczym nieustanne przypomnienie – owo memento zapisane przez Horacego, owa prawda oczywista i bezlitosna. W wierszu dedykowanym Halinie Poświatowskiej mamy zatem do czynienia z trzema przestrzeniami – z tą podwodną, w której egzystuje strzykwa odrzucająca połowę ciała, a dalej – z tą konkretną, przypisaną cierpiącej na chorobę serca poetce i wreszcie – z tą imaginowaną i symbolizowaną – ze sferą świadomości tak świadomej samej siebie, że gotowej poddać się autotomii.

« Older entries

%d blogerów lubi to: