Prezydent Leon Barciszewski stał na wyniosłym wzgórzu i odprowadzał wzrokiem siwą czaplę, lecącą majestatycznie w stronę horyzontu. Myślał o tym jak dziwne i nieprzewidywalne bywają ludzkie losy i jak zagadkowe jest przeznaczenie. Jeszcze trzeciego września był w Bydgoszczy, skąd ruszał samochodem do Włocławka na naradę prezydentów miast, zwołaną przez wojewodę pomorskiego Władysława Raczkiewicza, a potem dalej ku wschodniej granicy odrodzonej Rzeczypospolitej. Teraz przed oczyma przesuwały mu się ruchome obrazy, jakby wypływające z głębokiego jaru, widoku miasteczka Zaleszczyki i wielkiego zakola Dniestru. Niby patrzył na czaplę przemierzającą siną przestrzeń i coraz bardziej oddalającą się od niego, ale widział też dynamiczne kadry ze swojego życia. Oto jako młodzieniec wyjeżdża do Berlina, gdzie jest ślusarzem w wielkiej fabryce, a jednocześnie działa w licznych towarzystwach polonijnych, zyskując coraz większy szacunek. Zaczyna redagować i wydawać gazety dla Polaków, prowadzić działalność charytatywną i zostaje członkiem banku Skarbona. Już wtedy doskonale poznał Niemców, nauczył się ich języka, a powołanie do armii pruskiej w 1915 roku pozwoliło mu zorientować się jakie są nastroje w niemieckim społeczeństwie i wojsku, od feldfebla do generała.
Na szczęście Skarbona wyreklamowała go od poboru i mógł zająć się działalnością dyplomatyczną, którą tak sobie cenił. Może byłby wciąż konsulem generalnym w Berlinie albo konsulem pierwszego stopnia w Essen, ale zbyt często wdawał się w awantury z Niemcami, nie godząc się na ich drapieżność w stosunku do Żydów i chęć zdobywania nowych ziem przy pomocy ognia i żelaza. Czapla zakręciła lekko w lewo i mijała właśnie jedyny most na rzece, prowadzący na półwysep, a on wpatrywał się też w swoje lata gnieźnieńskie, gdy był tam burmistrzem miasta i próbował przeprowadzić reformy komunalne. Dopiero za drugim razem wygrał wybory prezydenckie w Bydgoszczy i w 1932 roku został zaprzysiężony na urząd. Przypomniało mu się pierwsze przemówienie, kiedy to zapewniał pracowników magistratu, że nie będzie nadużywał władzy, gdyż jego i podwładnych przełożonym będzie tylko miasto. Ukochał je od samego początku, a choć jego aura, po wieloletniej dominacji pruskiej, miała coś z eklektyzmu berlińskiego, dostrzegał też jego głębokie zakorzenienie w historii Polski. Lubił wraz z żoną, synem i córką spacerować nabrzeżem Brdy, a potem siadać w kawiarni Bristol, popijać kawę z mlekiem i delektować się ciastkami z kremem.
Po dojściu Hitlera do władzy coraz niespokojniej patrzył ku zachodniej stronie Polski, bo wiedział, że wojna jest nieunikniona. Z uwagą śledził niemieckie gazety, a potem dyskutował w gronie światłych ludzi jakie kroki powinien podjąć jako włodarz wielkiego pomorskiego miasta. Czym innym były jednak chęci, a czym innym możliwości w dobie ogólnoświatowego kryzysu ekonomicznego. Trudne było też lawirowanie pomiędzy dwoma krzykliwymi ugrupowaniami politycznymi – sanacją i endecją i utrzymywanie w ryzach największych radykałów pośród ludności niemieckiej. Chciał działać dla dobra ludności, więc angażował się w budowę miejskiego szpitala i elektrowni na Jachcicach, umożliwiał modernizację wiodących przedsiębiorstw – „Kabla Polskiego”, „Karbidu Wielkopolskiego”, rzeźni miejskiej i „Bydgoskiego Lloyda”. Uśmiechnął się do swoich myśli i odwrócił do tyłu, gdzie przy czarnym samochodzie Fiat 508 stała jego żona, ubrana w skromną, granatową garsonkę, zwieńczoną czarnym lisem. Jeszcze raz spojrzał na majestatyczne zakole Dniestru, na ledwo już widoczną czaplę, która zniżyła lot i kierowała się ku gęstym zaroślom nadrzecznym, po czym ruszył w kierunku samochodu. Tuż przy nim zatrzymał się i zwrócił się do małżonki:
– Zosiu, hiobowe wieści dotarły do mnie wczoraj z Bydgoszczy… politykierzy oskarżają mnie o defraudację pieniędzy miejskich…
– Ciebie kochanie, najuczciwszego człowieka pod słońcem…? – zdziwiła się dama.
– Wiesz jacy oni zawsze byli swarliwi… Mój wyjazd stał się dla nich znakomitą okazją do artykułowania kłamliwych oskarżeń – Ciągnął prezydent – Ale to jeszcze nie byłoby najgorsze… zawsze radziłem sobie z pomówieniami…
– A cóż mogłoby być gorszego Leonku od szargania twojego dobrego imienia? Zdrowie i siły oddałeś temu miastu –oburzyła się kobieta.
– Losy jego mieszkańców… – odpowiedział Barciszewski i otarł łzę z kącika lewego oka – Straszne informacje o rozstrzelaniach, uwięzieniach i groźbach…
– Tyle dobrego zrobiłeś dla społeczności niemieckiej… tylu ich pracodawcom pomogłeś przetrwać po powrocie Pomorza do macierzy – lamentowała Zofia.
– To teraz nie ma najmniejszego znaczenia… – odrzekł Leon – Jest wojna sprowokowana przez tego drania Hitlera i niewinni ludzie zginęli przy kościele szwederowskim, miały też miejsce rozstrzelania na Rynku Piłsudskiego, tuż przy kościele…
– Co ty mówisz…? – prawie krzyknęła kobieta i załamała ręce.
– Tak, to prawda… – potwierdził – otrzymałem te informacje drogą radiową, od oficera, którego poznałem w Warszawie – Doprawdy nie wiem, co robić? Musimy wszakże podjąć jakąś decyzję…
Wsiedli do samochodu i ulokowali się na tylnym siedzeniu, on z lewej strony, ona z prawej. Gdy pojazd ruszył, odruchowo zbliżyli ku sobie ręce i poczuli ich ciepło – wszak zbliżał się mrok i nadciągał chłód, a kilka minut byli na dworze. Gdyby ktoś pozostał przy drodze, tuż przy koleinach wydrążonych przez koła ciężkiej limuzyny, ujrzałby jak raz po raz zanurza się ona w parowach, a potem wypływa ku górze, by w końcu długim zjazdem skierować się ku mostowi na Dnieprze, prowadzącym do centrum miasteczka. Zofia patrzyła na krajobraz za bocznym oknem i martwiła się tym, co powiedział jej mąż, tym bardziej, że ostatnio miała dziwne, symboliczne sny, związane z męką Chrystusa. W jej mózgu pojawiały się niezwykle realistyczne obrazy biczowania, dręczenia, chłostania i przybijania Jezusa do belek, ale ostatniej nocy sen był tak straszliwy, że aż przebudziła się z krzykiem. Śnił się jej Syn Boży wędrujący z krzyżem na Golgotę, popychany przez rzymskich żołnierzy, opluwany przez gapiów, upadający pod ciężarem i znowu pnący się w górę z masywnym drzewcem na plecach. W pewnym momencie zachwiał się na nogach i jeszcze raz upadł z impetem na ziemię, a Rzymianin doskoczył do niego i zaczął go bić dużym flagrum, zakończonym metalowymi kulkami i haczykami. Jej przebudzenie spowodował obraz twarzy skazańca, początkowo niewyraźny, ale potem zmieniający się w krwawe oblicze jej męża, ze szpiczastą bródką i prostymi wąsami nad górną wargą. Bicz straszliwie ranił jego bok i plecy, wyszarpywał kawałki mięsa z ramion i nóg.
– Nie mogę przestać myśleć o biednych obywatelach Bydgoszczy – odezwał się cicho.
– Zrobiłeś wszystko, co było w Twojej mocy… – uspakajała go czule, ale zimny pot pojawił się na jej czole, gdy usłyszała odpowiedź.
– Czuję, że zbliża się moja Golgota…