O poezji Tadeusza Wyrwy-Krzyżańskiego
Tadeusz Wyrwa–Krzyżański jest poetą trudno poddającym się jednostronnym klasyfikacjom. Autor ponad pięćdziesięciu książek, malarz i grafik, prozaik i krytyk literacki, a nade wszystko wrażliwy poeta, z powodu swojej wybuchowej aktywności wymagał zawsze ocen kompleksowych i kontekstowych. Krytyka literacka woli niewielkie studia i proste wskazania punktów zaczepienia dla wyobraźni, języka, dla kreowanych przestrzeni. Ta żywiołowość autora, która powinna być właściwie oceniana, stała się problemem dla tworzących w tym samym czasie ludzi pióra, dla gremiów wartościujących, czy dla twórców różnorakich antologii, bibliografii i zestawień. Nie zmieniał tej sytuacji fakt, że twórca jest laureatem Nagrody Imienia Wilhelma Macha (1979), że przyznano mu Nagrodę Imienia Stanisława Piętaka (1984), że wywalczył Czerwoną Różę (1987) czy wreszcie, że został wyróżniony Nagrodą Ministra Kultury i Sztuki (1989) i Medalem Jerzego Sulimy-Kamińskiego. W jego kolekcji laurów jest też Nagroda Literacka im. Klemensa Janickiego i Srebrny Krzyż zasługi RP. W krytyce panuje pewien chaos jeśli chodzi o to „zjawisko” pisarskie, ale przecież i kulturowe, bo Wyrwa-Krzyżański przez wiele lat był i jest „ozdobą” licznych festiwali poezji, sesji, spotkań, wydarzeń z pogranicza sztuki i szeroko pojmowanej kultury masowej. Zawsze widoczny, zawsze też jakby szukający punktu oparcia dla swoich światów – często zbyt wrażliwy dla łaknących nieustających ekscytacji „baranów” z poetyckiego „stada”. Taka sytuacja jest dla autora kłopotliwa, ale z drugiej strony powoduje, że staje się on zagadką, wyrzutem na sumieniu, „elementem” nie pasującym do łatwo dostawianych mydełek domina.
W poezji Tadeusza Wyrwy-Krzyżańskiego stykają się ze sobą dwie płaszczyzny: semantyczna i strukturalna, które są ze sobą sprzężone. Język służy doświadczeniu, a doświadczenie jest poligonem języka. Poeta jakby sprawdzał siebie i swoje narzędzia penetracji w sytuacjach krańcowych i prozaicznych. Rzeczywistość postrzegana i przeżywana determinuje tu ostateczny kształt wiersza, nieomal porządkuje jego strukturę. Poeta czuwa tylko nad ostatecznym jego wyrazem. Jednocześnie – już w trakcie powstawania czy tworzenia się wiersza – wskazuje te sfery języka, które stają się polifonią, harmonią albo dysharmonią. Autor tworzy swoje wiersze z fragmentów i segmentów ocalonej rzeczywistości; buduje z nich d o m i stara się wzmocnić już istniejące konstrukcje. Dom, to naczelna obsesja tej poezji – do domu autor wraca i z domu ucieka, pragnie jego ciepła i buntuje się przeciwko ludziom, którzy odgradzają go od czterech ścian. Narrator wierszy jest tym, który niejednokrotnie „oberwał” od życia, tym, który często nie miał co ze sobą począć i nie wiedział dokąd pójść. Dlatego zawsze wraca do domu, czując przyspieszony łomot serca, czując ściśnięcie gardła. I wcale dom nie musi być budowlą z cegieł i betonu – może być czystym pięknem, może być ciepłem zaklętym w kobiecie: Nawet w tej chwili nagiej przeżera mnie idea/ domu: chcę w tobie pomieszkać, chcę w tobie/ jak w mężczyźnie/ kobieta, jak w człowieku – może – człowiek./ Ubierz się,/ w tę starą sukienkę/ ze zmiętej dobroci,/ mój domu. Poeta jakby wracał z wielkiego wysypiska kultury, jakby na wielkie śmietnisko znaczeń podążał. Jego świat jest pozbawiony jednoznacznie określanych wartości, w jego rzeczywistości jednostronne wartościowanie skazane jest na przegraną. Po odrzuceniu kultury, wartość ma tylko egzystencja, nawet literatura jest ledwie poletkiem, zapuszczonym ogrodem. Poeta nie przykłada już do niej wagi, tak jak nie obchodzą go różnorakie, nagminnie wygłaszane sądy i mądrości. Zmieniła się sytuacja i twórca może powiedzieć: (…) już nie/ czytamy ich/ recenzji./ Nie wlecze się za nami pawi ogon,/ ze śmietniska targów. Kultura legła w gruzach, wszędzie spotkać można tylko rumowiska. Zabiła kulturę lawina informacji, masowość, powielanie w nieskończoność i reprodukowanie. Tajemnica i piękno dzieła sztuki stały się pojęciami niezrozumiałymi dla pojedynczego konsumenta kultury. W takiej sytuacji człowiek wrażliwy i pragnący obcować z pięknem, zwraca się w stronę prawdziwej poezji, naznaczonej stygmatami cierpienia i wiary – poezji powstającej na rumowiskach, odradzającej się po wielkim kataklizmie czasu i przestrzeni. Jedynie język i wyobraźnia zdołały oprzeć się destrukcyjnej sile mass-mediów, i to w nich właśnie zawiera się prawda o człowieku, prawda o świecie. Wyrwa-Krzyżański tropi słowa, przeszukuje przebrzmiałe zwaliska znaczeń, dokopuje się do ukrytych sensów. Jego wzrokiem wewnętrznym jest wyobraźnia, głucha na kakofonię rzeczywistości, niemalże dziewicza, generująca obrazy pogranicza snu i przedśmiertelnego, bolesnego rozmycia wizji. Imaginacja poety nie zna żadnych ograniczeń, prowadzi go na sam szczyt śmietniska dwudziestowiecznej kultury. Tutaj walają się zdezelowane aforyzmy, skorupy przemówień i rozbite zegary zgasłych dni. Tutaj znaleźć można portrety dawnych wielkich tego świata, tutaj też kwilą cichuteńko dzieci, które się nie urodziły i wiersze, którym nigdy nie było dane zasmakować ludzkiego brzmienia. Poeta zbiera wszystkie te rupiecie do jednego worka, a potem w d o m u tworzy z nich nowe, inne całości. Modyfikuje znaczenia i nadaje inny sens słowom potocznym. Tak powstaje swoista poetycka „sklejanka”, zestaw wierszy, gdzie sąsiadują ze sobą odniesienia do zapisów czasu komór gazowych, polscy monarchowie, złote krzyżyki zawieszone na łańcuszkach, pytanie o istnienie Boga, narkomani i stary, wykoślawiony m i t. Ten katalog, ten scrap-book wierszy, to dom najtrwalszy. W jednym z pożegnań z czytelnikiem, Wyrwa-Krzyżański, szeptem, ale dobitnie to przypomina: Powtarzam dramatycznym szeptem, aż i to odrzucicie/ na śmietnik: umocnijmy dom w sobie. Co ja teraz/ robię? W popielisku wartości szukam małej cegły/ żaru. I te wiersze, i te wiersze, i te wiersze/ też (…). Podczas lektury tekstów autora, a szczególnie zacytowanego wyżej utworu, nieodmiennie przychodzi na myśl jeden z zapisków pozostałych po Edwardzie Stachurze: Ciało miałem w rozsypce, wszystko osobno. To było niesamowite uczucie. A słowa, które mówiłem, odbijały mi się od mózgu i wracały do mnie bumerangowo. Teraz jest chyba mniej strasznie. Powoli zacząłem stanowić jakąś całość cielesną , zebrało się w jakąś kupę to ubóstwo, ten dom kruchy i wątły. Kiedy Jezus mówi: „ten dom”, czy to znaczy ciało? „Jeśli dwaj zawrą pokój w tym jednym domu, powiedzą oni do góry: »Rusz z miejsca«, i ruszy się”. A także: „Nikt nie może wejść do domu mocarza, jeśliby nie związał rąk jego. Wtedy dom jego ograbi.” A także: „Zburzę ten dom i nikt nie zdoła go odbudować”. O co tu chodzi? Wiersze-notatki niezwykłego poety, jako swoista glosa, uchylają nieco rąbka tajemnicy…
Poezja Wyrwy-Krzyżańskiego jest zatem nieustannym budowaniem domu. Tego miejsca, gdzie rozgrywają się największe życiowe dramaty i tego locum, gdzie może schronić się poeta. Ale owa budowa jest zarazem m i e s z k a n i e m i – już w trakcie wznoszenia, kształtowania elementarnych wartości – b u r z e n i e m. Pogłosy filozofii egzystencjalnej, ze szczególnym uwzględnieniem myśli Heideggera, są tu wyraźne i trwale oddziałują na psychiczne własności wypowiedzi. Ten konstruktor buduje z najmniejszych cegiełek języka i sprawdza siebie przy pomocy kategorii lingwistycznych – nieustannie poddaje próbie ich właściwości. Jego wypowiedź jest jakby mierzeniem zdarzeń, wartości i uczuć na szali językowej pojemności, na szali frazeologicznej poprawności. Przy czym poetę najbardziej interesują właśnie te rudymenty i substraty językowe, które bądź się na szali nie mieszczą, bądź z niej spadają. Te pojęcia, nie-pojęcia maja inną wartość semantyczną i jakby stają się elementami nowego, odkrytego przez poetę języka. Jest to liryka człowieczego upadku i ruiny wartości moralnych, podstawowych ludzkich pojęć i reguł przetrwania. Akt płciowy sprowadzony tu został do rangi poza uczuciowego eksperymentu. Stał się – o paradoksie ! – polem doświadczalnym j ę z y k a. Poeta, jakby demonstracyjnie burzy w swoich wierszach to, co życie rodzinne, moralność i obyczaje uznały za sacrum. Owo uświęcone miejsce poezji Wyrwy-Krzyżańskiego w każdym wierszu wali się w gruzy, staje się kupą zdezelowanych pojęć, kłótni, chwilowych zachwytów i przysiąg. Z tego zwałowiska poeta stara się wyłowić to wszystko, co przetrwało próbę śmierci i chaosu. I znowu zaczyna budować, bo w tej poezji trwa nieustanna cykliczne powracanie do punktu wyjścia. Budowanie łączy się z mieszkaniem, z mieszkania wyłania się chęć burzenia, a na gruzach starego rodzi się w poecie tęsknota za ładem i spokojem ograniczonej przestrzeni. Ten cykl sprzężony jest z tajemnicą ludzkich wzlotów i upadków biologicznych oraz psychicznych. Najbardziej twórcze jest samo mieszkanie, które trwa najkrócej i już na samym jego początku nacechowane jest „duchem” rozkładu. Ten rozpad to symptom miłości niechcianej, miłości, przed którą poeta nieustannie się broni i której łaknie w chwilach niekontrolowanych ucieczek.
Miłość w ujęciu Wyrwy-Krzyżańskiego bywa odczłowieczonym pędem ku otchłani, pędem mającym wszelkie znamiona zwierzęcego instynktu krwi, instynktu wzajemnego pożerania, niszczenia wroga i słabszego od siebie. W tej walce pożądań i krwawych celebracji bytu, dochodzi często do zagubienia tego, co dom i mieszkanie mają zakodowane w każdej zespolonej cegle i w każdej wspólnej chwili, dochodzi do zagubienia sensu. Rzeczywistość gruzów i dymiących (parujących) zgliszcz rodzi poczucie braku jakichkolwiek trwałych wartości, rodzi kolejną o-błędną ucieczkę ku początkowi cyklu. Budowa zaczyna się na poziomie najniższym języka, na etapie rozedrganego fonemu i strzaskanego morfemu. Z tych szczątków i fragmentów dawnych reliefów poeta stara się stworzyć wartość, która niosłaby w sobie jakby zew tamtego domu, a jednocześnie stwarzała szansę innego, nowego bycia i życia. Wyrwa-Krzyżański wraca na zwałowiska zdruzgotany wewnętrznie, zgnębiony, a gdy staje na szczycie jest człowiekiem, który ledwo co wyrwał się z objęć kobiety, to znaczy śmierci. Nicość podąża jego śladem, nieustannie nad nim kołuje i czeka na dogodny moment by zaatakować. Poeta rozpoczyna budowę, znajduje to co kiedyś „znaczyło” i miało swój głęboki sens, a teraz jest ledwie okrzykiem, dźwiękiem bez istoty, aktem erekcyjnym mowy. Na nim stanie nowy dom, ale już w tym momencie kreator wie, że ten nowy punkt zaczepienia także nie okaże się ostateczna przystanią. Jednak buduje, wznosi budowlę chybotliwą i kruchą. Gdy stanie już za progiem, gdy obejmie ukochaną kobietę, spojrzy jej w oczy poczuje w sercu radość trwałości. Niestety w tym samym momencie zrodzi się też w nim chęć ucieczki – pragnienie nieograniczoności, otwarcia na wszystko to, co nie posiada jednoznacznych wymiarów. W tej chybotliwości uczuć – od żądzy posiadania i niszczenia, do pragnienia bycia środkiem domkniętego okręgu, zawiera się metafora ludzkiej słabości i skazania na przegraną.
Język jako budulec – a nie uczucie rodzące się między kobietą i mężczyzną podczas aktu płciowego – jest centralnym punktem tej „erotycznej” liryki. Zapewne wielu zbulwersuje takie podejście do tych spraw, ale w tej twórczości wszystko rządzi się zasadą cykliczności i powracania w nowych zestawieniach tych samych substytutów. Ta poezja jest przecież zdominowana przez żądzę burzenia, pełna instynktownych i jakby obrzędowych „mordów lingwistycznych”. Poeta popełniając językowe auto da fé, jednocześnie odradza się jak feniks z popiołów, a odradzając się, zaczyna mówić językiem, który został poddany kolejnej, tym razem cielesnej i krwawej próbie. Poezja Wyrwy-Krzyżańskiego jest tkanką przenikalną, przesyconą i nasyconą do granic możliwości. Obok nasienia i krwi, znajdziemy w niej łzy, fragmenty cząstek językowych, morfologiczną plątaninę szczątkowych sensów, potłuczone szkło, strzępy rozerwanych serc, miękkie włosy; twarde piersi i wielkie, jakże ludzkie, wykwitające na gruzach pragnienie szczęścia, choćby chwilowego spokoju. Ten budowniczy tęskni wciąż za wyimaginowanym domem, bo jest wiecznym tułaczem, który nie potrafi odszukać w sobie właściwej drogi ku jego progom. Wciąż w ekstazie, w ramionach kobiety, w powodzi włosów, w lawinach ciepła, czuje na sobie spojrzenie śmierci. Ucieka, potyka się o słowa, czuje na swoich plecach jej oddech. I wciąż od nowa buduje, mieszka i burzy…
On nieustannie wpatruje i wsłuchuje się w słowa; sięga aż do głębi etymologicznych sensów, poprzez żonglerkę prefiksami i sufiksami tworzy jakby nowy imaginowany język poetycki – pełen świeżości, zaskakujących neologizmów i przerzutni semantycznych. Wiersze stają się, w takim ujęciu, jakby eksperymentalną ścieżką dźwiękową, ilustrującą przeżycia, sny, myśli autora. Poeta wprowadza jeszcze na tej ścieżce – jakby za sprawą animacji na kliszy filmowej – rysunek słowny i wyrazowy, który wzbogaca wiersze o dodatkowe sensy. W tym słowotwórczym drążeniu, poeta poszukuje uniwersalnej formuły języka, mogącego sprostać nawet najbardziej nieprawdopodobnym sytuacjom życiowym – tragedii i komedii, śmiechowi i łzom najgłębszego bólu. I nie może być inaczej, skoro nawet w swoim kulturowym rodowodzie kreator dostrzega piętno języka: Ślepy w wierze i ufności Słowianin, słów/ wiano, i słownik, i słowika/ mam na fundament. W tym miejscu autor raz jeszcze zaczyna budować, tutaj ma swój początek owa przeplatanka semantyczno-lingwistyczna, której końca nie widać, a która jest jakby rymem dla życia i najpełniejszą metaforą istnienia. Wyrwa-Krzyżański wskazuje także w wierszach swoje pokrewieństwa literackie – ich genealogii doszukiwać się należy w ogromnej spuściźnie polskiej literatury i w wielu m i e j s c a c h jej przynależnych. Wyobraźnia Wyrwy-Krzyżańskiego stara się nieustannie urbanizować przestrzeń – dlatego też jego spuścizna literacka jest wyrazistym punktem na mapie, wsią, miastem; konkretnym śladem bytowania pisarzy, bądź śladem pozostawianym przez bohaterów literackich. Ci pisarze, ci bohaterowie i miejsca im przynależne są też jakby kontrapunktem dla wielkich ośrodków kulturowych – kamieni węgielnych cywilizacji i współczesności: (…) wszędzie z kamieniem/ na sercu, wyjętym z węgła mego domu, w kamieniach/ Rzymu, Lwowa, Berlina, Paryża – o ile/ się oddalam, o tyle się zbliżam/ do Czarnolasu, do Soplicowa, do Drohobycza,/ do Stawiska. Owa zasada kontrapunktowania rzeczywistości i zarazem podświadomości, jest kolejną z reguł poetyckiego bytowania twórcy – dla jego wibrującej świadomości byt i niebyt wzajemnie się przeplatają, wzajemnie na siebie zachodzą i doskonale się negują: Moje jest coraz bardziej to, co zapominam. Zasada negacji poprzez adopcję, to także jedna z reguł tajemnych tej liryki. Wszystko w niej zmierza ku budowlom – wszystko wokół nich się ogniskuje; stąd tyle tutaj atrybutów im przynależnych: klamek, drzwi, okien, ścian, sufitów, podłóg, fundamentów, cegieł. Poeta wciąż ich szuka i ciągle do nich powraca, a czasem nie potrafi odnaleźć domu w miejscu, gdzie wydawać by się mogło musi się on znajdować. W mieszkaniu poetki Kazimiery Iłłakowiczówny, w Poznaniu przy ulicy Gajowej 4, odkrywa, że tam: (…) nie ma sufitu/ ani ścian./ Jest tak mało, że mieszczą się tylko/ pytania. Lecz/ płacz tutaj sam siebie/ unieważnia, jakby i on/ musiał spoważnieć. Poeta nie potrafi jednak odejść z tego miejsca, choćby bez odrobiny pokrzepienia, dlatego zdając relację ze swojego pobytu w tej na poły magicznej przestrzeni, powiada: Z obłoku podłogi wyjąłem ziarenko/ piasku. Przejęty,/ bo będzie mi umacniało mej bezdomności/ pieśń fundamentów – ani mi to teraz zabrać, ani mi to nadać/ Ja, słów pokorny murator, już wiem odtąd,/ skąd wznosić można najgłębszą poezji wieżę. Dom tego muratora odnaleźć można wszędzie, jest to jakby dom przechodni, dom – na przestrzał, dom przez który się przenika, którym się wędruje. W takim kontekście poeta staje się wędrowcem zamkniętej przestrzeni – tym, który jakby porusza się wewnątrz przezroczystej bryły. Często dom poety jest tylko pojęciem – sensem zaklętym w słowa, często jest rzeczą, często – jak zostało wyżej powiedziane – kobietą, w której także można pomieszkać. Tak zamknięcie, jest też otwarciem, nie ma na tym świecie dla niego przestrzeni nie zurbanizowanych i dlatego też czuje się on wiecznym „mieszkającym”: Ja, wieczny lokator – w podróży, sprawca/ do mówienia świata,/ zamieszkujący celę, świątynię lub przedział,/ gość, ale mogący tych, co mnie witają – witać,/ nie biorę pejzaży/ ani za świadków, ani za widokówki./ Sadybę sobie moszczę z cegieł wziętych z muru/ wędrówki. W tym fragmencie wiersza widać doskonale metodę budowania utworu z wykorzystaniem sprzeczności i oksymoronów – czyż może być coś bardziej nieprawdopodobnego jak mur wędrówki? Poeta tworząc tego rodzaju połączenia semantyczne, tworzy jakby inną perspektywę dla swojego bytowania – nawet droga i wędrowanie jest dla niego synonimem mieszkania, przebywania w zamkniętej przestrzeni. Ta poezja – poprzez wpisane w nią metafory, symbole i figury stylistyczne – opisuje przez cały czas lęki egzystencjalne, przynależne współczesnemu człowiekowi. Jest odbiciem wiecznego rozdarcia pomiędzy tu i teraz, pomiędzy gdzieś i kiedyś. Życie, w ujęciu muratora słów – jest chwilą zamkniętą w obszarze; w określonym przedziale czasowym i przestrzennym. Bycie, polega zatem jakby na zapełnieniu sobą określonych przestrzeni, na zapełnianiu luk – w gruncie rzeczy wszystko, co jest poza człowiekiem, jest przecież „czarną dziurą” niebytu. Zadaniem poety jest penetrować skraj tych bezdennie pustych i przerażających w y r w, tych bezdomnych, ogromniejących wciąż szpar w istnieniu. Zadaniem takiego stwórcy jest nieustannie łowić słowa; z ampli ciemności – światło …
B y t Tadeusza Wyrwy-Krzyżańskiego jest próbą znalezienia bezpiecznej enklawy, miejsca, gdzie można mieszkać i myśleć, gdzie promieniuje ciepło bliskich osób, a na stole leżą grafiki i wiersze, czekają na ukończenie obrazy i karty prozatorskie. W tym domu wszystko się zaczyna i wszystko się kończy, tutaj rodzi się słowo i ginie prymarne znaczenie, tu czerń liter swobodnie przechodzi w sadzę kresek i plam. To, co realne rozpływa się we mgle n i e i s t n i e n i a, a to, co przeczute – wnika w świadomość z doskonałością ostrza, rozcinającego płaszczyzny i definiującego cierpienie. Poeta nieustannie antycypuje daleką rzeczywistość, przyciąga ku sobie c o ś, co wydarza się g d z i e ś, a przy tym nie przekracza własnej integralności osobowej, raczej dopełnia siebie tym, co dzieje się wokół; bliżej i dalej, pośród wirów powietrza i w ludzkich umysłach. Każdy wiersz jest komentarzem do egzystencji zamkniętej w ramach czasu i przestrzeni, ale też niezwykle wrażliwym wyodrębnieniem anty-światów, które wciąż generuje pustka, które stale czepiają się ludzkich wyborów i mogą zawłaszczyć samoświadomość. Wędrówka przez świat związana jest z licznymi zagrożeniami i poeta je dostrzega z całą wyrazistością – wskazuje je w wierszach, a nade wszystko broni się słowem przed unicestwieniem t e k s t u wewnętrznego. On wciąż brzmi w nim i eksploduje w jego mózgu, istnieje jak ogromny napis, konceptualnie ujęty w ramę kontekstu i zwieńczony znaczeniem naddanym. Ale jest też abstrakcyjną formułą, połączeniem barw i dźwięków, wrażeń zmysłowych i zapachowych – jest symfonią zmysłów i bytem samym w sobie. Tutaj stale coś się dzieje, wciąż rozgrywa się jakiś bój semantyczny, nieustannie pojawiają się propozycje lingwistyczne, ale najjaskrawiej jawi się nadrealny, pulsujący treścią o b r a z. Współczesność jest dla poety labiryntem, w którym próbuje znaleźć drogę do doczesności. Wejście zawsze jest proste i oczywiste, ale im idzie się dalej, im mija się więcej zakrętów, tym częściej pojawia się niepokój. Ten labirynt składa się z cząstek realnego życia i nierealnego doświadczania. Polityka i kultura, dźwięk i barwa, sława i uznanie, sztuka i słowo, wszystko układa się w szyfr nie do rozwiązania, wszystko prowadzi na poznawcze manowce. Tutaj wielka prawda filozoficzna ma wymiar banału, a najprostsze zawołanie staje się hasłem wyborczym, którym można manipulować w dowolny sposób. Wyrwa-Krzyżański gwałtownie reaguje na wypaczenia w życiu jednostki i całego społeczeństwa, drwi z karłów, błaznów, idiotów i ukazuje sztuczne pozy wielkich myślicieli, mało tego – sam siebie postrzega często z przymrużeniem oka, ale też – bitnie dopomina się o szacunek dla tego, co zrobił i co wydobył słowem z nicości. Jego poezja jest trudna, bo wymaga rozwiniętego aparatu krytycznoliterackiego, bo czeka na czytelnika, który znajdzie w niej p r a w d ę i nie przestraszy się mrowia poruszanych spraw, a nade wszystko wydobędzie to, co najistotniejsze – ów, jakże wyrazisty, kontrapunkt dla rzeczywistości. Tutaj „trudność” jest zaletą, bo jest bliska syntaktycznej gęstości, a ta z kolei podąża ku kompensacji filozoficznej – trudność jest znakiem autentyczności i dopełnieniem tego, co nie nazwane, przeczute, dookreślone metaforą i milczeniem. Człowiek pojawiający się w tej poezji, wraz z autorem, błąka się po labiryncie świata i nie znajduje wyjścia, wciąż wraca do punktu początkowego, stale traci coś z własnej integralności. Tak, pojawiają się jakieś elementy orientacyjne, podobne do siebie cząstki rzeczywistości zdegradowanej, ale wciąż nie widać ostatecznego światła, stale przestrzeń rozbudowuje się w kolejne błędne wnętrza, korytarze, wysypiska i brudne podwórka. W takiej sytuacji ściana staje się fakturą egzystencji, a jej kontemplacja nabiera nieomal mistycznej wymowy, staje się treścią wędrówki. Można na niej malować jakieś znaki, można tworzyć freski, zaznaczać kielnią życia istnienie, można też się o nią oprzeć i poczuć jej pradawny chłód. Stale pojawiają się jakieś ściany – na zewnątrz i w ludziach, również w artyście kontemplującym swój byt; tak oto wciąż dochodzimy do punktu, z którego trzeba wracać, by znaleźć nowy korytarz, by obudzić w sercu nową nadzieję.
Zaprawdę, poeta jest bytem zranionym, stale odbijającym się w krzywych lustrach pomówień, donosów, nieprawdziwych ustaleń. Musi jednakże znaleźć sobie miejsce w tym świecie i próbuje nieustannie zaczepić o coś swoją świadomość. W jego wierszach migają twarze i gesty, pojawiają się postaci ważne i mało znaczące, wciąż pulsuje aura tajemniczości, sprowokowanej i podtrzymywanej dla właściwego efektu. Chodzi przecież o to, by zniszczyć człowieka i udowodnić mu, że jego praca nie ma znaczenia dla „wielkich spraw tego świata”. Kto to robi? Może przedstawiciele tajnych ugrupowań, a może kobieta, która okazała się niewierna – może dawny przyjaciel lub jakiś esbek, może nieznajomy widziany na ulicy lub menel, pijący piwo na brudnym podwórku. Ustalenie prawdy nie ma znaczenia, bo wszystko jest pozorem, wszystko stanowi zasłonę dymną dla prawdziwego istnienia. Poeta – jakże to romantyczna postawa – jednak dramatycznie próbuje tam przeniknąć, chce znaleźć się po drugiej stronie barwnego widma, by z perspektywy lekkości i nieziemskości spojrzeć na samego siebie i na ludzi dookoła. Udaje mu się to na chwilę, ledwie na mgnienie powiek, ale zaraz znowu napływają wątpliwości, nawet te największe, związane z dogmatami Kościoła i ewangelicznymi przekazami. Kto stoi za tym wszystkim, kto rozdaje karty i kto – wreszcie – steruje jego życiem? On stale zadaje w wierszach tego typu pytania i nie uzyskuje odpowiedzi, ale sens leży w pytaniu i w próbie odsłonięcia tego, co zakryte. Niech nie zwodzi nas tutaj poza ironisty i szeroka fraza wierszowa, wszak tutaj mówi się o sprawach najważniejszych, esencjonalnych – tutaj, pod powierzchnią słów, jest dramat największy. Poeta dokumentuje w swoich utworach stopniowe staczanie się ku nicości, nieuchronny ruch w stronę rozpadu. Nikt i nic nie jest w stanie tego powstrzymać, nigdzie nie można się przed tym schronić. Te fakty z życia i nieustające próby zatrzymania zdarzeń w kadrze, są ledwie pozorem prawdziwego trwania. Wiersz Wyrwy-Krzyżańskiego antycypuje przyszłość, ale zakotwiczony jest głęboko w przeszłości. Uczepiony ruchliwych anty-światów i surrealnych przestrzeni, staje się obrazem słownym o wielkiej skali klarowności. Pojawia się na nim światło i ciemność, faktura i walorowe rozmycie barw, a nade wszystko jest określony komunikat, wiadomość o stanie uwrażliwienia i o dokonującej się metamorfozie. I jest kontekst polityczny lub społeczny, obyczajowy albo lingwistyczny – trudno wskazać wiersze, które by się nie angażowały w jakiś spór. Doraźność jest tutaj pozorem, który skrywa rzeczywistą, żarliwą polemikę z samym sobą i ze światem, w jakim przyszło nam egzystować. Historia wydarza się tu i teraz, a zarazem dzieje personalistyczne znikają w ogromie doświadczeń i nadziei, spełnień i rozczarowań, w nieustającym pochodzie życia i śmierci, wzrastania i więdnięcia. Historia wydarza się i kpi z jednostkowych prób jej zagarniania, demaskuje ludzkie usiłowania zamknięcia własnych doświadczeń jakąś klamrą, jakimś cudzysłowem. Rechot jest jednak coraz głośniejszy i coraz częściej pojawia się w miejsce modlitwy, melorecytacji, żałobnego lamentu. Wszystko odchodzi w błyskawicznym tempie i wszystko umyka percepcji – są tylko słowa zapisane na papierze i nadzieja, że w nich utrwalona została m o c, że w nim pozostanie na zawsze to, co było sensem każdego dnia i każdej nocy, co dodawało otuchy i było zapewnieniem, że to co wypowiedziane stanie się cegłą i murem, domem i wypełniającym go ciepłem.
Wyrwa-Krzyżański niejednokrotnie podkreślał i zaznaczył to nawet w tytule jednego ze swoich tomów – Siwe dziecko – że doświadczenie dzieciństwa było dla niego przeżyciem inicjacyjnym. Tam, w okolicach Czarnkowa, pośród nadnoteckich wzgórz i rozlewisk, odczuł po raz pierwszy cudowność przestrzeni, w jakiej bytujemy – tam zrodziła się jego wrażliwość i nieustająca potrzeba podróży, wędrowania przez świat i poprzez samego siebie. Permanentnego odkrywania i dopełniania tego, co bolesne, tego co ostateczne. Bo, dodajmy tutaj od razu, owo dzieciństwo było też doświadczeniem traumatycznym i wycisnęło bolesne piętno na poecie i jego bohaterach lirycznych. Było niczym odciśnięcie pieczęci w kształtującej się wyobraźni i świadomości. Dziwna to była pieczęć, bo raz miała kształt hostii, a kiedy indziej stawała się czarnym kołem, raz była okiem opatrzności, a zaraz zmieniała się w ślepie demona. Była przekleństwem i błogosławieństwem zarazem i kazała iść, poprzez krajobrazy świata i poprzez przestrzenie kolejnych książek, poprzez ruiny i poprzez ogrody. Nie bez powodu poeta, w wierszu o Freudzie, wprowadzając do wiersza elementy psychoanalizy, momentalnie neguje je, jako bezwartościowe w próbie odnalezienia samego siebie. Jego maksyma jest tyleż trywialna co oczywista i tyleż doraźna, co ostateczna – ból. Tak, ból każdego wyleczy ze złudzeń, bo ból jest stanem permanentnym ludzkiej świadomości. I jakby go nie tłumaczyć, jakby go nie demonizować czy idealizować, jest otwarciem i zamknięciem cudzysłowu – jest echem kosmicznej ciszy i milczeniem Boga. Dla takich obszarów wrażliwości i takich maksymalnych prób znalezienia sensu, jest tylko jedna alternatywa – czułość. I poeta podchodzi do ludzi z czułością, z delikatnością, ale nie waha się też obnażać sztuczności, fałszu, zakłamania. Choć i wtedy robi to dla człowieka, dla jego przebudzenia. Zwróćmy też uwagę na inny obszar poetyckich penetracji, który można by określić jako grę kulturową. Jej wyrazem są wprowadzane jednocześnie do wierszy tematy z obrębu kultury masowej i wysokiej. Tak iluzoryczna przestrzeń wewnętrznego pulsowania, rozszerza się i poeta stara się umieścić swoje doświadczenie w perspektywie globalnej. Wykorzystuje do tego celu znane postaci z historii, literatury, sztuki i prowadzi z nimi rozmowę, albo jakby mówi ich ustami. Zawsze jednak stara się zrozumieć świat, stara się przeniknąć materię, szuka d u c h a i podnosi głowę ku górze. Tam – wołanie/ ciszy nadchodzi z hieroglifów/ gwiazdozbiorów, tam rozciąga się wielka przestrzeń niewiadomej i nieogarniona zagadka przestrzeni. Poeta wędruje ze swoimi postaciami i swoimi odbiciami ku wciąż uciekającym dalom. Jawi mu się jakaś tajemna harmonia i dysharmonia zarazem, chciałby powiedzieć o mechanice dziejów i mechanice ludzkiej świadomości, ale wciąż coś staje mu na drodze, wciąż jakaś siła spycha go na margines. To jest jakby siła odśrodkowa tak wirującej świadomości, która zaczyna rozumieć wszechświat, która zbliża się do Boga, a nie może już pojąć samej siebie. Oddala się od siebie i rejestruje tylko to, co postrzegają zmysły, co poezja wyodrębnia z pustki i oprawia w płonące i tandetne zarazem, ramki liryki. To jest dramat, to jest tragedia wrażliwości nieosiągalnej i nagle spadającej na człowieka, w najmniej odpowiednim momencie. To jest świadomość gwałtownego spalania się – Ja, glina, nie/ nie sięgam wyobraźnią za fundament i kamień, spalam się/ i wypalam – na cegłę. Amen. Twórca jakby pyta, co zrobić z tą świadomością i z kim podzielić się bolesną wrażliwością? Z kobietą, przyjacielem, z przygodnie spotkanym człowiekiem czy ze samym sobą. I jak umieścić ją pośród swoich miejsc, gdzie z fontann tryska popiół, a oczy dziecka ronią czarną łzę? Może tylko formuła nieistnienia może temu sprostać, może tylko w nim łka boleśnie zduszona prawda, która może jawić się właśnie tak: Poranek. Stoliczki. Lektura tutejszych gazet. Świat/ jest piękny. Ledwo w nim dwa nie wywiezione kubły, trzy zepsute żarówki i z przetrąconym skrzydełkiem/ wróbel. Ciągłe wydania specjalne, dokończenia/ w następnym wydaniu/ wieczności./ Ale i niebo nie jest z jednodniowego papieru,/ u jego fundamentów jest kamień węgielny/ księgi. Zwykłość i wzniosłość, westchnienie za wiecznością i kontemplacja brudnej teraźniejszości – oto dwa rewiry tej zdumiewającej liryki. Jest ona dziennikiem szaleństwa, jakie dokonuje się każdego dnia w każdym człowieku – jest relacją i narracją zarazem, jest pogłosem czegoś, co się dopiero wydarzy i zapowiedzią czegoś, co nigdy nie nadejdzie. Jest sondowaniem pustki i chaosu, o jakże odważnym sondowaniem. I jest spowiedzią dziecka, którego już nie ma i człowieka, którego nigdy nie było: Z trudem oddychając, bywałem w domach jak trumny;/ pomniejszały mnie słowa bez płci i krwi, pokoje/ przemieniano w przedsionek dla służby; i podobnie/ jak ty, i jak ty, i jak ty – mówiłem także do ścian,/ bo one miały uszy; i to wybaczyłem, bo skąd/ mogłem wiedzieć, że ktoś chce dobrze. Podłogi/ nie podbiegły mi do stóp; czekam na znak. Czy to ma być znak przyzwolenia czy odepchnięcia, czy to ma być symbol dionizyjski czy apolliński, a może ma to być znak czasu – nieustannie dokonującego się odejścia. Od miejsc i od osób, od chwil i od życia? Poeta nie udziela odpowiedzi, pragnie jedynie sprowokować czytelnika – chce by zareagował, albo przynajmniej dał znak istnienia. Ów znak będzie też znakiem istnienia kreatora, który pragnie odbijać się w innych oczach i szuka człowieka równie jak on wrażliwego, równie doświadczonego. Chce by, tak jak on – pojął, pijany/ przestrzenią, że taki nie jest potrzebny – i sobie. Chce więzi z istotą i ze światem, ale z bólem odkrywa czytając nowe wiersze, że są one świadectwem braku tych więzi. Dlatego ogólny ton poezji Tadeusza jest gorzko-słodki, albo słodko-słony – choć może lepsza byłaby tu – w przywołaniu metaforycznym – chińska przyprawa pięć smaków. Dzieje się tak dlatego, że ta poezja jest prawdziwa i ten poeta mówi poważnie – zapisywanie myśli w formie wiersza jest dla niego równie ważne jak podtrzymywanie funkcji życiowych. Trudno sobie wyobrazić Tadeusza w innej roli. Taka wrażliwość, taka obudzona gwałtownie nadświadomość, domaga się kompensacji, zadośćuczynienia i tylko wiersz może zmyć tę krew i tylko słowo może złagodzić ból rozrywanej przez znaczenia egzystencji.
___________ Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Dozorca tytularny, „Świadectwo” – „DIX”, Bydgoszcz – Włocławek 2008, s. 88. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Całowanie klamek, „Świadectwo” – „DIX”, Bydgoszcz – Włocławek 2008, s. 72. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Don Juan z Piły, Okolica Poetów, Poznań 1999, s. 72. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Camera obscura. Powieść teatralna, „Świadectwo” – „DIX”, Bydgoszcz – Włocławek 2008, s. 148. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Ściśle jawne, „Świadectwo” – „DIX”, Bydgoszcz – Włocławek 2008, s. 112. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Pocałunek – i- z językiem, Wydawnictwo książkowe IBiS, Warszawa 2006, s. 112. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Obrus na fundamencie, Oficyna Wydawnicza STON2 – „DIX”, Kielce – Włocławek 2008, s. 76. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Münchhausen z Czarnkowa, „Świadectwo” – „DIX”, Bydgoszcz – Włocławek 2008, s. 92. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Kochanie miłości, Oficyna Wydawnicza STON2 – „DIX”, Kielce – Włocławek 2008, s. 294.