ALEJA KLONÓW (III)

Moje pierwsze wspomnienia są bardzo odległe i jakby przenikające przeźrocza jednej rzeczywistości. Pamiętam to dobrze, leżałem w łóżeczku i godzinami wpatrywałem się w sufit, wodziłem oczyma po rogach mieszkania i myślałem niezwykle intensywnie. Ta nowa sytuacja była dla mnie dziwna, piękna i groźna. Jeszcze słyszałem odgłosy skrzydlatego szumowiska, gdzieś w świadomości majaczyło wspomnienie jakichś rozmów, pospiesznych poleceń, wrażenie ulotności, zawieszenia czasu, przeszłości i teraźniejszości, wpatrzenia w przyszłość. Może to był pogłos świadomości rodziców, może jakaś poświata prajaźni, wszakże moje pierwsze myśli nawiązywały do jakiejś przeszłości, do jakiegoś tragicznego życiorysu. Wyraźnie wyodrębniałem w myślach „pierwsze wrażenia”, rejestrowałem w pamięci otaczające twarze, patrzyłem na wszystko dookoła jak na zaczynający się dopiero film. Starałem się rozpoznać poszczególne osoby, rozszyfrować znaczenia gestów, znaków, odgłosów. Jednocześnie wyraźnie odczuwałem swoją wstydliwą cielesność, jakby ponowne wstrzelenie w byt, jakby zdziwienie światem i nową sytuacją. Patrząc na sufit, przypatrując się palecie świateł i odblasków wędrowałem świadomością gdzieś daleko, zawisałem w górze, zataczałem myślowe kręgi. Wyraźnie też pokpiwałem sobie z pewnych zdarzeń, patrzyłem jakby z perspektywy wiedzy nieziemskiej – zdawało mi się, że jestem tutaj tylko przez chwilę, że niedługo wrócę tam skąd przybyłem. Moja świadomość stale jeszcze opuszczała ciało i przypatrywała się tym, którzy w przyszłości mieli stać się dla mnie matką i ojcem, babcią i dziadkiem. Jakbym jeszcze nie wierzył, jakbym sprawdzał realność tej rzeczywistości, jakby uczucia prenatalne wlały się we mnie przez niedomknięty wlot bytu. Nie cierpiałem, jedynie dziwiłem się, starałem się też przypomnieć sobie swoje poprzednie ciało, jakieś fakty, szczątki obrazów i kształtów. Nie potrafiłem jednak tego dokonać. Teraz…. kiedy to piszę mignął mi w świadomości obraz jakiegoś piaszczystego grobu z drewnianym krzyżem, właściwie, niskiego kopca żółtej ziemi…. Czasem też, kiedy myślę o początkach mojej świadomości, w wyobraźni pojawiają się strzępy życia jakiegoś żebraka bez prawej nogi. Chociaż może to być projekcja z podświadomości, wrażenie zapisane podczas obcowania z obrazami Bruegela czy Boscha, podczas lektury Marqueza, Singera, Goldinga. Nie martwiłbym się gdyby się okazało, ze byłem kiedyś żebrakiem i umarłem w biedzie pod którąś z dumnych katedr Europy. Nie płakałbym, gdybym nabrał pewności, że moje ciało wrzucili na pusty wóz i powieźli za płot parafialnego cmentarza, a grabarz wykopał płytki dół i wraz z kompanem cisnął je z rozmachem w piach… Być człowiekiem to znaczy godzić się na zesłany przez Boga los…

Nie wiem co mi się wtedy śniło, jeden tylko sen zapamiętałem z niewiarygodną wyrazistością,  jakby z bolesną iluzją  jawy. Ten sen rozświetlił moją świadomość. Przyśniła mi się wtedy jakaś kobieta. Wyglądała groźnie, a wokół jej głowy lśniły złoto–srebrne promienie. Wyraźnie chciała bym ją dobrze zapamiętał. Przeraziłem się straszliwie i długo nie mogłem się uspokoić przytulony do piersi matki. Stale widziałem tę twarz, groźną i pełną majestatu. W śnie uciekałem przed nią i na strychu sąsiedniego domu kryłem się pomiędzy schnącymi na linkach prześcieradłami. Ubrana była w błękitne szaty i było w niej coś tęsknego, bolesnego, jakaś nieziemska groza i potęga. Teraz pisząc o tym śnie zastanawiam się czy nie był on negatywnym wzorcem, czy nie obudził we mnie bólu. Może był pierwszym szokiem, który ukształtował moją wrażliwość. Na wiele lat o nim zapomniałem, ale po latach powrócił do mnie z niezwykłą wyrazistością dając dziwną wiedzę. Dzisiaj już wiem, że sen niemowlęcia jest czysty jak wieczorne niebo w sierpniu, pełen zmysłowej symboliki, pragnień i tęsknot. Pulsuje w świadomości jak natleniona krew w żyłach. Jest pozostawaniem w stanie błogiego zawieszenia i śmiertelnej hibernacji. Tak niewiele zapamiętałem z moich pierwszych lat… Mieszkaliśmy w parterowej oficynie w głębi podwórza, a domy ustawione w kształt litery T tworzyły dwa podwórka. Do wewnętrznego prowadził długi, zawsze mroczny korytarz. Bałem się prze niego przechodzić, a szczególnie z lękiem w sercu patrzyłem na właz od niskiego strychu. Przechodziłem pod nim szybko w towarzystwie dorosłych, albo mojego wiernego psa Murzyna, który potem zginął pod kołami ogromnej wojskowej ciężarówki. Bardzo to przeżyłem. Płakałem, wkładałem palec do buzi i powtarzałem stale imię kundla. Może właśnie ta śmierć spowodowała, że stanąłem pewnego dnia na skraju graniczącej z naszym podwórkiem asfaltowej szosy i nie patrząc na zbliżające się pojazdy zacząłem przebiegać jezdnię w tę i z powrotem. Nadjeżdżał jakiś motocykl a ja postanowiłem być silniejszy od niego. Przebiegałem jezdnię do ostatnich chwil, a sygnał dźwiękowy zamiast odstraszać, popychał mnie do przodu.

– Jeszcze raz, jeszcze raz… – brzmiał mi w uszach jakiś głos.

Motocyklista zatrzymał się. Zsiadł z maszyny i pobiegł za mną. Po chwili złapał mnie i zaprowadził do domu. Dostałem lanie od ojca. Płakałem przez długi czas i znowu wróciła ta dziwna perspektywa przeszłości, życia przeszłego.

– Pierwsze lanie, moje pierwsze lanie… – myślałem i wpatrywałem się w zamykającą się powoli ciemność przede mną.

Innym razem biegnąc do kiosku bardzo się rozpędziłem. Po drodze miałem do pokonania bardzo ruchliwą ulicę. Do samego końca zasłaniały mi ją domy i nie wiedziałem czy właśnie coś nadjeżdża, czy nie. Postanowiłem zaryzykować. Wpadłem bez opamiętania na jezdnię i w tej samej chwili usłyszałem straszliwy pisk opon, hamującej ostro taksówki. Tylko dzięki refleksowi kierowcy nie wpadłem pod koła. Błyskawicznie przekroczyłem przeciwległy krawężnik i podbiegłem do kolejki ludzi, stojących przy kiosku. Tam dopadł mnie kierowca samochodu i wytarmosił za ucho. Płakałem, chociaż w głębi duszy byłem z siebie bardzo dumny. Kiedy indziej, gdy zostałem sam w domu usłyszałem, że ktoś chodzi po dachu, uderza w komin i spuszcza w nim coś na dół. Jednocześnie jakiś delikatny, piękny szept kazał mi być czujnym, ostrzegał mnie bezgłośnie, nakazywał: schroń się za drzwiami, uciekaj,,,, uciekaj…. Czułem przy sobie obecność jakiejś niewidzialnej osoby, której zależało na tym, bym przeżył, ale też czułem, że w domu, wraz ze mną, jest śmierć. Spostrzegłem czarny dym, wydobywający się z pieca i przerażony zacząłem płakać. Uderzałem rączkami w szyby i wołałem:

– Mamusiu, mamusiu…!

Moje wołanie usłyszeli sąsiedzi i podeszli do drzwi. Próbowali je jakoś otworzyć. Pojawiła się też babcia, która kazała mi przejść do małej komórki za kuchnią. Zamknąłem za sobą drzwi i znalazłem się w innym pomieszczeniu. Po powrocie rodziców długo jeszcze wietrzono mieszkanie, rozmawiano o czadzie i śmierci. Wszyscy głaskali mnie po płowej czuprynie i byli zgodni, że cudem ocalałem. Myślę, że śmierć była też przy mnie gdy biegałem wraz z innymi dziećmi wokół wielkiego prostokąta sąsiednich ulic, kiedy szedłem wraz ze starszymi kolegami do wojskowego basenu i chodziłem po jego krawędziach i po wewnętrznym murku przy ścianie. Była też przy mnie przez całe dnie i noce, gdy w małym pokoiku zaczajały się na mnie choroby. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mój mały braciszek zmarł po kilku miesiącach życia. Nie wiedziałem, że jego małą białą trumienkę zakopali na pobliskim cmentarzu. Nie czułem jego obecności i nie słyszałem jego płaczu. Teraz często myślę, że to ja powinienem być na jego miejscu. Po latach nie mówiono chętnie o tej sprawie w mojej rodzinie. Ze strzępów rozmów, półsłówek ułożyłem sobie w świadomości obraz chłopczyka, który pozostawiony w pralni, czy komórce łapczywie łyka powietrze, malca, który płacze w chłodnej sali miejskiego szpitala, chłopczyka, którego serce powoli, powoli zamiera. Czy jego śmierć była ceną za moje życie? Do dzisiaj czuję do niego jakąś trudną do wyrażenia tkliwość i zastanawiam się dlaczego śmierć jego wybrała. Nasze życie wciąż wisi na włosku, stale ocieramy się o lodowate ramię kostuchy, uchylamy się przed śmigającym w powietrzu ostrzem. Świat wybucha w nas i gaśnie w jednej chwili, patrzymy na fenomeny przyrody i twarze ludzi, wyświetla się w nas rzeczywistość chwilowa, zapisana w historii planety i wszechświata. Leżałem w malutkim, dziecinnym łóżeczku i wodziłem oczyma po kątach sufitu i ścian. Widziałem pająka krzyżaka, tkającego sieć i łowiącego w nią owady. Czasem spuszczał się nade mną z wysoka na pojedynczej nici, zawisał nad moją twarzą i przyglądał mi się uważnie. W nocy, gdy spałem i niczego nie czułem, schodził jeszcze raz i pił chciwie moją niemowlęcą krew.

Śniło mi się, że stałem na niewielkim pagórku pośrodku ogromnej równiny. Niebo było pastelowe. Barwy rozlały się w listopadową gamę tworząc nad horyzontem jasną poświatę. Dominowała czerwień, kolor liliowy, a gdzieniegdzie połyskiwały plamy ciężkiego granatu. Ze wschodu na zachód, kracząc ochryple, leciały stada gawronów. Ogromne grupy po kilkaset ptaków przemierzały z wolna rewir nieba. Gdy jedno stado znikało już w dali nad horyzontem, nadlatywała nowa grupa, poszarpana na obrzeżach niczym ogromna, powiewająca na niebie czarna flaga. Chorągiew odchodzącego teraz i nadchodzącego nigdy, sztandar bólu więdnących kwiatów i trzcin nadbrzeżnych, flaga ptaków, które zginęły tego roku. Proporzec cmentarny ludzi, którzy nie doczekali zimy. Gawrony falowały w przestrzeni jakby wiedzione miarowym rytmem niewidzialnego drzewca. W powietrzu snuł się dziwny mętny opar. Gdzieś pod powłoką widzialnych kształtów rudy ksiądz z Wenecji snuł swoje Qattro stagioni, snuł swoje allegro non molto. Muzyka płynęła lekko, sennie, falowała, pulsowała w skroniach, sączyła smutek pod warstwy rozmywających się barw. Gwałtowny wiatr porywał paprochy liści, strzępy ażurowych całunów, odłamywał suche gałązki z drzew, naginał miarowo ku ziemi zeschłe trawy i osty, tworzył szerokie promenady pośród sitowia. Gawrony nadciągały bez przerwy – teraz w zmieniającym się świetle, w zapadającym mroku przypominały rozrzucone na brzegu pływaki, powbijane gdzie bądź w piasek, między sieciami, sczerniałe korki na kijach. Różnica pomiędzy ptakiem fruwającym w kaskadach zimnego powietrza a rybą pływającą w lodowatym przestworze to różnica szkieletów suchych wyrzuconych na brzeg i szkieletów z pustych kości rozrzuconych nad lasami i wzgórzami – to dramat piór wyszarpywanych przez drapieżcę w powietrzu, lotek wolno opadających na ziemię, to dramat srebrnej powłoki, rozdzieranej przez silniejszą rybę, dramat łusek wolno osiadających pośród mułu albo na białym piasku dna. W tych obrazach, napływających nieprzerwanie stad gawronich, w błyskach czerni pośród rozmazanej czerwieni, mieścił się mit niczym nieograniczonego bytu. Życia, które stale jest w drodze, stale łopocze pośród wiatrów, stale wsłuchuje się w odgłosy dolatujące spod powłoki rzeczywistości. Ten byt stale – niczym ławice przeźroczystych, koralowych ryb – poddaje się rytmowi, zlewa się z kształtami dookoła, pozwala wiatrom rzucać się w różne strony. Jak tu mówić o prawdzie… myślałem w tym śnie. Jak tu mówić o prawdzie, skoro z każdą chwilą zmienia się tło, skoro skłębione krzywe wirują w oszałamiającym tempie, skoro pisk i krzyk, śmiech i płacz nakładają się na siebie, skoro mleko matki miesza się z krwią i łzami dziecka, skoro gałąź brzozy murszeje pośród rzecznych kamieni, a sierść martwej sarny rozczesuje na cztery strony świata lodowata wieczność… Człowiek szuka kamienia, na którym mógłby stanąć, szuka wgłębienia w skałach, którego mógłby się uchwycić i zawsze… dana mu będzie zmienność perspektywy. Jego widzenie stad przelatujących gawronów skażone będzie setkami, tysiącami takich chwil, przeżywanych, utrwalonych na kliszy fotograficznej i płótnie, rzeźbionych w kamieniu, pozostawionych pomiędzy wersami wiersza. Będzie ubogie, skażone kulturą i nigdy nie dorówna pierwotności spojrzenia zawieszonego wysoko nad ziemią gawrona, który lecąc w dal ogarnia wzrokiem całość ludzkiego bytowania pośród różnych krajobrazów, porównuje drogi, widzi zbiegające się linie katastrofy. Dla człowieka plamy czerni pośród rozpalonego do czerwoności  nieba  to  nieustanne  allegroadagio i  znowu  allegro. W tym porównaniu możliwości twórczych, gawron równy jest Bogu, a może jest samym Bogiem zmierzchu i świtu. Człowiek będzie stale porównywał, dookreślał i szukał odpowiedzi, a ptak chtoniczny dostrzeże w rozchlapanych nad horyzontem barwach obietnicę świeżej, ciepłej krwi i rozszarpanego mięsa. Ale gawron to tylko zwiadowca wszechmocnego, odwiecznego kruka…

Z KRASIŃSKIEGO

Krypta Krasińskich w Opinogórze

Z listu Zygmunta Krasińskiego do do Henryka Reeve’a z 22 IX 1832 roku: Harmonia wszechświata wymaga, aby, gdy wszystko się kruszy, kilka dusz przynajmniej, kilka umysłów złączyło się, zbliżyło i pokochało tak mocno, jak inne się nienawidzą.

STO WIERSZY POLSKICH (VI)

Zamglony Leman fotografowałem w 1998 roku

Adam Mickiewicz. Nad wodą wielką i czystą… Leman zauroczył Mickiewicza podczas jego pobytu w Lozannie w latach 1838-40. Dał on wyraz swojej fascynacji pisząc arcyliryk Nad wodą wielką i czystą. Maria Gorecka pozostawiła w swoich wspomnieniach taki oto opis domu, w którym mieszkała rodzina Mickiewiczów: „okna i drzwi szklane wychodziły na ogród i na całą dolinę schodzącą ku jezioru. Przeciwległa ściana, cała zwierciadlana, odbijała cudny ten krajobraz.” Nietrudno sobie wyobrazić Mickiewicza siadającego na werandzie i patrzącego na ciągnące się dale alpejskiego krajobrazu. Mógł wtedy Mickiewicz czuć się jakby zawieszony w czystej przestrzeni, podobnie jak nad Świtezią – wytrącony z bytu, swobodnie bujający nad ziemią. Leman robi na obserwatorze oszałamiające wrażenie. Jeszcze u końca dwudziestego wieku woda jest w nim czysta i połyskująca, ale też i czarna z racji bazaltowych i granitowych skał jakie tworzą podkład denny. Z Lozanny do Genewy pływają dzisiaj sporych rozmiarów statki wycieczkowe, a nad taflą unoszą się dziwne, zjawiskowe mewy, kormorany, dzikie kaczki. Roślinność porastająca brzegi dzięki szwajcarskiej dokładności i pieczołowitości ma charakter endemiczny – palmy i cyprysy mieszają się tu z wielkimi araukariami i agawami. W czasach Mickiewicza ta przyroda była bardziej dzika, drapieżniej wdzierająca się na brzegi Lemanu. Choć zapewne charakter tego miejsca nie za wiele nie zmienił się przez te wszystkie lata, jakie minęły od chwili gdy Mickiewicz napisał: Nad wodą wielką i czystą/ Stały rzędami opoki,/ I woda tonią przejrzystą/ Odbiła twarze ich czarne;. Te czarne opoki to wspaniałe szczyty alpejskie rysujące się po przeciwległej stronie jeziora. Gdy podniosą się majestatycznie poranne mgły, a słońce kryje się za chmurami, masywne góry mienią się najprzeróżniejszymi barwami – bywają granatowe, szafirowe, ale też często stają się czarne. Rzeczywiście tworzą one równe szeregi, jakby jakiś Demiurg podostawiał je w chwili stworzenia do Lemanu. Mickiewicz personifikuje i w nadrealnej wizji obdarza je czarnymi twarzami. Pochylają się one nad symbolicznym jeziorem w żałobnym – jak powiedziałby romantyk – jestestwie i milczą. Przestrzenią utwierdzającą tę rzeczywistość jest nieruchomy, ogromny akwen. Dynamiczna akcja liryczna rozgrywa się ponad nim. W stosunku do konkretnie personifikowanych skał, chmury są nijakie, znikome. Mickiewicz zastosował tutaj jakby poetyckie przyspieszenie. Krajobraz utwierdzany przez Leman, statyczny, nieruchomy, stał się kontrapunktem dla szybko przebiegających chmur. Dopiero w czasach rozwoju telewizji i technik komputerowych można zobaczyć takie przyspieszenie wolno biegnących chmur. Robi to niesamowite wrażenie i jest jakby przyspieszeniem biegu czasu w przyrodzie – wszak przesuwające się po niebie obłoki są jednym z naturalnych wyznaczników czasowych. W pierwszych ośmiu wersach poeta umiejętnie stopniuje napięcie, kreśli krajobraz, w którym pulsuje oczekiwanie. Czarne twarze pochylają się nad monotonnie przywoływaną tonią, „stada chmur” uciekają w popłochu. Wszystko zdaje się mówić: za chwilę coś się stanie, a napięcie ma jakby określony ładunek elektryczny, który znajdzie ujście dopiero w uderzeniu pioruna. Ten animizowany grom jest niczym bestia pojawiająca się przez ułamek sekundy w naturze. Krajobraz rozświetla się wtedy rozlegle, a woda odbija to światło miliardami luster. Głos gromu znika i wraz z nim gaśnie na chwilę cała natura. Zanim wzrok przyzwyczai się do półmroku i szarości przez ułamek sekundy pojawia się ciemność. I tak jak przy opisach Świtezi krajobraz zdawał się eksplodować, w tym momencie grom jest sprawcą jakiejś kosmicznej implozji. Leman i cała natura znikają wessane w pustkę. Mickiewiczowi udało się uchwycić w wierszu moment, kiedy gaśnie na chwilę zmysł wzroku, a wraz z nim percepcja całej rzeczywistości. Dopiero po chwili powraca stabilność i statyczny Leman raz jeszcze potwierdza, że świat istnieje w swoim kształcie i wymiarze:  A woda, jak dawniej czysta,/ Stoi wielka i przejrzysta. W tym momencie przestrzeń zewnętrzna staje się odbiciem krajobrazu wewnętrznego poety. Pisząc swój arcyliryk  potwierdza on, iż w jego romantycznej duszy rozgrywają się zdarzenia podobne do tych, jakie rozegrały się przed momentem w naturze. Poeta staje się wręcz lustrem odbijającym i jak woda Lemanu bezwiednie przekazującym informację o świecie. Tutaj natura przenosi swoje właściwości na świadomość poety, wkracza w to co zmysłowe i myślowe. Natura tak przeniesiona do wnętrza poety staje się zwierciadłem jego duszy i tak jak potwierdzała w rzeczywistości, tak potwierdza w nim, że to co istnieje – istnieje realnie. Leman i przyroda alpejska stają się dla Mickiewicza regułą i zasadą, utwierdzają jego byt w ontologii żywiołów. Są remedium na romantyczne poczucie przegrania i zaprzepaszczenia życiowych szans. Koją i określają kierunek, a nade wszystko umieszczają byt poety w heraklitejskiej i romantycznej przestrzeni bez końca. Tutaj romantyczny bunt, romantyczne eksplozje i implozje zmieniają się w przekonanie, że jedynie ruch w przestrzeni jest realny. Owo  płynąć, płynąć i płynąć można rozumieć jako dyrektywę istnienia w zgodzie z naturą, ale można też rozumieć jako rezygnację z wszystkiego. Tak jak stoją nieruchomo skały Dents du Midi po drugiej stronie Lemanu, jak statyczne jest samo jezioro, jak wreszcie mkną chmury na niebie, tak mija życie w nieustannym oddalaniu się od tego, co już było. Tak mija życie w nieustannym przybliżaniu się ku śmierci. W kulturach wielu krain po śmierci wpływa się w nicość, albo dopływa się do świata zmarłych, a przemierzanie wodnych przestrzeni jest metaforą przemijania. Tak też można interpretować ostatnie słowa poety w tym liryku, choć nie jest to formuła ostateczna. I tutaj pojawia się tak charakterystyczne Mickiewiczowskie otwarcie w zamknięciu i zamknięcie w otwarciu

* * *

Nagłe przebudzenie nad ranem, tuż przed świtem, gdy zaczynało powoli robić się jasno. Dawniej chwytało się za książkę, a teraz natychmiast siada się przy komputerze, włącza się laptopa, przegląda się wiadomości na różnych portalach. No to popatrzyłem na kolekcję bielizny damskiej prezentowaną przez piękną i fantastycznie zgrabną Omenę Mensach, poczytałem kilka gazet, zatrzymałem się na wiadomościach ze świata literatury i sztuki. To zdumiewające, że mogliśmy kiedyś żyć bez komputerów i stałego – on line – kontaktu ze światem. No i maile, które błyskawicznie fruną do mnie z Chin, z USA, z wielu państw Europejskich, a nawet z Peru, Australii i Nowej Zelandii. List wędrowałby miesiąc lub pół roku, a teraz wszystko dzieje się błyskawicznie, za sprawą jednego kliknięcia przycisku myszki. Sprawdziłem zatem listy elektroniczne i odpowiedziałem krótko na kilka z nich, a potem jeszcze na chwilę wróciłem na strony internetowe. Górnicy zasypani w chilijskiej kopalni na pustyni Atacama, wypadki drogowe i kłopoty chłopca, któremu przeszczepiono wątrobę po zatruciu muchomorem sromotnikowym, napaści na Kaczyńskiego i Tuska, na Platformę Obywatelską i na PiS, złodzieje dolomitu przy budowie autostrad, dziwna melodia zarejestrowana przy Jowiszu, rozważania o galaktycznych kolizjach kosmicznych, geje pragną małżeństw i adopcji dzieci, na Morzu Łaptiewów zatonął holownik… Świat na wyciągnięcie ręki i Internet jako ratunek przed bezsennością. Jeszcze rzut oka na kilka blogów, powrót do skrzynki mailowej i zamykam system, wyłączam moje  elektroniczne wyjście na świat. Jest już prawie jasno i czuję znowu znużenie, kładę się i śpię jeszcze kilka godzin, a po przebudzeniu piję filiżankę kawy z mlekiem i… piszę te oto słowa. I znowu włączam komputer, wchodzę do sieci, sprawdzam pocztę…

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (II)

* * *

Pada deszcz, chmury zawisły nisko nad ziemią, zrobiło się szaro i ponuro. Nadchodzą charakterystyczne polskie dni i typowe pogody. Właśnie uświadomiłem sobie, że większość roku w naszym kraju jest bez wyrazu, matowa, smętna, bez słońca. Może dlatego tyle niezgody i zawiści w między Polakami, którzy rzadko kiedy obdarzają się uśmiechem, potrafią docenić czyjeś pasje, oferują pomoc. Ja jestem bardzo zadowolony ze swojego życia, a gdybym jeszcze nie spotkał na swojej drodze takiego jednego dziwacznego kolesia, to byłoby jeszcze lepiej. Cóż, jest jak jest, a szarość i deszcz za oknem raczej mnie mobilizują, w jakiś tajemny sposób przydają energii, obligują do działania. Dziennik internetowy też wpływa ożywiająco na moją aktywność, tym bardziej, że teksty zapisuję w plikach i będą one kiedyś podstawą wydań papierowych. Niech tam będzie szaro i ponuro; ciepłe światło w pokoju, dobra książka, lampka wina, ciepła kąpiel są po to, by poprawiać sobie humor. Sporo ostatnio maszerowałem, dzięki czemu znacząco schudłem i teraz muszę utrzymać taką wagę. Spadek masy ciała wiąże się u mnie ze znaczną poprawą nastroju. Myślę, że tak naprawdę sezon wędrowania jeszcze się nie skończył i nadejdzie wkrótce złota polska jesień. Może już jutro powiem do siebie: ruszaj w drogę…

ŚWIAT STAROŻYTNY (XI)

Nike odpinająca sandał

Starożytność grecka przekazała nam niewiele wyobrażeń bogini zwycięstwa Nike, bardzo przecież szanowanej i często przedstawianej jako zmysłowa kobieta, odnosząca triumf w konfrontacji z wrogami i siłami natury. Każdy, kto odwiedza muzeum Akropolis w stolicy Grecji, zauważa płaskorzeźbę bogini bezskrzydłej ze świątyni Ateny Nike, najlepiej zachowanej budowli jońskiej tego typu. Jej projektantem był prawdopodobnie Kallikrates, grecki architekt i przedsiębiorca budowlany, żyjący w drugiej połowie piątego wieku przed naszą erą. Samo określenie „Nike” (zwycięska) nie występowało samodzielnie, a raczej było przydomkiem Ateny. Z czasem rzeźbę znajdującą się w świątyni zaczęto nazywać Nike Apteros, czyli Nike Bezskrzydłą, by odróżnić ją od innych wyobrażeń. Niestety pierwotny posąg spłonął, wiemy tylko, że bogini trzymała w prawej ręce owoc granatu, a w lewej dzierżyła hełm. Zachowały się natomiast szczątki reliefów, spośród których najsłynniejsza jest płaskorzeźba ukazująca Nike rozwiązującą sandał. Nie wiemy, kto wyrzeźbił tę kobietę, ale najczęściej dzieło przypisuje się Alkemenesowi, Kallimachosowi lub Pajonisowi. Jest to piękne przedstawienie, z niezwykle dokładnie dopracowanymi częściami sfałdowanej sukni, okrywającej promieniujące erotyzmem ciało. Prawa noga jest lekko uniesiona, a prawa ręka odpina sandał lub zaciska rzemień. Sfałdowanie szat wskazywać może, że Nike dopiero co wyszła z wody lub została owiana wiatrem. Tego rodzaju efekt opięcia kształtów anatomicznych znany jest także z innych wyobrażeń tej bogini. Gładkość ciała i jędrność wydatnych piersi, a także dość rozwinięta muskulatura nóg, wskazują, że mamy do czynienia z istotą młodą. Niestety nie zachowała się twarz i lewa dłoń, ale całość mieści się w ciągu wyobrażeń starożytnych istot nadludzkich. Piękno wpisane tutaj zostało w delikatnie zaznaczone kształty ud, wystających spod szaty kolan, w rysunek piersi z wydatnymi brodawkami i w uwypuklenie brzucha. Zwracają też uwagę, stosunkowo niewielkie, wręcz dziewczęce, stopy. Całość jest dynamiczna, choć wspaniale wyważona i prawdopodobna w owym zgięciu ciała i ruchu prawej ręki ku sandałowi. To jedno z pierwszych, w historii sztuki światowej, zatrzymanie postaci w kadrze, uchwycenie ulotności, przyobleczenie w lekkość i powab. Jeszcze chwila i Nike zerwie się do dalszego biegu, jeszcze moment i poprawi pasek u sandała i podąży ku swoim boskim zajęciom. Choć suknia jest realna, to artyście udało się ukazać pod nią ciało zwiewne, drżące i jakby przynależące do innej rzeczywistości sakralnej. Tylko na takich kształtach materia drapuje się w sposób tak doskonały i finezyjny, tworząc rodzaj mistycznej sieci, łowiącej pełnię i nieskończoność.

Fragmenty Nike z Delos

Jakże różna od innych jest rzeźba Nike z wyspy Delos, powstała prawdopodobnie około 550 roku przed naszą erą. To jeden z najstarszych posągów przedstawiających uskrzydloną boginię zwycięstwa, choć nie brakuje też badaczy, którzy widzą w nim Gorgonę. Rzeźbę znaleziono w Apollinie, na wskazanej wyżej wyspie, a jej autorem jest prawdopodobnie Archermos z Chios. Artysta chciał ukazać kobietę w biegu, ale nie udało mu się pozbyć charakterystycznego dla ówczesnej maniery usztywnienia. Sama poza jest dość schematyczna, a twarz ustawiona en face, jest też rodzaj przyklęku i dość kostycznego zgięcia ramion. Prawa dłoń skierowana jest prosto do góry, a lewa w dół. Także w ułożeniu szat i kompozycji fryzury dostrzeżemy daleko idący schemat, bliski sztuce minojskiej. Dzisiaj dysponujemy tylko rekonstrukcją, wykonaną z wielu kawałków, ale daje ona doskonałe wyobrażenie o całości. Charakterystyczne są tutaj skrzydła na plecach, jak u perskich gryfów, a także mniejsze skrzydełka u stóp i ramion. I ta postać ma dość duże piersi, choć zawoalowane szczelnie szatą. Długie i splecione misternie włosy opadają na nie z obu stron i zdobią regularnymi okręgami czoło. Jest jakiś dysonans w przedstawieniu sukni Nike, która zwisa jak u postaci stojącej i nie odzwierciedla ekspresji ruchu. Artysta bardzo trudził się, by oddać kształty poszczególnych lotek u skrzydeł, a jednocześnie zamknął wszystko w sztywnym, eliptycznym kształcie, dalekim od swobody innych przedstawień bogini. Ta poza bardziej przypomina tancerki hinduskie czy arabskie, a nie postaci znane z mitologii greckiej. Choć przedstawienie to nie zachwyca kunsztem artystycznym, to jest ważne dla linii rozwojowej tego rodzaju wyobrażeń i mogło przez wieki kształtować gusty starożytnych Greków. Mogło też, swoim usztywnieniem i hieratyczną pozą, generować lęk, przywodzić na myśl jakieś tajemnice świata pozagrobowego. Bieg Nike  interpretować też można jako taniec lub lekkie unoszenie się nad ziemią, a symetryczne ułożenie skrzydeł kojarzyć można z jej potęgą i mocą bezszelestnego unoszenia się nad światem śmiertelnych. Przedstawienie to wpisuje się w cykl uszkodzonych przedstawień greckiej świętości, co symbolizuje w naszych czasach przezwyciężenie tragedii, zdruzgotania, nieuchronnego upływu lat i ostateczne pokonanie śmierci.

Nike z Olimpii

Znacznie ciekawsza jest Nike z Olimpii, rzeźba wykonana około 420 roku przed naszą erą przez Pajonisa z Mende (zachowała się stosowna autorska inskrypcja, nie budząca wątpliwości). Jest to postać znacznie przekraczająca wzrost mieszkańców Grecji w czasach antycznych, bo mierząca dwa metry i jedenaście centymetrów. Dzieło odkryto w 1875 roku, podczas wykopalisk prowadzonych w mieście Olimpia, znanym przede wszystkim z wielkiego sanktuarium Zeusa i znajdującego się w nim jednego z siedmiu cudów świata – posąg najważniejszego boga olimpijskiego, wykonanego przez Fidiasza. Nike z Olimpii wyrzeźbiona została z marmuru na zamówienie Meseńczyków, jako wotum dziękczynne dla Zeusa, za bitwę wygraną ze Spartą. Jej twórca, w mistrzowski sposób, z niezwykłą wprost lekkością i wdziękiem, ukazał Atenę Nike sfruwającą z nieba, czym przyczynił się powstania maniery, wykorzystywanej przez wielu twórców przy tworzeniu wyobrażeń postaci uskrzydlonych. Polegała ona ukazaniu sylwetki lekko pochylonej do przodu, z wysuniętym tułowiem i głową, a cofniętymi nogami i swobodnie zwisającą za nimi szatą. Skończone piękno tej rzeźby pojawi się w naszej wyobraźni, gdy skonfrontujemy ocalałe fragmenty z rekonstrukcjami. Między innymi takie odtworzenie znalazło się na medalach igrzysk olimpijskich z 2004 roku, rozegranych w Atenach. Pomnik ten nie był akroterionem, czyli naszczytnikiem, pojawiającym się często w starożytności w formie posągu, palmety lub urny na szczycie budynku, raczej stał na wysokim postumencie. Dzieło zachowało się we fragmentach, więc nie wiemy jak wyglądała twarz bogini, co trzymała w rękach (rekonstrukcje na podstawie układu zachowanych części rąk, a także w oparciu o późniejszą ikonografię sugerują, że w były to powszechnie wykorzystywane przez rzeźbiarzy symbole zwycięstwa: palma i wieniec). Artysta udanie oddał w swoim dziele ów moment na chwilę przed dotknięciem ziemi – jeszcze zawieszenie, ale już też jakby ostatnia faza lądowania. Ten rozwiany płaszcz był prawdopodobnie purpurowy, na co wskazują pozostałości barwnika, a skrzydła skierowane były ostro ku górze. I tutaj zastosowana został technika mokrych szat, tyle odkrywających, co odsłaniających urodę kobiecego ciała. Wszystko zostało wspaniale wyważone i zharmonizowane i budzi zdumienie, gdy bierzemy pod uwagę wiek powstania dzieła. Lewa pierś została odważnie odsłonięta, a prawą opina lekki chiton, podobnie wyraziste są zgrabne nogi i miejsca intymne. To prawdziwy triumf wolnej sztuki antycznej, tak różnej od tego, co powstawało wcześniej i co pojawiać się będzie w średniowieczu.

Nike z Samotraki

Najsłynniejszym przedstawieniem Nike jest posąg z wyspy Samotraki, eksponowany od 1884 roku w paryskim Luwrze. Rzeźba ta została znaleziona w 1863 roku, w ruinach teatru, przez archeologa amatora Charlesa Champoiseau. Pochodzi ona z trzeciego lub drugiego wieku przed naszą erą, a jej twórcą jest prawdopodobnie Pytokritos z Rodos. Mogła symbolizować zwycięstwa Rodyjczyków w wojnie z Antiochem III i stanowić zwieńczenie dziobu jakiegoś okrętu. We współczesnym świecie jest symbolem walki i zwycięstwa nad niewyobrażalnymi trudnościami, nieustannego dążenia i osiągania wytyczonych celów. Zachował się tylko korpus z rozbudowanymi skrzydłami, wyraźnie nawiązującymi do anatomii orła. Charakterystyczna jest tutaj dumnie wysunięta pierś Nike, jakby wznoszącej się do lotu lub wyrywającej się z niewidzialnych okowów. I tu rzeźbiarz zastosował metodę mokrego, zwiewnego chitonu, dokładnie opinającego ciało bogini. Szata jest bardzo rozbudowana i widać, po wspaniale odtworzonych fałdach, że twórca ten należał do największych mistrzów. Postać jest bardzo napięta, jakby opierała się ogromnemu pędowi powietrza lub wznosiła się w górę, a tylko płaszcz zsunął się swobodnie i przykrył prawą nogę cienkimi fałdami. Efekt taki uzyskano opierając geometrię na dwóch przeciwstawnych osiach ruchu górnej i dolnej partii ciała. Zaskakuje też rozmach dzieła, które wraz ze skrzydłami, ma trzy metry i dwadzieścia osiem centymetrów wysokości (sama postać Nike to dwa metry i czterdzieści centymetrów) i prezentuje ciało kobiece niezwykłej urody. Twórca zadbał o uwydatnienie charakterystycznych szczegółów anatomicznych, takich jak naprężenie mięśni, uwypuklenie kości, odznaczających się pod skórą, a nawet subtelnie wymodelował kształt pępka. Niestety nie wiemy jaką głowę miała pierwotnie rzeźba i co wyrażała twarz bogini. Możemy wszakże wyobrażać sobie jej powagę lub zaciętość, subtelny rysunek oczu, ust i nosa, wszakże wierzyć należy, że każdy element dzieła został tak dokładnie dopracowany, jak części, które zachowały się do naszych czasów. W dobie współczesnej, właśnie taka istota bez głowy, z rozpostartymi ramionami, wyrywająca się do przodu, stała się symbolem odwiecznego boju, jaki toczy człowiek o przetrwanie. To także czytelny emblemat zwycięstwa, które nie lęka się okaleczenia, znak walki z góry skazanej na przegraną, a jednak kończącej się wiktorią. Wielu ludzi, kierując się manierą jednostronnych przedstawień fotograficznych, myśli, że rzeźba ta ma jedno skrzydło, tymczasem zachowały się oba i wystarczy spojrzeć na monument z boku, by o tym się przekonać. To jeden z najbardziej znanych i najczytelniejszych symboli epoki starożytnej, bez względu na to czy wieńczył jakąś budowlę, czy też umieszczony był na przedzie statku. Już wtedy miał oznaczać zwycięstwo i zagrzewać do niego żołnierzy, krzepić serca prostego ludu, stawiać wymagania ponad siły jednostki, olśniewać delikatnym pięknem i mocą wyrazu.

Rekonstrukcja Nike z Delos na medalach olimpijskich z 2004 roku

CZAPLE

Pióro czapli białej znalezione przy drodze

Miałem w sierpniu kilka udanych wypraw do pobliskiego Ostromecka, gdzie obserwowałem ptaki, płazy, rośliny i rozległe widoki wzgórz po drugiej stronie pradoliny Wisły. Raz nawet zapuściłem się znacznie dalej, na rozlewiska naszej największej rzeki, w okolicach Czarży, gdzie widziałem zimorodki, sporo czapli siwych, łysek, krzyżówek, a także wiele ptasiej drobnicy. Zrobiłem mnóstwo fotografii, ustawiając aparat na dużą rozdzielczość i zachowując w swoim archiwum kolorowe klisze tamtych chwil. W Ostromecku jest duży zespół pałacowo-parkowy, należący niegdyś do niemieckiej familii Schönborn, a od 1890 do 1945 roku do rodziny von Alvensleben, do której należał jeden z hitlerowskich zbrodniarzy. Z kolei barokowy pałac zbudowano około 1730 roku i należał on do wojewody pomorskiego, Pawła Michała Mostowskiego. Drugi z dworów, neoklasycystyczny z przydatkami eklektycznymi, zbudowano w 1849 roku, według projektu Karla Friedricha Schinkela. Wokół tych okazałych budynków jest odtwarzany stale park krajobrazowy, w stylu angielskim, oraz mauzoleum grobowe właścicieli z 1878 roku, stale popadające w ruinę. W Ostromecku znajduje się źródło wód alkalicznych, noszące nazwę „Maria”. Ma ono wody nisko-sodowe, słabo zmineralizowane wodorowęglanowo-wapniowe, z dużą zawartością jonu siarczanowego, które mogą być wykorzystywane w schorzeniach jelit, dróg moczowych oraz przez diabetyków. Sporo w tym miejscu starych drzew, a przede wszystkim dębów, olch i klonów, niewielkie stawy z ciekawą roślinnością, duże prześwietlone słońcem trawniki, dróżki do spacerowania i samotne ławki. Odkąd pamiętam, zawsze trwały tu jakieś remonty, wciąż coś modernizowano, ale efekty zaczęły być widoczne dopiero niedawno. Kilkakrotnie prowadziłem we wnętrzach pałacowych różne spotkania, a to przy okazji wręczania Medalu Jerzego Sulimy-Kamińskiego, a to Portu Poetyckiego, bywałem też gościem na innych imprezach, słuchałem muzyki poważnej, oglądałem wystawy malarstwa i grafiki. Były też spotkania z pisarzami z innych krajów świata, w tym z Chińczykami i twórcami z miast zaprzyjaźnionych z Bydgoszczą.

Czapla siwa w zimie

Zrobiłem w Ostromecku i okolicach wiele moich udanych zdjęć, szczególnie owadów, płazów, kory drzew, a nawet bardzo płochliwych ptaków. To niezbyt męcząca wyprawa piesza przez most fordoński, albo szybka wycieczka rowerowa i błyskawiczne znalezienie się w innym świecie. Tegoroczne ekskursje zdominowało fotografowanie i obserwacje natury, ale sporo było też chwil odpoczynku, refleksji na ławeczce lub na jakimś większym kamieniu. Podczas jednego z powrotów zobaczyłem coś, co mnie bardzo zaskoczyło, żeby nie powiedzieć, że wprawiło w osłupienie. Znam dobrze czaple siwe (Ardea cinerea), których wiele w życiu widziałem w Chmielnikach i Borównie, nad jeziorami mazurskimi, na Kaszubach i nad Bałtykiem, a także na Kontynencie amerykańskim, na Litwie, na Białorusi, na Ukrainie, a nawet w Chinach. Są to ptaki dość powszechnie występujące w trzcinowiskach i sitowiach, przy wielkich zbiornikach wodnych, ale też wokół stawów i starorzeczy. W okolicach Szczecina, w rezerwacie Kurowskie Błota, zobaczyć można blisko tysiąc par tych dużych ptaków, które najchętniej gnieżdżą się w koronach wysokich drzew iglastych i liściastych, często grupowo, w tzw. czaplińcach. Mają szare upierzenie, z białawą szyją oraz z ciemnym pasem nad okiem, kończący się czarnym czubem z tyłu głowy. Można też dostrzec, na szyi tego gatunku, podłużne, ciemne pasy, a także żółty dziób, żółtobrązowe nogi oraz żółtą tęczówkę oka. Wiele razy widziałem z daleka te majestatycznie fruwające ptaki, gdy zrywały się do lotu z szuwarów, albo gdy pojawiały się na polach i bagnach. Raz nawet spostrzegłem jednego osobnika przelatującego nad bydgoskim śródmieściem i kierującego się ku najczystszym partiom Brdy, tuż za miastem. Ale najwięcej moich obserwacji związanych było z pobytami nad jeziorami lub w przestrzeniach podmokłych. Szczególnie zapamiętałem młodzieńcze zapatrzenie nad Bełdanami, gdy siedziałem na brzegu, malowałem akwarelę i nagle spostrzegłem czaplę siwą, wolno odlatującą ku drugiemu brzegowi i czerniejącą w świetle zachodzącego słońca. Było w tym obrazie coś tęsknego i szlachetnego i już wtedy wiedziałem, że zapowiada on wiele takich wydarzeń w moim życiu, wiele chwil uświęconych myślą o urodzie i tajemnicy czystej natury. Niegdyś polowano zawzięcie na czaple siwe, by zdobyć ich piórka z czuba, które umieszczano na konfederatkach i innych okryciach głowy. Pisałem niegdyś, w książce pt. Ptaki Mickiewicza i inne artykuły romantyczne, o czaplach, które Mickiewicz przywołuje w Panu Tadeuszu i o problemach związanych z jego oznaczeniami gatunkowymi.

Czapla biała w locie Foto Don DeBold

Prawdziwie wspaniałe obserwacje różnych gatunków czapli miałem podczas pobytu na Florydzie, gdzie udawało mi się podejść je bardzo blisko i wielokrotnie fotografować. Tam też natknąłem się na amerykańską odmianę czapli białej (Ardea alba egrettus), która spokojnie spacerowała w parku Calanesi Island i dosłownie pozowała mi do zdjęć. To było zdarzenie z tych nieprawdopodobnych, bo przecież w Polsce i w Europie przez wiele lat był to bardzo rzadki ptak. Do naszego kraju czapla biała (Ardea alba alba) ledwie zalatywała i jej obserwacja bywała wielkim triumfem ornitologicznym. Pamiętam, jak byłem podekscytowany, gdy podczas kolejowej podróży do Kijowa, zobaczyłem śnieżnobiałego ptaka, czyhającego na ryby, przy jakimś mijanym zbiorniku wodnym. Teraz ornitolodzy twierdzą, że następuje ekspansja tego gatunku na północ i przesunięcie się pasów występowania populacji południowych. Ptak znacznie różni się od czapli siwej, przede wszystkim owym białym upierzeniem, a także, w czasie godów, czarnym dziobem i wyraziście żółtymi nogami. Mickiewicz podawał w Panu Tadeuszu, że czaple białe mają czuby, tymczasem ma je tylko, podobna do białej, czapla nadobna, będąca gatunkiem afrykańskim i azjatyckim, czasem zalatująca do Polski i na Litwę. Jakież było moje zdumienie, gdy podczas jednego z powrotów z Ostromecka, zobaczyłem na polu kilkanaście czapli, spokojnie stojących i charakterystycznym ruchem obrotowym głów, sondujących przestrzeń dookolną. Już idąc w kierunku zespołu pałacowego, znalazłem przy drodze piękne białe pióro, które początkowo wziąłem za mewie, choć wydawało mi się za szerokie i zbyt białe. Idąc w stronę przeciwną nagle zobaczyłem coś, co mną doprawdy wstrząsnęło. Niedawna powódź spowodowała spore zalewy wiślane na polach, czasem wręcz prawdziwe jeziora kilkuhektarowe. Ryby chętnie wpływały na te płycizny i w momencie wysychania, cofania się wód, znalazły się w pułapce. W taki sposób dochodziło do niezwykłej kumulacji narybku i większych sztuk w małych oczkach wodnych. Właśnie przy jednym z nich zobaczyłem kilkanaście czapli, w tym trzy siwe i resztę białych. Nie chciałem wierzyć własnym oczom, ale udało mi się zrobić zdjęcie odlatujących ptaków, które gdy tylko spostrzegły, że są przeze mnie obserwowane, zerwały się z zasobnego w ryby miejsca i pofrunęły nad pobliskie lasy. To widomy dowód, że rzeczywiście coś dzieje się z klimatem, jest w Polsce coraz cieplej i rzadkie ptaki zaczynają migrować wyżej, na północ planety. Na tych pozalewowych polach widywałem wcześniej wiele siewek, obserwowałem bekasa kszyka, widziałem kołujące nad błotami czaple, bociany, żurawie, ale nie spodziewałem się, że moja pierwsza polska obserwacja czapli białej będzie taka niezwykła. Patrzyłem na odlatujące ptaki i uśmiechałem się do siebie, wiedząc, że niebawem w moim dzienniku przybędzie nowy wpis, tym razem związany z białym myśliwym, dotąd tak rzadko pojawiającym się w Polsce.

Zdjęcie marne, ale dokumentujące odlatujące czaple białe i siwe

NADCHODZI JESIEŃ

Grób Johna Keatsa w Rzymie

Od rana niebo się zachmurzyło i zrobiło się trochę chłodniej. Jeszcze słońce prześwituje przez chmury, jeszcze chwilami robi się jaśniej, ale jesień zbliża się nieubłaganie. Wynotowałem właśnie, pozostający w związku z dekadencją pory roku, fragment listu Zygmunta Krasińskiego do Henryka Reeve’a: Słyszałeś na pewno o młodym angielskim poecie nazwiskiem Keats, który w wiośnie życia, mając lat dwadzieścia cztery, umarł w Rzymie z suchot i zgryzoty, o jaką przyprawiały go napaści „Quarterly Review”. Konał długo, ciężko i boleśnie. Śmierć nie przyszła od razu. Drążyła go od dawna i pragnął jej tak, jak pragnie się nadejścia kochanki. Na koniec poczuł, że zbliża się ostatnia chwila, i wówczas, nawet w chwili konania nie przestając być poetą, powiedział do płaczących przyjaciół: „Czuję, jak kwiaty na mnie rosną!” Mój drogi, czyś słyszał kiedy coś wdzięczniejszego, pełniejszego uroku? Czy kto kiedyś schodził do grobu z większym wdziękiem, uczuciem i subtelnością. (Z. Krasiński, List do Henryka Reeve’a z 8 lipca 1830 roku, t. I, Warszawa 1980, s.72.) Piękne słowa, ale czy można schodzić do grobu z wdziękiem? Nasz romantyk ma zapewne na myśli dostojeństwo śmierci, która jest jak dłoń, lekko wygładzająca nierówności na piasku. Tak jak jesień nadchodzi nieubłagalnie, tak ona nikogo nie pomija, a Keats poczuł jej chłodne tchnienie. W październiku 2003 roku, na protestanckim cmentarzu w Rzymie, stanąłem nad grobem tego młodzieńca, myśląc, że zobaczę na nim wspaniałe, barwne kwiaty, a tymczasem było trochę marnego zielska, gdzieniegdzie jakieś chwasty i wysuszona trawa. Pozostała wspaniała poezja i słowik na wyniosłym drzewie, żałośnie wzdychający do księżyca. Umierając, poeta poprosił by na jego grobie wyryto napis: Temu, którego imię zapisano na wodzie. Jesień, śmierć, romantyzm, kwiaty, woda…

ADAMEK KONTRA GRANT

Gdzie dzisiaj są tacy bokserzy jak Cassius Clay?

Nie spałem prawie całą noc, oglądając galę boksu zawodowego i czekając na walkę Tomasza Adamka z Michaelem Grantem. Szkoda było mojego snu, bo ci bokserzy wagi ciężkiej zafundowali kibicom mierne widowisko. Ogromny Grant zachowywał się jakby nie potrafił myśleć, bezwolnie podążając za Polakiem, a ten z kolei prezentował boks gorszy od dawnej polskiej ligi pięściarskiej. Adamek zapowiada, że będzie dalej trenował i powalczy z Ukraińcem Kliczką o tytuł mistrza świata. Nawet gdyby mu się to udało, to po co Polakom taki wymęczony mistrz, reprezentujący tak marny poziom. Zero finezji i sprytu, nie mówiąc już o wściekłości, która powinna pojawiać się po takich ciosach, jak ów prawy, który prawie powalił naszego zawodnika na deski. Obaj panowie kąsali się lekko, łazili za sobą i czasem komicznie padali na siebie. Więcej ikry mieli moi młodzieńczy przeciwnicy, z którymi walczyłem na ringu Zawiszy, więcej myślenia strategicznego zobaczyć można, gdy biją się dwaj chuligani. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że ta walka – tak jak wcześniej pojedynek Adamka z Gołotą – to wielka ściema, jakiś wyższy układ, wszak panowie robili wszystko, by się nie znokautować. Jak może tak wielki, ciężki facet, solidnie zbudowany Murzyn, dać się pokonać mniejszemu, lżejszemu i wyraźnie przestraszonemu Polakowi? Starczyło raz się porządnie wkurzyć i rozniósłby tego Adamka w drobny pył. On jednak chodził, jakby był na treningu i walczył ze swoim  cieniem. Z kolei nasz pięściarz nie miał żadnego pomysłu jak rozegrać tę walkę, trafiał przypadkowo, z małą siłą, jakby osłabiło go coś przed pojedynkiem, albo jakby miał jakieś problemy żołądkowe. Dobrze, że pospałem jeszcze kilka godzin po tym komicznym i bezsensownym boksie. Przyśniło mi się, że stanąłem na ringu, naprzeciw jednego takiego paralityka, który od wielu lat skacze mi do oczu i wykorzystuje swoją pozycję w moim miejscu pracy. Ten cherlawy pająk naprzeciw mnie? Pomyślałem i nie zastanawiając się dłużej strzeliłem z prawej, poprawiłem lewą i koleś wyleciał przez liny jak z katapulty…

« Older entries

%d blogerów lubi to: