BROMBERG (29)

Było słoneczne wrześniowe południe i na niebie rozpromienił się rozległy błękit i biel pierzastych chmur. Józia wracała do domu z piekarni znajdującej się na rogu Szosy Szubińskiej i ulicy Ogrodowej, do której wysłała ją mama. Bujne włosy upięła w kok, założyła niebieski sweterek i granatową spódniczkę, narzuciła na siebie czarny płaszcz i chciała jak najszybciej załatwić zakupy, by wrócić do domu i pomóc matce przy przygotowaniu obiadu. Rano zauważyła, że wychodzący z ich mieszkania niemiecki oficer przyglądał się jej badawczo z obleśnym uśmieszkiem i teraz chciała jak najszybciej zrobić to, co do niej należało, by potem pójść na strych, gdzie ojciec przygotował jej mały azyl, z łóżkiem, stołem, półką z książkami i dwiema szafami. Małe okienko wychodziło na ulicę Strzelecką i widać też było z niego dachy niższych domów. Ostatnio wypatrywała zza białej framugi urodziwego, dobrze zbudowanego kominiarza, którego czasem widywała na ulicach, umorusanego jak bestia piekielna, ale zawsze uśmiechającego się do niej, odsłaniającego białe zęby i mówiącego uprzejmie „dzień dobry pani Józiu”. W nocy znowu męczyły ją koszmary i przebudziła się cała zlana potem, czując, że jej piersi i łono są nienaturalnie twarde. Trochę męczyła się sama z sobą, ale po jakimś czasie zasnęła i dopiero głos mamy wyrwał ją z głębin nowego, tajemniczego snu, w którym pojawił się młody niemiecki oficer z czerwonymi, diabelskimi rogami, dowodzący akcją przy szwederowskim kościele. Podążała szybko i już skręcała w swoją ulicę, gdy nagle minął ją mały, czarny Citroen i zielona ciężarówka marki Opel, z odkrytą platformą ładunkową i kilkoma niemieckimi żołnierzami, siedzącymi na ławkach po obu jej stronach. Zatrzymała się w przestrachu i zza rogu domu patrzyła czy pojazdy oddalą się na bezpieczną odległość, ale niestety zatrzymały się przy jej posesji. Z małego auta wyskoczył Willi z pistoletem w dłoni, przy którym pojawili się od razu żołnierze, ustawiający się w szereg i repetujący karabiny. Wskazał im oficynę Izaaka Abrahama i wszyscy ruszyli ku niej szybkim krokiem, pozostawiając dwóch szeregowców przy samochodzie transportowym. Józia przeraziła się straszliwie, ale przeszła na drugą stronę ulicy i zza krzewów  forsycji zaczęła obserwować to, co działo się przy jej domu.

Niemcy podbiegli do oficyny i głośno krzycząc, zaczęli walić kolbami w zamknięte drzwi. Nikt im nie otworzył, więc zaczęli uderzać mocniej i wykrzykiwać wulgaryzmy, ale i to nie przyniosło skutku. Odwrócili się do dowódcy, a ten wyszedł przed nich, dał im znak ruchem głowy by wywarzyli drzwi i jednocześnie strzelił z pistoletu trzy razy w zamek. Gołębie i kawki przestraszone, z głośnym trzepotem piór, wzleciały nad domy i zatoczyły kręgi ponad pobliskimi ulicami. Kolejne uderzenia i kopnięcia buciorami otworzyły żołnierzom drogę do środka i natychmiast wpadli tam z impetem. Józia miała nadzieję, że pana Abrahama nie było w domu, ale po kilku minutach grupa wyszła z oficyny, popychając przed sobą bosego starego mężczyznę, ubranego tylko w czarne spodnie i białą koszulę, na której zaczęły potężnieć krwawe plamy.  Szydercze śmiechy i wyzwiska rozległy się na ulicy, a najgłośniej wrzeszczał gruby feldfebel, który raz po raz popychał Żyda do przodu, uderzając go w plecy lufą swojego karabinu.

– Ruszaj się żydowska świnio, bo czeka już na ciebie szubienica w naszych koszarach…– wykrzykiwał inny żołnierz, roześmiany od ucha do ucha.

– Wrzućcie go na budę i jedziemy do więzienia… – zakomenderował Willi – ale zanim go rozwalimy, musimy go jeszcze przesłuchać…

– Panie dowódco, jak dostanie solidnie po ryju, wyśpiewa, gdzie ukrywają się inne żydowskie karaluchy…– wykrzyknął gruby.

Przy ciężarówce czterech żołnierzy chwyciło Abrahama, uniosło go w górę i wrzuciło na platformę, jednocześnie żwawo też wskakując na nią. Mężczyzna leżał twarzą ku dołowi, na brudnych deskach, na które zaczęła sączyć się krew z ran, zadanych mu w domu i na ulicy. Serce Józi biło jak oszalałe, a w głowie kłębiły się straszne myśli, powodujące, że czuła się jakby za chwile miała zemdleć.  W pewnej chwili chciała wyjść z ukrycia, podbiec do Williego i poprosić go o uwolnienie pana Abrahama, ale rozsądek wziął górę i wyszła zza krzaków dopiero po odjeździe obu aut i ich zniknięciu w dali. Z przestrachem podeszła do domu i szybko przemierzyła schody prowadzące na piętro, czując zapach smażonej jajecznicy i zaparzonej kawy. Nacisnęła klamkę i znalazła się w przedpokoju, gdzie czekała już na nią zapłakana matka i ojciec, którzy obserwowali to, co się działo na ulicy z okna ich mieszkania. Choć czuła ból w sercu i przerażenie odbierało jej siły, zdjęła płaszcz i nic nie mówiąc podążyła ku kuchni, gdzie na stole umieściła siatkę z pieczywem.

 – To był ten oficer, który u nas zamieszkał… – powiedział ojciec, który podążył za nią i stanął w futrynie kuchennej.

Józia tylko kiwnęła potakująco głową i poczuła, że łzy przesuwają się jej po obu policzkach. Zauważyła jajecznicę na patelni i kawę w kubkach na szafce, przy piecu, ale nagle zrobiło się jej niedobrze i odsuwając lekko ojca, przeszła do łazienki, gdzie zwymiotowała do zlewu. Matka podeszła do niej z białym ręcznikiem i przytuliła ją od tyłu, czekając aż obmyje twarz i wytrze ją do sucha. Razem wróciły do kuchni, ale po chwili skierowały się do pokoju, w którym stał zatroskany ojciec.

 – Widzisz dziecko, co się dzieje – odezwał się do córki – nie mamy wyjścia, musisz szybko jechać do cioci na wieś… tam jest bezpieczniej…

Dziewczyna otarła łzy w oczach chusteczką, którą sięgnęła ze stołu, odczekała jeszcze chwilę, po czym patrząc ojcu prosto w oczy powiedziała:

– Nigdzie nie pojadę… Mówiłam ci przecież tato… Może uda się nam jakoś namówić tego oficera, by uwolnił pana Izaaka…

– Co ty wygadujesz Józiu… – odezwała się matka – nie wychodzi się z otwartą dłonią do warczącego psa, z pianą na pysku…

– No to i tak muszę być z wami, bo tam zapłakałabym się na śmierć z tęsknoty i ze strachu o was…

Matka spojrzała wymownie na męża i jeszcze raz przytuliła córkę, jednocześnie wyciągając dłoń ku niemu. Rossa zbliżył się i też objął ramionami obie kobiety, które nie zauważyły, że i z jego oczu oderwały się dwie łzy.

– Zjedzmy śniadanie… bo ostygnie… – powiedziała matka – musimy próbować  normalnie żyć…

– Przepraszam mamo, ale nie mam ochoty na jedzenie… – powiedziała Józia i po chwili dodała – chcę teraz pobyć trochę sama, więc idę na strych…

Rodzice dziewczyny patrzyli z bólem jak się oddala i szura butami na schodach, ale postanowili jej nie zatrzymywać.

– Nic nie zrobimy kochany – odezwała się kobieta – musielibyśmy całą trójką opuścić miasto, ale tym narazilibyśmy na kłopoty naszą rodzinę na wsi.

– Wychowaliśmy Józię w miłości do nas, a ona przeniosła to uczucie na innych ludzi… – skomentował  Wincenty – Pójdę dzisiaj do Johanna Spatza i zapytam go, czy dopomoże w uwolnieniu naszego przyjaciela…choć pewnie jego żona nie pozwoli mu działać…

– To jest zła kobieta, wielbiąca Hitlera i przekonana o tym, że jego działania są dobre dla Niemców i Polaków… – powiedziała Franciszka, poprawiła na nim biały, koronkowy obrus, po czym odwróciła się do męża i dorzuciła jeszcze – Lepiej nigdzie nie chodź, to bezcelowe… Teraz każdy musi myśleć o swoich najbliższych… Słyszałeś co wykrzykiwali mundurowi i już pewnie powiesili w koszarach biednego pana Abrahama…

– Pamiętaj, ze nadzieja umiera ostatnia, więc może Izaak jakoś przeżyje ten straszny czas…

Tymczasem Willi von Otter odtransportował schwytanego Żyda do koszarów wojskowych przy Adolf-Hitler Strasse 147, a jednocześnie wydał dyspozycje by na razie nie zabijać jeńca. Nagle też poczuł głód, więc udał się do kantyny, gdzie zjadł zupę i drugie danie, złożone z ziemniaków, tartych buraków z chrzanem i mięsa w brązowym sosie. Porozmawiał chwilę ze spotkanymi oficerami o ostatnich sukcesach niemieckiej armii, po czym postanowił wrócić na Strzelecką, gdzie chciał się przygotować do rautu swojego szefa w Ostromecku. Lubił zakładać mundur galowy, choć bał się, że przy przeprowadzce od wujostwa Spatzów mógł być pognieciony albo nawet lekko naderwany, w jakichś miejscach. Wyszedł na dziedziniec i wsiadł do samochodu, nakazując kierowcy powrót na ulicę Strzelecką, gdzie szybko wszedł do mieszkania Rossów, umył się w łazience i zaczął lustrować mundur, który niewiele ucierpiał podczas przeprowadzki. Wziął go razem z wieszakiem i podszedł do zamkniętego pokoju właścicieli, a potem bezceremonialnie otworzył drzwi. Wincentego już nie było w domu, ale Franciszka siedziała w fotelu i patrzyła przed siebie, intensywnie myśląc o ostatnich zdarzeniach. Na widok oficera w podkoszulku, stającego przy futrynie drzwi, skoczyła na równe nogi, jakby zobaczyła samego Szatana i drżąc czekała na dalszy rozwój wypadków.

– Nie bój się… nie bój…– powiedział rozbawiony Willi – moja ciotka mówiła, że jesteś dobrą kobietą… Zatem nie odmówisz mi pomocy… Jadę dzisiaj na raut do posiadłości rodziny szefa, a mój mundur galowy jest nieco pognieciony. Wyprasuj go szybko, to przywiozę ci jutro czekoladę i kawę z naszej kantyny…           

Podał mundur kobiecie i wycofał się do swojego pokoju, gdzie zaczął przeglądać wczorajsze wydanie „Ostdeuchen Beobachter”, w którym pojawił się jeszcze jeden artykuł o krwawej niedzieli obywateli niemieckich w Brombergu, tuż przed wyzwoleniem miasta z rąk Polaków. Dopiero po pół godzinie Franciszka nieśmiało zapukała do jego drzwi i powiedziała, że mundur jest gotowy i wisi w pokoju przy stole.

– Najlepiej będzie jeśli pan go tam założy, bo inaczej znowu się pogniecie…– powiedziała po niemiecku z troską w głosie przez zamknięte drzwi i poszła do kuchni.

Willi wyszedł ze swojego pokoju i podążył do salonu, gdzie szybko przywdział przygotowany przez Franciszkę mundur. Zacisnął mocno pas i spojrzał do lustra jak wygląda, kontem oka zauważając, że właścicielka mieszkania patrzy na niego z przedpokoju.

– Dobrze pani wyprasowała mój mundur… dziękuję i jutro się odwdzięczę… – powiedział nie odwracając się do kobiety i przyczesując włosy czarnym grzebieniem.

– Dziękuję, ale naprawdę nie jest to potrzebne… pomagam wszystkim ludziom z potrzeby serca – powiedziała Franciszka i po chwili odważnie dodała – Pan już tutaj dzisiaj był… widziałam przez okno, że aresztował pan naszego szewca…

– Mam nadzieję, że nie żałujesz tego Żyda… Powinnaś poczytać co nasz führer mówi o tych parchach. Doili was jak kozy przez wieki, tak samo jak Niemców i inne narody. Dopiero genialny i opatrznościowy mąż stanu Adolf Hitler pokazał ludzkości gdzie jest ich miejsce…– powiedział z emfazą.

– Rodzice nauczyli mnie szanować wszystkich ludzi… Nigdy nie interesowałam się polityką – jeszcze raz odważyła się na komentarz kobieta.

Willi zrobił się czerwony na twarzy i już chciał wybuchnąć, ale opanował się i tylko syczącym głosem powiedział:

– Żydowska finansjera doprowadziła do wybuchu pierwszej wojny światowej, bo chciała na niej zbić kapitał… To oni udanie wniknęli w szeregi bolszewików i chcą zdominować cały świat… Führer dawał im szansę przeżycia i popierał idę przesiedlenia ich rodzin do Palestyny i na Madagaskar, ale go wyśmiewali i odgrażali się, że zniszczą Narodowosocjalistyczną Partię Niemieckich Robotników… Nasz przywódca zawsze chciał pokoju, ale żydowscy bankierzy tylko kpili z niego i odgrażali się, że pozamykają nasze konta w bankach, zabiorą pieniądze i dadzą je opozycji. Czytałem w gazecie to wielkie, płomienne wystąpienie naszego wodza w Reichstagu i wtedy wszystko zrozumiałem.

Ostatnie zdania wypowiadał już w otwartych drzwiach z przedpokoju na klatkę schodową, nie odwracając się do tyłu. Kobieta przymknęła za nim drzwi i dość długo stała przy nich płacząc, bo zrozumiała, ze nie ma już ratunku dla pana Abrahama. Powoli, z nogi na nogę, przeszła do kuchni i zaczęła przygotowywać obiad dla męża i córki.

ZŁY DUCH (11)

Marta  stała jak wryta w domu bogacza, zapatrzona w obrazy i malowidła na ścianach, sycąca oczy brązowymi meblami na wysoki połysk i grubymi storami z zielonego aksamitu przy oknach. Jakże obrzydliwy wydał jej się w tych wnętrzach grubawy właściciel, stojący przed nią i wyraźnie gapiący się na jej nogi, piersi i włosy. Rozchyliła nieco uda i wysunęła do przodu prawą stopę, odsłaniając pończochy spod sukni. Lekkim ruchem głowy odrzuciła też rezolutnie grzywkę z czoła i lekko rozdęła usta pokryte karminową pomadką. Dawid wskazał jej drogę i pierwszy podążył do dużego pokoju, a potem usiadł przy ogromnym stole z dębowego drewna. Stała przed nim, czekając na dyspozycje i bojąc się, że mu się nie spodoba, ale mężczyzna nagle uśmiechnął się  lekko i powiedział:

– Pani Marto, obowiązków u mnie wiele i nie wiem czy taka wiotka panna im podoła…?

Mam sporo sił i zrobię wszystko, co pan mi nakaże… – odpowiedziała spuszczając oczy ku podłodze.

Spodobał mu się wyrazisty tembr jej głosu i poczuł dziwne ciepło w całym ciele, jakby jakaś siła napierała na niego i chciała, by ta kobieta pozostała przy nim. Nie mógł wiedzieć, że beng robi wszystko, by Marta wydała mu się czysta, niewinna i zachwycająca. Przerażony i onieśmielony, już chciał zrezygnować z jej usług, gdy nagle otworzyły się drzwi do buduaru żony i stanęła w nich Mirełe odziana jedynie w różową podomkę z jedwabiu, haftowaną w kwieciste, chińskie wzory. Spojrzała taksującym wzrokiem na Martę i jakby była pozytywnie zaskoczona jej urodą, a nie wiedząc przy tym, że i na nią napiera beng.

 – To jest ta siksa, którą chcesz u nas zatrudnić…? – powiedziała bezczelnie, a obchodząc dookoła przybyłą kobietę, cmoknęła z uznaniem ustami i nieoczekiwanie szepnęła teatralnie – Zawsze lepiej mieć przy sobie piękne istoty… Dosyć naczytałam się u Hugo i Balzaka o ślepych, garbatych i kulawych ludzkich demonach. Przyjmij ją, to odciąży mnie przy dzieciach, tyle tomów Komedii ludzkiej mam jeszcze do przeczytania…

Powiedziawszy to, jeszcze raz obrzuciła wzrokiem dziewczynę, machnęła filuternie rękawem podomki przed jej buzią, odwróciła się i biorąc z biblioteczki gruby tom oprawiony w skórę i złocony na grzbiecie, pomknęła do swojego wykwintnie umeblowanego buduaru, graniczącego z sypialnią.  Dawid znowu chciał wyprosić młodą kobietę z domu, ale pomyślał o  Aronie, Sarze, Samuelu, Miriam i Josełe i dziwiąc się sam sobie powiedział:

 – Musisz być codziennie o piątej rano… zaprowadzę cię do naszej kucharki, która powie ci jakie będą twoje obowiązki… Nie możesz się malować jak strach na wróble i musisz przychodzić skromnie ubrana, najlepiej w szarej sukni z kretonu. Masz tutaj dwa banknoty i kup sobie dzisiaj to, co trzeba, a pamiętaj, ze nie możesz łączyć w ubiorach wełny z płótnem, by nie obrażać pamięci kapłanów Świątyni Jerozolimskiej. Wyciągnął z portfela dwa nowiutkie bilety, jeden brązowy, a drugi niebieski i powiedział:

 – To twoja pierwsza pensja, setka z Poniatowskim i dwadzieścia złotych gratis z Plater na skromną suknię, fartuszek, tudzież czarne buty na prostej podeszwie… Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz i pieniądze nie pójdą na marne…I weź sobie kilka cukierków z tego kryształu, bo widzę, że wciąż na nie zerkasz… Ja i tak nie mogę ich jeść, a Mirełe rzadko kiedy po nie sięga.

Marta poczuła się nieswojo, bo myślała, ze Dawid patrzy tylko na jej nogi i piersi, kontempluje jej kształty i urodę, natychmiast też zrozumiała jak przenikliwego człowieka ma przed sobą i jak groźnego przeciwnika. Beng przyglądał się temu z rozbawieniem, bo widział już ciąg dalszych zdarzeń, postanowił jednak odsunąć się na jakiś czas od Marty i pomknął ku swojemu kolczastemu mieszkaniu, by jego czarny pan go nie dopadł. Dziewczyna z lękiem sięgnęła po banknoty i skromnie wzięła jednego grubego cukierka z kryształowej patery, po czym wstała, dygnęła skromnie i już chciała wyjść, gdy Dawid sięgnął po papierową torebkę, leżącą na małym stoliczku i wsypał do niej pół zawartości kryształowej misy. Bezceremonialnie wręczył cukierki dziewczynie i poprowadził ją do kuchni, gdzie gruba kucharka Olga z Odessy, długo instruowała ją, co będzie musiała robić w domu Cohnów.

Dopiero po godzinie wyszła z posiadłości żydowskiego fabrykanta i od razu skierowała się do wielkiego domu towarowego przy rogu ulicy Gdańskiej i Dworcowej. Pamiętała, że jej matka wcześniej mówiła o tym składzie  „M.Conitzer & Söhne”, a ulice nazywały się Danzigerstrasse i Banhofstarsse. Sprawnie obsłużona, szybko kupiła co trzeba i z dwiema papierowymi torbami ruszyła do domu. Po drodze przystanęła jeszcze przy pomniku łuczniczki, usytułowanym przy wielkim gmachu teatru miejskiego. Ostatnio sporo słyszała o tym przedstawieniu nagiej kobiety, wzbudzającym wielkie kontrowersje, szczególnie pośród katolików. Teraz stała przed nią i patrzyła na jej piersi i łono, analizowała uda i ramiona, porównując ze swoim ciałem. Uskrzydlona nowym angażem i dumna z tego, że zarobiła tak dużo pieniędzy, patrzyła na łuczniczkę niemieckiego rzeźbiarza z niesmakiem.

 – Gruba i mięsista… – pomyślała z przekąsem – A te jej małe piersi jakie dziwaczne…Uda i tyłek jak u mężczyzny…

Stale nosiła w pamięci obraz swojego pięknego, wiotkiego ciała, które mogłoby zachwycić wielu młodych i starszych mężczyzn. Rozpalona do czerwoności wydarzeniami tego dnia, ruszyła ku górnemu tarasowi miasta i niebawem już skręcała ku ulicy Strzeleckiej. Nagle zapragnęła straszliwie mężczyzny i pomyślała, że jej ciągłe dziewictwo jest wielkim kłopotem. Nie mogła wiedzieć, że beng wyszedł znowu z kolca i splątał jej drogi z trasą powrotu kominiarza. Nie dbała o to, czy zielonooki młodzieniec celowo czekał na nią przy rogu i gdy go zobaczyła, natychmiast podjęła decyzję.  

 – Znowu spotykam piękną panią Martę… i serce mi wali jak dzwon… – powiedział umorusany czernią na twarzy kominiarz.

 – Jakie to dziwne… – uśmiechnęła się do niego Marta, wiedząc, że stale na nią czatował w różnych miejscach – Dzisiaj mam dobry humor i chętnie z panem napiję się herbaty. Zapraszam do mnie o godzinie dziewiętnastej, mama idzie do pracy w fabryce czekolady, to będziemy sami…

 – I opowiesz mi Martuniu o tej twojej randce… – zapytał mężczyzna drżącym głosem.

 – Tak Bronku… tylko umyj się dokładnie, bo wyglądasz jak Szatan z opowieści proboszcza Rólskiego, z parafii szwederowskiej… – powiedziała dziwiąc się samej sobie.

Kominiarz prawie zemdlał z wrażenia, ale po przyjściu do domu umył się dwukrotnie, tak by żaden płatek sadzy nie został na jego włosach i ciele. Natychmiast też zalśniła w lustrze jego niezwykła, męska uroda, mocarne ciało, wielkie piersi i bicepsy, a do tego niezwykle umięśnione uda i męskość sporych rozmiarów. Zanim dotarł do domu Marty przy ulicy Strzeleckiej, kupił w sklepie przy ulicy Pięknej butelkę słodkiego wina, pudełko czekoladek nadziewanych kremem kakaowym, wafelki ze słodką, malinową masą i tak wyposażony ruszył ku niej. Po paru minutach zapukał do drzwi na pierwszym piętrze, ale nikt mu nie otwierał. Ponowił pukanie i znowu nie było reakcji, więc nieśmiało nacisnął klamkę i drzwi odsunęły się, lekko skrzypiąc. Wszedł bezszelestnie, nie wiedząc co się dzieje, ale nagle z dalszego pokoju dobiegł głos Marty:

– Zamknij drzwi na klucz i chodź tutaj…

Zrobił szybko co mu kazała i z duszą na ramieniu podążył ku pokojowi, z którego dobiegł głos. Przy wejściu do niego stanął jak wryty, bo w wielkim łożu zobaczył Martę, leżącą na pościeli i odzianą tylko w koronkową, amarantową bieliznę. Natychmiast zaczął zrzucać swoje ubranie, rozwiązywać sznurówki butów i tylko w białych majtkach położył się obok niej. Obróciła się na bok i zaczęła go namiętnie całować, jednocześnie dotykając nabrzmiałe wzgórze u zbiegu ud. Zatopił się cały w tej chwili, zaczął ją rozbierać, jednocześnie całując piersi i uda, dłonie i stopy. Ona też utonęła w jego pieszczotach i odpowiadała na nie żywiołowo. W pewnym momencie, gdy poczuła, że zaczyna sondować palcem jej najtajniejszy zakątek, odwróciła się od niego i powiedziała…

– Nie bądź taki szybki… spokojnie, mamy dużo czasu, bo mama wróci z pracy dopiero jutro w południe…  

Uśmiechnął się i zaczął całować jej pośladki, obiegać je wilgotnym językiem, przesuwać się ku zagłębieniu na dole pleców. Potem objął ją ramionami i próbował wsunąć się między uda od tyłu, ale wyczuł, że ona wciąż nie jest gotowa, więc położył się na wznak i zaczął ciężko oddychać. Odwróciła się do niego i zaczęła go delikatnie całować w usta, a potem obcałowała jego piersi, brzuch, uda i nagle pochwyciła w usta jego ogromną, nabrzmiałą męskość. Pieściła ją długo, aż z lękiem poczuł, że za chwilę osiągnie szczyt rozkoszy i biały sok z jego ciała znajdzie się w niej. Tak bardzo zapragnął być już w niej, ale wciąż czuł, ze zgrabne uda się zwierają i nie pozwalają mu znaleźć się w wytęsknionej głębi.

– Spokojnie… – muszę się tobą nacieszyć… Całuj mnie i dotykaj, bądź lekiem na całe zło świata… – powiedziała czule, a po chwili dodała – I pieść mnie delikatnie tam… Zrozumiał w mig co miała na myśli, zbliżył usta do jej łona i czując jego wspaniały zapach, zaczął całować i zagłębiać się językiem w różową przepaść. Słyszał jęki, a w pewnym momencie zrozumiał, że Marta zaczyna szczytować i jeszcze mocniej zaczął ją pieścić, dotykać piersi i ud, masować plecy i pośladki. Walczyli tak ze sobą długo, a potem nagle razem zapadali  w godzinny sen, by się obudzić i od nowa zacząć walkę. Dopiero nad ranem Marta wstała z łóżka poszła do łazienki i po jakimś czasie wróciła z dwoma dużymi ręcznikami frotte, które rozpostarła na łóżku. Kominiarz domyślił się o co chodzi i z lękiem spojrzał na swoje przyrodzenie, które nagle opadło z sił. Marta pojęła, co się stało i zaczęła go całować, obiegać językiem, raz jeszcze powodując, że nabrał mocy. Nie czekając, weszła na niego i zaczęła poruszać się rytmicznie, wyraźnie manifestując ból. Przewrócił ją na plecy i silnym pchnięciem wsunął się w nią. Krzyknęła z  bólu, ale przyciągnęła go mocno ku sobie i pozwoliła by poruszał się dziko w przód i w tył. Już zbliżał się do kolejnego szczytu, ale Marta udała nowy przypływ bólu, czujnie odepchnęła go od siebie i spowodowała, że niesienie znalazło się na pościeli. Objął ją ramionami i natychmiast, w ułamku sekundy zasnął, nie wiedząc co się dzieje. Ona odczekała kilka minut, przycisnęła okrwawiony ręcznik do łona i powoli wstała z łóżka, kierując się do łazienki. Tam obmyła się dokładnie, założyła bawełniane majtki. Do których wsunęła sporo waty i ruszyła do drugiego pokoju. Położyła się na kanapie i przykryła grubym kocem. Sen nadszedł od razu i pociągnął ją ku jakimś błękitnym dalom, ciepłym morzom i zielonym pasmom nierealnych gór. Rano obudziła kominiarza, pocałowała go jeszcze raz w usta, ruchem głowy wskazała mu ubranie, a gdy założył je na siebie, odprowadziła go ku drzwiom mieszkania. Czuł się dziwnie, nagle odrzucony, pragnący jej nieustanie, ale poddał się wszystkiemu bez szemrania i powoli wyszedł na klatkę schodową. Marta zamknęła drzwi, wróciła do dużego łóżka i przespała jeszcze dwie godziny, po czym wstała i zaczęła się przygotowywać do wyjścia do nowej pracy.

SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (XVIII)

Yasmen dawno nie czuł tak silnej więzi z pozostałymi aniołami i mknął do przodu popychany niewidzialną siłą. Gdzieś w dali, przed nim, połyskiwał rozpalony grot archanielski, a po bokach i z tyłu bracia sunęli z wiarą w przewodników. Dopiero teraz zrozumieli jak wielka jest przestrzeń niebieska i jak daleko znajduje się Niebieska Rozpadlina, z której demony wnikały do Nieba. Po drodze mijali niewielkie stanice graniczne i wyniosłe zamki ukształtowane z pulsujących chmur, z których raz po raz odrywały się kolejne kołczany i przyłączały się do największej armii w dziejach Nieba. Skupił swój wzrok na fioletowiejącym ostrzu dowódcy grupy, zbliżającej się do jego oddziału i odpowiedział na przesłane mu bezgłośne pozdrowienie. Natychmiast też znalazł się w wielkiej sali, w której zgromadziło się kolegium kardynałów. Na ścianach i i suficie pyszniły się wielobarwne freski, ukazujące stworzenie świata. Choć nigdy tam nie był, zrozumiał, że jest to Kaplica Sykstyńska, w której dostojnicy kościelni zebrali się by wybrać nowego papieża. Pośród nich stał dość młody mężczyzna, odziany w czerwoną szatę i żywo rozmawiający z innymi purpuratami. Właśnie skończyło się kolejne głosowanie i kamerling wezwał kardynałów do zajęcia miejsc, a potem otworzył urnę i wysypał na stół wszystkie karty. Powoli uporządkował je i zaczął beznamiętnie odczytywać nazwiska, kolejne papiery nadziewając na szpikulce przyczepione do listwy, leżącej przed nim. Szybko na jednym z ostrzy znalazło się najwięcej z nich i stało się jasne, kogo wybrano, a szmer zdumienia coraz głośniej rozchodził się po sali. Jeden z purpuratów pochylił się ku innemu i syknął zjadliwie:

– Nie możemy dopuścić do tego, by największa oferma spośród nas sprawowała rządy w Watykanie…

– Myślałem, że ciebie wybiorą… a tu taki zawód… – odparł siedzący obok niego gruby dostojnik.

– To robota tego suchotnika z Florencji… sam nie miał szans, to wykreował niedorajdę, którą będzie sterował… – odparł sykliwy.

– Musimy coś zrobić, bo inaczej nasze interesy szlag trafi…– powiedział tęgi.

Kamerling powoli podszedł do pierwszego rzędu, z emfazą obwieścił decyzję, a potem patrząc bystro na siedzącego przed nim kardynała i zapytał:

– Czy przyjmujesz?

Zagadnięty siedział nieruchomo jakby trafił go piorun, ale po chwili ukrył twarz w dłoniach i ze łzami na policzkach odrzekł:

– Lękam się bardzo… ale wierząc w opiekę Ducha Świętego, przyjmuję decyzję Opatrzności Bożej i pokornie schylam głowę przed naszym panem Jezusem Chrystusem. Wierząc w pomoc ukochanych braci w wierze, przyjmuję z pokorą to brzemię…         

Kamerling ukłonił się nowemu papieżowi i przy potężniejących oklaskach poprowadził go do pokoju łez, by po raz pierwszy przyodział białą szatę.

Wielu kardynałów postąpiło ku wielkiej sali z balkonem i oczekiwało na pojawienie się pierwszego pasterza, ale ten, który rozmawiał z grubym purpuratem dawał znać wzrokiem niektórym z nich i wskazywał, by podążyli w drugą stronę. Tak przeszli do jednego z biur, gdzie zasiedli przy stole, a usługujący im ksiądz zaczął nalewać wino do stojących przed nimi kielichów. Grupa nie była liczna, ale znaleźli się w niej wszyscy dostojnicy, którzy bliscy byli wybrania podczas kolejnych głosowań.

– Niech wasze eminencje mi wybaczą, że po tak wyczerpujących dniach i wegetowaniu w Kaplicy Sykstyńskiej, bez zwłoki zaprosiłem was do mojego biura – powiedział kardynał Riccardo Avversario, ten sam, który sykliwym głosem komentował wybór nowego papieża.

– To zrozumiałe… ta sytuacja wymaga szybkiej reakcji z naszej strony…– powiedział grubawy kardynał Francesco Invidioso, który na konklawe siedział obok ojca Avversario z Genui.

– Teraz już nic nie możemy zrobić – odezwał się dobiegający osiemdziesiątki  Pietro Lupo, chudy purpurat z Palermo – musimy to zostawić Panu do rozstrzygnięcia.

– Wręcz przeciwnie drogi Pietro, musimy podjąć zdecydowane kroki – zaperzył się francuski kardynał Jean-Pierre Bizzare, który przegrał jedno z głosowań zaledwie pięcioma głosami.

– Ale przecież musimy kierować się najwyższym dobrem i działać w zgodzie z katechizmem naszego kościoła… odpowiedział purpurat z Palermo.

Oddział Yasmena znacznie zbliżył się do dołączającej grupy, która na chwilę zniknęła w pierzastych chmurach. Obrazy z Watykanu rozmyły się na chwilę, ale po chwili, wraz z pojawieniem się kołczanu byłego papieża, wróciły z większą wyrazistością.

– Rozumiem, że eminencja Riccardo ma jakiś plan… – odezwał się pięćdziesięcioletni dostojnik z Ancony, który jako jedyny nie zdjął biretu i raz po raz poprawiał go na głowie.

– Tak kardynale Montenegro… mam plan i proszę o jego zaakceptowanie… – odrzekł  Avversario – Musimy wszelkimi sposobami odsunąć nowego papieża od władzy…

– Wszelkimi środkami… czy to znaczy, że w grę wchodzi też… – zawiesił pytanie kardynał z Hiszpanii o ciemnej karnacji skóry.– Najpierw zaczniemy grę polityczną i osłabimy wilka z Florencji… – powiedział kardynał Invidioso – Zresztą on jest już chyba na ostatnich nogach…

– Może tak, a może nie… – powiedział Montenegro, a potem dodał – Radziłbym działać od razu, bo jeśli drapieżnik z gniazda rodziny Medici stanie w cieniu tej wybranej ofermy, odsunie nas wszystkich od władzy i utworzy stronnictwo, którego nie pokonamy. Skoro Michele Volpe uczynił swojego człowieka papieżem, to stać go jeszcze na inne złowieszcze działania…

– Dostojni przyjaciele głosujmy, czy dajemy kardynałowi Avversario nasze pełnomocnictwa…– zaproponował Invidioso.

– Zgadzamy się na wszelkie działania polityczne… tym bardziej, że nowy papież nie stronił od kurtyzan i łatwo będzie go zaszachować… – oświadczył arcybiskup Luigi Santo z Ferrary.

– Słyszałem, że z jedną z nich ma syna, którego wyświęcił na księdza…a teraz pewnie zrobi go biskupem… – odezwał się delegat zakonu maltańskiego Silvano Maria Bugiardo.

– Wy zawsze wszystko wiecie i wszędzie macie swoich szpigów, więc możemy być pewni, że to prawda… – zgodził się z przedmówcą Bizzare.      

Kardynałowie wznieśli kielichy i wypili z nich nieco wina, po czym zaczęli się żegnać i odchodzić w różne strony. Tylko dostojnik z Palermo podążył w stronę sali z balkonem, gdzie papież powitał wiwatujące na jego cześć tłumy. Nie umknęło to uwagi eminencji Avversario, cierpliwie czekającemu aż wszyscy wyjdą z biura. Gestem prawej ręki przywołał tego samego księdza, który wcześniej nalewał wino, przybliżył głowę do jego ucha i szeptem powiedział:

– Będę raz jeszcze potrzebował twojej pomocy… Czy ta piękna zakonnica ze Szwajcarii , która obsługuje pokój papieski wciąż jest twoja kochanką?

– Tak eminencjo… wciąż jestem w matni tego strasznego grzechu…– przytaknął jasnowłosy ksiądz, przerażony tym, że kardynał zna jego tajemnicę.

– Czasami trzeba grzeszyć, żeby rozprzestrzenić dobro… – powiedział kardynał, uścisnął mocno ramię rozmówcy i po chwili dodał – Przygotuj ją… jeśli zajdzie taka potrzeba, odda nam wielką przysługę… Yasmen patrzył w dal czasu i widział jak kardynałowie próbują osłabić rolę papieża, którego lud wyjątkowo pokochał. Nic nie dały pomówienia i groźby, nikt też nie ośmielił się wystąpić przeciwko najwyższemu kapłanowi w białej sutannie. Obrazy zaczęły się zacierać, chmury napływały cyklicznie i dopiero po jakimś czasie ujrzał młodą zakonnicę, podążającą z filiżanką herbaty do pokoju papieskiego. I znowu wszystko zniknęło, znowu pojawiły się opary, sine mgły i fioletowe smugi. Dopiero za kolejnym skrętem oddziałów, przybyła grupa znowu zalśniła na tle błękitu i Yasmen ujrzał trumnę papieską na środku Placu św. Piotra, a potem pochód do grot watykańskich i złożenie ciała do grobu. Zanim wizje zniknęły całkowicie, spostrzegł jeszcze kardynała Avversario wymownie patrzącego na kilku innych dostojników i zmieniającego się w oślizłego demona.    

BROMBERG (28)

Cały dzień Franz Neumann pracował w mieszkaniu zamordowanej sekretarki Alvenslebena, zdejmował odciski palców ze szklanek i ocalałych kielichów i analizował hipotetyczny przebieg zdarzeń. Wieczorem był już pewien, że znalazł tropy, prowadzące ku rozwiązaniu mrocznej historii. Po dobrze przespanej nocy, dla pewności sięgnął jeszcze raz po lupę i porównał wyodrębnione z dwóch miejsc linie papilarne. Nabrawszy przekonania, że się nie myli, wyszedł z hotelu i przez Ogród Regencyjny skierował się ku wielkiemu cmentarzowi ewangelickiemu, znajdującemu się stosunkowo niedaleko. Po drodze zatrzymał się przy okazałej fontannie z brązu, przedstawiającej sceny z biblijnego potopu. Przez chwilę zdało mu się, że cofnął się w czasie, bo przecież kilka lat temu stał przed takimi samymi przedstawieniami. Miało to miejsce w Górnej Saksonii, gdy odwiedził rodzinę matki w Eisleben i zainteresował się istniejącym tam wodotryskiem. Dowiedział się wtedy, że stworzył go berliński rzeźbiarz Ferdinand Lepcke, który wygrał konkurs władz pruskich ogłoszony w 1897 roku w mieście Posen. Wtedy po raz pierwszy usłyszał o Brombergu, gdzie ustawiono figury stworzone przez artystę, a potem odlano je ponownie dla dwóch miast Rzeszy, saksońskiego Eisleben i bawarskiego Coburga. Pamiętał swój zachwyt i objaśnienia wuja, który wskazywał mu dynamikę postaci i zwierząt, ukazanych w dramatycznym momencie, gdy próbują dostać się do arki Noego. Teraz muskularny mężczyzna, podtrzymujący lewym ramieniem omdlałą kobietę i drugą ręką próbujący wciągnąć na skałę innego człowieka, wydali mu się zbyt wyraziści i patetyczni. Powiódł jeszcze oczyma po pozostałych figurach – zmarłej z wyczerpania matce i jej dziecku, lwie wdrapującemu się ku górze, a także ustawionej obok niedźwiedzicy, trzymającej w paszczy bezwładne ciało małego misia. Najbardziej jednak zdziwiła go trzecia część rzeźby, przedstawiająca znaną z mitologii greckiej scenę walki człowieka z wężem morskim. Żachnął się i pomyślał o eklektyzmie sztuki niemieckiej, łączącej dość dowolnie wątki żydowskie ze wspaniałą  kulturą antyczną i postanowił napisać o tym artykuł po powrocie do Berlina. Spojrzał na zegarek i zauważył, że ma jeszcze tylko pięć minut do spotkania z adiutantem Alvenslebena, więc ruszył szybko ku Hermann Göring Strasse.

Dochodząc do bramy wielkiego cmentarza ewangelickiego, zauważył, że stoi przy niej niewielki czarny citroen, przy którym oparty o maskę kierowca pali papierosa. Na widok zbliżającego się Neumanna, odrzucił niedopałek i zasalutował wyciągniętą prawą dłonią.

– SS-untersturmführer czeka na pana SS-Sturmbannführera na cmentarzu, przy głównej alei… – odezwał się stojąc sztywno i zerkając lękliwie na oficera.

Przybyły tylko kiwnął głową i skierował się ku otwartej bramie, wprawionej w dość wysoki ceglany mur. Po jej przestąpieniu zauważył Williego, stojącego przy wielkim nagrobku, otoczonym z obu boków żelazną kratką, a z przodu zabezpieczonym grubymi łańcuchami, zawieszonymi na sześciu niskich kolumienkach. Szybko podszedł do adiutanta i po ledwie zaznaczonym  nazistowskim przywitaniu, zaczął rozmowę:

– Widzę, że zapamiętał pan jaki nagrobek najbardziej mnie tutaj interesuje… Więc to jest to miejsce…

– Tak, tutaj pochowano Theodora Gottlieba Hippela… – odezwał się Willi.

Neumann zauważył wysoki obelisk wprawiony w tylną ścianę z dwiema kwadratowymi kolumnami i kulami u szczytów. Na środkowym monumencie umieszczono owalną płaskorzeźbę z  brązu z wizerunkiem polityka i datę jego śmierci w 1843 roku, a także duży krzyż pruski. Całość otaczały bujne krzewy i pnące się na pergolach liście dzikiej latorośli i sercowatej katalpy.

– Jakież ciekawe miał życie – odezwał się Neumann, a potwierdzając dalszy wywód potrójnym kiwnięciem głowy, ciągnął – syn pastora, trafił do Königsbergu, gdzie chodził do szkoły, a potem studiował prawo na Uniwersytecie Albrechta Hohenzollerna. Zasiadał w parlamencie Prus Wschodnich jako przedstawiciel szlachty rycerskiej i pracował dla premiera Prus von Hardenberga, by w końcu przyjąć posadę sekretarza w Ministerstwie Stanu.

–  Czy to on zredagował odezwę królewską An Meik Volk? – spytał Willi.

–  Tak, to była zachęta do walki przeciwko Napoleonowi i później stawiano ją za wzór takich tekstów… – odrzekł Neumann.

– Zdaje się, nie zrobił jednak kariery w polityce i koniec końców trafił na zadupie w Brombergu…– z przekąsem powiedział Willi lekko podenerwowany mentorskim tonem rozmówcy.

– Wszędzie są źli ludzie, wszędzie rozgrywają się intrygi…– ciągnął oficer z Berlina – wszędzie giną najlepsi i najniewinniejsi…  Jego kariery nie można uznać za nieistotną dla naszego narodu, wszak był też prezydentem Regierungsbezirk Marienwerder i Regierungsbezirk Oppeln[1]. Sam postanowił, że zamieszka w dalekim mieście, nazywanym Małym Berlinem,  i zajmie się pracą pisarską…

– Jakież to dawne dzieje, minęło prawie sto lat… – powiedział von Otter, znudzony tym wątkiem rozmowy.

– Tak, umarł w 1843 roku i tutaj wraz z żoną znalazł miejsce ostatecznego spoczynku… – podsumował Neumann i podążył do przodu ku innemu dużemu grobowcowi z wyrazistą figurą Jezusa z brązu.

– O ten nagrobek też chciałem zobaczyć, a właściwie tylko rzeźbę błogosławiącego Jezusa Bertela Thorvaldsena, której oryginał widziałem kiedyś podczas wycieczki szkolnej do Kopenhagi – powiedział oficer z Berlina.

– Willi przybliżył się do zgrupowanych nagrobków rodziny fabrykantów Blumwe i zawiesił wzrok na przedstawieniu mesjasza błogosławiącego tłumy, a po chwili odezwał się z ironią w głosie:

– Tak, takiego Jezusa mógłbym zaakceptować… bo te przedstawienia na krzyżu i mitologia cierpiącego syna w ogóle do mnie nie trafiają…

– Do mnie też – potwierdził Neumann – I opowieści o wszechmocnym Stwórcy też są fantazjami żydowskich sanhedrynów… Jakiż Bóg pozwoliłby na ten ogrom ziemskiego cierpienia, dzieci, kobiet i starców…? Tutaj liczy się tylko polityka i siła władcy, wszak jesteśmy tylko małpami, szympansami, które trochę zmądrzały i myślą, że wszystko co widzą powstało dla nich. Człowiek jest jedynie reakcją chemiczną, obdarzoną chwilowym przebłyskiem świadomości. Małpa o przerośniętych ambicjach, homunkulus z węgla, siarki i tlenu! Małpa, która desperacko krzyczy „dlaczego” i szuka przyczyn przez ten ułamek kosmicznej sekundy, zanim siły, nad którymi nie panuje zaciągną ją brutalnie do grobu, by stanęła wobec potwornego faktu wiecznej nicości.

 – A to ich odpuszczanie grzechów i spowiedź kobiety, która nie wytrzymała napięć i onanizowała się w nocy, albo dziecka, które poczuło swoją seksualność i położyło rękę na swoim narządzie płciowym…– ciągnął von Otter dziwiąc się sam sobie, że tak się otwiera.

– Grzech? Zbawienie? – ożywił się Neumann – Przecież dryfujemy samotnie na kawałku skały, pośród bezkresu wszechświata, z którego czyste prawdopodobieństwo i bezwzględna selekcja naturalna ulepiły naszą ułomną formę. Jeśli Bóg kiedykolwiek istniał, to nie żyje albo nas opuścił. Jesteśmy sami i nie ma żadnych bytów poza tym, czego doświadczamy. Jeśli coś ma znaczenie, to może tylko to, jak spędzimy swój czas i co pozostawimy po sobie. A i to zniknie wobec nieubłaganego prawa entropii, gdy za kilka nikczemnych miliardów lat nasz wszechświat stanie się pusty, statyczny i martwy.

Oficerowie w milczeniu ruszyli główną aleją cmentarną i przyglądali się najciekawszym nagrobkom z niemieckimi nazwiskami. W różnych miejscach strzelały w górę grobowce w kształcie piramid, zainteresował też ich pomnik z dalekowschodnimi dekoracjami w formie wężowatych smoków. Powoli zbliżyli się do kaplicy i przystanęli przy nagrobku wykonanym z żelaza, pełnym neogotyckich zdobień, należącym do aptekarza Ferdinanda Menzela.

– Nasz führer pojawia się w kościołach i czasem widać go w towarzystwie księży, ale przecież to jest tylko polityka…– podjął rozmowę SS-Sturmbannführer – Kiedyś brałem udział w odprawie wysokich rangą oficerów i usłyszałem co Hitler naprawdę sądzi o klerze…

– A to ciekawe… – zainteresował się Willi widząc w tym możliwość schwytania Neumanna w jakąś pułapkę.

– To było dość dawno temu i nie wiem teraz czy to, co powiem nie będzie moją interpretacją – powiedział rozmówca, błyskotliwie domyślając się, że zarzucono na niego sieć – To są przecież fakty bezsporne i każdy rozumny człowiek o nich wie…

– Na przykład jakie? – dopytywał  SS-untersturmführer, stając przy dużym nagrobku Ernsta Conrada Petersona.

– O, to przecież grób twórcy kanału, łączącego Bromberg z Berlinem…Zauważył drugi oficer i ciągnął wątek dalej – Mam na myśli prześladowanie pogan i innowierców już od czasów Konstantyna Wielkiego… Wiele o tym mógłby powiedzieć ów Hippel, który w Königsbergu miał do dyspozycji dokumenty i książki związane z zagładą Jaćwingów i Prusów.    

– Nie mam tak rozległej wiedzy historycznej jak pan, ale sporo słyszałem o torturowaniu heretyków i paleniu ich na stosach przez Świętą Inkwizycję…– powiedział von Otter.

– To były prawdziwe krwawe łaźnie waldensów, katarów, protestantów… – mówił dalej Neumann – Do tego rozpusta, chciwość i głupota rzymskich papieży, starczy przypomnieć Grzegorza XIII, który sprowokował noc św. Bartłomieja w Paryżu i rzeź trzech tysięcy hugenotów. Do tego krucjaty przeciwko muzułmanom, wewnętrzne walki o wpływy,  prowadzące do takich konfliktów jak wojna trzydziestoletnia, podczas której na wielu obszarach Europy wyginęła połowa populacji.

– Czasem wojna jest koniecznością – powiedział sentencjonalnie Willi bystro patrząc na rozmówcę, a potem dodał – Tak jak ta tutaj, gdy przyszliśmy odebrać nasze ziemie i zbudować szlak na wschód, dla całego narodu niemieckiego…

– Warto też przypomnieć eksterminację Indian po odkryciu obu Ameryk… – nie dał się wciągnąć w nowy wątek Neumann i rozwijał swoją narrację w innym kierunku – chrześcijańscy konkwistadorzy i misjonarze wymordowali ponad siedemdziesiąt milionów rdzennych mieszkańców tamtych krain… Doszło do tego, że papież Mikołaj V wydał w 1455 roku bullę, w której pochwalał niewolnictwo jako rzecz właściwą i miłą Bogu…

 – No i skrywany homoseksualizm, a nawet wykorzystywanie seksualne dzieci przez księży… – zarzucił po raz ostatni sieć na swego rozmówcę von Otter, ale odpowiedzi już nie było, bo Neumann odszedł na pewną odległość, jakby nagle zainteresował się jakimś nagrobkiem.

Po powrocie na jedną z alejek zaczął z kolei popisywać się wiedzą na temat cmentarza, na którym się znaleźli:

            – W hotelu miałem sporo czasu, więc przestudiowałem obszerną książkę o historii tej nekropolii i pochowanych na niej ludziach. Otwarto ją w 1778 roku, ale to był tylko kwadrat o bokach długości pięćdziesiąt metrów, tuż za kościołem zakonu Klarysek.  Potem cmentarz przenoszono i poszerzano wielokrotnie, aż znalazł się tutaj, gdzie stoimy…

– Podobno polskie świnie chciały go zlikwidować… – wykazał ponownie zainteresowanie Willi.

– Tak, tak… – potwierdził SS-Sturmbannführer – to było w roku 1927, ale nasza diaspora i gmina ewangelicka nie dopuściły do tego. Przepychanki trwały kilka lat, aż w końcu ich trybunał administracyjny wydał orzeczenie oddalające groźbę splantowania tego naszego wielkiego pomnika historii…Przecież to jest panteon zasłużonych obywateli Brombergu… Z mojej lektury zapamiętałem  nazwiska chirurga powiatowego Johanna Gottfrieda Knopffa i lekarza wojskowego Carla Bounescha, burmistrza Carla Bothke, doktora filozofii Heinricha Romberga, rodziny znamienitych kupców i przemysłowców Gammów, Petersonów, Blumwe, Kolwitzów, ale też pedagoga muzycznego i dyrygenta Samuela Traugotta Steinbrunna.

Zataczając krąg, wrócili na główną aleję, kierując się ku bramie cmentarnej, ale nagle Neumann oparł lewą rękę na ramieniu Williego i zatrzymał go, przytrzymując dość długo.

– Proszę spojrzeć… – wskazał prawą ręką sporych rozmiarów monument – To przecież grób  Carla von Wissmana, prezydenta Regierungsbezirk Bromberg[2] i założyciela Verschönerungs Verein zu Bromberg.[3]

Willi lekko zsunął z ramienia rękę rozmówcy, ledwie spojrzał na wskazany pomnik i dość oschle zakomenderował:

– Musimy kończyć to spotkanie, bo mam coś do załatwienia przy domu, w którym kwateruję… Jak dopilnuję tego, podjadę około siedemnastej pod hotel i zabiorę pana SS-Sturmbannführera na raut, do rodziny mojego szefa w wiosce Ostromecko.

Nie czekając na odpowiedź von Otter stuknął oficerkami, uniósł dłoń ku górze w geście pożegnania i zaczął się oddalać od Neumanna, który jeszcze raz wszedł pomiędzy nagrobki, rozglądał się i odczytywał zapisane gotykiem nazwiska.

[1] Rejencja Kwidzyńska i Rejencja Opolska.

[2] Rejencja Bydgoska

[3] Towarzystwo Upiększania Miasta.

ZŁY DUCH (10)

Wiele lat minęło od momentu, gdy beng wniknął w czarny kolec i zmartwiał, zasnął, postanowił przeczekać wielkie dziejowe burze. Nie wiedział, że jego niezwykłą kryjówkę pochwycił wielki ptak chtoniczny i zaniósł do pruskiego miasta, położonego nad niewielką rzeką, toczącą w dal czyste wody, pełnego kościołów i spichlerzy. Kolec upuszczony w locie spadł na dwupiętrowy budynek i wbił się w papę, okrywającą dach, dodatkowo zakonserwowaną czarną smołą. Uderzenie przebudziło go na chwilę i ujrzał Hildegardę leżącą w zakonnej infirmerii, otoczoną innymi mniszkami, trzymającymi płonące gromnice i szepczącymi modlitwy. Wyczuł, że został przeniesiony ku siedemnastemu dniu września 1179 roku i znalazł się ponownie w Rupertsburgu koło Bingen nie bez powodu. Umierająca staruszka w habicie nie miała już siły mówić, ale dała znak by ukochana nowicjuszka zaczęła czytać wybrane przez nią fragmenty pism. Przepiękna dziewczyna postąpiła do przodu, skłoniła się matce przełożonej i zaczęła głosić przesłanie tembrem wyrazistym i dźwięczącym jak dzwonki mszalne: Są cztery rodzaje śmierci, tak jak możemy wyodrębnić cztery kategorie umierających ludzi. Śmierć świętych, którzy wnikają w wieczność w ekstazie i poczuciu łączności z Trójcą Przenajświętszą. Te byty topnieją jak śnieg pośród ciepłych, wiosennych powiewów i łączą się ze stwórcą w sposób doskonały. Po drugiej stronie istnienia są ludzie silnie uzależnieni od spraw ziemskich, toczący nieustanne boje o przetrwanie, pławiący się w użyciu i drwiący z nakazów boskich. Ci są jak liście oderwane od drzew i targane we wszystkie strony chłodnymi wiatrami jesieni. Nie oni są jednakże najgorsi, bo szybciej do piekła trafią ci, którzy zostali obdarzeni talentami i boskimi darami, a sprzeniewierzyli się i wszystko zmarnowali. Malarze, którzy nie stworzyli wielkich dzieł, snycerze bez posągów i sarkofagów, muzycy bez koncertów i symfonii, złotnicy, którzy nie przyoblekli koron królewskich w drogie kamienie i nigdy nie zobaczyli pysznych bransolet, które mieli wydobyć z nicości. Cienie dwudziestu zakapturzonych mniszek, powiększone przez płomienie świec, pochylały się na ścianach nad umierającą, a beng skupił swój wzrok na wielkiej rzeźbie Jezusa, wykonanej z kararyjskiego marmuru i zawieszonej na ścianie. Wyczuł w niej jakąś dziwną anomalię i już po chwili wypłynął z niej jego pan, rozpostarł nietoperze skrzydła, uniósł do góry prawy szpon i czarnymi ślepiami przeszył zgromadzone osoby. Przez chwilę zawiesił też wzrok na bengu i bez słowa nakazał mu natychmiast wniknąć w ciało Hildegardy, ale nie zauważył, że jego podwładny jest tylko nikłym poblaskiem dawnego sługi. Nowicjuszka czytała dalej: Najbliższa Panu jest śmierć zwykłych, szarych ludzi, którzy nigdy nie zwątpili w jego istnienie i wychwalali go rankiem, w południe i o zmierzchu. W tej chwili za oknami klasztoru zaczął wiać silny wiatr, a wysokie drzewa pochylały się rytmicznie w dół i w górę. Mniszki śpiewały cicho tęskną pieśń skomponowaną przez ich przełożoną, a Szatan tylko skrzywił się w sobie i dał niewidzialny znak demonom, by wychyliły się zza granic piekła i stanęły w szeregach, gotowe do boju. Hildegarda czuła, że opuszczają ją siły i traci wiarę, ale z żalu za grzechy wydobyła ostatnią pochwałę Boga i uprosiła go, by jeszcze raz pozwolił jej stoczyć walkę ze złem. Beng zadrżał, gdy ujrzał, że z płomieni gromnic wypływają najpierw trzej mocarni archaniołowie z kryształowymi mieczami, a za nimi suną ogromne, uzbrojone hufce anielskie. W górze, niczym wielka aureola, pojawił się sam Jezus, migotliwy, jasny, powiewający jak sztandar, błogosławiący Hildegardę. Zobaczyła to i uśmiechnęła się do swego życia, pełnego cudownych roślin, jaskrawych ptaków i smutnych pieśni głoszących pochwałę życia w świętości. Zamykając oczy była pewna, że siły zła nie przemogą dobra i świat nie skończy się wraz z jej odejściem.      

Beng w jednej chwili zrozumiał, że władca sadzy i spalenizny poniósł straszliwą porażkę i bojąc się jego gniewu, czym prędzej wrócił na dach dalekiego domu. Już chciał ponownie wniknąć w kolec, gdy nagle zobaczył nagą Martę, stojącą przed lustrem i mierzwiącą włosy na swoim łonie, a potem ubierającą się  strojnie. Zaciekawiony i onieśmielony jej urodą, wniknął w nią, myśląc, że pobędzie w tym pięknym ciele przez chwilę, rozejrzy się w niej, spojrzy jej oczyma na świat i wróci do swojej kryjówki. Nieoczekiwanie zobaczył w niej coś, co go zafrapowało, a jak Marta przysiadła na sofie, wsunęła dłoń za majtki i zaczęła delikatnie dotykać swojego łona, postanowił pobyć w niej nieco dłużej. Dziewczyna nie rozumiała dlaczego wychodząc z domu poczuła nagle pulsowanie krwi u zbiegu ud, a w jej wyobraźni pojawił się urodziwy kominiarz, z którym czasem rozmawiała przy domu lub na ulicy. Na jej twarzy zakwitł  wyraźny rumieniec, ciało zaczęło lekko pulsować, a dłoń stała się dociekliwa, jakby szukała czegoś w ciemności. Nagle napłynęło wielkie gorąco, coś trysnęło w niej, przymknęła oczy i wydała z siebie jęk zadowolenia, czując się spełniona i wyzwolona. Zdarzało się jej wcześniej dotykać łona, ale pierwszy raz zrobiła to tak intensywnie, że zniknęła sama w sobie i poszybowała ku niewidzialnym dalom. Szybko oddychająca odczekała kilka minut, po czym podeszła do lustra, poprawiła fryzurę i lekki makijaż, spod którego wciąż wyraziście wydostawał się rumieniec. Miała umówione spotkanie w domu bogatego Żyda, więc wyszła na ulicę i skierowała się ku centrum miasta, gdzie miała zamiar dojść w pół godziny. Robiła to wielokrotnie i doskonale wiedziała ile czasu zajmie jej droga, musiała tylko zejść do Placu Poznańskiego, a potem ulicą Poznańską i Długą przedostać się do Starego Rynku i niewielkiego zakątka handlowego przy uliczce Jatki. Wychodząc z podwórza ze zdumieniem zobaczyła kominiarza, który na jej widok przystanął na rowerze, ściągnął czarny melonik i z promiennym uśmiechem na umorusanej sadzami twarzy, odezwał się do niej:

– Pani Marta, jak zawsze piękna… pewnie do kawalera jakiegoś idzie…

Dziewczyna uśmiechnęła się na widok mężczyzny i pomyślała o tym, że dopiero co kochała się z nim  w wyobraźni. Patrząc z satysfakcją na jego mocarną sylwetkę, powiedziała filuternie:

– Gorącą randkę już dzisiaj miałam i nigdy nie zgadłby Bronek, z kim… Może kiedyś Ci powiem, ale teraz muszę iść na spotkanie z pracodawcą, który chce mnie zatrudnić. Kominiarz poczuł się jakby nagle poraził go grom, bo od dawna podkochiwał się w najpiękniejszej dziewczynie na ulicy Strzeleckiej i czasem nawet podglądał ją w pokoju z dachu domu usytuowanego naprzeciwko. Ach, ile by dał, by jego wybrała i została wytęsknioną żoną i jakże by ją kochał, jak czule by pieścił i otaczał opieką. Jej żartobliwe słowa zdruzgotały go, wsiadł na rower i ruszył przed siebie, a ona poszła w drugą stronę, czując się lekka i pachnąca, podekscytowana nową życiową sytuacją, która nagle pojawiła się nie wiadomo skąd. Beng też ożywił się w niej i poczuł się niezależny, jakby nie był pasożytem lecz integralną cząstką jej bytu. Zwolniła nieco kroku, bo zerkając na mały, damski zegarek, stwierdziła, że ma jeszcze sporo czasu do spotkania, a nie chciała się spocić podczas drogi, a do tego skórzane czółenka lekko obcierały jej najmniejsze palce u stóp. Znalazła się u wejścia na plac, leżący w rozległej dolinie i minęła duży dom pensji dla zamożnych panien, w którym pokojówką była jej przyjaciółka Herta, Niemka prawie tak piękna jak i ona. Czasem, gdy razem szły ulicą, rozkoszowały się cmoknięciami i pogwizdywaniem mężczyzn, ale wciąż nie miały narzeczonych, choć ciekawie popatrywały na niektórych chłopców. Tak była zatopiona w swoich myślach, że sama zdziwiła się , gdy stanęła u drzwi Dawida Cohna uderzyła w nie dużą, mosiężną kołatkę w kształcie lwa i zerknęła na mezuzę przyczepioną do zewnętrznej futryny. Dobrze zapamiętała napomnienie Jakuba Rozenfelda, by dotknąć jej gdy otworzą jej drzwi. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i już chciała drugi raz zakołatać, gdy nagle klucz zachrzęścił w zamku i tafla bogato rzeźbionego dębu odsunęła się do środka. Przed nią stał nieco grubawy mężczyzna w czarnym chałacie i kapeluszu, z mycką na głowie i niezbyt długimi pejsami wiszącymi przy obu policzkach. W ostatniej chwili przypomniało się jej, że powinna dotknąć mezuzy i dopiero wtedy postąpiła do przodu, wycierając jeszcze swoje buty o grubą wycieraczkę z juty. Gdy znalazła się w środku poczuła się oszołomiona bogactwem mebli i czystością obrusów, zasłon i kilimów. Na stole przy ścianie stał ogromny kryształowy wazon, a przy nim leżała płaska czara, pełna czekoladowych cukierków w kolorowych papierkach. Dawid tylko raz spojrzał na dziewczynę i natychmiast zrozumiał, co miał na myśli jego przyjaciel, gdy powiedział, że kandydatka na służącą ma urodę księżniczki z czasów króla Salomona. W swoim życiu widział wiele pięknych kobiet i kilka z nich miał w swoich ramionach, ale uroda i kształty tej istoty prawdziwie go zdruzgotały. Pomyślał, że demony piekielne przysłały mu pokusę w ludzkim ciele, której nie zdoła sprostać i był prawie pewien, że nie zatrudni Marty. Beng natychmiast to wyczuł i posłał ku niemu przekaz energetyczny, płynący z samego jądra wszechświata i z czasów, gdy materie zderzały się ze sobą i rozżarzały się do czerwoności.

