WSKRZESZENIE

To naprawdę przydarzyło mi się rok temu w Buenos Aires…

SKOK CZERWONEGO SMOKA (6)

Nankińska ulica

Następnego dnia w restauracji hotelowej jemy na śniadanie przysmażaną cukinię z ryżem i wychodzimy na ulicę, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Planujemy nim dojechać do Muzeum Ofiar Masakry Nankińskiej, dokonanej przez japońskich najeźdźców w 1937 roku. Jak zwykle mam lustrzankę firmy Canon zawieszoną na piersiach i fotografuję w biegu to, co wydaje mi się interesujące. Tym razem jestem zauroczony dynamizmem i kolorystyką nankińskiej ulicy, jak większość miast, w Chinach mającej przy długich ciągach platanów, po lewej i prawej stronie, wydzielone pasma dla motocykli, skuterów, pojazdów trzykołowych typu bum bum i rowerów. Od głównej drogi oddzielają je tylko metalowe płotki, a przy chodnikach stoją tysiące jednośladów, pozostawione na jakiś czas, póki właściciele nie wrócą z pracy, z urzędów lub sklepów. Staję przy krawężniku wydzielonego pasa i fotografuję ludzi, sunących ku mnie na wielokolorowych skuterach. Na niektórych z nich widać kobiety wiozące mężczyzn, zauważam też Chińczyków w średnim wieku, transportujących starszych członków rodzin i młodzieńców mknących na nowiutkich Yamahach, Suzuki, Kymco lub Hondach. Jedni jadący zerkają na mnie z ciekawością, inni przelotnie, ale większość manifestuje obojętność dla fotografującego ich dziwaka o europejskich rysach twarzy i sylwetce znacznie przerastającej gabaryty płci brzydkiej w tym kraju. Twarze i pojazdy migają w zawrotnym tempie i tylko czasem udaje mi się utrwalić w pamięci jakąś piękność lub kogoś charakterystycznego, dziwnie ubranego lub rozchełstanego. Patrzę na całą ulicę i z przyjemnością kontempluję charakterystyczne, biało-niebieskie chińskie autobusy z wyrazistymi wyświetlaczami, informującymi o kierunku jazdy i numerze linii. Jeździłem już takimi w Pekinie i dziwiło mnie, że nie są zatłoczone, ale może sekret tkwił w tym, że było ich tak wiele i kolejne kursy niemal nakładały się na siebie. Wraz z zielenią drzew, samochodami i reklamami na bilbordach stanowią one charakterystyczny element chińskich ulic i najczęściej poruszają się wolno, niczym jakieś monstrualne owady w sieci naturalnych ścieżek i tuneli. Pośród smogu i porannych mgieł są wyraziste i czyste, choć w środku różnie bywa, zapewne w zależności od tego na jakim poziomie kultury jest kierowca. Często miałem do czynienia w tym kraju z ludźmi, którzy myli okna domów, wystawy sklepowe i pojazdy dopiero wtedy, gdy im to nakazywano. Z drugiej strony wszędzie natkniemy się na zamiataczki i zamiataczy ulic w azjatyckich słomkowych kapeluszach, osoby zbierające śmieci do małych wózków i wywożące je do większych pojemników. Podążamy ulicą, przy której jest hotel aż do rozległego placu, przy którym ulokowano wejścia do metra. 

Siność i mglistość Nankinu

Wciąż nie wiem czy siność przestrzeni związana jest ze smogiem, czy raczej jest wynikiem porannego zamglenia i bliskości rzeki Jangcy, najdłuższej w Azji i mającej ogromne znaczenie dla wielu dziedzin Chin. Wszystko tutaj jest szare, stalowe, niebieskawe, a tylko światła uliczne są wyraziste, co generuje niezwykłą, kontrastową magię barwną. Nankin znacznie różni się od Pekinu i ma raczej niską zabudowę, choć z każdej strony zauważymy też nowe, wysokie budynki, wychylające się z mgieł i oparów. Wchodzimy do dużej arkady i ruchomymi schodami zjeżdżamy na peron kolei podziemnej, której budowę rozpoczęto dopiero w 2000 roku. Pierwszą linię o długości dwadzieścia dwa kilometry oddano do użytku pięć lat później, a w związku z organizacją Letnich Igrzysk Młodzieży zintensyfikowano prace, wykonano połączenie z lotniskiem Lukou, przekopano pierwszy tunel pod rzeką Jangcy o długości niemal cztery kilometry, ulokowany pięćdziesiąt osiem metrów poniżej powierzchni wody, a także połączono z miastem wielki dworzec kolei dużych prędkości. Siecią ruchomych schodów dotarliśmy wreszcie do właściwego miejsca, gdzie przez kilka minut czekaliśmy na przyjazd pociągu. W Chinach perony zabezpieczone są specjalnymi zasuwanymi drzwiami, które otwierają się dopiero po przyjeździe jednostek. Zapobiega to przestojom, związanym z ewentualnymi wypadkami i samobójstwami, a dodatkowo zabezpiecza osoby czekające na kolejny pociąg. Od razu widać, że stacje powstały niedawno, bo lśnią czystością, a wielkie tafle marmuru i glazury odbijają wszystko wielokrotnie, tworząc surrealistyczne amfilady prowadzące do tajemnych, nieistniejących przestrzeni. Po kilku minutach podjeżdżają nasze wagoniki i wsiadamy do nich, lokując się na plastikowych fotelach, umieszczonych w rzędach, przy ścianach pojazdów. Przyglądam się ludziom i widzę starszą kobietę przytulającą małą dziewczynkę w różowej sukience, wciąż obdarzającą ją czułymi pocałunkami. Prawie nie widać młodych ludzi rozmawiających ze sobą, bo wszyscy dzierżą w rękach telefony, przeglądają strony internetowe lub coś szepczą do nich. W roku 2015 wydało mi się to dziwaczne, a przecież to uzależnienie od tego środka komunikacji szybko dotrze także do Polski i stanie się rodzajem wielkiego nieszczęścia młodych ludzi. Moją uwagę przyciąga piękna dwudziestoletnia kobieta, ubrana w najlepsze ciuchy renomowanych światowych firm, dumnie dzierżąca na kolanach brązową torebkę Louisa Vuittona. Ma znakomicie zrobiony makijaż, wyrazistą, amarantową pomadkę na wargach, mocno pomalowane rzęsy i złote cienie na powiekach. Z taką zjawiskową urodą w innych czasach byłaby zapewne księżniczką albo cesarską konkubiną, choć i teraz pewnie dobrze sobie radzi. Zhao zauważa, że patrzę łakomie na tę piękność i żartuje, że nie można mieć wszystkich chińskich kobiet, nawet jeśli jest się przystojnym Europejczykiem. To dziwne, ale często w Chinach kobiety komplementują mężczyzn z zagranicy, choć jeden z moich polskich kolegów, który poślubił Chinkę, powiedział mi, że w narzeczeństwie są słodkie jak miód, a potem stają się ostre jak papryczki chili. Uśmiecham się do przyjaciółki i odwracam głowę od młodej piękności ku elektronicznemu wykazowi kolejnych przystanków na ścianie. Małe czerwone światełko wskazuje, że wysiądziemy już na następnej stacji, ale tym razem dystans jest nieco dłuższy i drzwi otwierają się dopiero po ośmiu minutach. Znowu wstępujemy na ruchome schody i już po chwili jesteśmy na kolejnym, jakże rozległym placu.       

Rzeźby przy muzeum masakry nankińskiej

W roku 1937 Nankin był stolicą Republiki Chińskiej, rządzoną przez Kuomintang, znakomicie się rozwijającą i tętniącą życiem. Po przegranej bitwie o miasto, Cesarska Armia Japońska, pod wodzą generała Iwane Matsuiego, wkroczyła do centrum i zaczęła grabić sklepy, mordować ludność i gwałcić kobiety. Niewielkiej postury generał, który po II wojnie światowej został uznany za zbrodniarza wojennego[1], dał przyzwolenie na te okrucieństwa i przez cały czas je dozorował. Szacuje się, że zginęło wtedy trzysta tysięcy ludzi, miasto zostało doszczętnie splądrowane, a japońscy żołnierze zachowywali się jak bestie w ludzkich ciałach. Urządzali zawody w ścinaniu głów Chińczyków, popisywali się ćwiczeniami bagnetowymi z użyciem żywych więźniów, a także zakopywali ich żywcem w ziemi. Okrutnie gwałcono zbiorowo kobiety i dziewczynki i nie oszczędzono nawet staruszek i zakonnic, a potem dokonywano na nich bestialskich mordów. Na ulicach i placach pełno było trupów, wiele ciał unosiło się też na wodach rzecznych i wszędzie czuć było straszliwy fetor. Memoriał upamiętniający te straszliwe wydarzenia władze miejskie Nankinu zbudowały w 1985 roku, korzystając też z pomocy Towarzystwa Przyjaźni Japońsko-Chińskiej, które przekazało sporo artefaktów i ufundowało ogród znajdujący się w obrębie muzeum. Muzeum zajmuje około dwadzieścia osiem tysięcy metrów kwadratowych, w tym około trzy tysiące metrów powierzchni użytkowej budynków. Zbliżamy się do głównego wejścia, po drodze kontemplując dramatyczne rzeźby z brązu, przedstawiające ofiary rzezi, a najbardziej chwytają mnie za serce przedstawienia maltretowanych kobiet i płaczących dzieci, nie rozumiejących co się wokół nich dzieje. Obok eksponatów plenerowych w jednej z sal znajdują się odsłonięte autentyczne szczątki szkieletowe ofiar[2], a w innej zobaczyć można historyczne dokumenty i fotografie. Rozłączam się z Zhao Si i resztą grupy i w samotności kontempluję wyświetlane na ekranach filmy, fotografie katowanych ofiar, a dłużej przystaję przed zdjęciem młodej dziewczyny, z krótkim mieczem wbitym w pochwę. W mojej głowie zaczyna kiełkować myśl o napisaniu książki o największych zbrodniach w dziejach ludzkości, wszak byłem też w obozie Auschwitz, Stutthofie, a także w erywańskim muzeum poświęconym masakrze Ormian, dokonanej prze Turków w latach 1915–1917[3]. Ten zbiór musi się składać z narracji dzieci, które były świadkami największych zbrodni w dziejach ludzkości i musiały zmierzyć się z niewyobrażalną wprost traumą utraty bezpieczeństwa i miłości rodzicielskiej. W przyszłości będzie mi jeszcze dane zwiedzić Muzeum Holocaustu Żydowskiego w Waszyngtonie, dzielnicę Soveto w Johannesburgu, slumsy w Nairobi i w Medellin i narastać będą w moich archiwach materiały do książki pt. Ślepia bestii. Teraz przechodząc w tłumie Chińczyków z sali do sali, przyglądam się eksponowanym narzędziom zbrodni i wielkim fotografiom brzegów Jangcy z lat trzydziestych dwudziestego wieku, pełnych bezwładnych, martwych ciał. W mojej świadomości pojawia się zarys opowiadania o małej dziewczynce o mlecznym imieniu Mały Skarb, która w grudniu 1937 roku budzi się rano szczęśliwa, promienna, otoczona miłością, a potem staje się świadkiem i ofiarą potwornej zbrodni. 

Przystaję przy fotografii japońskiego oprawcy i studiuję jego pełne grozy oczy, w których czai się zło i nienawiść. To są ślepia jak z popiołu, jak ze spalonego drewna, wpatrujące się w mrok, połyskujące metalicznie, odbijające krwawą poświatę – skupione na ofierze, podążające za każdym jej ruchem. Czujne, nienawistne, czekające na znak, ledwie widzialne mgnienie, gotowe śledzić niewinne dłonie, stopy, czekające na miejscu ataku. Bezlitosne i chciwe, szukające nieustannie słabego bytu, skupione na każdym geście, każdym błysku, każdej bieli i każdym lśnieniu. Nieustannie sondujące mrok, gotowe uchwycić impuls, ulotny znak, łaknące wiotkiej łydki, delikatnej twarzy, geometrii ud i stóp. Odwieczne jak skały i lody, czarne jak kosmos, zimne jak kamienie na dnie górskiej rzeki, zastygłe w martwym bezruchu odwiecznego umierania. Świadome swego zła, ślepia połyskujące wyraziście w obliczu mordu i gwałtu, zbrodni niewinnych istot, cierpienia nie do wyrażenia i bólu przeszywającego trzewia. Pragnące kolejnych żertw, skupione na ruchach i gestach oprawców, czekające na błędy uciekających i moment schwytania bytów w niewidzialną sieć. To są oczy bestii ryczących przeraźliwie w niesłyszalnym zakresie, skąpane we łzach, pragnące pić krew, szarpać ciała, niszczyć kształty, gasić dźwięki, zamykać wymiary. Nic nie zdoła ich powstrzymać, nikomu nie uda się ich przebić, były, są i będą zawsze, rosnące w siłę, potężniejące w tle wojennej pożogi i lejącej się niewinnej krwi. Śledzące uniesione miecze i kule mknące ku ciałom, skupione na ostrzu gilotyny, sznurze szubienicy, bombie zrzuconej z samolotu, na pociskach wystrzelonych z dział i czołgów, na sunących ku niebu rakietach. Ślepia odprowadzające rozpalony metal mknący w dal i zabijający po drodze istnienia, nicujący świadomość po świadomości, odbierający oddech i czucie w dłoniach. Nie przymykające się nigdy, bystre jak ślepia lamparta, skupione, ekstatyczne w obliczu tortur i tragedii, szaleństw siepaczy i wydających rozkazy oficerów, generałów, polityków. Niewidzialne pośród ludzkich wymiarów, istniejące w nicości, wtopione w lodowatą czerń odwiecznej nocy, w bezlitosny mróz dalekich przestrzeni, prześwitujące przez zasłony dnia, odradzające się w oczach morderców i synów wyrodnych, katów i strażników lochów. Pewne siebie pewnością astralnych tragedii, kruszenia się kształtów, monstrualnych zderzeń, nieprzewidzianych eksplozji i wyrzutów rozżarzonej magmy, wpatrzone w kruchość istnienia i wciąż pragnące zobaczyć jego dramatyczny koniec. Przyczajone w ukryciu, kochające cień i mrok, nienasycone w obliczu krzywdy, wycofujące się w pustkę w obliczu światła i zawsze wracające ku gęstym mrokom. Ruchliwe jak sierść lamparta, skóra żmii, odnóża skolopendry, przechodzące z ciała do ciała zabójców i dręczycieli, umierające w obliczu dobra, odradzające się we wściekłości i kłamstwie. I wciąż, wciąż łaknące przelanej krwi, rozkoszujące się jej smakiem, krzykiem przerażenia, bólem nie do wyobrażenia i umieraniem w męczarniach.

Pomnik Iris Chang przy muzeum

W salach muzeum panuje półmrok współgrający z tematyką kolejnych ekspozycji, ale znowu łączymy się w niewielką grupkę i już kierujemy się do ogrodu i na dziedziniec, gdzie ostre światło wydaje się absurdalne, niestosowne, zbyt jaskrawe w tych przestrzeniach. Przy ścianie mniejszego budynku upamiętniającego zbrodnie Japończyków ustawiono pomnik z brązu amerykańskiej aktywistki, dziennikarki i pisarki Iris Chang (1968 –2004), córki małżeństwa profesorskiego z Uniwersytetu w Princeton, która napisała bestsellerową książkę pt. Rzeź Nankinu. Chińczycy uznali jej wielkość i nie wahali się umieścić jej monumentu w przestrzeniach nankińskiego memoriału, widząc w niej ostatnią ofiarę masakry. Wspaniale rozwijająca się kariera tej wiotkiej kobiety uległa załamaniu, gdy po napisaniu książki autorka nagle popadła w depresję. Nie mogła zapomnieć tragedii trzystu tysięcy ludzi w Nankinie i stale przed oczyma miała straszliwe sceny, utrwalone na filmach i zdjęciach. Prawdopodobnie Chang została też poddana tajnym działaniom CIA, gdy zaczęła pracować nad swoją czwartą książką o Bataańskim Marszu Śmierci[4] i odważnie promowała obywateli chińskich w USA. Trudno powiedzieć czym się naraziła amerykańskim politykierom, ale można przypuszczać, że chciała w krytycznym świetle ukazać interwencyjne zaniechania rządu podczas II wojny światowej. Finał jej życia był tragiczny, bo kobieta popełniła samobójstwo, strzelając sobie w usta z rewolweru. Znaleziono ją w samochodzie, na wiejskiej drodze na południe od Los Gatos w Kalifornii, a potem odkryto też trzy listy, adresowane do ludzkości, która zostanie po jej odejściu. Możemy zatem założyć, że Iris Chang planowała odebrać sobie życie, choć okoliczności śmierci i owo nagłe pogorszenie stanu zdrowia jest bardzo podejrzane. Pisarka oskarżała potężną tajną organizację, która ją śledziła i przyczyniła się do nawracających napadów lęku – pisała: Kiedy wierzysz, że masz przyszłość, myślisz w kategoriach pokoleń i lat. Kiedy tego nie robisz, żyjesz nie tylko z dnia na dzień — ale z minuty na minutę. Te minuty zatrzymały się nagle 9 listopada 2004 roku i nigdy nie dowiemy się czy ktoś postronny dopomógł Chang zejść z tego świata. Moi chińscy przyjaciele, zebrani przy jej pomniku nankińskim, komentowali jednoznacznie tę sytuację, oskarżając amerykańskie tajne służby o dokonanie zbrodni na anielskiej istocie, która chciała odsłonić całą prawdę o męczarniach amerykańskich i filipińskich żołnierzy. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, bo moja wiedza o pisarce i jej losach była zbyt mała i dopiero w przyszłości miałem przeczytać jej słynne dzieło, wydane w Polsce dopiero w roku 2013. Na razie stałem przy pomniku, przysłuchiwałem się komentarzom i ze zdumieniem stwierdziłem, że pan Liu, nasz prawdopodobny chiński „opiekun” strzyże uszami i chłonie każde słowo. W pewnym momencie przychylił się do mnie i zapytał jakie jest moje zdanie na temat tajnych służb w różnych krajach, ale czujna Zhao Si pociągnęła mnie za rękę, proponując bym jej zrobił zdjęcie na tle memoriału. Gdy się oddaliliśmy mrugnęła okiem i przywołała sentencję z dzieła Konfucjusza: Człowiek szlachetny jest pewny siebie, lecz nieskory do współzawodnictwa, obraca się w towarzystwie, lecz nie bierze niczyjej strony.[5] Trochę mi to zapachniało oportunizmem, którego nie mogła zaakceptować Iris Chang, ale uśmiechnąłem się nieznacznie i zrobiłem portretowe zdjęcie koleżance. Przy wyjściu z muzeum nie wiadomo skąd i dlaczego, czekał na nas jeden ze znajomych pana Liu, który zaprosił nas na obiad w najlepszej restauracji, z widokiem na nankińskie mury obronne i obiekty olimpijskie za nimi.  

[1] Po procesie w 1948 roku, natychmiast powieszono go w tokijskim więzieniu Sugamo. Miał wtedy siedemdziesiąt lat i wyglądał komicznie bez munduru i dystynkcji..

[2] To miejsce w Nankinie nazywa się Jamą Dziesięciu Tysięcy Trupów lub Masowym Grobem (万人坑).

[3] Choć ta rzeź jest drugą po Holocauście najlepiej udokumentowaną i opisaną, wciąż pozostaje na obrzeżach pamięci ludzkości. Masakra, którą zainicjował wielki wezyr Imperium Osmańskiego Talaat Pasza, pochłonęła półtora miliona ofiar i była pierwszą w dwudziestym wieku zbrodnią na tak wielką skalę.

[4] Była to przymusowa ewakuacja około 76–78 tys. jeńców wojennych, przeprowadzona przez Cesarską Armię Japońską w kwietniu 1942 roku, w czasie wojny na Pacyfiku, po kapitulacji amerykańsko-filipińskiego garnizonu na półwyspie Bataan. Japońscy żołnierze zmuszali osłabionych jeńców amerykańskich i filipińskich do wyczerpującego marszu w upale, a tych, którzy nie wytrzymali, mordowali bez litości. Szacuje się, że w trakcie „marszu śmierci” zginęło około 500–1000 Amerykanów i nawet do 10 tysięcy Filipińczyków. Tysiące innych zmarło wkrótce po dotarciu do punktu docelowego w O’Donnell.

[5] Por. Konfucjusz, Dialogi XV, w. 21, Warszawa 2008, s. 484.

DAWNA KOLEKCJA (9)

W związku ze śmiercią Edsona Arantesa do Nascimento, czyli Pelego, przypomniałem sobie historię brazylijskiego znaczka pocztowego, którego właścicielem był mój kolega szkolny Jurek Kowalski. Przedstawiał wydarzenie z 19 listopada 1969 roku, kiedy to najwspanialszy napastnik Santosu strzelił bramkę drużynie Vasco da Gama, a potem z ogromną radością skoczył w górę. Był to dokładnie tysięczny gol Brazylijczyka i został specjalnie uhonorowany przez bramkarza drużyny przeciwnej, który miał pod swoją bluzą koszulkę ze specjalnym jubileuszowym napisem. Jurek mieszkał na naszym osiedlu i byłem wtedy w mieszkaniu jego rodziców razem z Witkiem Hryncewiczem, ówczesnym geniuszem klasowym. Długo przyglądaliśmy się znaczkowi i próbowaliśmy wysondować kolegę, czy byłby skłonny wymienić go na równie ciekawe walory lub cokolwiek innego, ale nie było o tym mowy. Najcenniejszy papierek w kolekcji przyjaciela był jego wielkim skarbem, który pokazywał tylko wąskiej grupie rówieśniczej. Przedstawiał piłkarza w charakterystycznej żółtej koszulce z numerem dziesięć i niebieskich spodenkach, a także zarysy stadionu i bramki z piłką w siatce. To był czas naszych częstych wspólnych meczów na boisku szkolnym, gdy walczyliśmy z sąsiednią klasą albo nawet całą dzielnicą. Zwykle w tamtych dniach stawałem między słupkami i zdarzało się, że broniłem jak natchniony, a moi koledzy znakomicie grali w polu. Mieliśmy wtedy wspaniałych polskich idoli piłkarskich, ale Pele był dla nas niekwestionowanym królem futbolu, a jego akcje, które pokazywano czasami w telewizji, urastały do rangi cudownych zdarzeń piłkarskich. Nie oglądałem na żywo żadnego meczu tego magika sportu, bo gdy zdobywał swój pierwszy tytuł Mistrza Świata, dopiero rodziłem się w małym domku przy ulicy Szubińskiej 33 w Bydgoszczy. Z kolei w 1962 roku miałem tylko cztery lata i zdaję się nie było jeszcze wtedy telewizora w naszym skromnym mieszkaniu. Potem w roku 1974, gdy Brazylia wygrała trzeci najważniejszy puchar w świecie piłkarskim, rozgrywała się moja gorąca miłość do dziewczyny, poznanej w szkole średniej i większość czasu z nią spędzałem, poświęcając nawet takie wielkie wydarzenia jak mistrzostwa świata. Dopiero po latach przyjrzałem się w Internecie i na platformach telewizyjnych akcjom Pelego, jakże szybkiego, sprytnego i innowacyjnego zawodnika. Potrafił dokonywać cudów, miał wspaniałą „kiwkę”, a nade wszystko kosmiczne przyspieszenie, które „włączał”, gdy zbliżał się do pola karnego, ogrywając nawet najlepszych światowych obrońców. Także znakomici bramkarze kapitulowali po jego strzałach z daleka, które były niezwykle silne i świetnie mierzone w „okienka” lub dolne rogi. Gdy rozgrywaliśmy mecze przy naszej szkole, albo podczas miejskich turniejów juniorskich, mieliśmy na sobie jakieś przygodne koszulki i spodenki, bo przecież daleko jeszcze było do powszechnej sprzedaży strojów klubowych lub narodowych. Gdyby to było wtedy możliwe, zapewne niektórzy z nas występowaliby w żółtych koszulkach z dziesiątką, tak jak teraz młodzi ludzie zakładają stroje współczesnych gwiazd futbolu. Dzisiaj, żegnając Pelego, oddaję mu hołd jako ważnej części mojego sportowego życiorysu, a choć w bydgoskich drużynach, w których potem grałem (Zawisza i Polonia) zawsze byłem bramkarzem, ceniłem go jak inni koledzy. Zdaję się wtedy też obejrzałem mecz jego amerykańskiego klubu New York Kosmos i byłem zachwycony grą oraz oprawą widowiska.

POWIEW HISTORII

W jednym z bydgoskich bookcrossingów znalazłem sześć tomów wydania Historii powszechnej Trzaski, Everta i Michalskiego, którą opublikowano w latach 1934–1937. Zaniosłem tam zatem nieco swoich książek i wymieniłem na tę niegdyś luksusową edycję. Wyczytałem na stronach redakcyjnych, że drukowano ją czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie i dodatkowo wyposażono w wiele ilustracji, map oraz kilkadziesiąt tablic czarno-białych i wielobarwnych. Tomy wydano w twardych, wiśniowych oprawach, z tworzywa imitującego skórę i opatrzono charakterystycznym godłem oficyny, w dolnej części grzbietu. W latach trzydziestych dwudziestego wieku musiało to być bardzo pożądane wydawnictwo, dające wyobrażenie o najważniejszych wydarzeniach historycznych i osiągnięciach ludzkości przed II wojną światową. Obecnie te artykuły i hasła w większości się zdezaktualizowały, a w częściach geograficznych brakuje informacji o najważniejszych odkryciach i ustaleniach, które miały miejsce w latach późniejszych. Porażające są też błędy zespołu opracowującego tomy, pracującego w czasach, gdy daleko jeszcze było do Internetu i powszechnej dostępności informacji. Jakkolwiek by jednak nie traktować tej publikacji, będącej wyciągiem z Wielkiej historii powszechnej tego zasłużonego dla kultury polskiej wydawnictwa, warto było zapoznać się z kolejnymi tomami, a potem odstawić je z powrotem na półki bookcrossingowe. Kiedyś mi się wydawało, że będę gromadził książki w nieskończoność, ale teraz już wiem, że muszę zmniejszać moje zbiory, bo nie przecisnę się z nimi przez ucho igielne ostatniego dnia. Nie mogę też sprawić kłopotu żonie, dzieciom i znajomym, którzy też nie mają miejsca na tak wielkie biblioteki. Z bólem serca zacznę od likwidowania opracowań na temat pisarzy, którymi się zajmowałem i którym niebawem poświęcę nowe wersje potężnych monografii.

Wertując kolejne tomy Historii powszechnej nieoczekiwanie poczułem powiew historii, gdyż znalazłem w nich niezwykłe skrawki papieru, którymi ktoś zaznaczył ważne dla niego miejsca. Najpierw zauważyłem fragment winiety nazistowskiego dziennika „Ostdeuchen Beobachter” (Wschodnioniemiecki Obserwator), mutacji wcześniej ukazującego się pisma „Völkischer Beobachter”. Najpierw to był tygodnik, własność Hitlera, który uczynił z niego organ bojowy partii nazistowskiej. Od 1923 roku zaczął ukazywać się codziennie, aż do puczu monachijskiego, kiedy to jego właściciel trafił do więzienia i tytuł zamknięto. Wznowienie nastąpiło w 1925 roku, po wyjściu Hitlera na wolność i jego ranga zaczęła rosnąć, tak, że z czasem stał się symbolem niemieckiej narodowosocjalistycznej propagandy. Drukowano go w wydawnictwach Franz-Eher-Verlag i Münchner Buchgewerbehaus M. Müller & Sohn aż do 30 kwietnia 1945 roku, kiedy to ukazał się jego ostatni numer. Znaleziony przeze mnie fragment winiety pochodził z 23 czerwca 1942 roku, a cząstka artykułu świadczyła o tym, że na pierwszej stronie relacjonowano sukcesy armii Erwina Rommla w Afryce, brawurowo atakującej wojska osi antynazistowskiej. Tobruk poddał się wtedy po siedmiu dniach, a niemiecki generał zyskał przydomek „Lis pustyni”. Patrząc na ten skrawek gazety pomyślałem o tysiącach żołnierzy, którzy zginęli wtedy w Libii i o bezduszności Hitlera, realizującego chore pomysły imperialistyczne. Dodatkowo zamyśliłem się nad dwudziestym wiekiem i moim pojawieniem się dopiero w 1958 roku. Na razie – w 1942 roku – moja mama miała dwa latka i bawiła się w piasku przy domu na ulicy Strzeleckiej w Bydgoszczy, a mój tata miał lat osiem i pracował ciężko na polu ojca w Wielkopolsce. Dokumentują to czarno-białe, pogniecione fotografie, które zachowały się w archiwach rodzinnych i zostały mi przekazane do digitalizacji. W roku 1942 ktoś oderwał kawałek pierwszej strony starej strony gazety i wsunął między karty grubej książki i zapewne czynił tak często, bo w kolejnych tomach zachowały się inne skrawki. Myślę, że mole książkowe mają wiele takich doświadczeń, a w bibliotekach świata znajdziemy ogromne ilości ulotnych świadectw czasu i ludzkiego działania. To znakomity pomysł na powieść – jakiś bohater znajduje coś w książkach i zaczyna podążać tropem znaleziska, dodając kolejne elementy jakiejś intrygi. Poniekąd tak czynię w tym wpisie, zaczynając od części winiety „Ostdeuchen Beobachter” i podążając torem wiadomości znalezionych w necie.

Wskazywane wyżej tomy Trzaski, Everta i Michalskiego związane były z Bydgoszczą, o czym świadczą dwa kolejne znaleziska. Pierwsze z nich, to fragment okólnika pochodzący z 24 listopada 1941 roku: Rundschreiben! An die Baufūhrer, Poliere, Lagerverwalter und Bauschsreiber! (Okólnik! Do brygadzistów, majstrów, kierowników magazynów i pracowników budowlanych!). Ktoś na początku lat czterdziestych i w trzecim roku okupacji odciął od kartki urzędowego maszynopisu górną część i umieścił ją w tomie jako zakładkę. Nagłówek z nazwiskiem rzuca nieco światła na to, kim mógł być właściciel książek, bo pojawia się on w licznych dokumentach historycznych, niestety często w niechlubnych sytuacjach. Mowa o Richardzie Mielkie, właścicielu firmy budowlanej Bau und Holzindustrie, której główna siedziba mieściła się w domu numer 22, przy ówczesnej ulicy Alberta Forstera. To obecnie znane miejsce w Bydgoszczy – Dworcowa 22, gdzie mieści się popularna pizzeria Ambar. W czasie okupacji rezydował tam człowiek, który podjął się rozbiórki kościoła pojezuickiego pod wezwaniem św. Ignacego Loyoli. Był on właścicielem firmy Hoch und Tiefbau Holzidustrie, która rozebrała to, co pozostało ze świątyni po eksplozjach dynamitu, dodatkowo niwelując także sąsiednie domy przy niej. Według zachowanego kosztorysu Mielke zażądał za te prace od gminy miejskiej 25 tysięcy 391 marek, a zarządcy miasta przejęli też cegły do powtórnego wykorzystania. Niemiecki przedsiębiorca był bardzo sprawny, bo rozbiórka i sprzątanie trwały tylko od lutego do kwietnia 1940 roku. Mielkie wykonywał swoje prace, gdy właściwe rozkazy wydali Gauleiter Forster i nadburmistrz Brombergu Werner Kampe. Pierwszy z nich był patronem ulicy, przy której mieszkał właściciel firmy i 28 lutego 1952 roku został stracony za zbrodnie wojenne w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Z kolei wykonawca jego rozkazów i kat Bydgoszczy, ukrywał się w sowieckiej strefie okupacyjnej Niemiec, a potem przedostał się do RFN-u i zmarł dopiero w 1974 roku w Hannowerze. Polskiemu reporterowi Krzysztofowi Kąkolewskiemu, który go odszukał i poprosił o wywiad, powiedział: O czasach wojny najlepiej niech pan zapomni…

Także trzecie znalezisko z tomów Historii powszechnej związane jest z Bydgoszczą – niewielka, prostokątna karteczka reklamowa introligatorni Karola Górala, mieszczącej się przy ulicy Krasińskiego 4. To także znane miejsce w naszym mieście, tuż za kamienicą narożną ulicy Gdańskiej i wielu mieszkańców przechodziło tamtędy przed wojną, zmierzając ku cmentarzowi ewangelickiemu w obecnym Parku Ludowym. Nie udało mi się znaleźć szerszych informacji o tym zakładzie i jego właścicielu, ale nazwisko Góral zaistniało w moim życiu, gdy zacząłem trenować piłkę nożną w Polonii Bydgoszcz. Wtedy moim trenerem był Jan Góral, znany niegdyś w Bydgoszczy piłkarz i doskonale zapamiętałem jak dawał mi w kość podczas treningów bramkarskich. Nie potrafię powiedzieć czy był spokrewniony z przedwojennym introligatorem, czy też nie, i może któryś z czytelników mojego bloga dopowie coś w tej sprawie.

OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH (1)

O prozie Mo Yana

Mo Yan (莫言) urodził się jako Guan Moye 17 lutego 1955 roku we wschodniochińskim powiecie Gaomi, wchodzącym w skład prowincji Szantung. Już w czasach rewolucji kulturalnej musiał podjąć pracę w tłoczni oleju, gdzie miał do czynienia z wieloma prostymi ludźmi, których potem portretował w swoich powieściach, opowiadaniach i wspomnieniach. W wieku dwudziestu lat wstąpił do Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, gdzie pełnił funkcje kancelisty, instruktora politycznego i oficera propagandowego. Pisać zaczął w 1981 roku, a już trzy lata później został wykładowcą na wydziale literatury w szkole wojskowej i uzyskał doktorat za pracę o twórczości najwybitniejszego chińskiego pisarza współczesnego Lu Xuna. Debiutował w roku 1981 opowiadaniem Rzęsisty deszcz w wiosenną noc i właśnie wtedy zaczął łączyć swoje dalsze losy z profesjonalnym pisarstwem. W tym celu 1984 roku rozpoczął też studia na wydziale literatury w Wyższej Szkole Artystycznej, a rok później wydał pierwszą powieść pt. Przezroczysta marchewka. Spożytkował w niej swoje bolesne doświadczenia robotnika dziecięcego i stworzył przygnębiający obraz życia na chińskiej wsi w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Obecnie dorobek pisarza jest ogromny, a jego kolejne wielkie powieści są nieustannie analizowane przez krytyków chińskich i międzynarodowych. W uniwersytetach powstają tysiące prac magisterskich i doktorskich na temat jego twórczości, a poważne dzienniki zamieszczają opinie, w których porównuje się go do Faulknera i Marqueza („Washington Post”), wskazuje jego światową klasę pisarską („New York Times”) i monumentalizm utworów („AsianWeek”). Od wielu lat Mo Yan kandydował do Literackiej Nagrody Nobla, ale po przyznaniu jej w 2000 roku chińskiemu dramaturgowi i powieściopisarzowi Gao Xingjianowi, nie spodziewano się, że autor Klanu czerwonego sorga otrzyma ją już po dwunastu latach. Niewątpliwie przyczynił się do tego film nakręcony przez Zhanga Yimou, nagrodzony na festiwalu w Berlinie Złotym Niedźwiedziem. (1988). To było wielkie ogólnoświatowe rozpropagowanie twórczości pisarza, którego zaczęto masowo przekładać, w tym na najważniejsze języki światowe. Szybko zauważono też jego niezwykłą wrażliwość pisarską, ostrość refleksji, niepowtarzalność stylu, dosadność językową, dzikość wyobraźni i majestat narracji. Przełożyło się to na prawdziwy deszcz chińskich i międzynarodowych nagród literackich, między innymi we Francji, we Włoszech, w Japonii i na Tajwanie, a także na ogromny sukces komercyjny.     

Wręczenie Nagrody Nobla – Sztokholm 2012

Proza Mo Yana ma charakter pulsacyjny, zataczający szerokie kręgi i stale penetrujący kontrapunktowe rzeczywistości. Pisarz nieustannie zagęszcza opisy, wprowadzając subtelne porównania i dopowiedzenia, nawroty, spojrzenia z góry i wybiegnięcia ku przyszłości. Wielowarstwowość i symbolizm jego powieści kojarzyć się mogą z tryptykiem Hieronima Boscha Ogród rozkoszy ziemskich, tyle w nich szczegółów, tyle przeciwstawnych ujęć i metaforycznych nawiązań. To katalog typów ludzkich i ich drapieżnych zachowań, rejestr wynaturzeń i nagłych uniesień, lista historycznych deprawacji i nieustannego dążenia cierpiących jednostek ku światłu i przestrzeniom spokoju, ciszy, zamknięcia konfliktów. Prześwietlając ludzkie charaktery, przypatrując się przywódcom i szeregowym wykonawcom ich zbrodniczych decyzji, autor wnika głęboko w ludzką naturę, odziera ją z upiększeń i odkrywa zwierzęce instynkty, popychające jednostki do morderczych ataków. Jego powieści dają wiedzę o współczesnych Chinach, ale też mają walor uniwersalny i prezentują zdarzenia i typy ludzkie dobrze znane z kart historii. Jego kreacje japońskich i chińskich morderców przypominają przedstawienia zbrodniarzy nazistowskich i stalinowskich w prozie europejskiej, ale też zyskują walor egzotyki i kulturowej odmienności. Podobnie jest z ich ofiarami i dziwakami, którzy nie są ozdobnikami fabularnymi, a raczej jeszcze jednym potwierdzeniem, że natura ludzka może generować profile diabelskie i anielskie zarazem, a także tajemnicze postaci lokujące się pomiędzy nimi. Zdumiewająca jest dynamika kolejnych opowieści, jakby stale mutujących i poszukujących odpowiednich opisów dla tego, co pisarz kiedyś przeżył i twórczo zmodyfikował w swoich utworach. Czytelnik szybko zauważy tę skłonność i podąży za tokiem narracji, z jej meandrami i rekapitulacjami, z pędem wręcz niewyobrażalnym, z symboliczną dynamiką, jak ze wskazanego wyżej tryptyku Boscha. Mo Yan prześwietla ludzkie byty i umieszcza je w konkretnej topografii miasta na prawach powiatu Gaomi, gdzie do dzisiaj zachowało się jego domostwo i żyją członkowie rodziny. Wielu spośród nich stało się protoplastami postaci powieściowych, a i losy samego pisarza są często multiplikowane w wykreowanych charakterach. Użyteczny tutaj staje się kwiecisty styl i poetyckie porównania, ale czasem wręcz porażające są opisy wyprane z dodatkowych dopowiedzeń i upiększeń, biorące wszystko, co najlepsze z osiągnięć realizmu pisarskiego wielu przestrzeni geograficznych. Autor posiadł niezwykłe wyczucie słowa i rozumienie złożonych konstrukcji prozatorskich i tak za każdym razem moderuje opowieść, że czytelnik dosłownie tonie w morzu szczegółów, wyodrębnionych detali, barw i dźwięków, zapachów i wrażeń dotykowych. Krytycy, by okiełznać jakoś te gęstości, przywołują realizm magiczny Gabriela Garcii Marqueza, ale przecież takie porównania mają tylko charakter doraźny, użytkowy, daleki od rzeczywistych głębi próz Mo Yana. Domagają się one opisu źródłowego, z licznymi odniesieniami do kultury chińskiej, w której od tysiącleci zbrodnia graniczyła z delikatnością porcelany, a cierpienie ludzkie z wykwintnymi przedstawieniami żurawi mandżurskich na białym jedwabiu lub papierze. Te powieści przywołują konkretne zdarzenia z czasów konfliktu z Japonią i zderzenia komunistów Ma Zedonga z Kuomintangiem Czang Kaj-szeka, ale w gruncie rzeczy są syntezą wielu wieków mrocznej i chwalebnej historii Państwa Środka, pogłosem batalii z czasów dynastii Han i Trzech Królestw oraz najbardziej wojowniczych okresów – Qin, Tang, Song i Ming.

Spotkanie autora eseju z Mo Yanem – Pekin 2017
Foto Zhao Si

Migotliwość tej prozy da się porównać z grą świateł na wodzie, z pojawiającymi się na niej szerokimi wstęgami światła słonecznego lub księżycowego. Czasem jednak zapada zmrok i gęsta ciemność spowija wszystko, powołując do istnienia ludzkie demony i postaci mityczne. To z kolei daje autorowi możliwość wprowadzenia do poszczególnych dzieł przestrzeni magicznych, tak charakterystycznych dla kultury Chin, w której roi się od smoków, gryfów i feniksów. Oczywiście najważniejsza dla Mo Yana jest jednak warstwa realistyczna, opis rzeczywistości, w której bytował i dojrzewał do tego, by stać się tym, kim jest. Był czas, że budził się w chacie z glinianych cegieł i nie miał co włożyć do ust, a teraz pojawia się w wielu miejscach świata jako ważki intelektualista, nie wahający się mówić o sprawach gorzkich dla swojego kraju. Niegdyś musiał kryć się w ziemnych jamach, uciekać przed żołnierzami, a teraz jest profesorem w Normal University w Pekinie i spotyka się z młodzieżą podczas wykładów. Ma jej do przekazania istotne wiadomości na temat ludzkiej natury i procesów historycznych, determinujących bieg zdarzeń. Rozwój współczesnych Chin jest imponujący i widać to na każdym kroku, w Pekinie, Chengdu i Szanghaju, ale także w mniejszych miastach i wsiach, co najlepiej obrazuje podróż koleją wielkich szybkości CRH. Tak jak powstała ogromna sieć żelbetonowych estakad, na których mijają się te pociągi, jak wyrosły nowe osiedla i monumentalne wieżowce, tak państwo pisarza przeobraziło się z zacofanej prowincji światowej w awangardę współczesnego świata. Opisy jego świata, który odszedł bezpowrotnie, mogłyby sugerować, że nigdy nic się nie zmieni w najludniejszym kraju świata, wszak przemoc i gwałt przez stulecia wtłaczały ludzi do niewielkich nisz, w których próbowali się schronić i przetrwać zły czas. Rzecznikiem ich tragedii jest Mo Yan, a szczegółowość jego relacji ma określoną funkcję artystyczną, urealniającą rzeczywistość i wywołującą określoną reakcję u czytelnika. Tak jak nawet najpiękniejsza kobieta, będąca obiektem westchnień wielu mężczyzn, musi udać się do miejsca odosobnienia, by wydalić pozostałości przemiany materii, tak rozwój państwa chińskiego miał swoje ohydne oblicza. Pisarz nie chce maskować niczego, nie potrafi zakłamywać rzeczywistości krwawych bitew i absurdalnych akcji inicjowanych przez Mao Zedonga, wytapiania żelaza we wsiach, zsyłania na nie intelektualistów albo wychwytywania i zabijanie wróbli, jako największych szkodników w kraju. Nie znaczy to, że pisarz wskazuje, iż te wszystkie ofiary były potrzebne, by powstała nowa państwowość i dawni wieśniacy zaczęli żyć w wygodnych apartamentach wysokościowców wielkich metropolii. Raczej chodzi mu o ukazanie kształtowania się nowej świadomości i odpowiedzialności ludzkiej w tak trudnej strukturze społecznej, jaką jest państwo komunistyczne. Nie wolno w nim dyskutować z decyzjami przywódców partyjnych, nikt nie odważy się kwestionować wyznaczonych kierunków, a nad wejściem do Zakazanego miasta wciąż wisi wielki portret Mao; ale można się odnaleźć pośród tych, którzy biorą sprawy w swoje ręce i wykorzystują możliwości rozwojowe. Niegdyś nie tolerowano indywidualizmu i bogactwa, a obecnie w Chinach jest wielu biznesmenów, którzy są właścicielami ponad stu wieżowców, ogromnych przedsiębiorstw i fabryk. W takim ujęciu powieści Mo Yana są hołdem dla tych, którzy musieli złożyć swoje życie na ołtarzu postępu – tych, którzy niewyobrażalnym cierpieniem i poświęceniem utorowali drogę następnym pokoleniom. W wielu utworach Mo Yana najmniejszą cząstką imaginatywną jest niezwykle wyrazisty szczegół, który staje się osią stale rozrastającego się wiru zdarzeniowego. Pisarz każe czytelnikowi penetrować go z uwagą, raz w samym centrum, innym razem na bokach, albo na krańcach, ściemniając lub rozjaśniając obraz, przybliżając lub oddalając cząstki. Szczegół odgrywa też ważną rolę przy opisach postaci i ich zachowań, a dodatkowo wyposażany w kontekst metaforyczny, staje się elementem magii i poezji opisywanych krain. To właśnie on powoduje, że pisarz, który uczył się rzemiosła od Balzaka i Hemingwaya, nie zatracił chińskiej egzotyki i głębi kulturowej kilku tysięcy lat. Słusznie zatem szwedzcy akademicy wskazali w jego prozie halucynacyjny realizm łączący opowieści ludowe, historię i współczesność, bo połączenie dynamiki pisarskiej realizmu europejskiego z gęstością detali i wieloznacznością przedstawień Mo Yana, dało zaskakujące efekty artystyczne. Jego wpatrywanie się w człowieka i analizowanie procesów społecznych nie zna kompromisów i jest chyba najodważniejszą w kulturze chińskiej próbą mówienia prawdy o cierpieniach największego narodu świata. Samo wpatrywanie się nie jednak niestarczyłoby, musiały się zbiec w jego pisarstwie także inne ważkie elementy – przede wszystkim daleko posunięty zmysł obserwacyjny, wiedza psychologiczna i socjologiczna, a także umiejętność snucia i zawiązywania fabuł. Lektura najważniejszych powieści tego pisarza jest jak zagłębianie się w realnych przestrzeniach północno-wschodniego Gaomi, oddzielonego od Korei i Japonii tylko częścią Morza Żółtego i przez to narażonego na ataki ze strony najeźdźców. Może to spowodowało, że w dziełach Mo Yana wciąż wyczuwalna jest atmosfera grozy, niebezpieczeństwa, zła czyhającego na bohaterów. Zmagają się oni z żywiołami krainy (powodzie, upały, mroźne zimy), a przy tym muszą walczyć o życie z wojskami japońskimi, oddziałami Kuomintangu i komunistami, chcącymi realizować idee Marksa i Lenina, które w chińskiej odmianie stają się parodią przychylnego dla ludzi systemu. Wiele w światowym literaturoznawstwie napisano o opisowym okrucieństwie tej prozy, która przecież jest realistycznym odzwierciedleniem tego, co działo się w przestrzeniach całego państwa. Nic tutaj nie zostało podkolorowane, a jedynie prawdziwie zrelacjonowane, z wykorzystaniem źródeł historycznych i własnych doświadczeń. Pisarz ma znakomitą pamięć, która wydobywa z zapomnienia typy ludzkie i ich deprawacje, cierpienia całych rodów, okrutne zbiorowe gwałty, mordowanie kobiet, dzieci i starców, często z dewiacyjnym wykorzystaniem zakrzywionych mieczy, ale też i innowacyjnych „zabawek” współczesności – samolotów, czołgów, armat i karabinów maszynowych. Rozerwane ciała i „ludzkie mięso” urastają w tej prozie do rangi symbolu zła, szerzącego się w świecie i znajdującego swoje lokum w umysłach niestabilnych ludzi. Prawdziwa literatura nie może rugować takich obrazów, nie może też bać się realistycznych opisów, bo tylko w taki sposób może stawać do konfrontacji z grozą tego, co wydarzało się w Chinach przez stulecia, a swoją intensyfikację zyskało w wieku dwudziestym.

Rozmowa o powieści pt. Klan czerwonego sorga
Foto Zhao Si

WNIKANIE W WIECZNOŚĆ

Od dawien dawna ludzie pytali o Boga i próbowali tworzyć jego wizerunki, najpierw w kontekstach animistycznych i naturalistycznych, a potem antropologicznych i kosmicznych. W końcu Stwórca stał się wszechobecną cząstką naszej rzeczywistości, choć coraz częściej pojawiały się też głosy kwestionujące jego istnienie. Jakże wymowne są w takim kontekście pytania Theodora W. Adorno o sens pisania wierszy po Auschwitz, a także konstrukcje intelektualne największych teologów i filozofów, starających się usprawiedliwić milczenie i nieobecność sacrum w miejscach kaźni i dziejowej niesprawiedliwości. W nowym tomie wierszy Krzysztofa J. Lesińskiego Bóg/ się gdzieś zawieruszył, a sumienie świata odpłynęło w dal jak/ obce Księżyce/ dalekie Planety. Poeta pozornie godzi się na taki stan rzeczy, ale poprzez jego wiersze nieustannie prześwitują obrazy cierpiących ludzi, upodlonych szkieletów i pernamentnych mordów, których symbolami są pasiaki i krew, prochy pomordowanych rozrzucone na polach, samotne syberyjskie groby, bezszelestnie wnikające w wieczność. Ale przecież znajdziemy w tym zbiorze także przestrzenie kontrapunktowe – czyste piękno świata, zaklęte w zapachu żywicy i barwie poziomek, potwierdzane łopotem skrzydeł dudka uwolnionego z sideł. Długie życie autora tych esencjonalnych przybliżeń generuje szerokie perspektywy i pozwala mu formułować zdania zyskujące walor uniwersalny. Tak doświadczenie osobiste staje się matrycą kulturową, stale od nowa generującą ten sam ludzki kształt w anabatycznych rzeczywistościach, tak świadomość zaczyna jątrzyć się jak rana, a świat mnoży swoje niekonsekwencje. Musimy jakoś się w nich lokować, musimy potwierdzać nasze istnienie, choć sen wdziera się w przestrzenie jawy i wciąż wraca zdziwienie starożytnego chińskiego poety, patrzącego na motyla i kontemplującego jego i swój byt. Istniejemy, czy jesteśmy tylko fantomem postrzeganym przez owada, żyjemy naprawdę, czy dawno już nas nie ma, a to, co bierzemy za rzeczywistość jest tylko projekcją czegoś odległego, ledwo manifestującego swój kształt, ginącego w pomrokach przeszłości. Oto masz dziesięć lat/ nie wiesz czy można/ zbudować most/ z cierpienia i nadziei, albo podglądasz starca, który jest równie nierealny jak ów chłopiec, istniejący w zawieszeniu pomiędzy Bogiem i śmiercią, biegiem krwi w żyłach i oddechem wciąganym do płuc.

Byt możliwy jest tylko jako przeciwieństwo niebytu i choć każdy z nas egzystuje w celi śmierci, nie wiedząc kiedy odbędzie się egzekucja, tworzymy na użytek życia przydatne transformy, godzimy się na zapomnienie, oddalenie i zaprzeczenie. Siadamy na taborecie w fotoplastykonie i kontemplujemy przestrzenie dalekiego świata: Rzym Londyn Tokio/ wielkie metropolie/ strojne tłumy/ piętrowe autobusy/ powozy tramwaje, szeroko otwartymi oczyma wpatrujemy się w dale, pozornie dookreślone wymiarem i kształtem, istniejące i nierealne. Tak pojawiają się: W tropikalnej dżungli/ kolorowe kwiaty/ egzotyczne ptaki/ potężne goryle (…) Na wzburzonym oceanie/ pod żaglami brygantyny/ Na preriach kowboje/ i dzicy Indianie, a mózg tworzy właściwe konteksty, generuje ciągi znaczeniowe i czuwa, by człowiek nie tracił nadziei. Inaczej nic by nie miało sensu, a absurdalność świata, jak w dziełach Camusa, Kafki i Dostojewskiego, odbierałaby oddech i kierowała myśli ku drastycznym rozwiązaniom. Ogromną wartość mają w tomie Krzysztofa J. Lesińskiego metaforyczne rekapitulacje życia, nagłe przeskoki z wieku dorosłego ku chwilom dzieciństwa, nawiązania do starych fotografii i zamazanych wspomnień, wielkie hiperbole, ukazujące kontury bytu, wpisanego w ogrom Boga i kosmosu, wtłoczone w mikroświaty komórkowe i chwilowe istnienia pośród innych ludzi. I to potężne pytanie o realność świata, stale powracające w nowych odsłonach, generujące zwątpienie i dające pewność, że to, co poeta przeżył zdarzyło się naprawdę. W takich kontekstach wnikanie w wieczność zyskuje nowe sensy, a eschatologia nie jest w stanie zanegować witalności, realnego istnienia chłopca w mężczyźnie. Poeta wskazuje, że każdy ma swoją historię chwalebną, z której powinien wydobywać samorodki życia, tworzyć biżuterię doznań, chwil szczęśliwych, których nie zdoła zanegować nawet śmierć. Prawdziwa poezja bywa kontekstowa, ale też musi stać się metaforą istnienia w określonej enklawie i czasie, musi odzwierciedlać wnętrze poety i projektować jego profil w nowych przestrzeniach i latach. W takim rozumieniu liryka, pojawiająca się w tym tomie, jest uniwersalnym kontekstem w procesie dochodzenia do kresu życia i zdobywania ludzkiej samoświadomości.              

Pytanie o Boga wraca wiele razy w wierszach Krzysztofa J. Lesińskiego, czy to jako synegdocha zdarzeniowa, czy jako chwytający za gardło obraz (zabity chłopiec na poboczu drogi, kalekie dziecko, zaniedbane groby, martwy żołnierz). Czasem bywa on spersonalizowany i razem z poetą rodzi się i umiera każdego dnia, wszystko wszakże rozgrywa się w obrębie zjawiskowego świata, w którym barwy, zapachy i dźwięki uwodzą nas i sprawiają, że zapominamy o śmierci. Chiński rybak wyrusza na połów, słońce połyskuje w kroplach rosy, poeta Cielesz śpiewa białoruską pieśń, pióra sroki opalizują w słońcu poranka. Bóg upomina autora raz po raz, przyspieszając entropię, zmieniając wymiary i możliwości, mnożąc patologie chorobowe organizmu. Ale pragnienie życia jest tak wielkie, że wciąż w świadomości kołacze się nadzieja trwałości i wychodzimy naprzeciw nowym wyzwaniom, podnosimy się z kolan. W tym procesie wspierają nas wspomnienia osób najbliższych i tych, które były dla nas ważne, coś nam dały lub czymś nas ujęły. Ale przecież osłabiają nas też kanalie pojawiające się na drodze życiowej, potrafiące spowolnić bieg czasu, oddalić zamierzenia, zniszczyć najszczytniejsze cele. Lesiński gwałtownie reaguje na zło świata i nie waha się używać wulgaryzmów, które chociażby ekspresyjnie równać się mogą z ewokacjami chwilowych uzurpatorów, ich kłamstwami i zbrodniami. Czy przeciwwagą może tutaj być żar miłości cielesnej, tak prawdziwej jak w wierszach Safony, gotowej płonąć dla wybranki? A może ból złagodzi wspomnienie brata, ochranianego po ojcowsku, przenoszonego na rękach przez Drwęcę, szukanego w wietrze i chmurach? Jakkolwiek by się nie działo wątpliwości nie znikną: jaki sens ma/ jakieś znaczenie/ że żyłem/ tę chwilę/ kto będzie/ wiedział/ co mnie/ bolało/ co cieszyło/ jak/ byłem samotny/ jakiego/ znalazłem boga­ – poeta odczuje wszystko ze zdwojoną siłą, odbierze potrójny impuls z głębin wszechświata i wielokrotne echo stworzenia brzmieć w nim będzie przed i po wszystkim. Wiersze tego twórcy można czytać na różne sposoby, zmieniając ich kolejność, akcentując wybrane teksty, ściszając głos lub wykrzykując kolejne frazy, ale za każdym razem pojawią się w nich zmultiplikowane udanie centralne motywy, a lodowaty oddech śmierci urealni wszystko i wyposaży w eschatologiczny kontekst każdą chwilę, każde drgnienie powiek i każde słowo. I człowiek w tych wierszach powie: byłem na dnie/ po drugiej stronie/ oceanu/ zobaczyłem jak powstaje/ tęcza/ poznałem barwy/ prawdy, podsumuje wszystko na określonym poziomie samoświadomości, przeciwstawi się umieraniu jasnością umysłu i jaskrawością świata reprodukowanego w żywym mózgu. I nawet jeśli tak wiele rzeczy żal będzie zostawić, nadzieja podpowie, że razem z poetą wnikną one doskonale w wieczność i będą trwały wraz z nim po kres czasu.

ARCHIWUM KRYTYCZNOLITERACKIE (14)

W roku 2002 napisałem obszerny tekst o książce prof. Wojciecha Gutowskiego, który przez wiele lat był moim szefem w Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego. Zapamiętałem go jako człowieka bardzo empatycznego, broniącego mnie przed atakami Tomasika i walczącego zakulisowo o moje dobre imię. Profesor napisał m. in. kilkunastostronicowy list do ówczesnego Rektora, w którym wskazywał liczne nadużycia wspomnianego wyżej pracownika w stosunku do mnie i jego publiczne groźby, że nigdy się nie wyhabilituję, gdyż on będzie nad tym czuwał. Niestety ówczesny strachliwy Rektor Kubik, ukręcił łeb sprawie, a mnie powiedział rwącym się głosem, że w tej kwestii musiałby powołać na Rzecznika Dyscyplinarnego kogoś z tytułem profesora. Ot, brudne gierki i oszustwa uczelniane… Niebawem sporo o nich będę pisał…

Wojciech Gutowski jest obecnie najwybitniejszym polskim znawcą twórczości Tadeusza Micińskiego. Historyk literatury, profesor zwyczajny Akademii Bydgoskiej im. Kazimierza Wielkiego, kierownik Katedry Literatury Polskiej XIX i XX Wieku, pisze przede wszystkim o twórcach młodopolskich, ale opublikował również wiele recenzji, szkiców i artykułów naukowych o pisarzach wyprzedzających modernizm i o współczesnych. W jego dorobku są następujące książki: W poszukiwaniu życia nowego. Mit a światopogląd w twórczości Tadeusza Micińskiego [1980], Nagie dusze i maski. O młodopolskich mitach miłości [1992, wyd. II –1997], Pasje wyobraźni. Szkice o sacrum chrześcijańskim w literaturze polskiej XX wieku [1994], Mit – Eros – Sacrum. Sytuacje młodopolskie [1999], Z próżni nieba ku religii życia. Motywy chrześcijańskie w literaturze Młodej Polski [2001]. Gutowski jest też edytorem pism Tadeusza Micińskiego – Poematy prozą [1985], Wybór poezji [1999]. Już z tego elementarnego wyliczenia wynika, że autor szczególnie upodobał sobie dzieło ostatniego z wymienionych twórców. Jemu też poświęcił najnowszą książkę, która jest zarazem dokumentacją badań ostatniego ćwierćwiecza, w okresie szczególnego nasilenia zainteresowań epoką Młodej Polski. Autor mówi we wstępie, że układu zamieszczonych tekstów nie wyznaczała wyłącznie chronologia ich powstawania, ale przede wszystkim zawartość tematyczna. Dalej wskazuje: Zainteresowania kieruję w stronę czterech zagadnień: paradoksów wyobraźni poetyckiej, z tak charakterystyczną dla Micińskiego – oniryczną wizyjnością i wieloznaczną symboliką; dylematów metafizyczno-religijnej  antropologii; odniesień intertekstualnych oraz projektów swoistej, metafizycznej i egzystencjalnej zarazem, historiozofii. Oczywiście, w dziele autora „Xiędza Fausta”, te kręgi tematyczne nie istnieją oddzielnie. Stąd też nieuchronne ich przenikanie, interferencja w refleksji badawczej. Dla podkreślenia wieloaspektowości tych analiz i dla wykazania ewolucji myśli, krystalizacji i zarazem przewartościowania przekonań autora, studia zostały opublikowane w ich pierwotnych wersjach, z uwzględnieniem nowej literatury przedmiotu i ostatnich edycji utworów Micińskiego.

Dobrym pomysłem jest publikowanie narastających przez lata studiów i artykułów wybitnych profesorów, starczy przypomnieć ostatnie krakowskie edycje dzieł zebranych Henryka Markiewicza, Marii Janion, Michała Głowińskiego, Janusza Sławińskiego, Marii Dłuskiej, czy Jana Błońskiego. Dopiero w takich zestawach i przy właściwie ukierunkowanej lekturze, jawi się wyraziście główna linia poszukiwań, uzewnętrzniają się z nową mocą wątki poboczne, a nade wszystko taki dorobek staje się – podaną jak na tacy – całością intelektualną. Przy okazji nowej książki Gutowskiego ową kompleksowość podkreśla jej recenzent, prof. Jacek Kolbuszewski: Tę książkę widzieć trzeba jako znakomicie wyrównaną  c a ł o ś ć, wspaniale inkrustowaną znakomitymi interpretacjami poszczególnych utworów Micińskiego, przy czym na podkreślenie zasługuje tu także arcycenna rozległość wykorzystanego przez autora materiału komparatystycznego. We „Wprowadzeniu do Xięgi Tajemnej” Wojciech Gutowski nie tylko przedstawił rozległy katalog problemów i zagadnień występujących w pisarstwie Micińskiego, ale owe problemy poddał wnikliwym, subtelnym interpretacjom, otwierając drogę do głębokiego rozumienia jego twórczości i dając znakomitą jej wykładnię. W zakresie badań nad Micińskim, jak i zresztą toto genre pojmowaną Młodą Polską, jest ta książka osiągnięciem wybitnym i należy do najważniejszych z ostatnich lat osiągnięć badawczych. Napisana świetnym naukowym językiem, wyposażona w liczne punkty zwrotne, wielokrotnie dociera do przestrzeni dotąd nie oświetlanych, przekracza bariery, które zdawały się być nie do sforsowania. Wszakże już sama Biografia – pisze autor – jednego z najwybitniejszych poetów, dramaturgów i prozaików Młodej Polski zawiera nadal wiele „białych plam”, a próby jej uporządkowania, choć przyniosły mnóstwo ważnych materiałów, trudno uznać za badawczy sukces. W życiorysie Micińskiego wciąż wiele jest przypuszczeń i domysłów, Gutowski przywołuje jednakże we wstępie najważniejsze fakty, które pomagają czytelnikowi zrozumieć dzieło pisarza, a potem przyporządkować mu literackie postaci, sytuacje, charakterystyki.

Studium otwiera artykuł pt. Chaos czy ład? Symbolika reintegracji we wczesnej twórczości Tadeusza Micińskiego. Jest to próba odpowiedzi na pytania o zakres i systematykę dzieła pisarza, w którym w czasach Młodej Polski wskazywano na rozdrobnienie i przypadkowość, choć – z drugiej strony – była też i grupa krytyków, która aprobowała te dokonania. Gutowski gromadzi liczne opinie i konfrontuje je z poglądami wielkich myślicieli modernizmu i dziesięcioleci następnych. Na koniec rekapituluje: Autor „W mroku gwiazd” we wczesnym okresie podjął jedno z najtrudniejszych zadań: skomplikowanej psychomachii starał się nadać kształt poetyckiej dyskusji, prowadzonej między „symbolicznymi wcieleniami” przywoływanymi z różnych kręgów kulturowych. Kalejdoskop ruchliwych, wzajemnie zwalczających się masek ukazywał totalność dezintegracji. Równocześnie Miciński usiłował stopić różnorodne głosy w jednolitą narrację mityczną, która miała być żywym, przekonującym wzorem odrodzenia człowieka, stojącego na kulturowym rozdrożu. To początkowe uściślenie stanu rzeczywistego poezji tego twórcy ważne jest dla następnych studiów i wskazuje nowoczesne, modernistyczne jej rozdwojenie artystyczne, filozoficzne i metodologiczne. Następne, obszerne przybliżenie, przynosi nowe rozstrzygnięcia i umiejscawia dorobek autora Nietoty we właściwym punkcie rozwojowym. W tekście tym, zatytułowanym W poszukiwaniu życia nowego. Mit a światopogląd w twórczości Tadeusza Micińskiego głównym wątkiem jest wskazywanie nieuchronnych w nowej epoce zderzeń postaw twórczych i opozycji znaczeniowych. I tak nowy, dekonstrukcyjny w swej istocie, mit nietzscheański zderza się u Micińskiego z pozytywnym (w sensie uwieńczenia rozwoju kultury) mitem schleglowskim. Oba są elementem postępującej reintegracji, ale też oba – w tej twórczości – stanowią siłę odśrodkową, rozpychającą dzieło i nadającą mu kształt wymyślny, rozbudowany, modernistycznie rozchwiany. To samo odnosi się do dwóch głównych wątków w poezji Micińskiego i ich reintegracji – do próby połączenia tego co sakralne, z tym co demoniczne, Emanuela i Lucyfera. Gutowski wskazuje, że w odniesieniu do literatury Młodej Polski, tracą sens wszelkie jednoznacznie formułowane sądy i definicje. Tutaj trzeba stale odnawiać znaczenia i – tak jak twórcy epoki – wchodzić na grunt herezji, dostrzegać dobro w złu i destrukcję w permanentnie realizowanym dobru. Tego rodzaju odnawiające spojrzenie przydaje twórczości Micińskiego nowych znaczeń i ustawia ją w ciągu mitotwórczych projekcji uświęcających chaos albo desakralizujących chrześcijański ład. Ten rozbudowany rozdział, który wcześniej funkcjonował jako osobna książka i ustalił kierunek badań nad twórczością Micińskiego na wiele lat, zawiera też systematykę religijnych odniesień i kulturowych toposów, w których geniusz autora Mściciela Wenety odnalazł swoje punkty  graniczne. Czytamy zatem o rytach odrodzenia, Lucyferze i Emanuelu, o erotyce i mistyce, o kolizji mitów, o sytuacji adepta, nauczyciela, mędrca i maga, wreszcie o antybohaterze , o wtajemniczeniu, o przestrzeni i czasie, a na koniec w studiach uściślających i podsumowujących – o związkach filozofii i literatury ze światopoglądem i o wyzwoleniu Chrystusa z zaściankowych przywłaszczeń i o nadaniu przez Micińskiego właściwego „kierunku” jego świętości.

Kolejny artykuł – W mroku gwiazd. Poemat metafizycznego protestu i rozpaczliwej nadziei – przybliża poszczególne  t e m a t y pojawiające się w poezji Micińskiego i wyodrębnia obszary, które uczyniła ona centralnymi dla ludzkiej egzystencji i doświadczania Boga. Poszczególne podrozdziały określają korespondencje i założenia programowe (ekspresja, kreacja, ocalenie, wymiary świata poetyckiego, osobliwości wyobraźni erotycznej) oraz wskazują transgresje autorskie (Boskie hipostazy,, bohaterowie tytaniczni i ich bunt, symboliczne sytuacje wyzwolicielskie, zbawienie). W tym przybliżeniu Miciński jawi się jako poeta licznych antynomii i równie częstych unifikacji, a jego poezja staje się elementem powszechnego w epoce modernizmu przewartościowania stosunku człowieka do życia i do Stwórcy. Zdumiewająca jest giętkość intelektualna Gutowskiego, który z niezwykła precyzją wyznacza kierunek eksploracji naukowej, potem precyzyjnie, krok po kroku, posuwa się ku wytyczonemu celowi. Podobnie jest w kolejnym studium, zatytułowanym Dusza – Duch – Jaźń. Semantyka słów-kluczy metafizycznej antropologii Tadeusza Micińskiego. Wychodząc od wskazania dwóch stylów opisu w literaturze przedmiotu: poety wyzwolonej wyobraźni lub światopoglądu, ukształtowanego w nurcie młodopolskich reinterpretacji filozofii Słowackiego, Gutowski, nie uwalniając się od tych stylów refleksji, proponuje inną opcję, którą tak określa: Usiłuję określić specyficzne miejsce Micińskiego na mapie młodopolskich poglądów / wizji antropologicznych. W tym celu proponuję rekonstrukcję rozległych i najczęściej wyraźnie nierozgraniczonych pól znaczeniowych głównych pojęć – kategorii antropologicznych, które zarazem należą do podstawowego repertuaru słów-kluczy literatury epoki, przede wszystkim dusza, duch, jaźń, również innych, np.: serce, życie… Badacz stosuje tutaj metodę poziomowych kondensacji, w których ważną rolę grają cytaty innych twórców i przywołania dzieł Micińskiego. Stosując funkcjonalny język naukowego przekazu, autor nieustannie zgęszcza sensy, dorzuca „egzegezy”, wyciąga wnioski i analizuje kolejne partie wyartykułowanych treści. To jest nieustanne sprawdzanie przystawalności własnych myśli do kreacji pisarskiej, a zarazem rodzaj odnowienia dzieła Micińskiego w konfrontacji z wiedzą końca dwudziestego wieku i nowymi odkryciami w zakresie literaturoznawstwa, filozofii i antropologii.

Dynamika interioryzacji Gutowskiego doprawdy zaskakuje, jest pełna kontrolowanych semantycznych zawirowań, pełna treści i brawurowych przeskoków interpretacyjnych, a przy tym nie traci funkcji jasnego wykładu, chęci odsłonięcia tego, co do tej pory było tajemnicą twórcy, a co staje się wiedzą o nim i o świecie, w którym żył, wiedzą o młodopolskim człowieku i o głębinnym skomplikowaniu epoki. Pokrewnym temu przybliżeniu jest też rozdział kolejny: „Śni mnie ktoś, jakby ciężki sen”. Onirologia Tadeusza Micińskiego. Jest to kolejna próba dźwignięcia nauki o Micińskim na wyższy poziom dociekań. Raz jeszcze zatem, wskazując to co już było, autor proponuje nowe rozwiązania:  Oniryczny aspekt dzieła Micińskiego zauważyła już krytyka młodopolska („kapłan logiki marzeń sennych”; jego twórczość to „nadludzki sen”). Później, w wykorzystywaniu techniki senno-halucynacyjnej dostrzegano wyróżniającą cechę warsztatu Micińskiego, lub opozycję sen – jawa traktowano jako najprostszą zasadę, porządkującą świat wyobraźni. W niniejszym studium autor wyraźnie kieruje się nastawieniem polemicznym wobec dotychczasowych sposobów lektury, które dostrzegają zwykle w dziele Micińskiego zapowiedź techniki surrealistycznej, a tym samym odsuwają na plan dalszy świadomy wysiłek twórcy, albo w ogóle negują intencjonalną konstrukcję znaczeń: zastępuje ją – rzekomo – gra luźnych skojarzeń. Tu natomiast pragnie się zwrócić uwagę na paradoksalną oniryczną autoświadomość poety, tym ważniejszą, iż na pierwszy rzut oka niezauważalną. Celowi temu służy opis semantyki słów, które nie wiążą się bezpośrednio z najbardziej kluczowymi tematami – symbolami epoki, jak „otchłań”, „wzlot”, „zejście w podziemia”, „dusza”, „duch” itp., lecz budują swoistą „metodologię poetycką”. Sen z utworów Micińskiego rozpatrywany tutaj jest wieloaspektowo, jako osobna transforma twórcza, ale też jako rodzaj transgresji artystycznej, która zaciera granice pomiędzy śnieniem a „byciem śnionym”, pomiędzy realnym obrazem rzeczywistości a surrealizmem dociekań, prób interpretacji płynącego stale w świadomości strumienia faktów, zdarzeń, obrazów, symboli i obsesyjnie powracających kształtów. Tutaj badacz wskazuje wyjątkowość motywów onirycznych tego twórcy i ich anamnetyczne właściwości poznawcze. Nie bez powodu kolejne studium – Burzyciel świątyń i budowniczy nadgwiezdnych miast. O symbolice architektonicznej w twórczości Tadeusza Micińskiego – umieszczony został po owych fantasmagoryczno-surrealistycznych ustaleniach i dopełnieniach. Przecież: Bohaterowie Micińskiego nie zamieszkują przestrzeni uporządkowanej, ich podstawową sytuacją jest, co zauważono wielokrotnie, wędrówka, tułaczka, poszukiwanie. Tułacz homo errans – postać charakterystyczna dla poezji autora „W mroku gwiazd” – pośród bezmiarów katastroficznych, pustyń, martwych stepów, „ziemi jałowej”, napotykał zamki, pałace, świątynie – budowle zniszczone, budzące przerażenie, opanowane przez tajemniczego przeciwnika… To jest też aura snu, nadrealistycznej wizji, takiej jak w słynnym wierszu Ananke, który tutaj przytoczony został na początku jako rodzaj motta albo ukierunkowującego odbiór „kanału” percepcyjnego. Gutowski tworzy w tym studium rozległą panoramę architektoniki Micińskiego, a podążając tropem konstrukcji i dekonstrukcji przestrzeni, wskazuje cechy konstytutywne budowli i zabudowy rozległej, świątyni i zamku, wsi, miasta i ogrodu. Czytając te uściślenia odkrywamy zasadę architekturyzacji świata w dziełach pisarza, a zarazem jakiś wewnętrzny kod genetyczny, powołujący do istnienia w kolejnych utworach podobne, albo kopiujące się stale budowle, twory wyobraźni elementarnej. Interpretator wskazuje, iż:  Trudno znaleźć na obszarze Młodej Polski, a więc na obszarze, gdzie poetyckie budowle są symbolami „znaczącymi”, twórcę równie zafascynowanego pałacami, zamkami, świątyniami, który by z podobną konsekwencją wyrażał w języku architektury stan duszy i dylematy życia zbiorowego. Architekturę w dziele Micińskiego można uznać za „piąty żywioł” wyobraźni materialnej, analogiczny do czterech praelementów. Taka jest wyobraźnia tego młodopolskiego twórcy, który podąża od sacrum do profanum, od tego co mgliste i ledwie uchwytne przez percepcję, do tego co kamienne i twardo utwierdzone w myślach oraz wizjach. Z książki Gutowskiego, pierwszej tak rozlegle opisującej ten fenomen twórczy, wyłania się postać artysty, nabierającego coraz większego znaczenia w literaturze polskiej i wracającego na należne mu miejsce obok największych artystów epoki. Miciński, zapomniany i świadomie pomijany, a potem powoli wracający do „łask” u literaturoznawców, dzięki tej monografii, a także dzięki coraz liczniejszym innym opracowaniom, Miciński – budowniczy nadgwiezdnych państw, tworzy maskę ładu, która przesłania nieprzezwyciężone antynomie. Zaletą książki Gutowskiego jest też i to, że znaleźć w niej można wiele szczegółowych, żeby nie powiedzieć technicznych, elementów świata kreowanego i postrzeganego. Wielka wiedza badacza powoduje, że potrafi on ze swobodą i elegancją poruszać się między antynomiami, między przeciwstawnymi siłami kreatywnymi, a nade wszystko między cząstkami konstrukcyjnymi, mikroskopijnymi komórkami i całymi organizmami, współtworzącymi tę biologiczno-techniczną machinę, tę imaginacyjno-realną przestrzeń.

Kolejne dwa studia poświęcił autor Micińskiego odczytaniom dzieł Mickiewicza i Krasińskiego. Pierwsze z nich – Inspiracje i repetycje. Adam Mickiewicz w lekturze Tadeusza Micińskiego – to wskazanie, że dzieło największego polskiego poety zajmuje ważne miejsce w utworach autora Xiędza Fausta. Staje się przedmiotem polemiki, bywa pratekstem dla zapisu nowego, a nade wszystko jest inspiracją i wewnętrznym motorem twórczym. Liryki lozańskie i inne wiersze, a nade wszystko Dziady i  Konrad Wallenrod, odegrały ważną rolę w procesie kształtowania się tej świadomości pisarskiej, będąc głęboko zakodowane w pamięci i w traumatycznym przeżyciu, utwierdziły się na poziomie porównań i przeciwstawień z wiodącą twórczością Słowackiego, znalazły swoje miejsce w powtarzających się nawiązaniach, szczególnie w zakresie myśli mesjanistycznej i patriotyczno-wolnościowej. Autor wskazuje, że Recepcja twórczości Mickiewicza potwierdza raz jeszcze, że w wypadku autora „Nietoty” autonomiczne ujęcie świata nie jest li tylko świadomym zabiegiem pisarza, lecz zakodowaną w „ja głębokim”, archetypiczną formą ujmowania rzeczywistości. I choć są też tutaj rażące nadużycia, to jednak dzieło wieszcza staje się rodzajem pisarskiego archetypu, który wciąż trzeba modyfikować i stale wzbogacać, ale który też, w swoim najgłębszym wymiarze, staje się twórczą obsesją, wspomagającą motorykę pisania. Także kolejny artykuł – Rewolucja i eschatologia. Zygmunt Krasiński – Tadeusz Miciński – drąży wewnętrzną materię dzieła Micińskiego i odsłania jej pomijane dotychczas aspekty. Krasiński, dla tego twórcy, jest przede wszystkim poetą łączącym rewolucję z krańcem ludzkich przeżyć i doznań, ale też jest nauczycielem, formułującym ostrzeżenie przed kulturowym i religijnym monocentryzmem oraz impuls do nowej diagnozy kryzysu kultury. Według Gutowskiego nawiązania i korespondencje, choć dotyczą też liryki, to jednak w swej głównej linii, podążają od Nie-Boskiej komedii do Kniazia Patiomkina. Zdaniem badacza, nie można pomijać wpływu Krasińskiego na modernizm, bo stanowi on ważne ogniwo w ciągu nawiązań i korespondencji pisarskich, staje się wyzwaniem równie ważkim jak inne dzieła romantyczne. I choć nie może się równać z fascynacjami Królem Duchem czy Dziadami, to jednak „rani” wyobraźnię Micińskiego i domaga się zadośćuczynienia, nakazuje podążyć tym samym tropem i znaleźć podobne wartości na szlaku uwrażliwienia. Oba szkice poświęcone recepcji wielkich romantyków dopełnia tekst pt. Powstanie styczniowe w twórczości Tadeusza Micińskiego. Dzieje się tak bo przecież, z jednej strony, ów zryw był końcem romantyzmu, a ze strony drugiej, wpłynął na dalszy kształt postaw artystycznych i ideowych, których efektem końcowym był ponowny bunt, powrót do romantycznych źródeł i do maksymalizmu nie bojącego się stawić czoła wyzwaniom największym. W takim kontekście Miciński odczytał konsekwencje powstania w dwu perspektywach. Dla społeczeństwa – w jego przeciętności – przegrana polityczna była okazją do „ucieczki od wolności”, do wyrażenia zgody na dziejowy determinizm, sprzyjała zanurzeniu się w bagnie egoistycznych interesów. Ale powstanie okazało się także wylęgarnią straceńców, indywidualistów, którzy – wbrew zaleceniom „rozsądnej” Opinii – przyjmują podwójny ciężar służby i buntu, i powiększają jeszcze swój wysiłek, kwestionując zarówno reguły życia społecznego, jak i sens swych trudów. Nie przyjmują „świata gotowego”, ale także swą egzystencję „ludzi zbuntowanych” stawiają pod znakiem zapytania. Ta charakterystyka odnosi się tyleż do epoki, co do bohaterów Micińskiego, ich światopoglądów i postaw, bo przecież u niego nadzieja rodzi się z otchłani zwątpienia i najgłębszej klęski.

Odnotujmy tutaj jeszcze dwa studia końcowe – Stereotyp Niemców i Niemiec w twórczości literackiej i publicystyce Tadeusza Micińskiego oraz Wyobcowanie – bunt – ofiara. Z problemów ekspresjonistycznej historiozofii – oba bardzo specjalistyczne i stanowiące być może zapowiedź kolejnych przybliżeń, nowych szlaków naukowej eksploracji. W ujęciu Gutowskiego postać i twórczość Micińskiego nabiera wyrazistych barw, wraca na należne jej miejsce, a nade wszystko fascynuje, prezentuje twórcę o wielu obliczach, równie głęboko sięgającego ku tradycji, jak i modernistycznie wyprzedzającego swoją epokę. Pisarza, w  jakiś paradoksalny sposób splątanego, a zarazem i nowoczesnego, jasnego w swojej wizyjności i próbach dociekania prawdy o człowieku. To rzeczywiście – jak to określa Jerzy Z. Maciejewski – monumentalne dzieło naukowe, które ustala recepcję i wyznacza kierunek badań w przyszłości, to książka zbierająca to, co do tej pory o Micińskim powiedziano, a zarazem ustawiająca się polemicznie w stosunku do poprzedników. Zadziwiając swym rozmachem i komparatystyczną dociekliwością, staje się prawdziwym pomnikiem ze słów, wzniesionym ku chwale autora Xięgi Tajemnej.

________

Wojciech Gutowski, Wprowadzenie do Xięgi Tajemnej. Studia o twórczości Tadeusza Micińskiego, Akademia Bydgoska im. Kazimierza Wielkiego, Bydgoszcz 2002, s. 424.     

                       

OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA

Przyjaźnie artystów, muzyków i ludzi pióra zwykle przechodzą próbę czasu i podlegają weryfikacji w zmieniających się okolicznościach życia, w dynamicznie ewoluujących biografiach powiązanych ze sobą twórców. Jeśli taka bliskość trwa wiele lat i udanie opiera się naporowi zdarzeń, możemy mówić o prawdziwej przyjaźni, wzbogacającej twórczość i stymulującej powstawanie kolejnych dzieł. Historia literatury zna wiele przykładów takich związków: Goethe i Schiller, Mickiewicz i Puszkin, Krasiński i Reeve, Hemingway i Fitzgerald, Flaubert i Baudelaire, Stachura, Bruno i Szatkowski. Lista mogłaby być znacznie dłuższa, ale przecież są to sprawy powszechnie znane, opisane w periodykach i pracach naukowych, wielokrotnie komentowane w mediach elektronicznych, a bywało też, że będące podstawą scenariuszy filmowych i sztuk teatralnych. W przestrzeni kultury bydgoskiej twórcy od dawna tworzyli liczne kręgi towarzyskie, najczęściej skupiające się wokół czasopism, klubów, miejsc prezentacji utworów, obrazów, dzieł muzycznych. Różnie też bywało z intensywnością takich związków, które kończyły się przy kolejnych zawirowaniach politycznych, historycznych, środowiskowych i etycznych (słynne rozstanie Sulimy-Kamińskiego i Hoffmana). Zdarzało się też, że związki miękły, gdy twórca przenosił się do innego miasta lub kraju, popadał w uzależnienie od używek, albo zakochiwał się i stawał się przykładnym mężem, partnerem, ojcem, ze ściśle limitowanym czasem i częstymi kontrolami najbliższych osób. Niewielu pisarzom udawało się pozostawać w przyjaźni przez dziesięciolecia, nieliczni też ocalili jej dawną temperaturę, godząc się na powolne i nieuchronne stygnięcie relacji. W takim kontekście cieszyć muszą wszelkie świadectwa związków, które przetrwały próbę czasu, a szczególną wartość mają przekazy powstałe po nagłym odejściu jednego z bohaterów. Książka Marka Kazimierza Siwca pt. Przyjaźń jest zatem dziełem potrzebnym, znakomicie skomponowanym, niosącym przesłanie dla nadchodzących generacji, a nade wszystko – ocalającym chwile, które mogłyby przepaść na zawsze.      

Sierpień 2017 roku nie zapowiadał fatalnych zdarzeń, a spotkanie piszącego te słowa z Krzysztofem Derdowskim w Ministerstwie Śledzia i Wódki na Starym Rynku w Bydgoszczy, miało taki sam charakter jak dziesiątki naszych wcześniejszych dysput przy piwie. Kolega poinformował mnie, że wybiera się do córki, mieszkającej w czeskiej Pradze i wróci po dwóch, trzech tygodniach. Także ostatnia rozmowa telefoniczna, 10 sierpnia, gdy Krzysztof był już w stolicy Czech, nie generowała niepokoju – jak zwykle skomentowaliśmy ostatnie wydarzenia w Bydgoszczy i zachowanie pewnego nadpobudliwego kolesia. Niestety po tygodniu otrzymałem złowieszczego SMS-a od autora omawianego tutaj tomu i dreszcze obsypały całe moje ciało, natychmiast zmieniając perspektywę odbioru biografii autora Wstydu. Śmierć Krzysztofa w mieście życia i grobu Franza Kafki miała w sobie coś z absurdalnego klimatu Procesu i wpisywała się w ciąg wieloletnich kłopotów zdrowotnych bydgoskiego twórcy. Wiedziałem o nich sporo, bo przecież był taki czas, gdy spotykaliśmy się bardzo często, a trwające do rana biesiady dostarczały wiedzy o każdym z nas. To było czytanie wierszy u mnie w domu, na Chodkiewicza, u Krzysztofa na Słupskich, u Marka na Jaskółczej, ale pamięć zachowała też sporo wypraw poza Bydgoszcz – do Gdańska, Poznania, Koronowa, Szubina, Nakła i do wielu innych miejscowości. Krew mieliśmy wtedy gorącą, więc czasem dochodziło do sporów, a raz nawet staliśmy naprzeciwko siebie, gotowi do bitki. Na szczęście koledzy zażegnali konflikt i w następnych latach spotkania miały charakter przyjazny, chociaż w pamięci kolegi mógł pozostać uraz, który powodował, że w niektórych sytuacjach pojawiała się trudna do zaakceptowania ambiwalencja. Nie miałem wątpliwości, że Krzysztof powinien spocząć na bydgoskim cmentarzu dla zasłużonych osobowości, tuż przy takich literatach jak Sulima-Kamiński, Andrzej Baszkowski, Jan Górec-Rosiński, przy malarzach i aktorach, z którymi też miewał liczne kontakty. Poddałem tę myśl jego przyjacielowi, a ten zajął się organizacją pochówku po przywiezieniu prochów naszego kolegi z Czech. Niestety nie mogłem wziąć udziału w ceremonii pogrzebowej, bo przebywałem w Chinach, gdzie tylko ze smutkiem konstatowałem w Internecie fotografie z tego wydarzenia. Tak zamykał się okres naszych wspólnych eskapad, współtworzenia kształtu młodej literatury w Bydgoszczy i w Polsce, czas spotkań na łamach tych samych tygodników i miesięczników, a potem wspierania się w różnych przestrzeniach.

Książka Marka Kazimierza Siwca ma przemyślaną konstrukcję, której wspornikami są wiersze i rozmowy na odległość, a nade wszystko żywa narracja poetycka dwóch jakże odmiennych i bliskich sobie bytów. Mottem całości jest wers Krzysztofa: Żal mi rzeczy nie-zamkniętych w wierszu, świadczący o tym jak wielką wagę przykładał on do poetyckiej funkcji ocalającej, tak jakby życie miało tylko wtedy sens, gdy stawało się zapisem lirycznym. Wszystko jest poezja – przekonywał w tytule swojej powieści Edward Stachura, a tacy samotnicy z jego kręgu jak Babiński, Różański i Szatkowski wcielali tę maksymę w życie. Żal za tym, co stracone dla poezji lokował się po drugiej stronie tego, co przepadło w zakresie planów życiowych, nie odbytych podróży, zarzuconych książek, niedokończonych tekstów. Wiersz ma ogromną siłę ocalającą i dodatkowo wyposaża opisywanych ludzi, zdarzenia, miejsca w kontekst symboliczny, w głębię pojawiającą się pod powierzchnią słów. Zauważamy to w otwierającym tom wierszu Krzysztofa pt. Weranda, będącym apoteozą miejsca szczególnego, zapewne przedsionka domu autora Przyjaźni. Ta prośba o to, by nie ginęła weranda, gdzie się spotykali, jest zarazem próbą unieśmiertelnienia szczególnych momentów w dwóch biografiach: Nie giń werando/ Nie zostawiaj mnie bez swych chropowatych drzwi i wyliniałych okiennych ram/ Nie porzucaj bez pieszczoty żeliwnych okuć i czułości podłogi/ Nie rozpadaj się na drzazgi gwoździe farby kurz/ Werando cytacie z wieczności/ zostań ze mną na zawsze. Derdowski miał wielkie „nabożeństwo” do wieczności,  stanowiącej jedyny pewnik w naszym kruchym świecie, często ją przywoływał i jakby tęsknił za nią, a może za jej idealnością, będącą przeciwieństwem nadgniłej rzeczywistości, w której egzystujemy. Weranda pojawi się w zamknięciu kody poetyckiej Siwca, niemal na końcu tomu i będzie to potwierdzenie, że świat w którym uczestniczyli nie rozpadł się jeszcze – trwa w pamięci i w słowie, przechyla się ku ostateczności eternalnej, ale wciąż trzyma się żywych istnień. Gdziekolwiek byśmy nie poszli, dokądkolwiek byśmy nie pojechali, wrócimy do miejsc wyjścia, a narodziny, życie i śmierć sprasuje rozżarzona do czerwoności chwila ostatnia: Weranda jest tam jeszcze/ i cienie/ postaci/ szkła/ – Za przyjaźń,/ która w uścisku dłoni/ i napowietrzności chwili/ jak ta bańka/ nie pęka. Ta zamykająca wszystko iskra ma w sobie coś z tęsknoty Derdowskiego, by trwała przestrzeń, w której miały miejsce chwalebne zdarzenia, gdzie pojawiali się ludzie, którzy osunęli się w proch i gdzie brzmiało potężnie poetyckie słowo.

Tom Przyjaźń podkreśla muzyczną strukturę naszego świata, a takie tytuły działów jak Preludium i Coda nieodmiennie przywołują arcydzieła muzyki klasycznej. Ale przecież oprócz tego, że jest to coś na kształt Requiem, to bogactwo treści wierszy Siwca każe dopatrywać się tutaj swobodnie rozbudowującej się symfonii. Autor zapragnął pokazać przyjaciela w chwilach centralnych dla ich wspólnoty, czasem zdawać by się mogło – błahych, innym razem mających moc apoteozy. Jednocześnie zapragnął stworzyć swój portret intymny, syntezę chwil, długich przedziałów czasowych i znaczących zamyśleń. Dlatego dobrym pomysłem jest tutaj przywoływanie wierszy wcześniej opublikowanych w innych tomach, gdyż obrazują one punkty dojścia do poetyckiej nadwrażliwości, spotkania z żywymi ludźmi i wnikanie w miejsca szczególne, dotykanie tajemnicy dobra i zła. Motywy wódczane graniczą tutaj z czystą ontologią, a zabawne zdarzenia (spodnie rozdarte na płocie, igły kaktusa wbite w stopę po utracie równowagi) z grozą nieustannego zapadania się w nicość. Obaj twórcy reprezentowali odmienne poetyki, ale w obrębie wierszy Siwca, w których stają się równorzędnymi partnerami, łączą się w jednię literacką, niezwykle udanie oddającą ich wspólne eskapady i spotkania w miejscach zwykłych i szczególnych. Wszystko warte jest ocalenia, a choć zawsze będzie to subiektywny wybór autora, obrazy i słowa ułożą się w narrację ilustrującą fenomen bycia i zapadania się w nieistnienie: To coś w fermentach przyjaźni/ niesie ich przez miasto/ w lutowy chłodny wieczór/ i wódka – /przed chwilą zakupili dodatkową porcję/ trzy flaszki Litewskiej w sklepie na Dworcowej/ kształt pękaty powierzchnia pofałdowana/ jakby pokryta kulkami lodu, które się w nią wtopiły, już skręcają z ulicy w wykopy,/ balansują na zmrożonych fałdach piasku gliny/ przed nimi majaczy w mroku bariera/ Krzysztof zwalisty omija ją. Tak czytelnik staje się świadkiem wędrówek mężczyzn, których połączyła serdecznym węzłem wrażliwość poetycka, ale jednocześnie odkrywa coś nieuchwytnego i niepowtarzalnego – ludzkie wnętrza. Każdy, kto znał Krzysztofa, odnajdzie go bez trudu w tych wierszach, każdy kto wiedział, że miał subtelne ego, bliskie delikatności dziewczęcej, pojmie, że adekwatny opis jego fenomenu możliwy był tylko w takiej mgławicowej etiudzie.

Niewątpliwym wzbogaceniem poetyckiej narracji autora staje się publikacja SMS-ów wymienianych pomiędzy nim i bohaterem jego dzieła. Te zdawkowe i czasem dłuższe pytania, zapewnienia i potwierdzenia są dokumentem tęsknoty za czystością i pełnią, choć uważny czytelnik dostrzeże też wyraźne rozmijanie się celów i możliwości. Marek poleciał do Grecji w poszukiwaniu niezwykłej prze-stronności świata i mitycznej struktury wyobraźni, a w tym samym czasie Krzysztof w Bydgoszczy borykał się z trudami egzystencji, odpracowując za marne grosze nocki jako stróż parkingowy. Jego odpowiedzi na zachwyty kolegi są dość zdawkowe i wyraźnie mają w sobie element żalu (tego z motta inicjującego książkę), jakby doskwierało mu to, że nie może zobaczyć tych błękitów i przestronności, o których donosi mu kolega. Siwiec próbuje mu powiedzieć jak ważne jest dla niego to doświadczenie, a tkwiący w bydgoskiej bylejakości Derdowski potwierdza, że ma permanentny kryzys i jest to – jak mówi – sprawa pomiędzy mną a mną. Przyjaciel w Grecji próbuje znaleźć kafejkę, gdzie był niegdyś szczęśliwy z żoną, a Krzysztof pławi się w rozpaczy, próbuje związać koniec z końcem i wypatruje kolejnych darczyńców, którzy nagle spotkani na ulicy, obdarzą go jakimś datkiem i choć na chwilę pozwolą zapomnieć o troskach humanisty zdobywającego ważne laury w zakresie twórczości literackiej, ale ciągle tkwiącego w martwym punkcie egzystencji. Jeśli do tego dołożymy nagłą śmierć w sierpniu 2017 roku, zauważymy tragiczny profil życia autora Placu Wolności, któremu nie udało się zamknąć w wierszach tego, co miał nadzieję dokonać. Zauważa to jego przyjaciel, przygotowujący się do nowej wyprawy, tym razem na Maltę, tropem Caravaggia: Po nagłym odejściu Krzysztofa w Pradze /żyć/ trudno. Niewątpliwie, trudno żyć, gdy w myślach pojawia się rozległa perspektywa od maltańskiego więzienia, z którego uciekł wielki malarz, poprzez zdarzenia wspólne, aż do chłodu urny z prochami przyjaciela, składanej do grobu na całą wieczność. Nawet jeśli pojawią się w przyszłości jakieś inne entropie i czas zanihiluje cmentarz, nagrobek, urnę, to dla jego kolegi chwila ostatnia zaczęła się i skończyła tego sierpniowego dnia w Pradze.

Dział zatytułowany Z windy jest w zamyśle szeroką prezentacją dźwignięcia się Siwca z martwoty i stagnacji, szaleństw własnych i epoki, ku dalekiemu światu i ludziom. Zawsze istnieje ryzyko, że utkwimy w jakimś miejscu i ominą nas dalekie podróże, nie spotkamy tych, których moglibyśmy obdarzyć bliskością, nie zobaczymy szczególnych miejsc i nie napiszemy tego, co mieliśmy napisać. Wiersze w tym dziale przywołują niezwykłe chwile i ludzi, którzy coś dali autorowi, nawet jeśli była to tylko refleksja nad ich egzystencją, kilka wersów utrwalających nastrój, wygląd, szczególne zachowanie. Krzysztof Derdowski nazwał wiersze z ostatnich tomów piszącego te słowa poezją podróżną i tutaj – w przypadku omawianego działu – to określenie także jest użyteczne, bo Siwiec ukazuje szeroki obszar penetracji, pozwalając by metonimie i metafory zataczały szerokie kręgi, by szybowały od polskiej prowincji, poprzez Grecję, Wielką Brytanię, Maltę, Stany Zjednoczone, aż do dalekiej Australii. Zderzenie lotnych dali z bohaterami przedmieść, przyjaciółmi z dzieciństwa, znaczącymi pisarzami (Miłosz, Herbert, Hoffman, Żwikiewicz, Derdowski, Banach), osobami spotkanymi w pijalni piwa i na szlakach nocnych wędrówek, znakomicie poszerza perspektywę lirycznych penetracji. To są ludzie prawdziwi, a ich losy – nawet jeśli dalekie są od kanonów piękna i mądrości – mają w sobie coś nieuchwytnego i tajemniczego, jakby w takich postaciach skraplał się ekstrakt czystej filozofii, jakby w gronach ich dni dojrzewał sok, który przeistoczy się w najlepsze wino. Od wielu lat wyrazista była w poezji Siwca tendencja do wyszukiwania ludzi i zdarzeń, mogących stać się metaforą człowieczeństwa – wzniosłego i dumnego, ale też wciąż osuwającego się w martwotę entropii, stającego się zaprzeczeniem jakichkolwiek rozpoznawalnych wartości. Poeta był tutaj konsekwentny i od pierwszego tomu pt. Odwrócone lustro (1979), podążał raz wytyczonym azymutem, wysłuchując przypadkowych towarzyszy współistnienia (Grek, którego spotkałem w ekspresie), przypatrując się świadkom przełomów historycznych (Drogomistrz Miłosz, Pan Stanisław) i nieustannie konfrontując swoje doświadczenia w bliskości przyjacielskiej z takimi ofiarami prawdziwego życia jak Derdowski. Pisałem w 1990 roku o tomie pt. Kostka, że Siwiec tworzył wiersze, w których skropliła się pokora, znalazło swoje odbicie wyciszenie, subtelny szept wypowiadany w obliczu tragicznych, niewyobrażalnych sił. W swoich utworach rejestrował też nastroje ludzi, zamykał w słowach ulotność chwili, nazywał po imieniu zakłamaną i sfałszowaną rzeczywistość. Dzisiaj wypadałoby powiedzieć, że w taki sposób osiągnął mistrzostwo cichego słowa, grzmiącego jak dzwon i odwzorował to, co zwykle przepada bezpowrotnie, rozmywa się w szarościach i mgłach, ginie bez jęku i prośby o wspólnotę.

Jakże ciekawe są też w omawianym tomie fragmenty Dziennika życia samego, z lat 2016–2017, w których Marek Kazimierz Siwiec raz jeszcze dokumentuje intymność, budującą się przez lata między nim a autorem Nagiej. To były wzajemne oceny pisanych utworów i zapewnienia, że warto ciągnąć dalej coś, co w przyszłości stanie się integralną całością i zyska wymiar wiersza, poematu, powieści. Zapiski dokumentują też braterstwo obu pisarzy, którzy spotkali się kiedyś w promieniującej klimatem twórczym Bydgoszczy i potem przez lata podążali krok w krok. Zmieniała się rzeczywistość polityczna, upadł komunizm, pojawiły się trudności ekonomiczne nowej rzeczywistości, ale ich przyjaźń oparła się próbie czasu i dotrwała aż do nagłej śmierci Krzysztofa w Pradze. Wzruszającym dowodem tego związku jest omawiana tutaj książka, jakże wartościowa ze strony poetyckiej, dokumentacyjnej i przyczynkarskiej. Derdowski jawi się w niej jako twórca totalny, poświęcający wszystko dla literatury i prawdziwie nią żyjący, znoszący dla niej niewygody życia po przełomie i pragnący doświadczać nowych olśnień. Bezkompromisowość i czystość intencji doprowadziły go do ogromnych kłopotów zawodowych, ekonomicznych i zdrowotnych, ale wciąż pisał książki, w których zawarł wyraziste przesłanie do potomnych i ocalił to, co przepadłoby bezpowrotnie. W jakiś sposób też inspirował do pisania przyjaciela, który przeszedł długą drogę od deklarowanego ateizmu do tworzenia wizyjnych poematów z wyraźnie mistycznym tłem. Razem podążali przez zimne przestrzenie miasta, stawali zdumieni w obliczu świtów i zmierzchów, a nade wszystko stale rozmawiali, wymieniali myśli i dzielili się słowem. To były spotkania intelektualistów, którzy poznali najważniejsze pisma filozoficzne, fascynowali się prawdziwą literaturą, mieli swoich poetyckich przewodników, ale też rozumieli prostych ludzi. Często bratali się z nimi i potrafili poświęcać im swój bezcenny czas, uwagę, bywało, że i pieniądze. Symbolem takich spotkań może być wspólna wyprawa do Poznania, by odwiedzić w domu Witka Różańskiego, postać kultową dla wagabundów i zwykłych ludzi, którym czasem los wyznacza role przewodników w rewirach ducha i wyobraźni. Ostatni dział dzieła Siwca – Z wizji – dokumentuje i taką wspólność i jest zapewne jednym ze szczytów kreacyjnych autora, tylekroć zagubionego pośród dróg świata i tyle razy odnajdującego sens istnienia w burzeniu, szukaniu i budowaniu nowego kształtu.

_______

Marek Kazimierz Siwiec, Przyjaźń, Galeria Autorska, Bydgoszcz 2021, s. 132.            

CZARNE ŚLEPIA

Fiodor Dostojewski – 1876

Czytam Sobowtóra Fiodora Dostojewskiego, choć tytuł w języku rosyjskim (Двойник) wskazuje też na złożoną dwojakość ludzkich doświadczeń. A to może generować interpretacje zmierzające ku stanom schizofrenicznym lub innym chorobom jaźni, co jest właściwym kierunkiem, choć może nieco zubożającym przesłanie utworu. Bohaterem tej rozbudowanej noweli jest Jakub Pietrowicz Goladkin, który jest radcą tytularnym, czyli urzędnikiem niższego stopnia walczącym o sukces i zawodowe przemianowanie, a co za tym idzie lepsze uposażenie. Jest człowiekiem kruchym i znerwicowanym, a praca w ważnej kancelarii generuje ciągłe zagrożenia, które w jego świadomości wciąż ogromnieją i powodują coraz groźniejszy lęk. Czarę goryczy przepełnia próba wproszenia się na raut do kierownika biura i chęć spotkania z jego piękną córką, Klarą Ołsufiewną. Wyproszony jak zwykły natręt, wychodzi wprost na listopadową zadymkę i czuje się jak śmieć: Gdyby teraz jakiś obojętny postronny obserwator spojrzał tak sobie, z boku na martkotny bieg pana Goladkina, to i on od razu przejąłby się całą niesamowitością pana Goladkina i niewątpliwie powiedziałby, że pan Goladkin wygląda teraz tak, jakby chciał się ukryć sam przed sobą, jak gdyby sam od siebie chciał uciec. Tak! Tak było rzeczywiście. Powiemy więcej: pan Goladkin nie tylko nie chciał teraz uciec sam od siebie, lecz całkiem się unicestwić, obrócić się w proch. W tej chwili nie widział nic dokoła, nie rozumiał nic, co się wokół niego dzieje, i wyglądał tak, jak gdyby rzeczywiście nie istniały dla niego ani przykrości słotnej nocy, ani długa droga, ani deszcz, ani śnieg, ani wiatr, ani cała ta okrutna aura.[1] Pogoda miewa przemożny wpływ na nasze życie i komfort psychiczny i domyślać się możemy, że stała się ona dodatkowym elementem, powodującym nagłą zapaść myślową bohatera. W pewnej chwili natknął się on na człowieka idącego w jego stronę, a gdy przyjrzał się dokładnie jego fizjonomii, sposobowi chodzenia, podrygiwania i ubiorowi, przeraził się nie na żarty, bo przecież to był on sam. Choroby psychiczne miewają łagodny przebieg, ale czasem przybierają skrajną formę. Nieustannie poniżany w miejscu pracy, bagatelizowany przez lokaja Pietrka, mający o sobie jak najgorsze zdanie, bohater Dostojewskiego dotarł do takiego punktu, że pojawił się przed nim jego własny omam. Nauczywszy się w biurze trzymać język za zębami i komentować wszystko tylko w myślach, sprawił, że jego sobowtór zaczął istnieć integralnie i sprawiać mu coraz większe kłopoty. Ten fantom miał wszelkie pozytywne cechy, których nie doszukamy się u Goladkina właściwego – potrafił zjednywać sobie ludzi, a lubiany przez kolegów i przełożonych, miał świetne pomysły i szybko alienował się od tego, który go stworzył. Czy to jest schizofrenia? Zapewne tak, chociaż przybiera ona skrajną formę i generuje nieomal realne obrazy. Przynajmniej tak się wydaje Goladkinowi, który przecież widzi wszystko w myślach lub snach i w nich też przemieszcza się po Sankt Petersburgu.   

Newski Prospekt w Petersburgu – Litografia 1823

Sobowtór jest arcydziełem narracyjnym Dostojewskiego, oddającym w kongenialny sposób dezynwolturę życiową głównego bohatera i jego neurasteniczny sposób prowadzenia dysput z samym sobą. Także w kontaktach z innymi ludźmi Goladkin wypowiada się tak, jakby ciągle miał do siebie pretensje, że coś wyszło nie tak, a słowa nie odzwierciedliły jego prawdziwych intencji. Charakterystyczna jest tutaj scena u doktora medycyny Krystiana Iwanowicza Rutenszpica, który szybko orientuje się, że ma do czynienia z chorobą umysłową niezapowiedzianego pacjenta – niby słucha go z uwagą, potakuje, ale wie już jaki będzie finał tej choroby. Goladkin stara się zaprezentować mu z jak najlepszej strony, ale tylko pogrąża się coraz bardziej: Ja, Kristianie Iwanowiczu – ciągnął wciąż dawnym tonem Goladkin, nieco podrażniony i zaskoczony skrajnym uporem Kristiana Iwanowicza – ja, Kristianie Iwanowiczu, lubię spokój, a nie światowy gwar. Tam u nich, powiadam, w wielkim świecie, powiadam, Kristianie Iwanowiczu, trzeba umieć butami szlifować parkiety… (tu pan Goladkin szurnął lekko nóżką po podłodze), tam tego żądają, kalamburów też żądają… wonne komplementy trzeba umieć układać… o, tego właśnie tam żądają. A ja się tego nie uczyłem, Kristianie Iwanowiczu – nie uczyłem się tych wszystkich wymyślności, nie miałem czasu. Jestem człowiekiem prostym, nieskomplikowanym, nie mam zewnętrznego poloru. Pod tym względem, Kristianie Iwanowiczu, składam broń, składam ją mówiąc w tym sensie. – Wszystko to pan Goladkin oczywiście wypowiedział z taką miną, która wyraźnie dawała do poznania, że nasz bohater nie żałuje tego, iż pod tym względem składa broń i że nie uczył się tych wymyślności, lecz że wprost przeciwnie.[2] Dostojewski znakomicie imituje sposób mówienia urzędnika, płaszczącego się przed interlokutorami, a jednocześnie stale nerwowo powtarzającego te same frazy, tytuły, imiona i nazwiska. To jakby swoiste odwzorowanie chorego strumienia świadomości, wydostającego się z trzewi bohatera i wywierającego jak najgorsze wrażenie na jego rozmówcach. Szczególnie wrogowie Goladkina mają uciechę, bo jego zachowanie, sposób bycia i nieustannego multiplikowania tych samych kwestii, wskazuje nieodwołalnie, że jest on wariatem. W środowiskach biurokratycznych dawnej Rosji nie bawiono się w rozbudowane analizy i diagnozy lekarskie, jeśli ktoś zachowywał się dziwnie i nie potrafił skupić się na powierzanych mu obowiązkach, szybko stawał się osobą niepożądaną, obiektem coraz złośliwszych plotek i – koniec końców – wylatywał z hukiem z pracy. Zanim jednak Goladkin trafi do szpitala psychiatrycznego, przejdzie prawdziwe piekło samooskarżeń i lęków, błędnych analiz i dyskusji ze swoim wyimaginowanym sobowtórem. Jego choroba rozwinie się szybko i spowoduje ciąg nieuchronnych zdarzeń, a wewnętrzna alienacja doprowadzi go do izolacji ze społeczeństwa.

Goladkin i sobowtór – mal. Borys Swesznikow

Dostojewski z konsekwencją ukazuje degradację ludzkiego umysłu i upadek człowieka, który nie poradził sobie w drapieżnych środowiskach petersburskich. Chciał zdobywać uznanie, łagodnie mijać kolejne szczeble kariery urzędniczej, a tymczasem coraz bardziej pogrążał się w upadku i generował negatywne sytuacje. Szybko zaczęto widzieć w nim neurastenika, a stąd już tylko krok ku złośliwym, niesprawiedliwym i nieuczciwym komentarzom, ku wariactwu i opętaniu. Bo przecież taka jest wymowa końcowych zdań utworu: Głucho ściskało się serce w piersi pana Goladkina, krew uderzała mu do głowy gorącym strumieniem, było mu duszno, miał ochotę się rozpiąć, obnażyć pierś, obsypać ją śniegiem i oblać zimną wodą. Wreszcie stracił przytomność… Kiedy się ocknął, ujrzał, że konie niosą go jakąś nieznaną drogą. Na prawo i na lewo czerniały lasy, było głucho i pusto. Wtem zdrętwiał: dwoje ognistych oczu patrzało na niego w ciemności i oczy te błyszczały złowieszczą, piekielną radością. To nie Kristian Iwanowicz! Któż to? A może to on! To Kristian Iwanowicz, ale nie ten poprzedni, to inny Kristian Iwanowicz![3] Domyślać się możemy, że lekarz transportuje go do domu wariatów, a diaboliczne omamy są skutkiem wcześniejszych dewiacji. Wielu kościelnych egzorcystów i świeckich psychologów wskazuje, że opętanie bezpośrednio graniczy z obłędem i utratą władz umysłowych. Piekielne oczy wpatrujące się w bohatera są znakiem, że dotarł on na skraj człowieczeństwa i zatracił poczucie integralności. Odtąd przedziwne siły będą go popychały do absurdalnych zachowań i nie możemy wykluczyć, że oddali się od niego sobowtór, a środki psychotropowe złagodzą stany patologiczne. Z narracji Dostojewskiego wynika raczej, że zamknięcie pogłębi neurastenię Goladkina i będzie koniecznością w perspektywie zagrożeń dla społeczeństwa i jego samego. Chora głowa nie przestanie generować dziwnych obrazów, a umysł zacznie wyświetlać w nim coraz to inne dekoracje. Choć bohater zostanie odizolowany w specjalnym pomieszczeniu, zdawać mu się dalej będzie, że wędruje Newskim Prospektem, spotyka przyjaciół i wrogów, a jego przewodnikiem będzie zapewne wcześniej wygenerowany bliźniaczy omam. W prawosławiu straszenie piekłem było równie silne jak w katolicyzmie, trudno się zatem dziwić, że Goladkin wychowany w przestrzeni grozy i drastycznych obrazów infernalnych mąk, zaczyna widzieć w ludziach demony i oskarżać ich o swój upadek. Paradoksalnie najwyrazistszym z nich staje się ten, który niesie mu pomoc, czyli lekarz Rutenszpic, znający wiele takich przypadków i bezbłędnie diagnozujący schizofrenię urzędnika. Decyzja o zamknięciu Goladkina w zakładzie dla umysłowo chorych ma obronić pacjenta przed nim samym, ale jednocześnie jest straszliwym wyrokiem i w jego zranionej wyobraźni urasta do rangi zstąpienia do piekieł. Lekarz staje się w takim kontekście diabłem, który transportuje go ze świata żywych do piekła, z którego nie będzie wyjścia. Tak wysłannik rozumnej ludzkości przybiera rysy diaboliczne, a jego oczy stają się ślepiami, w których połyskuje satanistyczna radość. Goladkinowi w takiej sytuacji zostaje tylko przerażenie, nerwowe ruchy, poczucie ostatecznego przegrania i gdyby nie znalazł się w izolacji, mógłby odebrać sobie życie. Historia ludzkości uczy, że wielu jemu podobnych osobników nie wytrzymywało naporu zdarzeń i decydowało się na gest ostateczny…    

Demony Goladkina – mal. Wiktor Vilner

 [1] F. Dostojewski, Sobowtór [w:] Dzieła wybrane, t. III, przeł. S. Pollak, Warszawa 1984, s. 823.

[2] Tamże, s. 794.

[3] Tamże, s. 938.

* * *

Idąc moją ulicą do sklepu zauważam na niebie lśniącą smugę oparów silnikowych wielkiego samolotu. W perspektywie czarnych gałęzi i gasnącego dnia, przypomina mi ona liczne loty interkontynentalne. Nauczyłem się organizować sobie czas podczas mozolnego podążania do jakiegoś odległego celu i szczególnie przydane w tym względzie były częste wyprawy do Chin. Zwykle czytam jakąś książkę, przeglądam gazety, wzięte ze stolika przy wejściu do aeroplanu, zdarza się, że coś piszę, oglądam jakieś filmy i stale kontroluję na mapie postęp lotu. Pode mną pojawiają się wielkie i mniejsze miasta, górskie osady, największe rzeki świata, ruchliwe autostrady, a jeśli azymut maszyny wyznaczony został nad morzami lub oceanami, próbuje dostrzec jakieś statki, wyspy, zarysy linii brzegowej. Zapamiętałem wiele takich niepowtarzalnych chwil – nad Indiami, gdy błyskawice co chwilę rozświetlały niebo, nad Stanami Zjednoczonymi, gdy wyraźnie widać było pustynne ostańce Arizony i przełom rzeki Colorado. Albo ta obserwacja lodołamaczy, torujących drogę statkom w Zatoce Świętego Wawrzyńca, momenty przy oknie, gdy samoloty znalazły się nad pustynią Gobi i Saharą, nad dżunglami Konga i Angoli. To tylko przykładowe zauroczenia tego typu, bo przecież było ich wiele, tak jak spotkałem mnóstwo ludzi, pojawiających się obok mnie i siedzących w innych częściach kabin. To zastanawiające, że czas zaciera kontury i zapamiętałem tylko najwyrazistsze osobowości: piękną czarną dziewczynę mknącą obok mnie z Amsterdamu na Newark, subtelną Chinkę dzielącą ze mną lot z Moskwy do Pekinu, Afroamerykanina o wadze ze dwieście kilogramów, który przygniótł mnie swoim ciałem, a choć lecieliśmy tylko dwie godziny, z Tampy do Nowego Jorku, to było to doświadczenie ekstremalne. Ciekawe w ilu umysłach zapisałem się dłużej… Może pamięta mnie Holender, który zamawiał u uczynnej stewardesy linii KLM, dla siebie i dla mnie, kolejne buteleczki whisky, choć wcale go o to nie prosiłem. A może stoję w pamięci Nigeryjczyka, z którym rozmawiałem podczas lotu z Warszawy do Stambułu i obaj rozpływaliśmy się nad pięknem kobiet z jego kraju. Czy czasem wspomina mnie ta ekspresyjna pięćdziesięcioletnia blondyna lecąca z Nairobi do Berlina, która już po pół godzinie rozmowy i popijania krwawej Mary, gotowa była brać ze mną ślub. A może pałętam się gdzieś w zakamarkach pamięci ogromnych rzesz stewardes i stewardów, a szczególnie jednej z nich, o urodzie Jennifer Lopez, uśmiechającej się do mnie jakoś tak ponad programowo podczas lotu z Medellín do Panama City? Tak, idąc ulicą w mojej dzielnicy i patrząc na rozognioną strzałę dalekiego samolotu, interaktywnie tęsknię za nowymi lotami…                              

« Older entries

%d blogerów lubi to: