Moje pierwsze wspomnienia są bardzo odległe i jakby przenikające przeźrocza jednej rzeczywistości. Pamiętam to dobrze, leżałem w łóżeczku i godzinami wpatrywałem się w sufit, wodziłem oczyma po rogach mieszkania i myślałem niezwykle intensywnie. Ta nowa sytuacja była dla mnie dziwna, piękna i groźna. Jeszcze słyszałem odgłosy skrzydlatego szumowiska, gdzieś w świadomości majaczyło wspomnienie jakichś rozmów, pospiesznych poleceń, wrażenie ulotności, zawieszenia czasu, przeszłości i teraźniejszości, wpatrzenia w przyszłość. Może to był pogłos świadomości rodziców, może jakaś poświata prajaźni, wszakże moje pierwsze myśli nawiązywały do jakiejś przeszłości, do jakiegoś tragicznego życiorysu. Wyraźnie wyodrębniałem w myślach „pierwsze wrażenia”, rejestrowałem w pamięci otaczające twarze, patrzyłem na wszystko dookoła jak na zaczynający się dopiero film. Starałem się rozpoznać poszczególne osoby, rozszyfrować znaczenia gestów, znaków, odgłosów. Jednocześnie wyraźnie odczuwałem swoją wstydliwą cielesność, jakby ponowne wstrzelenie w byt, jakby zdziwienie światem i nową sytuacją. Patrząc na sufit, przypatrując się palecie świateł i odblasków wędrowałem świadomością gdzieś daleko, zawisałem w górze, zataczałem myślowe kręgi. Wyraźnie też pokpiwałem sobie z pewnych zdarzeń, patrzyłem jakby z perspektywy wiedzy nieziemskiej – zdawało mi się, że jestem tutaj tylko przez chwilę, że niedługo wrócę tam skąd przybyłem. Moja świadomość stale jeszcze opuszczała ciało i przypatrywała się tym, którzy w przyszłości mieli stać się dla mnie matką i ojcem, babcią i dziadkiem. Jakbym jeszcze nie wierzył, jakbym sprawdzał realność tej rzeczywistości, jakby uczucia prenatalne wlały się we mnie przez niedomknięty wlot bytu. Nie cierpiałem, jedynie dziwiłem się, starałem się też przypomnieć sobie swoje poprzednie ciało, jakieś fakty, szczątki obrazów i kształtów. Nie potrafiłem jednak tego dokonać. Teraz…. kiedy to piszę mignął mi w świadomości obraz jakiegoś piaszczystego grobu z drewnianym krzyżem, właściwie, niskiego kopca żółtej ziemi…. Czasem też, kiedy myślę o początkach mojej świadomości, w wyobraźni pojawiają się strzępy życia jakiegoś żebraka bez prawej nogi. Chociaż może to być projekcja z podświadomości, wrażenie zapisane podczas obcowania z obrazami Bruegela czy Boscha, podczas lektury Marqueza, Singera, Goldinga. Nie martwiłbym się gdyby się okazało, ze byłem kiedyś żebrakiem i umarłem w biedzie pod którąś z dumnych katedr Europy. Nie płakałbym, gdybym nabrał pewności, że moje ciało wrzucili na pusty wóz i powieźli za płot parafialnego cmentarza, a grabarz wykopał płytki dół i wraz z kompanem cisnął je z rozmachem w piach… Być człowiekiem to znaczy godzić się na zesłany przez Boga los…
Nie wiem co mi się wtedy śniło, jeden tylko sen zapamiętałem z niewiarygodną wyrazistością, jakby z bolesną iluzją jawy. Ten sen rozświetlił moją świadomość. Przyśniła mi się wtedy jakaś kobieta. Wyglądała groźnie, a wokół jej głowy lśniły złoto–srebrne promienie. Wyraźnie chciała bym ją dobrze zapamiętał. Przeraziłem się straszliwie i długo nie mogłem się uspokoić przytulony do piersi matki. Stale widziałem tę twarz, groźną i pełną majestatu. W śnie uciekałem przed nią i na strychu sąsiedniego domu kryłem się pomiędzy schnącymi na linkach prześcieradłami. Ubrana była w błękitne szaty i było w niej coś tęsknego, bolesnego, jakaś nieziemska groza i potęga. Teraz pisząc o tym śnie zastanawiam się czy nie był on negatywnym wzorcem, czy nie obudził we mnie bólu. Może był pierwszym szokiem, który ukształtował moją wrażliwość. Na wiele lat o nim zapomniałem, ale po latach powrócił do mnie z niezwykłą wyrazistością dając dziwną wiedzę. Dzisiaj już wiem, że sen niemowlęcia jest czysty jak wieczorne niebo w sierpniu, pełen zmysłowej symboliki, pragnień i tęsknot. Pulsuje w świadomości jak natleniona krew w żyłach. Jest pozostawaniem w stanie błogiego zawieszenia i śmiertelnej hibernacji. Tak niewiele zapamiętałem z moich pierwszych lat… Mieszkaliśmy w parterowej oficynie w głębi podwórza, a domy ustawione w kształt litery T tworzyły dwa podwórka. Do wewnętrznego prowadził długi, zawsze mroczny korytarz. Bałem się prze niego przechodzić, a szczególnie z lękiem w sercu patrzyłem na właz od niskiego strychu. Przechodziłem pod nim szybko w towarzystwie dorosłych, albo mojego wiernego psa Murzyna, który potem zginął pod kołami ogromnej wojskowej ciężarówki. Bardzo to przeżyłem. Płakałem, wkładałem palec do buzi i powtarzałem stale imię kundla. Może właśnie ta śmierć spowodowała, że stanąłem pewnego dnia na skraju graniczącej z naszym podwórkiem asfaltowej szosy i nie patrząc na zbliżające się pojazdy zacząłem przebiegać jezdnię w tę i z powrotem. Nadjeżdżał jakiś motocykl a ja postanowiłem być silniejszy od niego. Przebiegałem jezdnię do ostatnich chwil, a sygnał dźwiękowy zamiast odstraszać, popychał mnie do przodu.
– Jeszcze raz, jeszcze raz… – brzmiał mi w uszach jakiś głos.
Motocyklista zatrzymał się. Zsiadł z maszyny i pobiegł za mną. Po chwili złapał mnie i zaprowadził do domu. Dostałem lanie od ojca. Płakałem przez długi czas i znowu wróciła ta dziwna perspektywa przeszłości, życia przeszłego.
– Pierwsze lanie, moje pierwsze lanie… – myślałem i wpatrywałem się w zamykającą się powoli ciemność przede mną.
Innym razem biegnąc do kiosku bardzo się rozpędziłem. Po drodze miałem do pokonania bardzo ruchliwą ulicę. Do samego końca zasłaniały mi ją domy i nie wiedziałem czy właśnie coś nadjeżdża, czy nie. Postanowiłem zaryzykować. Wpadłem bez opamiętania na jezdnię i w tej samej chwili usłyszałem straszliwy pisk opon, hamującej ostro taksówki. Tylko dzięki refleksowi kierowcy nie wpadłem pod koła. Błyskawicznie przekroczyłem przeciwległy krawężnik i podbiegłem do kolejki ludzi, stojących przy kiosku. Tam dopadł mnie kierowca samochodu i wytarmosił za ucho. Płakałem, chociaż w głębi duszy byłem z siebie bardzo dumny. Kiedy indziej, gdy zostałem sam w domu usłyszałem, że ktoś chodzi po dachu, uderza w komin i spuszcza w nim coś na dół. Jednocześnie jakiś delikatny, piękny szept kazał mi być czujnym, ostrzegał mnie bezgłośnie, nakazywał: schroń się za drzwiami, uciekaj,,,, uciekaj…. Czułem przy sobie obecność jakiejś niewidzialnej osoby, której zależało na tym, bym przeżył, ale też czułem, że w domu, wraz ze mną, jest śmierć. Spostrzegłem czarny dym, wydobywający się z pieca i przerażony zacząłem płakać. Uderzałem rączkami w szyby i wołałem:
– Mamusiu, mamusiu…!
Moje wołanie usłyszeli sąsiedzi i podeszli do drzwi. Próbowali je jakoś otworzyć. Pojawiła się też babcia, która kazała mi przejść do małej komórki za kuchnią. Zamknąłem za sobą drzwi i znalazłem się w innym pomieszczeniu. Po powrocie rodziców długo jeszcze wietrzono mieszkanie, rozmawiano o czadzie i śmierci. Wszyscy głaskali mnie po płowej czuprynie i byli zgodni, że cudem ocalałem. Myślę, że śmierć była też przy mnie gdy biegałem wraz z innymi dziećmi wokół wielkiego prostokąta sąsiednich ulic, kiedy szedłem wraz ze starszymi kolegami do wojskowego basenu i chodziłem po jego krawędziach i po wewnętrznym murku przy ścianie. Była też przy mnie przez całe dnie i noce, gdy w małym pokoiku zaczajały się na mnie choroby. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mój mały braciszek zmarł po kilku miesiącach życia. Nie wiedziałem, że jego małą białą trumienkę zakopali na pobliskim cmentarzu. Nie czułem jego obecności i nie słyszałem jego płaczu. Teraz często myślę, że to ja powinienem być na jego miejscu. Po latach nie mówiono chętnie o tej sprawie w mojej rodzinie. Ze strzępów rozmów, półsłówek ułożyłem sobie w świadomości obraz chłopczyka, który pozostawiony w pralni, czy komórce łapczywie łyka powietrze, malca, który płacze w chłodnej sali miejskiego szpitala, chłopczyka, którego serce powoli, powoli zamiera. Czy jego śmierć była ceną za moje życie? Do dzisiaj czuję do niego jakąś trudną do wyrażenia tkliwość i zastanawiam się dlaczego śmierć jego wybrała. Nasze życie wciąż wisi na włosku, stale ocieramy się o lodowate ramię kostuchy, uchylamy się przed śmigającym w powietrzu ostrzem. Świat wybucha w nas i gaśnie w jednej chwili, patrzymy na fenomeny przyrody i twarze ludzi, wyświetla się w nas rzeczywistość chwilowa, zapisana w historii planety i wszechświata. Leżałem w malutkim, dziecinnym łóżeczku i wodziłem oczyma po kątach sufitu i ścian. Widziałem pająka krzyżaka, tkającego sieć i łowiącego w nią owady. Czasem spuszczał się nade mną z wysoka na pojedynczej nici, zawisał nad moją twarzą i przyglądał mi się uważnie. W nocy, gdy spałem i niczego nie czułem, schodził jeszcze raz i pił chciwie moją niemowlęcą krew.
Śniło mi się, że stałem na niewielkim pagórku pośrodku ogromnej równiny. Niebo było pastelowe. Barwy rozlały się w listopadową gamę tworząc nad horyzontem jasną poświatę. Dominowała czerwień, kolor liliowy, a gdzieniegdzie połyskiwały plamy ciężkiego granatu. Ze wschodu na zachód, kracząc ochryple, leciały stada gawronów. Ogromne grupy po kilkaset ptaków przemierzały z wolna rewir nieba. Gdy jedno stado znikało już w dali nad horyzontem, nadlatywała nowa grupa, poszarpana na obrzeżach niczym ogromna, powiewająca na niebie czarna flaga. Chorągiew odchodzącego teraz i nadchodzącego nigdy, sztandar bólu więdnących kwiatów i trzcin nadbrzeżnych, flaga ptaków, które zginęły tego roku. Proporzec cmentarny ludzi, którzy nie doczekali zimy. Gawrony falowały w przestrzeni jakby wiedzione miarowym rytmem niewidzialnego drzewca. W powietrzu snuł się dziwny mętny opar. Gdzieś pod powłoką widzialnych kształtów rudy ksiądz z Wenecji snuł swoje Qattro stagioni, snuł swoje allegro non molto. Muzyka płynęła lekko, sennie, falowała, pulsowała w skroniach, sączyła smutek pod warstwy rozmywających się barw. Gwałtowny wiatr porywał paprochy liści, strzępy ażurowych całunów, odłamywał suche gałązki z drzew, naginał miarowo ku ziemi zeschłe trawy i osty, tworzył szerokie promenady pośród sitowia. Gawrony nadciągały bez przerwy – teraz w zmieniającym się świetle, w zapadającym mroku przypominały rozrzucone na brzegu pływaki, powbijane gdzie bądź w piasek, między sieciami, sczerniałe korki na kijach. Różnica pomiędzy ptakiem fruwającym w kaskadach zimnego powietrza a rybą pływającą w lodowatym przestworze to różnica szkieletów suchych wyrzuconych na brzeg i szkieletów z pustych kości rozrzuconych nad lasami i wzgórzami – to dramat piór wyszarpywanych przez drapieżcę w powietrzu, lotek wolno opadających na ziemię, to dramat srebrnej powłoki, rozdzieranej przez silniejszą rybę, dramat łusek wolno osiadających pośród mułu albo na białym piasku dna. W tych obrazach, napływających nieprzerwanie stad gawronich, w błyskach czerni pośród rozmazanej czerwieni, mieścił się mit niczym nieograniczonego bytu. Życia, które stale jest w drodze, stale łopocze pośród wiatrów, stale wsłuchuje się w odgłosy dolatujące spod powłoki rzeczywistości. Ten byt stale – niczym ławice przeźroczystych, koralowych ryb – poddaje się rytmowi, zlewa się z kształtami dookoła, pozwala wiatrom rzucać się w różne strony. Jak tu mówić o prawdzie… myślałem w tym śnie. Jak tu mówić o prawdzie, skoro z każdą chwilą zmienia się tło, skoro skłębione krzywe wirują w oszałamiającym tempie, skoro pisk i krzyk, śmiech i płacz nakładają się na siebie, skoro mleko matki miesza się z krwią i łzami dziecka, skoro gałąź brzozy murszeje pośród rzecznych kamieni, a sierść martwej sarny rozczesuje na cztery strony świata lodowata wieczność… Człowiek szuka kamienia, na którym mógłby stanąć, szuka wgłębienia w skałach, którego mógłby się uchwycić i zawsze… dana mu będzie zmienność perspektywy. Jego widzenie stad przelatujących gawronów skażone będzie setkami, tysiącami takich chwil, przeżywanych, utrwalonych na kliszy fotograficznej i płótnie, rzeźbionych w kamieniu, pozostawionych pomiędzy wersami wiersza. Będzie ubogie, skażone kulturą i nigdy nie dorówna pierwotności spojrzenia zawieszonego wysoko nad ziemią gawrona, który lecąc w dal ogarnia wzrokiem całość ludzkiego bytowania pośród różnych krajobrazów, porównuje drogi, widzi zbiegające się linie katastrofy. Dla człowieka plamy czerni pośród rozpalonego do czerwoności nieba to nieustanne allegro, adagio i znowu allegro. W tym porównaniu możliwości twórczych, gawron równy jest Bogu, a może jest samym Bogiem zmierzchu i świtu. Człowiek będzie stale porównywał, dookreślał i szukał odpowiedzi, a ptak chtoniczny dostrzeże w rozchlapanych nad horyzontem barwach obietnicę świeżej, ciepłej krwi i rozszarpanego mięsa. Ale gawron to tylko zwiadowca wszechmocnego, odwiecznego kruka…