BROMBERG (27)

Wczesnym rankiem dwudziestego września 1939 roku furgon sanitarny Dawida Arona dotarł do Grodna, ale podróżni postanowili nie zatrzymywać się w mieście i szybko podążyli na północ, w stronę Litwy i państwa sowieckiego, gdzie spodziewali się znaleźć azyl u rodziny Szmula Lewiego. Minęli szybko rynek i ledwie zerkając na okazałą, białą bazylikę z zielonymi kopułami, pod wezwaniem św. Franciszka Ksawerego, mknęli dalej do mostu na Niemnie. W mieście panował harmider i sporo wozów wypełnionych ludźmi i ich dobytkami jechało na południe, na wchód lub na zachód. Tłumy pieszych też tam się kierowały, co zaskoczyło Dawida i Szmula, ale panikę uznali za efekt szybkiego zbliżania się wojsk niemieckich. Przystanęli na wzgórzu, za mostem i przyglądali się z przyjemnością wolno płynącej rzece, która nie była jeszcze zbyt szeroka w tych okolicach i wyglądała malowniczo pośród pagórków. Zjedli coś ze swoich zapasów i wytyczyli kierunek ku wsi Pyszki, w której chcieli przenocować i wykąpać się w bani u żydowskiej rodziny, którą policjant odwiedził podczas podróży na wschód w 1935 roku. Bali się chłopów, i nikogo o nic nie pytali, bo wcześniej niejednokrotnie słyszeli relacje o zabijaniu bogatych Polaków i Żydów na wschodnich kresach. Furgon i ich dobytek mogły być łakomymi kąskami w tym podłym czasie, a przemykanie polskimi drogami nauczyło ich, że najlepiej podążać do przodu i nie oglądać się za siebie. Już mieli wsiadać do samochodu, gdy nagle zza gęstych drzew wyłonił się niewielki czołg z dwoma wojskowymi w hełmofonach, stojącymi w otwartej wieżyczce. Po chwili za nim wyszło kilkunastu piechurów w zielonych kurtkach i okrągłych czapkach z daszkiem na głowach i inne wozy bojowe. Kroczyli w wysokich buciorach, z karabinami na ramionach i kocami zwiniętymi w rulon, owiniętymi wokół tułowi. Jeden z nich wycelował w mężczyzn stojących przy samochodzie i strzelił, trafiając w prawe drzwi pojazdu. Także jeden z czołgistów wycelował w nich, ale sunący na czele piechurów dowódca uniósł rękę ku górze i krzyknął:

Не стреляйте, нам нужны языки…[1]

Na ucieczkę już było za późno, więc Dawid i Szmul unieśli ręce ku górze i czekali na dalszy bieg zdarzeń. Szybko otoczyła ich spora grupa żołnierzy, z której wysunęli się czterej niscy enkawudziści w czarnych skórzanych kurtkach. Jeden z nich wyciągnął pistolet Walter i wymachując nim w kierunku schwytanych, nakazał:

 – Отведите их в ту лачугу в роще, где мы тех мужиков уничтожили… Там их допросим.[2]

Natychmiast wysunęło się do przodu kilku piechurów i jeden z nich otworzył tylne drzwi furgonu, a potem  jako pierwszy wskoczył do środka. Pozostali wepchnęli do niego obu Żydów i też wgramolili się do blaszanej budy, a jeden z nich wsiadł do szoferki razem z grubawym enkawudzistą i przekręcił kluczyk w stacyjce, uruchamiając auto. Zawrócił  wprawnie na niewielkiej przestrzeni i pomknął gliniastą drogą, mijając oddziały i kolejne czołgi, sunące w stronę Grodna. Obie kobiety okryły drżącego Chaima kocem i przytuliły się do niego, lokując się przy prawej ścianie auta, trzymając się za ręce i pochlipując cicho. Żołnierze o mongoloidalnych twarzach patrzyli rozpłomienionymi, czarnymi ślepiami na nie bez słowa, od czasu do czasu zerkając na siebie i odsłaniając zepsute i żółte od tytoniu zęby.

 – Смотри, Саша, две хорошенькие суки… Посмотрим, будут ли они лучше последних мужиков[3] – odezwał się wreszcie jeden z nich do siedzącego obok niskiego chłopaka w za dużej czapce z daszkiem, stale zsuwającej się mu na nos.    

Nie jechali długo, może dwadzieścia minut, może pół godziny i znaleźli się przy typowej wiejskiej chacie, pomalowanej na niebieski kolor i krytej grubą strzechą. Wyszarpnięto ich z furgonu i natychmiast rozdzielono, kobiety popychając ku niewielkiej stodole, a mężczyzn i chłopca prowadząc do środka domostwa. Uwadze Arona i Szmula nie umknęły okrwawione trupy dwóch chłopów, starca i młodzieńca, wiszące z boku chaty, zaczepione u powały dachu. Nieco dalej, w gnoju, przy oborze leżały na brzuchach dwie półnagie kobiety, z odsłoniętymi okrwawionymi pośladkami. W środku domu panował straszliwy bałagan, jakby potężny wicher przetoczył się przez niego kilka razy. Na podłodze leżały zbite butelki po wódce, jakieś papiery, garnki zrzucone z pieca i łuski od pocisków. Enkawudzista pchnął uwięzionych mężczyzn i chłopca do bocznej komórki, a sam rozsiadł się na ławie, przy jeszcze ciepłym piecu. Wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki paczkę papierosów, zapalił jednego z nich i szybko wydał rozkaz szeregowcowi, stojącemu przy drzwiach komórki:

– Dawajcie najpierw tego starego…

Żołnierz zasalutował do daszka czapki, wszedł za futrynę bez drzwi i po chwili wyszarpnął z izby Dawida. Bezceremonialnie pchnął go do przodu i przycisnął bagnetem karabinu, tak, że mężczyzna upadł na kolana.

– Co tutaj robiliście, żydowskie skurwysyny…? – odezwał się enkawudzista nienaganną polszczyzną, z poprawnym akcentem.

Aron bał się unieść głowę, robiło mu się niedobrze, ciągle przed jego oczyma byli żołdacy popychający do obory obie kobiety, ale od razu odpowiedział:

– Jak to podczas wojny panie dowódco, uciekaliśmy z Bydgoszczy przed Niemcami, do Rosji, bo tam mieszka rodzina mojego przyjaciela, tego tu policjanta…

– I myśleliście gnoje, że nasza ojczyzna przyjmie was z otwartymi rękoma…? Znam ja dobrze takich jak wy, bo mój ojciec harował pół życia u żydowskiego fabrykanta… Za psie pieniądze…, a ten chuj mieszkał w wielkiej kamienicy i jebał najładniejsze pracownice…Moją siostrę też skaził swoim brudem…

– Ja zawsze szanowałem moich pracowników panie dowódco…– powiedział ze smutkiem Aron.

– Ach… to ty też bogaciłeś się na klasie robotniczej…? No to teraz zapłacimy ci za to…Z nawiązką… A twoją babę oddam najgłupszemu Uzbekowi…– z szyderczą miną powiedział wojskowy, cedząc słówka syczącym głosem.

Spojrzał na dwóch innych żołnierzy stojących przy wejściu do chaty i ruchem głowy dał im znać, że mają zabrać mężczyznę. Ci natychmiast doskoczyli do niego i chwytając go pod ramiona, szarpnęli tak, że od razu stanął na nogach i potoczył się między nimi na zewnątrz. Gdy mijali enkawudzistę, ten zrobił znaczący ruch wskazującym palcem pod brodą i zacisnął pięść z zaciętą miną. Aron zamarł z przerażenia, bo zrozumiał, że to są już jego ostatnie chwile, a gdy jeszcze usłyszał krzyk żony w oborze, tak przeraźliwy jakby ją odzierano ze skóry, poruszał nogami jak omdlały i szeptał tylko: O Adonai…, Adonai… Doprowadzili go przed dół z gnojem, gdzie leżały zabite wieśniaczki, wyciągnęli z kieszeni srebrne monety, mały grzebień i jakieś puzderko, a potem, nie czekając dłużej, zarepetowali karabiny. Jeszcze zdążył spojrzeć w górę, na błękitne niebo i raz jeszcze szepnąć imię Pana, po czym głośna salwa z dwóch mauzerów rozerwała jego głowę i zgasiła świadomość.

 W tym samym czasie Szmul Lewi tulił swojego cicho płaczącego syna wierząc, że wszystko się jakoś odmieni, ale gdy usłyszał salwę karabinową stracił wszelką nadzieję. Docierały też do niego krzyki żon, dobiegające spoza domu i przez chwilę zaczął rozważać, czy nie rzucić się na wartownika, wydrzeć mu karabin i walczyć o życie własne i bliskich. Niestety nie było już na to czasu, bo enkawudzista nakazał przyprowadzić go do siebie i zaczął przesłuchanie.

– Podobno twoja rodzina mieszka w naszym kraju…? – spytał.

– Tak panie oficerze – grzecznie odpowiedział Szmul po czym dodał – Dwa razy ich odwiedziłem i zawsze wpuszczano mnie do Rosji bez problemów. Zawsze popierałem wasze przemiany, a towarzysza Stalina szczerze podziwiam…

Przesłuchujący uśmiechnął się cierpko, popukał w czoło Szmula, po czym odwrócił się na pięcie, usiadł z powrotem na ławie i powiedział:

– Widzę, że masz olej w głowie i gorączkowo próbujesz wyprowadzić mnie w pole… Wy brataliście się z Piłsudskim, a nie z Josipem Wissarionowiczem… A teraz nasza Czerwona Armia weszła nagle ze wschodu do kraju Polaczków i razem z Hitlerem zapłaci wam za lata zniewag…i za ten wasz, ha, ha… cud nad Wisłą… Nie ma już dla was ratunku…Chociaż może ty nam się przydasz i udzielisz informacji o ich strukturach wojskowych i policyjnych. Odsyłam cię na tyły, gdzie się tobą zajmą nasi towarzysze… Jeśli powiesz wszystko, o co cię zapytają, może przeżyjesz…

– A co się stanie z moją żoną i synkiem panie dowódco…? – spytał z przerażeniem w głosie Szmul.

– Z twoją suką może sam się zabawię… – powiedział cynicznie enkawudzista, dotykając lufą pistoletu skroni policjanta – a tego zasmarkanego pędraka weźmiemy do Rosji i wychowamy na naszego obywatela, więc nie martw się o niego. Nasz batiuszka ma dobre serce…i kocha pionierów…

Szmul nie wiedział kiedy znalazł się poza wiejską chatą, bo jakby stracił przytomność. Powłóczył nogami, podążał tam, gdzie mu kazano, ale nie było go już w sobie. Zarekwirowanym furgonem Arona powieźli go na jakiś dworzec kolejowy i wsadzili do bydlęcego wagonu, w którym tłoczyło się już sporo polskich oficerów. Usiadł na podłodze i zakrył dłońmi twarz, nie czując, że ktoś litościwie okrył go wojskowym płaszczem. Łkał jak dziecko, a myślami biegał do szczęśliwych chwil z żoną i synkiem, do wspólnych spacerów nad brzegiem Brdy i do spotkań rodzinnych w kawiarni na głównej ulicy miasta. W tym samym czasie, w śmierdzącej świńskimi fekaliami oborze czterech rosyjskich żołnierzy trzymało w powietrzu obdarte z ubrań ciało Mirełe, a kolejni skośnoocy pobratymcy dostawiali się do niego i wykonywali szalone ruchy. Na ziemi dogorywała jeszcze Estera, którą gwałcili na zmianę przez cały dzień i pół nocy, aż straciła przytomność. Teraz w nagie łono celował z oddali z karabinu najbardziej pijany żołnierz, ale jeszcze miał tyle sił, by podejść bliżej, wsunąć jej lufę między nogi i pociągnąć za cyngiel. Salwa, która się rozległa dodała im animuszu, pili i skakali przy Mirełe, a potem i ją w pijackiej furii zadźgali bagnetami. Dopiero rankiem następnego dnia oba trupy zawlekli na gnojowisko i porzucili obok ciał wieśniaków i żydowskiego przedsiębiorcy.

[1] Nie strzelać,   potrzebujemy języków…

[2] Wziąć ich do tej chałupy na zagajnikiem, przy której rozwaliliśmy tych chłopów…Tam ich przesłuchamy.

[3] Sasza zobacz, dwie niezłe suki… Zobaczymy czy będą lepsze od tych ostatnich chłopek…

SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (XVII)

Przewodnik uniósł dłoń i Yasmen dał znak swojemu oddziałowi, by wszyscy się zatrzymali. Nagle rozszerzyła się perspektywa i światło stężało jak na flamandzkich obrazach, przydając wszystkiemu tajemniczych barw. Prowadzący ich byt wskazał bezgłośnie miejsce, a sam natychmiast zmienił się w złocisty owal i pomknął do tyłu. Yasmen rozkoszował się tym, co widział i czuł, nie mogąc się uwolnić od przekonania, że uczestniczy w najważniejszym wydarzeniu od tysięcy lat. Ze wszystkich stron spływały lekko barwne kohorty anielskie i ustawiały się karnie przy zakotwiczonych grupach. Ogromne połacie świętej przestrzeni były już wypełnione nimi i zdawały się lekko drżeć w powietrzu, opalizować i połyskiwać raz po raz. Światło jaskrawsze było tylko na środku skały, wydobywając z ogromną mocą wielki ołtarz. Dowódcy przez chwilę wydało się, że stoi na nim biały baranek, z którego tętnicy szyjnej krew płynie do podstawionego złotego kielicha. Obraz ten pojawił się tylko raz i natychmiast zniknął, jakby odepchnięty siłą przejrzystych wirów, które zaczęły ustawiać się za stołem okrytym białą materią. Oddziały wciąż spływały z góry ku wyznaczonym miejscom i stawały się częścią oszałamiającej równiny, okrytej milionami istot, myślących i analizujących, z niecierpliwością czekających na dalszy bieg zdarzeń. Yasmen nie mógł uwolnić się od przekonania, że kiedyś widział już ten obraz, ale nie mógł sobie przypomnieć  gdzie to było. Nagle w jego myślach pojawiła się wyniosła katedra, tuż przy rzece i niewielki tłum ludzi przesuwających się ku malowidłom. Zrozumiał, że były to dzieła mistrza Jana, przygotowane dla kościoła św. Bawona, w którym długo studiował twarz Boga, a potem do końca życia tak go sobie wyobrażał. Teraz czuł, że była jakaś korespondencja z tamtymi chwilami i stał się jednym z aniołów odwzorowanych na tablicach ołtarzowych. Jakiś głos zachęcił wszystkich do modlitwy i jak na komendę zaczęto odmawiać Ojcze nasz. Przeźroczyste wiry ożywiły się i zaczęły z nich wyłaniać się trzy postacie nieziemsko pięknych młodzieńców, jednocześnie za nimi pojawiły się kolejne, jakby mniejsze wiry, tym razem ubarwione jaskrawymi barwami szat tych, którzy wychynęli pierwsi.

Pośrodku pojawił się wysoki młodzian w złotej zbroi, trzymający w prawej dłoni złoty, nieustanie płonący miecz. Jego twarz wyrażała niezwykłą moc, a gdy szepnął bezgłośnie: Któż jak bóg…tłumy pojęły kim jest. Po jego prawej stronie zmaterializował się mężczyzna w zielono-złocistej szacie, z długimi rudawymi, starannie ufryzowanymi włosami. Uniósł wzrok ku górze, złączył dłonie jak do modlitwy i bezgłośnie obwieścił: Bóg jest moją siłą. Odgłos podziwu przemknął przez tłumy i aniołowie zaczęli wychylać się jeden ponad drugiego, by wszystko dobrze widzieć. Z kolei z trzeciego wiru wypłynął postawny młodzieniec w białej szacie, z błękitną narzutką, trzymający w dłoniach berło i glob ziemski ze złota. Jego delikatny szept: Bóg uzdrawia… pojawił się we wszystkich świadomościach i dodał otuchy zgromadzonym.

– Kochani bracia aniołowie – odezwał się tym razem realnym głosem Michał – zgromadziliśmy się tutaj ku chwale naszego Pana. Ruszymy stąd razem na świętą wojnę z siłami zła, które wdzierają się coraz częściej do przestrzeni niebieskiej.

– Myśleliśmy, ze starczy eliminować agentów mroku – powiedział Gabriel – ale okazało się, że była to tylko zasłona dymna dla innych celów. Piekło wysyłało ich by zostali wykryci, a w tym samym czasie stworzyło demony odporne na nasze moce, które naderwały firmament niebieski.  

– Dlatego postanowiliśmy z braćmi archaniołami ujawnić nasze kształty i ruszyć wraz z wami do boju – zakomunikował Rafael i jednocześnie, wyczuwając zagrożenie, z przestrachem spojrzał na Michała.

Złowieszczy świst rozległ się w przestrzeni i trzy czarne ostrza pomknęły ku archaniołom. Michał odczekał ułamek sekundy, po czym wystawił swój płonący miecz i jeden po drugim unieszkodliwił ostrza. Ich odgłos zgasł natychmiast, ale pośród tłumów powstał ogromny harmider, skupiający się na tych, którzy cisnęli dziryty. Trzej archaniołowie unieśli się lekko w górę i trysnęli ku tłumom świetlistą energią, która docierając do każdego zakątka zgromadzenia oczerniła tylko tych, których trzeba było wyeliminować. Yasmen ujrzał wielu aniołów schwytanych w pułapkę czerni i zdumiał się jak wielu ich było. W jego oddziale brakowało tylko Bayrana, którego teraz, przyobleczonego w czerń, otaczała w innym miejscu hałaśliwa grupa aniołów. Michał uniósł miecz ku górze i dramatycznym głosem zawołał:

– Panie zgładź bestie, które przeniknęły do naszych oddziałów…!!!  

Niektóre z poczernionych aniołów natychmiast wzleciały w górę i zaczęły umykać we wszystkie strony, ale rozległ się potężny ryk lwa i czerwony żar opadł na wszystkich. Yasmen zobaczył niewielkie drobinki na swoich rękach i nogach, ale nie poczuł żadnego bólu. Po chwili zmieniły się w szary popiół i opadły w dół i tylko na wyodrębnionych wcześniej aniołach jarzyły się wciąż wnikając w nich. Tysiące dymów znaczyło teraz miejsca, w których się znaleźli, wskazując jak wielu było złowieszczych agentów pośród nich.

            Archanioł Michał ruchem głowy dał znak Gabrielowi i Rafaelowi i wraz z nimi odwrócił się do mniejszych wirów i nakazał: Urielu, Symielu, Orifielu, Zacharielu, Chamuelu, Jofielu i ty Zadkielu, ujawnijcie swoje oblicza i stańcie wraz z nami przy Pańskim stole. Z wirów po kolei wyłonili się mężni archaniołowie i tylko dwa z nich wciąż pozostawały w ruchu i połyskiwały światłem. Gabriel spojrzał na Michała, a gdy ten dał mu znak oczyma, powiedział:

– Jeśli taka wasza wola o chwalebni bracia bliźniacy Mechatronie i Sandalfonie, stańcie przy naszych oddziałach i opromieńcie je swoją siłą.

Z ostatnich wirów wyłoniło się dwóch mocarnych mężczyzn i dopiero wtedy trzej najważniejsi odwrócili się do tłumów. Michał uniósł miecz ku górze i dał nim znak, by aniołowie uciszyli się, a gdy to się stało, bezgłośnie powiedział:

– Wiedzieliśmy, że pośród nas są nowe demony, których nie zobaczyliśmy wcześniej, ale Pan dopomógł nam i teraz oczyszczeni możemy ruszyć ku Wielkiej Niebieskiej Rozpadlinie, poprzez którą wnikali do przestrzeni niebieskiej. Teraz są wśród nas tylko czyste duchy, brat przy bracie, towarzysz przy towarzyszu i została tylko wielka miłość w Panu…

Yasmen spojrzał z lekkim przestrachem na Olinopasa i zauważył, że jego ulubiony brat też szukał jego źrenic. Jak na komendę obaj opuścili powieki i westchnęli głęboko. Tymczasem archaniołowie wznieśli się ponad ołtarz i uformowani w wielką strzałę i tak wskazali kierunek lotu zgromadzonym. Jej grotem stał się św. Michał z wyciągniętym ku górze mieczem i to on wydał bezgłośny rozkaz: naprzód… Wszystkie oddziały zaczęły się formować w ten sam sposób, tworząc kolejne kołczany i mknąc za przewodnikami. W sercu Yasmena, który był ostrzem swojej strzały, pojawiła się wielka radość i nadzieja, że w walce zbliży się do tajemnicy Boga. Potężna moc była w aniołach podążających do przodu i dowódca czuł, że w sercach współbraci nie było lęku, a pojawiła się w nich duma z poczucia więzi i znalezienia się pośród tych, którzy jako czyści zostali powołani by wypełnić misję. Właśnie lecieli nad miejscem, gdzie po Bayranie została szara kupka popiołu, gdy Yasmen poszybował myślą ku jego przeszłości i znalazł się w niewielkiej grocie z żelaznymi kratami. Przy wejściu stał rzymski żołnierz i pilnował, by nikt nie przedostał się do więźnia, który tam nosił imię Lucjusz. Yasmen zobaczył jeszcze jak napadł na dom bogatego Rzymianina, zabił go bez litości krótkim mieczem, wypatroszył dwoje dzieci i czarnych służących, okrutnie zgwałcił żonę i też ją zamordował, a potem uciekł na wzgórza Wezuwiusza, gdzie przygarnął go oddział Spartakusa. Przeszedł wraz z nim cały szlak powstańczy i zabił wielu rzymskich żołnierzy, by wreszcie po ostatniej bitwie z Krassusem, dostać się do niewoli w górach. Yasmen zobaczył jeszcze jak przyszło po niego dwóch centurionów i zabrało go wozem ku drodze Apijskiej. Trzy kilometry od Rzymu rzucono go na ziemię i odarto z poszarpanych szat, a potem przywiązano do pnia, na którym ścinano głowy zwierzętom rzeźnym. Podszedł gruby żołnierz i zaczął go biczować skórzanym flagrum z metalowymi kulkami i ostrymi kawałkami owczych kości.  Plecy skazańca szybko zmieniły się w krwawą miazgę, więc przełożono go na drugą stronę, a razy wyrywały teraz skórę z twarzy, piersi i brzucha. Lucjusz nie miał już siły krzyczeć, a na jego nogach pojawiła się uryna i kał. Chluśnięto w niego wodą z wiadra i zaczęto przybijać dłonie do górnej części krzyża, a potem wciągnięto go na wbity w ziemię pal  i przyczepiono do niego, przybijając także nogi.  Pragnął już tylko umrzeć, ale ból wrócił zwielokrotniony i jeszcze raz ujrzał drogę pełną krzyży i skazańców. Z oddali szedł do niego jakiś mężczyzna nieziemskiej urody, ubrany na czarno, w złoconych sandałach, obwieszony złotą biżuterią. Przez ułamek sekundy przyszło mu do głowy, że sam Krassus przyszedł zobaczyć jego śmierć, ale nagle przybysz uniósł się w powietrzu jak czarna kałużnica i przy jego twarzy szepnął syczącym głosem:

– Zostań żołnierzem mojego pana, a uciszę twój ból i dam ci nowe siły…

– Kim jest twój pan – ledwo wyszeptał pytanie Lucjusz.

– Przecież znasz go, bo wraz z tobą zabijał i gwałcił, rozcinał brzuchy niewolnikom i dzieciom.

– Ale imię…

– Ma ich wiele… jest władcą ciemności, w którą zaraz wnikniesz. Będziesz jego żołnierzem…?

Lucjusz ze zdwojoną mocą poczuł straszliwy ból, który jak najszybciej chciał od siebie oddalić. Zwiesił głowę i wyglądało to tak, jakby potwierdził, że godzi się na wszelkie warunki. W tej samej chwili wszystko zgasło i nowy trup znieruchomiał na krzyżu przy najważniejszej drodze imperium. Jeszcze tylko ostatnia błyskawica rozświetliła mrok, jeszcze ostatni kruk zachrypiał na szczycie jednego z krzyży, jeszcze ostatnie krople krwi ściekły na ziemię z ciał ukrzyżowanych żołnierzy Spartakusa.

BROMBERG (26)

Józia szła wolno do kościoła Świętej Trójcy, by wziąć udział w wieczornej mszy świętej i po spowiedzi przyjąć komunię. Od czasu, gdy była świadkiem wydarzeń przy świątyni szwederowskiej bała się tam pójść i stanąć nad świeżą ziemią, którą pokryto ciała rozstrzelanych. Pośród nich był jej wozak, który teraz zdawał jej się tak nierealny, jak postaci ze snów albo opowieści o Cyganach u cioci Poli. Szurała nogami, raz po raz rozrzucając nimi kupki żółtych liści i zerkając na boki, sondując przestrzeń przed sobą. Minęła już dawną ulicę Ogrodową i zmierzała w dół Schubiner Chaussee, a w jej głowie wciąż pojawiały się dziwne obrazy i przypomnienia. Postanowiła pójść do spowiedzi po tym jak bezwstydnie dotykała się w łóżku i poczuła łączność z czymś, czego nie potrafiła określić, rozkosz i strach, uniesienie i grozę dziwnej bliskości. Początkowo myślała, że to było jednorazowe zdarzenie, ale następnego dnia jej prawa ręka znowu powędrowała ku temu miejscu, gdzie kończą się uda. Skoczyła jak oparzona z łóżka i zaczęła szybko oddychać, po czym zrzuciła wszystko, co miało na sobie i weszła pod prysznic. Letnia woda trochę ją ocuciła, ale gdy stanęła przed lustrem spostrzegła, że ma na twarzy mocny rumieniec i oczy lśniące jak po sporym wysiłku. Teraz, mijając Brunnenplatz, zastanawiała się jak ma o tym powiedzieć księdzu w konfesjonale, przecież nie mogła opisać wprost tego, co zrobiła. Bała się spytać matki i nie była pewna, czy znajdzie ulgę po spowiedzi, gdyż wciąż czuła w sobie ten dziwny żar. Szybko znalazła się przy neobarokowym kościele z czerwonej cegły, przyozdobionym białymi tynkowanymi płycinami. Weszła po schodach ku otwartym drzwiom i skierowała się ku lewej ścianie, gdzie trzy kobiety i staruszek czekali na spowiedź. Celowo przeszła przed konfesjonałem, by sprawdzić który ksiądz siedzi w środku, a gdy zobaczyła młodego wikarego, skręciła w drugą stronę i znalazła się przy drugim konfesjonale, przy którym była tylko jedna kobieta i jeden mężczyzna. Przechodząc przed jego frontem zauważyła, że spowiada w nim starszy ksiądz, ze znaczną siwizną na głowie. Poczuła się nieco pewniej i ustawiła się w kolejce, zerkając ciekawie na wspaniałe malowidła na suficie i ścianach bocznych kościoła. Podobne podziwiała w szwederowskim sanktuarium i może malarz był ten sam, choć równie dobrze mogła to być tylko maniera, mająca kierować myśli ludzi ku męce Chrystusa i królowaniu Boga w niebiosach. Założyła ręce z tyłu, na dole pleców i detal po detalu studiowała zdobienia, rzeźby i polichromie, dłużej zatrzymując wzrok na ambonie i barwnych witrażach. Ksiądz szybko wyspowiadał kobietę, nieco dłużej mówił do mężczyzny, po czym udzielił mu rozgrzeszenia i stuknął palcem w konfesjonał, dając dziewczynie znak ręką, że może podejść. Józia nagle przeraziła się i już nawet była gotowa uciec, ale coś nakazało jej przyklęknąć przy ażurowym okienku z listewek i zacząć spowiedź.

 –  Ojcze wielebny… zgrzeszyłam… – zaczęła niepewnie i dopiero po dłuższej chwili ciągnęła dalej – Dotykałam z przyjemnością mojego ciała i myślałam o niecnych rzeczach…

 – O czym myślałaś dziecko…? – spytał spokojnie ksiądz.

Józia znowu się wystraszyła i zamilkła na moment, nie wiedząc jak ma nazwać obrazy z jej myśli.

 – Byłam nago z chłopakiem, którego kilka dni temu Niemcy zabili przy kościele na Szwederowie…a potem…– urwała zakłopotana.

 – Musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć – zachęcił ją do zwierzeń spowiednik.

 – Najpierw to był sen, ale potem zaczęłam dotykać swoich piersi i miejsca u zbiegu ud i wyobraziłam sobie, że on jest we mnie… Nie chciałam tego, ale nie mogłam przestać się dotykać… i po jakimś czasie poczułam w sobie ogień…

Po tych słowach ksiądz poruszył się nerwowo, odchrząknął, zamilkł na chwilę po czym przybliżył się do okienka, czarnymi oczyma wpatrując się w Józię. W końcu odezwał się nieprzyjemnym tonem:

 – To jest bardzo trudny czas dla ciebie dziecko… straciłaś ukochanego, codziennie widzisz zbrodnie Niemców i do tego jeszcze zaczęłaś dojrzewać… Jeszcze chwila i staniesz się kobietą, gotową począć dziecię… Maryja też była bardzo młoda…

Józia poczuła dziwny niepokój w sercu, gdy usłyszała o dziecku, a jej lewa ręka zaczęła lekko drżeć tuż przy okienku.

– Szatan szuka takich niewinnych dusz – ciągnął ksiądz cedząc zdanie po zdaniu – szczególnie takich pięknych istot jak ty… Wszyscy kiedyś stracimy urodę i zmurszejemy jak drzewo w wodzie, wszyscy umrzemy po kolei…On tego pragnie i cieszy się, gdy ciało człowieka jest w trumnie i zostanie pogrzebane w ziemi.

Józia przez moment wyobraziła sobie poskręcane zwłoki wozaka, wtłoczone w cudze nogi i ręce i przygniecione piachem.

– On czeka na nasze błędy i podsuwa nam grzeszne myśli, byśmy porzucili świętość i podążyli za nim ku piekłu. Nie wyobrażasz sobie dziecko jak tam jest strasznie, jak wszyscy płaczą i jęczą z bólu, jak płoną i kruszeją wciąż od nowa. On boi się tylko potężnego imienia Jezus i odsuwa się od nas, gdy nosimy je w sercu…

– Tak, ojcze… – przytaknęła dziewczyna i dodała – Ja bardzo kocham Pana Jezusa i jego matkę… modlę się też do Ducha Świętego i Opatrzności Bożej, jak nauczył mnie mój tata. Ale to zdarzenie było tak nagłe i nie mogłam mu się przeciwstawić… jakby jakaś siła odsuwała i zarazem przyciągała moją dłoń…

– Tylko komunia święta cię ochroni… Tylko modlitwa da ci ulgę… Musisz jednak przeciwstawić się sobie… Szatan będzie na ciebie zsyłał lubieżne obrazy i będzie cię zachęcał do niecnych czynów… Ale ty wtedy proś św. Michała Archanioła i Matkę Najświętszą o wsparcie i nie pozwól, by czerń krzewiła się w twoim ciele… Weź przykład z sióstr zakonnych, które codziennie prowadzą walkę z demonami i zostały zaślubione naszemu Panu.

Józia miała oczy pełne łez i przeraziła się straszliwie, a w jej głowie otworzyła się rana, która momentalnie zaczęła się jątrzyć. Nie chciała tego, co się stało, a zarazem pragnęła by ktoś potwierdził, że jest piękną kobietą. Ale słowa spowiednika tylko na chwilę dały jej wytchnienie i gdy po spowiedzi uniosła głowę ku rzeźbionemu ołtarzowi, zaczęły do niej znowu napływać grzeszne obrazy. Ze smutkiem wzięła udział w mszy świętej i przyjęła ciało Chrystusa, prosząc Boga by oddalił od niej grzeszny żar. Wychodząc z kościoła płonęła znowu najprawdziwiej i czuła, że ktoś wpatruje się w nią uważnie, śledzi każdy jej ruch, analizuje każdą myśl. Niemal pobiegła do domu, ale tuż przy nim zmieniła swój zamiar i skręciła do szopy pana Abrahama. Zapukała trzy razy, po czym zgodnie z umową jeszcze raz ponowiła sygnał i drzwi otworzyły się powoli. Weszła do środka, usiadła na drewnianym taborecie i zaczęła płakać rzęsistymi łzami. Żyd ze zrozumieniem odczekał dłuższą chwilę, sięgnął po odrobinę ligniny i podał ją Józi, by otarła swoje oczy. Dopiero po dziesięciu minutach, gdy uspokoiła się, powiedział:

– Co się stało moja księżniczko? Wyrzuć z siebie koszmar, który cię męczy…

– Ogień zaczął palić mnie od środka… – powiedziała z rozpaczą w głosie Józia, otarła oczy i mówiła dalej – Jednego ranka obudziłam się wcześnie i jakaś siła kazała mi dotykać mojego ciała… To było straszne i pociągające zarazem… Nie mogłam przestać aż coś we mnie wybuchło…

– No tak moje dziecko, no tak… – potwierdził spokojnie Abraham.

– A dzisiaj poszłam do spowiedzi i komunii, bo myślałam, że to mi pomoże… Po słowach księdza przez chwilę poczułam ulgę i ciało Chrystusa też uciszyło we mnie dziwne głosy… ale jak wyszłam ze świątyni ogień w moim ciele rozpalił się z nową mocą… Co mam robić panie Izaaku…?

Szewc przyniósł sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Józi, odczekał chwilę, aż jeszcze raz otrze oczy z łez, po czym powiedział:

– Nie wiem co ci powiedział katolicki ksiądz, ale domyślam się, że ciebie solidnie przestraszył. Oni zawsze straszą ludzi piekłem, ogniem i Szatanem…

 – To właśnie powiedział… – przytaknęła dziewczyna.

– No tak… no tak moje dziecko…– ciągnął mężczyzna – A tymczasem sprawa jest innego rodzaju… Gwałtownie dojrzewasz i twoje ciało zaczęło domagać się spełnienia… Nie ty pierwsza i nie ostatnia… Gdybyś była z tym wytęsknionym chłopakiem, co woził węgiel, to szybko doszłoby między wami do zbliżenia… Takie jest życie… I żaden ksiądz, żaden rabin tutaj nie pomoże…   

–  Brakuje mi go… ale przecież nie wstanie z grobu i nie przytuli mnie… – szepnęła Józia.

– Musisz być dzielna i cierpliwa… jak znajdziesz nowego chłopaka, jak stworzysz z nim rodzinę, wszystko ucichnie…

– I Szatan zostawi mnie w spokoju…? – z lękiem spytała dziewczyna.

– Szatan dziecko to wynalazek księży i rabinów i nie zaprzątaj sobie nim głowy. Najgorsi są ludzie… Zobacz co ten dureń Hitler wyprawia na świecie… A co robią jego żołnierze? Ich musimy się bać i przed nimi się kryć. Nic się nie stanie jeśli czasem dotkniesz swojego ciała… Nic się nie stanie, kochane dziecko… Naprawdę…– powiedział i trochę się przeraził swoich słów. Przecież wierzył, że istnieje osobowe zło i teraz pewnie szczególnie zacznie się w niego wpatrywać.

Józia poczuła przypływ sympatii do tego dobrotliwego, zarośniętego człowieka i zadecydowała, że czas wracać do domu. Podziękowała za rozmowę i rady, po czym podeszła do drzwi i wysunęła się z nich, a za nią lekko wysunął się Abraham. Uścisnął jej dłoń i uśmiechnął się jakby to wszystko było żartem. Dziewczyna też uśmiechnęła się i pobiegła ku klatce schodowej jej domu. Żyd jeszcze przez chwilę trwał przy progu, wciągnął głęboko do płuc wieczorne powietrze, sięgnął ku klamce drzwi i przyciągnął je ku framudze. Nie wiedział, że z okna pokoju w mieszkaniu Rossów patrzy na niego młody mężczyzna w białej koszuli i oficerskich spodniach, podtrzymywanych szelkami.

 – Czy to możliwe? – zadał sam sobie pytanie Willi, gdy zobaczył Józię wychodzącą z szopy i żegnającą się z Żydem, którego kilka dni temu próbował pochwycić na Adolf Hitler Strasse – Czyżby los był dla mnie taki łaskawy…?  

Chwilę jeszcze stał przy oknie i dopiero pojawienie się dziewczyny w korytarzu odwróciło jego uwagę od warsztatu szewskiego. Zauważył, że jej cień przemknął szybko do swojego pokoju i klucz zachrobotał w zamku jej drzwi.               

– Jutro szykuje się ciekawy dzień… – powiedział sam do siebie i położył się  na szerokim tapczanie, nie zdejmując spodni i okrywając się tylko zielonym, wojskowym kocem – Jutro… ostatnie słowo zamajaczyło w jego świadomości i usnął natychmiast.

ZŁY DUCH (9)

Był ciepły ranek w drugiej połowie sierpnia 1939 roku i niebo było jednolicie błękitne, bez jednej chmurki. Marta wstała z łóżka, umyła się dokładnie w cynkowej wannie, zmoczyła włosy i namydliła je szarym mydłem, po czym spłukała pianę ciepłą wodą z małego, emaliowanego dzbanka, dodatkowo masując skórę głowy palcami prawej dłoni. Matki i ojca nie było już w domu, więc wyszła nago z kąpieli i zaczęła wycierać się dużym, płóciennym ręcznikiem. Podeszła do lustra i wyraźnie zadowolona zaczęła przeglądać się w nim, unosić po kolei nogi i ręce, aż w końcu roztrzepała leciutko włosy łonowe u zbiegu ud, uniosła ku górze kształtne piersi i cmoknęła zalotnie ustami. Po tym sięgnęła po białe majtki i biustonosz, założyła je w mig i szybko też przyoblekła się w brązową, stylonową sukienkę w duże, białe grochy, sięgającą tuż za kolana. Usiadła przy toaletce i zaczęła rozczesywać długie, gęste włosy, a potem przyczerniła sobie brwi i rzęsy, pomalowała czerwoną pomadką usta i na końcu przypięła czarny toczek z kawałkiem nicianej siateczki. Wstała i podeszła do stołu, gdzie leżał czarny fartuszek z białą, koronkową nakładką i czarny pasek z przypiętymi do niego dwiema nylonowymi pończochami z szewkiem. Odpięła je, uniosła sukienkę, wsunęła się w pasek i sprawnie naciągnęła czarne nylony. Przygotowywała strój służącej od dwóch dni, kiedy to zawołał ją sąsiad, stary żydowski jubiler Jakub Rozenfeld i powiedział, że jego przyjaciel z okolic ulicy Jatki pragnie zatrudnić do pomocy dobrze prezentującą się dziewczynę, szanującą obyczaje żydowskie i umiejącą się zachować w bogobojnym towarzystwie. Marta rozkwitła jak piękna róża i jej świeżość przyciągała oczy wielu mężczyzn, tym bardziej, że umiała podkreślać swoją nieco ostrą urodę, lokującą ją pomiędzy pięknymi Cygankami i Żydówkami. Jakub patrzył w jej zielone oczy i w zachwycie porównywał je w myślach z połyskliwymi szmaragdami. Nie mógł się też powstrzymać by nie chwycić dziewczyny za prawą rękę, tuż nad łokciem i niby niechcący przesunąć ją ku miękkiej piersi. Szybko jednak opamiętał się, szepnął coś po żydowsku i odsunął się od Marty, tym bardziej, że usłyszał zbliżającą się żonę Polę, równie piękną jak ich sąsiadka. Panie bardzo się nie lubiły i teraz przybyła, nadąsana i zastygła w wymownej pozie, mierzyła dziewczynę lodowatym wzrokiem, obdarzając ją dodatkowo cynicznym uśmieszkiem.

Jakub zdążył przekazać Marcie pełną informację o pracy u majętnego handlarza drewnem, sprowadzającego ogromne sosnowe bale z Borów Tucholskich. Jego pracownicy spławiali je rzeką Brdą i przekazywali do bydgoskiego tartaku, a zdarzało się też, że holowniki przeciągały je przez stary kanał aż do Wisły, skąd trafiały do Torunia, Płocka, a nawet do Warszawy. Codziennie nowe pnie podążały do miasta, które Prusacy określali jako Mały Berlin, wzbogacając Dawida Cohna i jego rozhisteryzowaną żonę Mirełe. Na początku małżeństwo było wyjątkowo harmonijne i rok po roku pojawiały się na świecie piękne dzieci: Aron, Sara, Samuel, Miriam i Josełe, z których każde miało inne talenty. Jednak po urodzeniu ostatniego chłopca Mirełe zaczęła zachowywać się dziwnie, co chwilę zgłaszając mężowi jakieś pretensje. Odsunęła się też od niego i zaczęła sypiać sama, w pokoju sąsiadującym z sypialnią, zaczytując się we francuskich romansach i powieściach płaszcza i szpady. Przestała zajmować się domem i dla Dawida stało się oczywistym, że ktoś będzie musiał doglądać dzieci, sprzątać, gotować i usługiwać gościom. Zakomunikował to Mirełe, właśnie pochłaniającej kolejną miłosną opowieść George Sand, a ta nawet nie unosząc głowy znad książki, kiwnęła tylko przytakująco głową i odwróciła się w drugą stronę. Początkowo Dawid był załamany, ale po rozmowie z rabinem gminy żydowskiej, zagłębił się w studiach talmudycznych i wiele godzin spędzał w miejskiej synagodze, usytułowanej tuż za głównym rynkiem, niedaleko jego domu. Tylko nocą doskwierał mu brak żony, w snach pojawiały się nagie dziewice, biegające po polach rusałki o twarzach Mirełe i sąsiadek z okolicznych domów. Raz nawet zbuntował się i podążył do pokoju małżonki, ale drzwi były zamknięte, a cisza za nimi wskazywała, że żona śpi w najlepsze. Coraz uważniej zaczął przyglądać się kobietom handlującym na pobliskim Rybim Rynku, wieśniaczkom pojawiającym się na Rynku Piłsudskiego i próbującym sprzedać płody rolne, kury, kozy, a nawet prosiaki. Zwykle były zaniedbane, choć czasem zdarzało mu się zauważyć jakąś słowiańska piękność z obfitym biustem, wylewającym się z dekoltu tradycyjnej płóciennej sukienki. Stawał wtedy z boku i długo przyglądał się dziewczynie, czując, że jego męskość grzesznie powiększa się i zaczyna go uwierać w spodniach. Po jakimś czasie zamyślał się nad sobą, odwracał od kobiet i przyspieszonym krokiem szedł do synagogi. Widok jej pysznych kopuł, umieszczonych nad kształtną bryłą budynku i gwiazd Dawida w rozetach okiennych, przywracał go do życia, a gdy wchodził do sąsiadującej z nią mykwy i obmywał się powoli, gotów był przekroczyć próg jesziwy i studiować komentarze talmudyczne, rozważać mądrość ksiąg Tory. Uczestniczył w codziennych liturgiach, w zależności od tego, kiedy trafiał do synagogi, najczęściej odmawiając modlitwę zaczynającą się od słów Szema Jisrael. Okrywał wtedy głowę białym tałesem z czarnymi pasami na bokach i frędzlami w rogach, na czole umieszczał tefilin i zawodził rzewnie, pochylając się rytmicznie ku Świętej Arce: Słuchaj, Izraelu! Wiekuisty jest naszym Bogiem, Wiekuisty jest jeden! A będziesz miłował Wiekuistego, Boga twojego całym sercem twoim, i całą duszą twoją, i całą mocą twoją. I niechaj będą słowa te, które przekazuję ci dzisiaj na sercu twoim! I wpajaj je dzieciom twoim, i rozmawiaj o nich, przebywając w domu twoim, i idąc drogą, i kładąc się, i wstając. I przywiążesz je jako znak na rękę twoją, i niechaj będą jako przepaska między oczyma twoimi. I napiszesz je na odrzwiach domu twojego, i na bramach twoich! I stanie się, gdy słuchać będziecie przykazań moich, które przekazuję wam dzisiaj, abyście miłowali Wiekuistego, Boga waszego, i służyli Mu całym sercem waszym i całą duszą waszą… Zwykle w tym momencie z oczu Dawida zaczynały płynąć łzy, ale przedsiębiorca nie śmiał ocierać ich tałesem i zwykle dopiero po modlitwie wyciągał z kieszeni dużą chustkę i osuszał nią oczy, a potem wydmuchiwał nos.

Miał pięćdziesiąt dwa lata i zdrowie mu dopisywało, ale zamożność szybko obdarzyła go też sporym brzuchem, który szpecił go przy zaledwie średnim wzroście. Jadał niewiele, choć uwielbiał desery i może to one przydawały mu ciągle nowych fałd, tym bardziej, że lekarz domowy zdiagnozował u niego początki cukrzycy. Łzy nie przestawały płynąć po jego policzkach, w myślach pojawiały się tłumy Żydów modlących się na wzgórzach, w dolinach i w świątyni jerozolimskiej. Przenosił się tam duchowo i szeptał: Dam wtedy deszcz ziemi waszej w czasie swoim, wczesny i późny; i będziesz zbierał zboże twoje, i wino twoje, i oliwę twoją. Dam też trawę na polu twoim dla bydła twego; i będziesz jadł, a nasycisz się. Strzeżcie się, aby nie dało uwieść się serce wasze, abyście nie odstąpili i nie służyli bogom innym i nie korzyli się im. Gdyż zapłonie gniew Wiekuistego przeciwko wam i zamknie On niebo, i nie będzie deszczu, ziemia też nie wyda plonu swego; a zginiecie rychło z ziemi pięknej, którą Wiekuisty daje wam. I tak przyjmijcie te słowa moje do serca waszego, i do duszy waszej; i zawiążcie je jako znak na rękę waszą, i niechaj będą przepaską między oczyma twoimi… Zdarzało się podczas modlitwy, że zapominał, gdzie jest i co robi, szybował gdzieś w niebiosach, nieomal tracił przytomność i dopiero po jakimś czasie wracał do wnętrza bożnicy, sondował wzrokiem Żydów stojących przy nim, wpatrujących się w aron ha-kodesz i jak on pochylających się w rytm modlitwy: A nauczajcie ich synów waszych, mówiąc o nich, gdy siedzisz w domu twoim, i gdy idziesz drogą, i gdy kładziesz się, i gdy wstajesz. I napiszesz je na odrzwiach domu twego, i na bramach twoich: Aby pomnożyły się dni wasze, i synów waszych na ziemi, którą zaprzysiągł Wiekuisty ojcom waszym oddać im jak długo niebo nad ziemią. I oświadczył Wiekuisty Mojżeszowi, i rzekł: „Powiedz synom Izraela, a poleć im, aby zrobili sobie frędzle na krajach szat swoich, w pokoleniach swych, i niech dodadzą na frędzlach narożnych nić z błękitu. A niechaj to będzie dla was cicit, abyście spoglądając nań wspominali na wszystkie przykazania Wiekuistego, i spełniali je, a nie podążali za sercem waszym i za oczyma waszymi, za którymi się uganiacie. Abyście pamiętali i spełniali wszystkie przykazania moje, a byli świętymi Bogu waszemu. Jam Wiekuisty, Bóg wasz, którym wywiódł was z ziemi Egiptu, aby być wam Bogiem, Jam Wiekuisty, Bóg wasz!” Ostatnie słowa powodowały, że wpadał nieomal w trans i długo musiał wracać do swoich myśli i ciała, do bali spławianych Brdą i żony czytającej romanse. Tylko raz przeraził się straszliwie, gdy po odmówieniu całej modlitwy poczuł, że jego męskość znowu nabrzmiała do nienaturalnych rozmiarów i zaczęła odznaczać się w spodniach. Rozejrzał się z lękiem po sali, szybko zrzucił tałes i nie oglądając się za siebie, pomknął do drzwi. Po drodze zerkał na współbraci i na babiniec u góry budynku, bojąc się, że ktoś może zauważyć tę jego nagłą przypadłość. Niestety, znowu napłynęły do jego myśli obrazy nagich dziewcząt, wyobraził sobie jak dotyka ich nabrzmiałych piersi i zagłębia głowę między udami, całując to straszliwe miejsce. Przerażenie nieomal uniosło mu włosy, przyspieszył gwałtownie by nie zbrukać synagogi i odetchnął dopiero na ulicy, czując jak po prawym udzie przesuwają się wilgotne krople. Natychmiast zawrócił raz jeszcze do mykwy, w której mył się bardzo długo, szeptał cząstki modlitw i dopiero, gdy się uspokoił, wyszedł z wody, osuszył się, narzucił chałat, ubrał spodnie, pończochy i buty i podążył do swojego kantoru. Właśnie wtedy dogonił go Jakub Rozenfeld, który też zakończył modlitwę i rozglądał się, z kim mógłby porozmawiać.

Szalom alejchem Dawidzie… jak idą interesy… wykrzyknął w kierunku oddalającego się Żyda.

Zaskoczony nieco Cohn odwrócił się niechętnie, ale gdy zobaczył ulubionego kolegę, odezwał się z promiennym uśmiechem:

Alejchem szalom… Moje interesy zawsze mają się dobrze, kochany Jakubie…Tak jak Twoje…

No tak złoto i drewno zawsze dobrze stoją… powiedział Rozenfeld, kiwając głową i śmiejąc się od ucha do ucha Ale gdzie mnie tam równać się z takim bogaczem…

Nie narzekaj, bo słyszę na prawo i lewo, że otworzyłeś już trzeci warsztat i masz coraz więcej zamówień… odrzekł Jakub.

Mężczyźni omówili jeszcze ostatnie notowania giełdowe, ceny kruszców i węgla i już chcieli się pożegnać, gdy pozdrowienia żon podtrzymały ich dialog.

Ach Jakubie nie przywołuj tej mojej dziwy…znalazła sobie jakiegoś szofera i wzdycha do jego brudnego szmoka… – żalił się jubiler.

– A moja Mirełe ciągle tylko czyta francuskie romansidła i odstawiła mnie już od łoża…– ze smutną miną mówił Jakub – Muszę wynająć jakąś służącą, bo wszędzie brudno, dzieci płaczą, a ja chodzę głodny…

  – Tak, dobra służąca zaprowadzi porządek w Twoim domu – zgodził się z kolegą jubiler – Ale… ale… dobrze się składa, bo koło mnie mieszka schludna dziewczyna… Jej matka mówiła mi, że sposobi się do pracy…

– Powiedz jej, żeby przyszła jutro do mnie o godzinie dwunastej – ucieszył się Dawid – Tylko czy ona poradzi sobie z domem i dziećmi…?

– Na pewno – odrzekł Jakub – Wygląda jak księżniczka z czasów króla Solomona, więc i goście będą mieli na co popatrzeć… Ma na imię Marta.

– Ach… dajże spokój stary lubieżniku – zaperzył się Cohn, ale wyraźnie zaciekawiła go ta informacja.

Mężczyźni pożegnali się i przedsiębiorca ruszył do kantoru, słysząc wciąż słowa: wygląda jak księżniczka z czasów króla Salomona. Dopiero w biurze uspokoił się i zaczął wydawać zdawkowe polecenia swoim pracownikom. Właśnie nadszedł duży transport drewna i trzeba było załatwić holownik, który przeciągnie bale do Płocka. Tylko dobrze zarobione pieniądze dawały mu satysfakcję i sprawiały, że czuł się spełniony. Podszedł do szafy i nalał sobie kielich wina, pociągnął sporo, a potem z westchnieniem wypowiedział sam do siebie zdanie z Talmudu:            

– Ach… Nie ma radości bez wina…

SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (XVI)

Oddział Yasmena sunął powoli i wszyscy byli przekonani, że dowódca ma jakiś plan i wie co robi. Tymczasem w jego myślach kłębiły się obrazy, a niepewność co i rusz skłaniała go do zmiany kierunku, dłuższego postoju, albo nawet powrotu do cudownego sadu. Nagle nie wiadomo skąd napłynął błękit, który szybko przybrał odcień seledynowy, z niewielkimi żyłkami złota. Aniołowie odczuli dziwny niepokój, który spotęgował się, gdy zobaczyli zbliżający się ku nim owalny, złocisty kształt. Yasmen obserwował go z natężoną uwagą, próbując przeniknąć lśniącą osłonę i czując, że za nią jest jakiś byt. Jego pojawienie się zmieniło fizyczną strukturę otoczenia i oddział ze zdumieniem ujrzał, że na skrajach przestrzeni suną w dół ogromne galaktyki, barwne mgławice kosmicznego pyłu i wszędzie połyskują osobne gwiazdy, z obiegającymi je planetami. Na jednej z nich strzelały w górę gejzery gorącej pary, na innej bulgotała czerwona lawa, a na największej, chmury formowały się w wielkie, mgliste wiry. Kształt wyraźnie zwolnił, a potem zatrzymał się przy szpicy drużyny, oświetlając swoim blaskiem Yasmena i wyraźnie skanując wszystkich wokół. Nagle błyskawica rozświetliła przestwór i donośne gromy wybrzmiały nad nimi jak czteronutowy motyw pierwszej części ziemskiej symfonii głuchego kompozytora z Wiednia. Dziwna forma zaczęła rozmywać się w tle i zanikać, odsłaniając niebieskiego anioła, którego ciało pulsowało leciutko niczym puch na piersi grandali. Był zwiewny, ale też wszyscy odczuli, że jest w nim coś z subtelnej twardości howlitu i jego mocy wyznaczania życiowej drogi, wspierania entuzjazmu, potęgowania koncentracji i wspinania się na wyższy poziom poznania. Anioł zbliżył się do Yasmena, rozświetlając przestrzeń i wywołując żywą radość w grupie.

– Witajcie podróżnicy w niebieskich przestrzeniach ducha, prowadzeni przez jakże zacnego dowódcę… Archaniołowie prześwietlili wasze dusze i powłoki energetyczne i pozwolili wam wniknąć w nowe głębie – powiedział śpiewnym  i melodyjnym głosem.

Yasmen spróbował przeniknąć do ziemskich lat przybysza, ale nie mógł przedostać się przez sine obłoki, różowe opary i mlecznobiałe mgły. Tajemnicą była też jego niebieska funkcja i sposób w jaki się pojawił, jako żywo przypominający lot ziemskiej rakiety. Niebieski anioł  wyczuł to, spojrzał żywiej na dowódcę i szepnął do niego bezgłośnie:

– W swoim czasie dowiesz się kim byłem w tamtym świecie, ale na razie wesprzyj się na mnie, tak jak kapitan zawierza swój los pilotowi, wprowadzającemu jego statek do portu. Nie szukaj też mojego imienia, bo nikt go tutaj nie zna, a jeśli musisz jakoś mnie określić, myśl o mnie jak o przewodniku…

– Tak się stanie – szepnął Yasmen, ale nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że za chwilę ujrzy przeszłość niebieskiego pilota. Choć czekał na dalsze polecenia, choć pociągały go niewypowiedziane słowa, podjął jeszcze jedną próbę i zdziwiony łatwością przeniknięcia, natychmiast przeniósł się ku dalekiej rzeczywistości. Wyczuł, że była to połowa siedemnastego wieku, a miasto bez wątpienia było Lipskiem. Młoda kobieta o imieniu Katarzyna urodziła właśnie chłopca, którego natychmiast pokazano dumnemu ojcu. Dziecię jakby od samego początku wkroczyło na drogę wiedzy, bo jego rodzic był profesorem uniwersytetu i zgromadził w domu sporą bibliotekę. Malec o imieniu Gottfried dorastał w szczęśliwym stadle rodzinnym, rozpieszczany przez mamę i przytulany często przez ojca. Niestety ta sielanka nie trwała długo, bo już po sześciu latach profesor pożegnał się z ziemskim światem i spoczął pod czarnym głazem na miejskim cmentarzu. Jego syn był brzydki, ale wykazywał niezwykłe talenty poznawcze i szybko zaczął przeglądać, a potem studiować księgi z półek ojca. W tym celu musiał nauczyć się łaciny, bo większość z nich powstała w języku, który odtąd miał stać się jego ważnym narzędziem. Matka robiła co mogła, by zapewnić mu godziwe warunki życia, zaoszczędziła pieniądze i już w wieku czternastu lat wstąpił na uniwersytet i zaczął studiować filozofię. Pociągała go też matematyka i prawo,  interesował się alchemią, historiografią, etymologią, lubił żywo komentować obrazy olejne i utwory muzyczne. Szybko piął się w hierarchii naukowej i już w 1666 roku z drżeniem serca odebrał z drukarni swoją pierwszą książkę. Po jednym z ważnych egzaminów namawiano go, by rozwinął karierę akademicką, ale on inaczej widział swoją przyszłość, dążąc ku niezależności i otwarciu na wszystko, co mogłoby go zaciekawić. Yasmen chłonął kolejne obrazy i zdał sobie sprawę z tego, że migawki oddzielają długie okresy życia Gottfrieda i kierują jego uwagę ku centralnym zdarzeniom. Kolejny przeskok spowodował, że dowódca oddziału zobaczył już dojrzałego mężczyznę, w kunsztownie ufryzowanej peruce, siedzącego przy intarsjowanym biurku i piszącego list do jakiegoś paryskiego polityka, będący rodzajem streszczenia jego filozofii: cały wszechświat stworzeń składa się wyłącznie z prostych substancji, albo monad i ich zbiorów. Te proste substancje są tym, co w nas samych i wyższych bytach racjonalnych określamy jako duchy, a w zwierzętach jako dusze… Prawda jest powszechniejsza, niż się to ludziom wydaje, jednak często występuje ona pod przebraniem albo bywa zakryta, czy wręcz osłabiona, okaleczona i przeinaczona poprzez różne dodatki, które ją zanieczyszczają albo czynią mniej użyteczną. Yasmen zauważył, że obrazy zaczęły się rozmywać, a na twarzy niebieskiego anioła pojawił się lekki uśmiech. Jeszcze zobaczył zapomniany grób w kościele św. Jana w Hanowerze, a potem robotników porządkujących miejsce pochówku i wznoszących na placu pyszny pomnik z brązu. Jeszcze ujrzał złocistą maszynę liczącą i napis na kamieniu, informujący gdzie złożono kości, które po nim pozostały.

Yasmen spojrzał ciekawie na niebieskiego przewodnika, uznając bez cienia wątpliwości, że był on w poprzednim życiu filozofem, ale nagły rozbłysk przeniósł go do Brabancji i ujrzał młodego malarza mieszającego w niewielkim spodeczku ultramarynę z bielą. Coś mu nie wyszło, bo podszedł do kominka i chlusnął w ogień zawartość naczynka, a potem skierował się do stołu i zaczął przygotowywać nową farbę. Przy bocznej ścianie, na wielkiej podporze stał duży obraz przedstawiający zdjęcie Jezusa z krzyża. Tylko na łokciu słaniającej się z bólu Maryi brakowało trochę barwy i malarz po dokładnym wymieszaniu składników zaczął ją nakładać pędzlem na deskę. Robił to powoli i delikatnie, jakby muskał dłonią pukle włosów kochanki, odchodził na kilka kroków i mierzył wzrokiem efekt swoich działań, po czym wracał i coś poprawiał. Obraz miał dziwny kształt z dodatkowym prostokątem wysuniętym ku górze, tak by zmieścił się na nim cały Pański krzyż. Rogier był pewien, że Wielka Gildia Kuszników będzie zadowolona, ale dla pewności umieścił w górnych rogach dzieła stylizowane maswerki w formie kusz, z cierniami w tle. Po nałożeniu niebieskiej farby na rękę matki Mesjasza i dodatkowym zaznaczeniu światłocieni na szatach, odłożył pędzel, stanął w szerokim rozkroku i z dumą patrzył na swoje dzieło. Odwzorował na nim postaci nieomal tego samego wzrostu, co realni ludzie, dodatkowo przydając im grozy i dramaturgii. Józef z Arymatei przytrzymuje martwe ciało Pana, a Maryja pada na ziemię powalona potwornością tego zdarzenia i niemal słychać szloch innych kobiet. Maria Magdalena załamała rozpaczliwie ręce, a św. Jan Ewangelista zagłębił się w czarnym smutku i chłonął bolesne chwile, by je potem właściwie odwzorować na papirusie. Yasmen natychmiast przypomniał sobie słowa z czwartej Ewangelii: Potem Józef z Arymatei, który był uczniem Jezusa, lecz krył się z tym z obawy przed Żydami, poprosił Piłata, aby mógł zabrać ciało Jezusa. a Piłat zezwolił. Poszedł więc i zabrał Jego ciało. Przybył również i Nikodem, ten, który po raz pierwszy przyszedł do Jezusa nocą, i przyniósł około stu funtów mieszaniny mirry i aloesu. Zabrali więc ciało Jezusa i owinęli je w płótna razem z wonnościami, stosownie do żydowskiego sposobu grzebania. A w miejscu, gdzie Go ukrzyżowano, był ogród, w ogrodzie zaś nowy grób, w którym jeszcze nie złożono nikogo. Tam to więc, ze względu na żydowski dzień Przygotowania, złożono Jezusa, bo grób znajdował się w pobliżu.[1] Rogier zawierzył Janowi i umieścił na głównej tablicy także Nikodema, nie mógł też pominąć Maryi, chociaż żadna z Ewangelii nie mówi o jej obecności podczas zdjęcia ciała Jezusa z krzyża. Obrazy znowu mignęły w świadomości Yasmena i zobaczył teraz dwóch uczniów, którzy zakradli się do pracowni mistrza i z lichtarzami świec uniesionymi ku górze, przyglądali się dziełu.

– Przerażający jest ten nowy obraz naszego dobroczyńcy – powiedział wyższy z nich – wszystko w nim takie prawdziwe…

– Mnie się nie podoba, bo Chrystus wygląda na nim jak zwiędły liść, a pozostałe osoby przypominają ludzi, których spotykam na ulicach Brukseli…– komentował drugi, niższy i nieco przysadzisty.

– Może o to chodziło panu mistrzowi… – zaperzył się pierwszy z nich.

Yasmen zauważył, że młodzieńcy zaczęli zmieniać się w mężczyzn w słusznym wieku, ubranych niezwykle wykwintnie. Teraz ich dystyngowana rozmowa była pochwałą obrazu:

 – O panie… o miłościwy władco… wiele widziałem dzieł w zamkach i muzeach, ale to jest zapewne najlepszy obraz w rezydencji królowej Marii – powiedział dworzanin – Powiem więcej… może to jest najlepszy obraz na świecie… żaden nie dorównuje mu w prawdzie wobec natury i pobożności…

Towarzyszący mężczyźnie bogato odziany i obwieszony biżuterią młodzian podszedł bliżej do tablic i kiwając potakująco głową rzekł:

 – Masz rację Vicente… to arcydzieło… Musimy je zdobyć, bo jego miejsce jest w naszej katolickiej Hiszpanii…

 – Jeśli książę Filip zwiąże swoje imię z tym przedstawieniem zyska wielką sławę w Europie… – perorował dworzanin – A jeśli jako król ofiaruje go jakiemuś klasztorowi, zyska obietnicę szczęścia w wieczności…

Yasmen jeszcze zobaczył jak dzieło mistrza Rogiera podąża na wielkim wozie w stronę zachodzącego słońca i wszystko raz jeszcze się rozmyło. Niebieski anioł spojrzał na niego wymownie, uśmiechnął się szerzej i pokiwał znacząco głową, jakby chciał potwierdzić, że ostatni wizja była właściwa. Ale niemal w tej samej chwili w myślach dowódcy pojawiła się inna postać, młodego mężczyzny w białej peruce, zasiadającego do klawesynu i grającego delikatną melodię w obliczu polskiej królowej Marii Kazimiery i jej licznych dzieci. Ten obraz był jak błysk flesza, bo natychmiast zmieniła się przestrzeń, a muzyk grał teraz dla dworzan króla Portugalii. Wiele osób rytmicznie poruszało stopami i dłońmi, a sam władca zdawał się śledzić w przestrzeni niewidoczne dla innych nuty. I ten obraz szybko zgasł, a w jego miejsce pojawił się wielki zamek  w Madrycie, widoczny najpierw z zewnątrz, a potem otwierający się jak pudełko czekoladek. W wielkiej złoconej sali, pełnej dworzan w wykwintnych strojach, siedzących rzeźbionych krzesłach, w obliczu władcy na tronie i jego rodziny, grała niewielka orkiestra, a przy klawesynie siedział ten sam, wysoki mężczyzna. Yasmen wpatrzył się w jego postać i zobaczył szczęśliwy dom w Neapolu, matkę podsuwającą mu smakowite kąski i ojca zasiadającego z nim do klawesynu i uczącego go jak na nim grać. Były też wspólne wyprawy nad morze, na stoki Wezuwiusza i na wieś, a wszędzie rozbrzmiewała radosna muzyka. Malec, a potem młodzieniec wsłuchiwał się w nią bez ustanku, a jego rodzic objaśniał jakich instrumentów używali muzycy, by wydobyć fascynujące dźwięki.

–  Tak Domenico, skrzypce płaczą najrzewniej… – mówił głaskając syna po głowie – ale klawesyn przydaje im tła i wzmacnia dźwięki…

– Alessandro nie zamęczaj go tymi opowieściami… – odezwała się piękna kobieta, odziana w gustownie dobrane szaty – Sam zdecyduje, co będzie robić w życiu…

– Ależ kochana Antonio, wszyscy w naszej rodzinie są muzykami i wierzę, że nasz syn tak samo zarobi na chleb…– odpowiedział ojciec. Dźwięki klawesynu zaczęły cichnąć, w myślach Yasmena klarowny obraz stracił swoją wyrazistość i znowu bystre oczy niebieskiego anioła wyraziły coś na kształt rozbawienia. Dowódca nie próbował więcej przeniknąć przeszłości pilota, jeszcze tylko mignęła mu w myślach ogromna równina i wielkie miasto otoczone murem, jeszcze ujrzał rycerza dumnie siedzącego na koniu i dającego oddziałom znak by ruszały do boju, aż jego świadomość ogarnęła nieprzenikliwa ciemność. Gdy wrócił ku niebieskiej rzeczywistości, zauważył, że jego oddział podążał do przodu za przewodnikiem, mijając wielkie filary, barwne stalaktyty i wyraźnie kierując się w stronę monstrualnej płaskiej skały, na środku której, w złotym kole, stał biały ołtarz, a przy nim lądowały inne oddziały anielskie.   

[1] J 19, 38–42

« Older entries

%d blogerów lubi to: