KRUCHOŚĆ

Od wielu lat, podczas dalekich i bliskich wyjazdów, towarzyszy mi aparat fotograficzny marki Canon. Fotografuję nim ludzi i zwierzęta, rośliny i elementy krajobrazowe, czasem wzbogacam go dodatkowym obiektywem i zabieram na nocne łazęgi po wielkich, pięknie oświetlonych miastach, takich jak Nowy Jork, Los Angeles, Szanghaj, Johannesburg, a innym razem towarzyszy mi w rozświetlonych ogrodach i parkach, na cmentarzach i nad jeziorami. Najczęściej dokumentuje dni mojego życia i miejsca, które zobaczyłem, ale czasem staje się zdumiewającym, tajemniczym narzędziem, odwzorowującym kruchość naszego świata. Widzę to dopiero w domu, gdy zgrywam zdjęcia i po kolei je przeglądam, kasując nieudane i wyodrębniając te, które warte są zachowania. Z dalekich wypraw, jak ostatnio do Indii, Republiki Południowej Afryki czy Kolumbii, przywożę z reguły około trzy tysiące zdjęć, z czego próbę weryfikacji przechodzi ogromna większość z nich. Fotografię, którą tutaj reprodukuję, zrobiłem w kwietniu tego roku na greckiej wyspie Eubea, przez Rzymian nazywanej Negroponte. Byłem wtedy w Chalkidzie, głównym mieście tej krainy i zawędrowałem w okolice muzeum archeologicznego, położonego wysoko na beockim wybrzeżu, w obrębie dawnej twierdzy Karababa, zbudowanej przez Turków 1684 roku, by chroniła miasto przed agresją Republiki Weneckiej. To spora przestrzeń, pełna starych budowli i murów, z których znakomicie widać niemal całą Chalkidę i ośnieżone góry w dalszych planach. Przy tych kamiennych pamiątkach dawnych wieków rośnie wiele krzewów, niewielkich drzew, a pomiędzy kamiennymi duktami ścieli się dywan z kwiatów i ziół. Zrobiłem tam wiele zdjęć, ale dopiero po powrocie do Polski zauważyłem fotografię niezwykłej urody, dokumentującą kruchość naszego świata. Nie wiem co to są za kwiaty, rosnące na niewielkim krzewie, amarantową barwą wyraziście odcinające się od mętnej zieleni tła. Mogą należeć do rodziny storczyków, ale równie dobrze mogą być odmianą azalii, fiołków – trudno powiedzieć. Zatrzymane w kadrze świadczą o tym, że je zauważyłem, zrobiłem zdjęcie i pośród wielu ujęć to jedno okazało się najlepsze. Pierwszy plan jest tutaj dobrze oświetlony, wyrazisty, co pozwala wyodrębnić delikatne pręciki i płaszczyzny barwne poszczególnych płatków. Struktura tych kwiatów jest niezwykle delikatna, zdumiewająca w swojej oryginalności i lekkości, w chwilowym zawieszeniu nad ziemią. Może ilustrować kruchość wszelkiej egzystencji na naszej planecie i stać się symbolem roślinnej subtelności, pośród szarych krajobrazów. Wracając z Grecji do Polski nie wiedziałem jaki skarb wiozę ze sobą, zapisany na karcie aparatu fotograficznego, nie wiedziałem, że kruchość mojego życia spotkała się tam z kruchością kwiatów zatrzymanych w kadrze, rosnących nieopodal starej tureckiej twierdzy na wyspie Eubea.

BROMBERG (4)

Lato tego roku było cudowne i na palcach jednej ręki policzyć można było dni, gdy nad horyzontem pojawiały się chmury. Wrzesień też czarował jaskrawym błękitem nieba i rozświetlonymi dniami, od rana do późnego wieczora. W powietrzu wciąż świstały jerzyki, które zwykle odlatują do dalekich, ciepłych krain w sierpniu, ale wciąż jeszcze mogły polować na owady, a dodatkowo, nie wiadomo skąd, pojawiło się wiele zmierzchnic trupich główek i czarnych jak smoła meszek. Trochę spłoszyły je wybuchy w pierwszych dniach tego miesiąca, ale potem eksplozje ucichły i ptaki wróciły nad kościelne wieże, kopułę synagogi i domy. Przynajmniej raz w tygodniu Wincenty spotykał się w swoim domu z szewcem i filozofem Izaakiem Abrahamem, który mieszkał w małej oficynie, przylegającej do domu, przy ulicy Strzeleckiej. Grali wtedy w szachy i dyskutowali o ostatnich wydarzeniach w świecie,  o pięknych artystkach, pojawiających się w miejskim teatrze, o cenach koni i sukna, złota i ziemniaków, żelaza i pszenicy. Wincenty prosił szewca o objaśnianie filozofii Barucha Spinozy z Amsterdamu i nie mógł pojąć jak tak wielki człowiek musiał zajmować się żmudnym szlifowaniem soczewek optycznych. Czasem wpadał do nich też Johann Spatz, niemiecki sąsiad z ulicy Pięknej, znany w całym mieście z przyjaźni do Polaków i znakomicie przygotowywanych wyrobów wędliniarskich. Wtedy zaczynała się dyskusja o filozofii Artura Schopenhauera i jak refren powracały wciąż tony pesymistyczne.

– Nie mam dzisiaj ochoty na szachy – powiedział Wincenty, upił nieco kawy ze szklanki i zapytał – Może wy dzisiaj zagracie?           

– To nie jest czas gier i zabaw, musimy porozmawiać o ostatnich wydarzeniach – dramatycznie powiedział Izaak.

Spatz w mig zrozumiał, że czekają na jego komentarz, więc zaczerpnął powietrza i powoli zaczął mówić, akcentując wyraziście kolejne zdania, jakby zeznawał przed sądem.

– Zatrzymał się u nas Willy, kuzyn mojej żony, taki dwudziestoletni smarkacz spod Berlina… Opowiada jakich czynów bohaterskich ostatnio dokonał… Moja żona patrzy na niego jak na rzymskiego gladiatora i podsuwa mu stale smakowite kąski…

 – Miałem cię o niego zapytać, bo ludzie mówią, że jakiś młodzieniec w niemieckim mundurze pojawił się w waszym domu – zapytał Wincenty.

– A, to już się rozniosło… No tak, przecież ludzie widzą go na ulicy i na podwórku, a i pewnie czasem zauważają go w oknie – przytaknął Johann.

– Ludzie wszystko widzą i Bóg wszystko widzi – z filozoficzną zadumą w głosie odezwał się szewc.

– Jak stanął w naszych drzwiach zdębiałem, bo przecież niedawno odwiedziliśmy naszą rodzinę w Niemczech i znakomicie pamiętałem jego wielkie, polityczne zacietrzewienie… – ciągnął Niemiec – Wstąpił do NSDAP, obwiesił swój pokój portretami Hitlera i flagami ze swastyką, a przy stole wciąż opowiadał o akcjach przeciwko niemieckim Żydom i o wrażeniach z Reichsparteitag Großdeutschland, z września zeszłego roku… po aneksji Austrii.

– Zdaje się, że opowiadałeś nam o tym we wrześniu trzydziestego ósmego roku, po powrocie z Niemiec – zauważył Wincenty.

– Tak, ale nie mogłem przypuszczać, że tak szybko go zobaczę… – ciągnął dalej – Wszystkiego nie mówił i pojęcia nie miałem, że wypytuje mnie o Bromberg nie bez powodu… Powiem wam to, ale proszę bądźcie ostrożni, bo Goebbels grzmi o Bromberger Blutsonntag w radiu i nasze gazety mnożą rewelacje o tych wydarzeniach… a wszędzie pełno jest donosicieli…

W tym momencie zrobił przerwę, napił się kawy, wyciągnął z kieszeni kolorową chusteczkę i wydmuchał w nią nos. Na jego twarzy rysowała się powaga, ból i jakby lekki przestrach, a w czarnych oczach pojawił się smutek. Gdzieś za oknem słychać było skrzeczenie sroki i w dalekim planie niósł się odgłos ambulansu, pędzącego w dal na syrenie. Jeszcze dalej raz po raz odzywały się głuche kanonady karabinów i armat i pojedyncze wybuchy. Wytarł jeszcze łzy, które nie wiadomo dlaczego zaszkliły się w kącikach jego oczu, po czym schował chustkę do kieszeni i kontynuował relację:

– Już na początku czerwca tego roku Willy przekroczył granicę i zamieszkał u jakiejś rodziny niemieckiej w Łabiszynie. Stamtąd często kursował do granicy i Bydgoszczy, przewoził broń, ubrania polskich żołnierzy i pieniądze. Organizował grupki, które miały prowadzić działalność dywersyjną, a sam wszedł w skład czteroosobowego zespołu, którego zadaniem było unieruchomienie bydgoskiej elektrowni i wysadzenie w powietrze torów kolejowych oraz przepustnicy wodnej na trasie z Inowrocławia do Torunia.

– To jednak prawda, że dywersja była… – ze smutkiem zauważył Rossa.

– Była i według tego, co powiedział nam ten chłopak, nadzorowali ją wysoko postawieni oficerowie Gestapo i Abwehry – potwierdził Niemiec i po chwili ciągnął dalej – Willi, ubrany w mundur polskiego żołnierza poruszał się swobodnie po naszym mieście i trzeciego oraz czwartego września aktywizował uśpione grupki, kierując je do akcji przeciwko wojsku i polskiej ludności.

– Natknąłem się na taką grupkę przy ulicy Orlej – wtrącił się Izaak – wszyscy byli ubrani w polskie mundury, czyściutkie i lśniące jak spod igły, mieli nasze hełmy i karabiny, a nawet nieśli polską flagę. Ale porozumiewali się głośno po niemiecku…Rozstrzelali jakichś trzech Niemców na ulicy i pobiegli dalej…

– Piątego września – mówił dalej Spatz – po wyjściu polskiej armii i pojawieniu się naszych oddziałów, kuzyn żony ujawnił się, założył niemiecki mundur i stanął w drzwiach naszego domu. Przydzielili mu gdzieś kwaterę, w centrum miasta, ale wolał zatrzymać się u nas… Teraz jest prawą ręką dowódcy Volksdeutscher Selbstschutz, Alvenslebena i bierze udział w egzekucjach Polaków… Jak o tym mówi widzę w jego oczach lodowatą stal…

– Każda wojna to mordowanie niewinnych bytów… – odezwał się Abraham – Ale najgorsze jest to, że w ludziach od razu budzą się zwierzęce instynkty… Czy to będzie Polak, Niemiec, czy Żyd, wszyscy zmieniają się w bestie…

– Niestety, to jest prawda… – potwierdził Rossa – Sam widziałem jak polscy żołnierze wyszukiwali rodziny niemieckie i rozstrzeliwali je na podwórkach, nie bacząc na żałosne prośby matek i dzieci o litość, o darowanie życia, nie przywiązując wagi do zapewnień mężczyzn o ich niewinności.

– Tak, to było straszne – powiedział Johann – cudem uniknęliśmy śmierci, bo dzięki Bogu mogliśmy się schować w piwnicy Wicka i Franciszki. I nikt nas nie zobaczył jak przemykaliśmy na Strzelecką, a wy bez szemrania schowaliście nas przed wojskiem. Nigdy wam tego nie zapomnimy…

– Johann przestań – szepnął Wincenty – tak czynią porządni ludzie i jestem pewien, wy też byście nam pomogli, gdyby była taka potrzeba…Przyjaźnimy się od tylu lat.

– Ja, tak… – odparł Niemiec – ale mojej żony nie jestem już pewien. Zdumiałem się jak szybko ten młodzieniec odmienił jej psychikę … Musicie uważać na to, co przy niej mówicie, bo wszystko powtarza Willy’emu. A ten smarkacz czuje się nadczłowiekiem i bez litości kieruje na śmierć niewinnych ludzi…Kazał jej powiesić na naszym domu wielką flagę z hakenkreuzem i witają się z Eleonorą podniesieniem ręki w górę.

– Jak pojawiła się swastyka na flagach i mundurach niemieckich, zainteresowałem się tym symbolem – wtrącił się Abraham – Wcześniej też mnie zaciekawiała, ale ostatnio przewertowałem sporo książek i encyklopedii i ze zdumieniem odkryłem, że Hitler zawłaszczył stary symbol kulturowy, obecny w wielu religiach świata. Wziął go zapewne z mitologii germańskiej, od plemion z pierwszych wieków naszej ery, ale ona wywodzi się z Azji, gdzie symbolizuje szczęście.

– To ciekawe, bo ja myślałem, że Hitler ją wymyślił… – powiedział Wincenty.

– Nie, już etymologia określa jej pochodzenie – ciągnął Żyd – Jej nazwa wywodzi się przecież z sanskrytu i oznacza powodzenie oraz pomyślność. Pojawiała się u wielu ludów europejskich, amerykańskich i azjatyckich, a szczególnie popularna jest w Chinach i Japonii… Znalazłem w kilku książkach informacje, że wiązała się z kultami solarnymi, ogniem i okrutną boginią Kali…

– To dla mnie prawdziwe odkrycie… – wciąż wyrażał swoje zdumienie Rossa.

– A wyobraź sobie, jaki przeżyłem szok, gdy przeczytałem w jeden z relacji podróżniczych, że odkryto ją na starych palestyńskich synagogach sprzed dwóch tysięcy lat…

– Aż tak…? – zdziwił się Spatz – to nie do wiary, miałem zawsze Hitlera za nieuka i prostaka, a okazuje się, że sprytnie wykorzystał wiedzę o dawnych kulturach.

– To inteligentna bestia… Jak każdy okrutny drapieżnik, lew, tygrys, pantera czy hiena – mówił Abraham – Ale inteligencja to rodzaj układanki. Masz do dyspozycji kolorowe klocki i oryginalnie je dobierasz do siebie. To też rodzaj polowania, który takie drapieżniki jak on opanowały do perfekcji. Może jak siedział w więzieniu, czytał wiele książek, coś tam sobie wynotował i potem użył tego w swoich demagogiach… Swastyka znana była już w epoce paleolitu i późnego neolitu, na Bliskim Wschodzie, a potem w Babilonie i u Hetytów. Z kolei w epoce brązu znana była w starożytnej Grecji, Skandynawii, Italii, Chinach i w Japonii…

– Willy ciągle o tym gada – wtrącił się Niemiec – Wciąż też chwali książkę Hitlera Mein Kampf, którą trzyma na stoliku, obok łóżka i ciągle ją wertuje, coś z niej wypisuje i te papierki chowa w kieszeniach munduru.

– Przeczytałem i to plugastwo… – przytaknął Izaak – On posługuje się tam stale demagogią i opowiada niestworzone rzeczy. Zarówno w sferze politycznej, gdy analizuje poprzednią wojnę światową, gdy krytykuje militarną słabość Austro-Węgier, jak w drugiej części, w której tworzy mitologię grup wybranych i dzieli ludzkość na kasty i rasy. Według niego klanem panów są Aryjczycy, a pośród nich najważniejszą rolę odegrali i będą odgrywać Niemcy. Słowianie i Żydzi to podludzie, których należy wykorzystać do prac niewolniczych, przy budowie wielkiej cywilizacji nowych panów świata.

– Divide et impera… ze smutkiem odezwał się Johann, kiwając raz po raz potakująco głową.

– No właśnie, o to mu chodzi… – zgodził się szewc – zburzy wszystko, poróżni narody, a potem będzie rządzić w chwale i uwielbieniu mas… On twierdzi, że Niemcy mają prawo dokonywać zbrojnych napaści na kraje, w których mieszka choćby jeden Niemiec…To według niego zdobywanie przestrzeni życiowej, szczególnie na wschodzie…

– Przyznać trzeba, że jego polityka jest skuteczna – odezwał się Wincenty – bez jednego wystrzału zagarnął w marcu Austrię, a w październiku już miał w swoich łapach Czechosłowację…

– I tym fascynują się tacy ludzie jak Willy… – potwierdził obawy szewca Spatz – Oni wierzą, że ich Führer jest mesjaszem, zesłanym przez Boga i zjednoczy wszystkie ziemie zamieszkałe przez Niemców, a do tego poszerzy ich przestrzeń życiową o ziemie podbitych narodów… I to się właśnie dzieje, bo wojna z Polską była planowana od dawna. Nie poznaję moich braci, gdy słyszę opowieści ludzi o tym co wyprawiają w podbijanych krajach.

– Moja żona w tym wszystkim widzi działanie sił zła, a Hitler jest dla niej nowym wcieleniem Antychrysta – zamknął rozmowę Rossa.

Panowie dopili kawę i szybko się pożegnali, po czym udali się do swoich domów, każdy w inną stronę, Niemiec na Piękną, Żyd do niewielkiej oficyny, a Polak w kierunku Placu Poznańskiego, gdzie miał coś ważnego do załatwienia.

ORNITOLOGIA I AMAZONIA W ORIONIE

Jacek Lebioda (z lewej) i Arkady Radosław Fiedler (z prawej) w bydgoskim Orionie

 Polska fotografia ornitologiczna stanowi ważną część naturalistycznej fotografii artystycznej i poszczycić się może sporymi osiągnięciami. Starczy wymienić takie nazwiska jak Włodzimierz Korsak, Jan Bułhak, Włodzimierz Puchalski czy Jerzy Łapiński, starczy przywołać wiele ich ekscytujących albumów, wystaw I filmów. Do tego grona dołączyć trzeba wielu pisarzy-podróżników, którzy podczas swoich wypraw dokumentowali też liczne spotkania z ptakami. Tacy twórcy jak Kamil Giżycki, Janusz Wolniewicz, a nade wszystko Arkady Fiedler, pozostawili potomnym ogromny, wartościowy przekaz na temat egzotycznych ptaków, ucząc miłości do przyrody I motywując wielu młodych ludzi do wkroczenia na ścieżkę przyrodnika, ornitologa lub fotografa natury. Z takich klimatów wywodzi się też sztuka fotograficzna Jacka Lebiody, który wzrastał w Bydgoszczy, na osiedlu Błonie, skąd ruszał na pierwsze wyprawy poznawcze do pobliskich lasów, and brzegi Brdy i Noteci oraz nad stawy w okolicach Ślesina. Tam robił pierwsze zdjęcia ptaków, najpierw w technice czarno-białej, a potem w kolorze, z wykorzystaniem najnowocześniejszego sprzętu. To, co było najpierw sympatycznym hobby, zaczęło podążać w kierunku sztuki, egzemplifikowanej kolejnymi wystawami.

Ostatnio artysta zaprezentował swoje prace w kilku bydgoskich placówkach kultury, w tym w Klubie Bydgoskiej Spółdzielni Mieszkaniowej “Orion”. Było to wydarzenie ze wszech miar interesujące, gdyż połączone zostało z promocją książki pt. Sumienie Amazonii, syna wielkiego podróżnika z Puszczykowa  – Arkadego Radosława Fiedlera. Na początku autor wystawy wygłosił krótkie wprowadzenie i zaprezentował swoją wizję fotografii przyrodniczej, z odniesieniami do wielkich poprzedników i własnych doświadczeń twórczych. Potem licznie przybyła publiczność zapoznała się z ekspozycją wielu fotogramów, głownie ornitologicznych, chociaż nie brakowało też szerokich ekspozycji natury, odwzorowywanej w szczególnych momentach, przy załamaniu pogody, o świcie i zmierzchu, a także na granicy dnia i nocy. Uwagę przykuwały ptaki wodne, uchwycone w locie, podczas startu z tafli stawów lub jezior, ale zaciekawiały też i inne przybliżenia, mniejszych mieszkańców lasów, ogrodów i parków. Wyrazista jest u tego twórcy dążność do ukazania zróżnicowania gatunkowego ptaków, przy jednoczesnym uchwyceniu ich piękna, do czego przyczyniają się detale upierzenia, umaszczenia piór i puchu, odwzorowywane z niezwykłą sumiennością i delikatnością, przy właściwej ekspozycji świetlnej.

Wystawa znakomicie wpisała się w drugą część tego artystycznego zdarzenia, kiedy to Arkady Radosław Fiedler zaprezentował swoją interesującą książkę o Amazonii, a wykład zilustrował wieloma fotografiami wykonanymi w Ameryce Południowej. Mówił o radościach i trudnościach w podróżowaniu po tych rejonach, gdzie na każdym kroku czyha zagrożenie, a człowiek może liczyć tylko na siebie i pomoc współuczestników wyprawy. Wiele tutaj było interesujących nawiązań do podróży ojca i sporo dygresji z pogranicza zoologii i filozofii ekologicznej. Autor książki mówił o ludziach i zwierzętach, o niezwykłych miejscach i spotkaniach w dżungli. Widać przy tym było ogromną pasję, która świetnie konweniowała z pasją ornitologiczną, odzwierciedloną na wiszących na ścianach fotografiach Jacka Lebiody. Obaj prelegenci zaproponowali publiczności ogląd świata w jego najpiękniejszych cząstkach i wymiarach, a żywiołowa reakcja publiczności wskazywała na to, że trafili oni do świadomości wielu obecnych, zaszczepiając w nich umiłowanie przyrody i wiarę w niezwykłość i oryginalność naszego świata.

 

 

Dariusz Tomasz Lebioda

%d blogerów lubi to: