IDĄC DO KORONOWA (3)

Koronowo-4

Pierwszy kryzys miałem po czternastu kilometrach marszu, ale zjadłem lekki obiad w przydrożnej karczmie, wypiłem sporo wody i siły szybko wróciły. W sumie największe kłopoty sprawiają odciski na stopach, które natychmiast się tworzą i dokuczają przy każdym kroku. Trzeba jednak wytrzymać pierwszy ból, nie zwracać uwagi na pieczenie i ucisk, to jakoś daje się iść, a prawdziwe problemy pojawią się dopiero następnego dnia. Przechodząc szosę gdańską, dotarłem do Trzeciewca, gdzie jest jedna z najwyższych w Polsce wież przekaźnikowych. Pięknym happeningiem byłoby wejście na szczyt tej wieży, ale chyba już bym teraz nie dał rady, tym bardziej, że teren jest ogrodzony i tylko nieliczni otrzymali pozwolenie na wspinaczkę ku najwyższym antenom. Idąc dalej – przyglądam się polskim polom i roślinności, próbuję wyłowić jakieś ptaki, coś ciekawego zauważyć. Przy jednym z drzew fruwają dwa szczygły, piękne małe żółte ptaszki z czerwonym berecikiem na główkach. Kiedyś, w wieku szesnastu, może siedemnastu lat, znalazłem przy ruchliwej drodze takiego zabitego ptaka i dokładnie się mu przyjrzałem. Było to jedno z pierwszych moich zetknięć z barwną fauną ptasią, którą potem tyle razy podglądałem, fotografowałem i opisywałem. Bardzo dawno temu, w lesie za osiedlem Błonie widziałem też kraskę, przepięknego niebieskiego ptaka, a wcześniej wspomniałem już o obserwacjach urodziwych wilg. Moja wyprawa biegła teraz brzegiem ruchliwych dróg asfaltowych, więc nie za bardzo mogłem liczyć na ciekawe ornitologiczne spotkania. Wchodziłem jednak na chwilę w polne drogi i przyglądałem się różnym rzeczywistościom, różnym draperiom świata. Blisko mnie były uprawy żyta, pszenicy i rzepaku, pośród których rosły maki i chabry oraz wiele jeszcze innych kwiatów i chwastów. Takie zejście z głównej drogi i znalezienie się pośród pól i łąk było też rodzajem mojego kolejnego działania. To były zdarzenia, które wielu ludziom mogłyby się wydać mało znaczące, ale ja widziałem w nich głębszy sens.

Pola

Ruszyłem zatem gliniastą, a miejscami piaszczystą drogą polną ku niewielkim pagórkom i przyglądałem się wystającym z ziemi kamieniom. Wiele z nich miało piękny rysunek, sieć kropek i plam, czasem jakichś ciekawych pęknięć i rys, a także różnokolorowych nalotów i porostów. Usiadłem na ogromnym głazie i patrzyłem na łany zbóż, ciągnące się daleko w przestrzeni i falujące lekko przy niewielkim wietrze. Moje myśli pobiegły do Gródka, niedaleko Więcborka, gdzie nad niewielkim jeziorem, w 1984 roku, byłem ratownikiem przez cały sezon. Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat i cieszyłem się z pełni sił witalnych – pływałem delfinem i kraulem w jeziorze, grałem w piłkę, ale przede wszystkim dawałem sobie popalić podczas długich biegów i jazd rowerem pomiędzy polami. Odbywałem dalekie wyprawy w kierunku Sypniewa i Dźwierszna, wyciskając z siebie siódme poty. Lubiłem stawać gdzieś w przestrzeni i przyglądać się polom, wchodzić w łany zbóż, wędrować przez łąki. Szczególnie po jakimś przyspieszeniu, po finiszu na jakimś odcinku, zatrzymywałem się i czułem jak moje serce wali jak młotem, pot ścieka mi z czoła, a oczy przekazują obraz świata rozświetlonego i pełnego nasyconych barw. To był piękny czas, przesycony też erotyzmem, pełen zdarzeń i obrazów – szkoda, że dopiero po wielu latach człowiek zdaje sobie sprawę z tego, co przeżył i jak pełna treści była jego egzystencja. Siedziałem na kamieniu i przyglądałem nie dalom przede mną, a wielki spokój rozlał się we mnie i zapomniałem o wszystkim. Byłem kimś konkretnym, jakimś człowiekiem, a zarazem byłem w tym momencie cząstką polnej rzeczywistości, niewiele różniącą się od owadów, biegających w pyle drogi, równoważną przelotnym ptakom i zwierzętom, pojawiającym się nagle i szybko znikającym. Gdzieś daleko rysowały się ciemnozielone kępy drzew, cienie pobliskiej gruszy kładły się na zbożu, a w dali krążył spokojnie błotniak stawowy. Byłem w centrum sielskiej Polski i delektowałem się tym byciem, tą sytuacją, w której stałem się jedną literką, może przecinkiem, a może kropką pięknego wiersza natury.

Owad

Nagle moją uwagę przykuła dość wysoka roślina rosnąca przy polnej miedzy. Należała zapewne do rodziny koprowatych, bo tak jak ogrodowy koper miała gwiaździste zwieńczenie i podobnie pachniała. Przylatywały do niej prawdziwe roje os i osowatych much i tańczyły nad nią, to zatrzymując się, to odlatując na kilka centymetrów w górę.  Jakiż to wspaniały mikrokosmos i ile się dzieje codziennie wokół takiej rośliny. Ona sama wzrasta szybko pośród pól, wspomagana przez deszcze i wilgoć gruntową, a także przez życiodajne promienie słońca. Jest elementem świata, przy którym rzadko kto się zatrzymuje i niewielu też dostrzega to ożywienie przy łodygach i na jej szczycie. Biegające szybko mrówki, nieco zielonych mszyc, biedronki czerwone i żółte, jakiś większy owad z połyskliwym chitynowym pancerzem tuż przy ziemi. I ta nieustannie zmieniająca się akcja, wokół zwieńczenia i rozchodzących się we wszystkich kierunkach cienkich odrostów, z nasiennym zakończeniem. Wszystko wydaje się tutaj takie bezpieczne i spokojne, nieomal sielankowe, ale przecież natura to nieustanna walka. Na mniejsze owady czyhają większe, na osy i osowate muchy, polują szerszenie i pszczołojady, a i mniejsze ptaki nie pogardzą takim łupem. Choćby te śmigające co chwilę nad moją głową jerzyki i jaskółki, choćby głośno dające o sobie znać skowronki i kawki. Patrzę na dziki koper i zauważam ile w nim gracji i harmonii i jak pięknie natura ukształtowała poszczególne jego segmenty. A z drugiej strony – ile jest też fragmentów nieomal surrealistycznych i abstrakcyjnych. Gdy fotografuje się przyrodę przy dużym zbliżeniu, można odwzorować niezwykłe abstrakcje naturalne, o których nikt z ludzi nie wie i nawet ich nie przeczuwa. Właśnie usiadł w samym środku korony ogromny trzmiel i gramoli się w kierunku łodygi, mniejsze od niego owady uniosły się w górę i latają nisko nad nim, jakby chciały sprawdzić czy grozi im z jego strony jakieś niebezpieczeństwo. W innym miejscu przysiadł bielinek kapustnik i złożył skrzydła. Ociera lekko nogi o czułki i prawie się nie porusza, także kontempluje miejsce, gdzie przysiadł. To są wszystko obserwacje sekundowe, bo wszystko tutaj zmienia się jak w kalejdoskopie – bąk odlatuje, motyl też zrywa się do lotu i nieustannie wymieniają się u góry rośliny mniejsze owady. Wstaję, otrzepuję pył ze spodni i ruszam w dalszą drogę, czując, że zesztywniały mi nieco mięśnie i dotkliwie dają o sobie znać odciski.

Aleja

Na głównej drodze pojawia się tablica informująca, że zbliżam się do alei dębowej, o której już kiedyś słyszałem i którą wielokrotnie chciałem odwiedzić. Na początku jestem trochę skonsternowany, bo najpierw pojawiają się ogromne lipy i klony, ale zaraz znajduję pierwsze mocarne dęby. Muszą mieć ze dwieście, może nawet trzysta lat, bo ich pnie mają ponad metr grubości. Musiały być świadkami dziejowych zdarzeń, oddziałów wojska przechodzących między nimi, a potem opancerzonych pojazdów, zmierzających w kierunku Koronowa, lub w drugą stronę – na Gdańsk. Może nawet jechał tędy sam Adolf Hitler, bo wiadomo z relacji historycznych, że podczas przesuwania się wojsk niemieckich, był w Koronowie, a potem ruszył dalej. Może przy tych olbrzymach biegła droga ucieczki ludności wiejskiej i tej z małych miasteczek, a może pozostały na uboczu, z dala od głównych szlaków migracyjnych. Na niektórych z nich widać ślady uderzeń samochodów, na innych przybito krzyże, wskazujące, że ktoś stracił tu życie w wypadku samochodowym. Podążam szybko do przodu i widzę długie szeregi drzew, ciągnące się w dal jak okiem sięgnąć. Mają prawie czarne pnie i rosochate korony, pośród których tętni życie – ptaki niestety szybko przemykają, ledwie zaznaczają swoją obecność pomiędzy liśćmi i gałęziami. Słyszę jednak wyraźnie zięby, sikorki i świergotki, czasem odezwie się synogarlica lub gawron. W jednym miejscu, gdzie drzewa mają swoją odnogę, skierowaną ku polom, słyszę wyraźnie charakterystyczne głosy kruków, które brzmią tak jakby ktoś z trudem wyciągał korek z butelki. Próbuję je dostrzec, ale są dość daleko ode mnie i siedzą zapewne dobrze ukryte pośród grubych konarów. W innym miejscu, na wysokości około dziesięciu metrów nad ziemią, zauważam sporych rozmiarów dziuplę, a w niej wyraźnie widać czerwoną głowę dzięcioła średniego. Na sąsiednie drzewo z szelestem skrzydeł siada sporych rozmiarów stado szpaków, które dopiero co poderwało się z pobliskiego sadu. Hałasują, piszczą i przelatują z konaru na konar, wszczynają jakieś kłótnie i ptasie awantury, by nagle – jak na komendę – zerwać się i odlecieć w dal.

Dąb-1

Przystaję przy najpiękniejszych dębach i fotografuję ich korę. Miejscami jest ona tak zjawiskowa, że nie mogę oderwać oczu – jakież to zdumiewające przestrzenie, żleby i parowy dla oddziałów owadzich, jakieś dziwaczne wąwozy dla wchodzących z ziemi na drzewa różnorakich pojedynczych robaków, pająków, kleszczy. A przy tym – w całości – jakże to piękne obrazy świata, w którym żyjemy, nie zauważając jego struktury. Zawsze mnie ta bliższa strona świata interesowała i gdy pisywałem o poezji, szukałem jakichś mechanizmów wyobraźniowych, jakichś wewnętrznych struktur, które znaleźć można dopiero po wnikliwym odczytaniu utworów. Tak było w przypadku twórczości Mickiewicza i Słowackiego, którym poświęciłem obszerne książki, wskazując wewnętrzny kod poetycki i odsłaniając to, co przez lata było zakryte. Każdy świat – a zatem także ten poetycki – ma swoje głębie i wnętrza, a nade wszystko utajoną konstrukcję. Zróżnicowanie budulcowej materii powoduje, że nazywamy coś dębem, a coś innego kamieniem lub piaskiem. Kora dębów jest taką strukturą widomą, której łatwo możemy się przyjrzeć, gdy tylko zatrzymamy się na chwilę i zadamy sobie nieco trudu. Zrobiłem przy różnych drzewach dziesiątki fotografii, bo wiem dobrze z wcześniejszych doświadczeń, że zawsze znajdzie się pośród nich ta jedna, wybrana, która będzie najlepsza. A przecież musi się tutaj złożyć wiele spraw – przede wszystkim oświetlenie i układ barwnych refleksów, ale też pewność ręki, która nie drgnie przy naduszeniu przycisku zwalniającego migawkę. Dodajmy do tego kadrowanie i takie ustawienie aparatu, by fotografia nie była zamglona, no i umiejętność dostrzeżenia czegoś interesującego. Jeden z moich kolegów fotografów mówi, że zdjęcia robi się myśląc, a sprzęt ma przy tym zajęciu znacznie mniejsze znaczenie. Jest to oczywiście prawda połowiczna, bo od dawna wiadomo, że lustrzanki firmy Nikon niezwykle plastycznie odwzorowują otaczający świat. Na jednych zdjęciach pragnę utrwalić mrok prawie czarnej faktury kory, a na innych zielone naloty i jaśniejsze porosty. Zdarza się też jakiś dziwaczny twór w obrębie pni, cząstka odłamanej gałęzi lub jakiś drzewny guz, wybrzuszający się wyraziście. Robiąc zdjęcia i zatrzymując się wielokrotnie przy wybranych drzewach, wychodzę z alei i kieruję się dalej, ku szerokiej drodze pod Koronowem, gdzie było zapasowe lądowisko dla odrzutowców, a teraz przemykają młodzieńcy na motocyklach Honda i Yamaha, z szybkością ponad dwustu kilometrów na godzinę.

Dąb-2

Jestem już bardzo zmęczony, ale idę pośród lasu, gdzie raczej nie mogę spodziewać się pomocy z niczyjej strony. Dawno minęły czasy auto stopu i chętnego podrzucania ludzi po drodze – wszyscy jadą teraz szybko przed siebie i nie interesują się ludźmi na poboczach. Najgorsze są teraz dla mnie małe kamyczki, które wpadają pomiędzy nogi i sandały i ranią boleśnie. Muszę je wytrzepywać co chwilę i tracę przez to mnóstwo czasu. Powoli zbliżam się jednak do celu mojej wyprawy, choć droga w lesie i po tej szerokiej drodze jest dłuższa niż mi się wydawało. Przemykając ją samochodem lub motocyklem, jeżdżąc rowerem, nie utrwaliłem jej sobie jako tak długiej i bez końca ciągnącej się w stronę horyzontu. Odpoczywam na jakimś przystanku autobusowym, wyciągam z plecaka plastikową butelkę i dopijam resztę wody. Siedzę może pięć minut, ale trudno jest mi już wstać i ruszyć dalej – powoli, krok po kroku ruszam do przodu i rozgrzewam mięśnie. Dochodzę do szerokiego placu, przed Zalewem Koronowskim, gdzie w Pólku, dwadzieścia pięć lat temu, byłem wychowawcą na obozie młodzieżowym. Trafiłem wtedy na dość niepokornych młodzieńców i musiałem ich złamać drakońskimi ćwiczeniami fizycznymi, na tymże placu. Ruszyli za mną biegiem, bo chcieli mi pokazać, że nie „pękają”, ale jak porobili „żabkę”, wiele pompek, a na koniec kazałem im skakać zakosami do przodu, to „rura im zmiękła” i postanowili więcej mi się nie narażać. Podobało im się chyba też to, że każde nałożone na nich ćwiczenie wykonywałem wraz z nimi i byłem o wiele mniej zmęczony od nich. Po latach jeden z tych chłopaków poznał mnie na ulicy i rozmawialiśmy o tamtych wydarzeniach, które głęboko pozostały w jego pamięci i pozwoliły mu przyjąć odpowiednią strategię podczas służby wojskowej. Minąłem plac i już byłem na moście, nad odnogą zalewu, nad który przyjeżdża wielu bydgoszczan i mieszkańców mniejszych miast. Przerażała mnie myśl, że muszę jeszcze dojść do centrum Koronowa, oddalonego o jakieś dwa kilometry, ale okazało się, że przystanek autobusowy jest też blisko mnie, tuż przy drodze prowadzącej do ośrodka sportów wodnych w Pieczyskach. Z ogromną ulgą i radością zapłaciłem kierowcy za bilet i usiadłem na pierwszym siedzeniu dla pasażerów. Choć nie bardzo w to wierzyłem, doszedłem pieszo z Fordonu, dalekiej dzielnicy Bydgoszczy, do Koronowa i pokonałem bardzo długą drogę. Ale naprawdę warto było tak siebie przeegzaminować i przejrzeć się sobie w tylu niezwykłych rzeczywistościach…

Final

PAWEŁ TATAREWICZ (1952-1980)

Przypominając trzydziestą rocznicę śmierci Edwarda Stachury, wróciłem też pamięcią do innego hipisa – Pawła Tatarewicza, o którym pisałem w połowie lat osiemdziesiątych. Zamieszczam tutaj dawny tekst, bo warto pamiętać o tym chłopaku, który tak niewiele po sobie pozostawił, a miał tak bogate wnętrze i tak niezwykły poetycki talent.

„Przechodź spokojnie przez zgiełk i pośpiech, i pamiętaj jaki spokój znaleźć można w ciszy. O ile to możliwe bez wyrzekania się siebie, bądź na dobrej stopie ze wszystkimi. Wypowiadaj swą prawdę spokojnie i jasno i wysłuchaj Tatarewiczinnych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść.” Ten fragment manifestu hipisów amerykańskich, przeniesiony także na polski grunt, a zaczerpnięty z osiemnastowiecznych pism pochodzących z kościoła w Baltimore, mógłby być mottem dla całej twórczości Pawła Tatarewicza (1952-1980), narkomana, poety i hipisa polskiego. W jego wierszach bardzo często mamy do czynienia z idealizacją ciszy, z chęcią zatopienia się w niej i połączenia z nią. Tatarewicz jakby prowadził dialog z własnym odbiciem, dostrzeżonym przelotnie w szybie wielkiej wystawy sklepowej. Był lirykiem ulicy, poetą najprawdziwszym, który zagłębiał się w „rozszerzone trójwymiarowe korytarze szaleństwa”, stale pchany jakąś niewidzialną siłą. Wiedział, że z każdą dawką narkotyku zbliża się do śmierci, ale nie potrafił się wyzwolić z nałogu, nie umiał znaleźć wyjścia z labiryntu, nie miał siły przestąpić progu wolności. A może wchodził w głąb ciemnych korytarzy z premedytacją – chciał poznać tajemnicę życia i wiedział, że jest to możliwe tylko w sytuacjach krańcowych, że tylko „blisko śmierci” zgłębić można fenomen życia. W wędrówce ulicami miasta, w podążaniu naprzód – podobnie jak Dean Moriarty z powieści pt. On the Road Jacka Kerouaca i tak jak bohaterowie filmu Easy Rider – widział Tatarewicz możliwość osiągnięcia nirwany, połączenia się z nieznanym Bogiem, który w jego poezji przybiera postać Jahwe: Płyniemy czółnem kruchym/ wzdłuż granic zastygłej ciemności/ przez trzęsawiska ulic brniemy/ dalej – dalej.

Ulica, dla Tatarewicza – noszącego w środowisku ćpunów i hipisów pseudonim „Brian” – to współczesna wersja antycznego amfiteatru, gdzie należy odegrać, przydzieloną przez los rolę. Ma na niej też miejsce przetarg życia i śmierci i rozgrywa się „bieg olimpijski” po kolejną dawkę hery. Poeta podkreśla swój związek, człowieka współczesnego, z mitem – stara się umieścić swoje życie w jego perspektywie – pokazać jak czas zakłada nam na twarze maski wciąż tych samych mitologicznych postaci: Hefajstosa, Ikara, Prometeusza, Minotaura i Midasa. Każda z tych person ma symboliczne znaczenie dla poety, każda z nich jest mu szczególnie bliska, ale wyeksponować tutaj trzeba dwie z nich – Ikara i Prometeusza. Ikar jest metaforą pierwszych dni „pod rękę z drzazgą i herą”, drugi – to symbol teraźniejszości, po świętokradczym czynie. Jedynie w ten sposób – według poety – wytłumaczyć można całą tragedię współczesnych uzależnień, tylko poprzez mitologizację i poetyzację. Czy aby nie jest to poza, maska skrywająca niedojrzałość. Gdyby nie tragiczna śmierć można by było o to podejrzewać poetę, jednakże ona świadczy o konsekwencji jego życiowego i poetyckiego szlaku. Konsekwencji drogi poprzez nienawiść i rozpacz, przez ból, bezsenność i strach, drogi z tobołkiem marzeń i wspomnień na plecach. Towarzyszą poecie na tym szlaku blues i swing – wieczni włóczędzy, „obłąkana samotność Van Gogha”, pieśń Allena Ginsberga,” ginące w tłumie milczenie Moulin Rouge” i rozedrgany, deliryczny głos fletu Iana.Andrsona. Powracają wspomnienia, fantomy zdarzeń i ludzi, zapach „kompotu”, ból drzazgi wbijanej w kanał, świt w brudnej, śmierdzącej celi komisariatu. Wszystko to jest w oczach poety wielkim, wszechogarniającym pochodem, pochodem ludzi, domów, samochodów i tramwajów, marszem myśli i rzeczywistości, krucjatą dzieci ku Nowemu Jeruzalem. Poeta zdaje sobie jednocześnie sprawę, że teraz, kiedy pochód ruszył jest już za późno na ucieczkę, za późno na zawrócenie z drogi: Ja nie spostrzegłem/ on nie spostrzegł/ ona nie spostrzegła jak gwiezdnooki/ woźnica uderzył biczem czasu. („Nocni jeźdźcy”)

Exodus Tatarewicza i takich jak on prowadzi do jednego miejsca – tam, gdzie czeka przyobleczona w rozgrzane halucynacje cisza śmierci. Tam jest kres drogi. Poeta wie o tym, ale jest bezsilny, a popychany przez ból codziennego głodu, ma tylko poezję, która w zamyśle ma też być przestrogą. „Pamiętajcie o mnie” – zdaje się mówić autor, uważajcie, żeby nie znaleźć się na moim szlaku, żeby nie wejść w tłum Ikarów, Prometeuszów, Minotaurów i takich jak ja. Narkotyk i piękno to złudne miraże, a wolność wędrowca to więzienie najlepiej strzeżone przez strażników lęku i bólu. Autor tych wzruszających wierszy ostrzega przed sytuacją, gdy zostaje już tylko błagalna prośba skierowana do ślepego i głuchego Stwórcy: Boże drzewiasty/ milczący pniu/ spowity tajemnicą liści/ wchłoń mnie w wilgotną/ chłodną pierś/ ukryj przed obłąkanym/ cieniem (*** Boże…) Nie pomogły amulety wolności – dżinsy, koraliki na szyi i przepaska na długich, niczym u Chrystusa, włosach. Walka o samego siebie zakończyła się klęską i zostało tylko oczekiwanie, na złoty strzał”. Została mądrość już niepotrzebna i „cała jaskrawość” spojrzenia, został tych kilka zdań, niczym ostatnia kwestia wypowiedziana przez aktora życia, przed zejściem ze sceny: W ostatnich dniach listopada 1976 roku dochodziłem do kresu swego szlaku, by po ośmioletniej włóczędze stwierdzić, iż obok mnie nie pozostał ani jeden z tych, którzy w 1968 roku wyszli także na tę ciernistą drogę konsekwencji i przeszkód niebotycznych, których garb doświadczenia zniekształcił moje widzenie świata tak groteskowo i smutnie, nędznie i heroicznie, pomimo lęku – odważnie. Spojrzałem w pustkę ziejącą ku mnie z dziury otwartych drzwi i wytrzymałem wlepiony we mnie wzrok wypełniającej tę próżnię – okrutnej ciszy. („Blues powracającej fali”)

DALEKIE ARCHIPELAGI

Dopełnia się kolejny lipiec mojego życia, nastały dziwaczne pogody, na przemian słońce i deszcz, porywiste wiatry, niezwykłe efekty kolorystyczne na niebie podczas wschodu i zachodu słońca. Przypomina mi się taki dzień, dawno temu, nad jeziorem Bełdany, na Mazurach. Wraz z kolegą szliśmy wtedy na wyprawę wokół Śniardw. Dopiero co ukończyliśmy pierwsze klasy licealne i wpadliśmy na taki pomysł, który natychmiast zaczęliśmy realizować. Udało nam się dotrzeć do Rucianej-Nidy, dalej do Mikołajek i skierowaliśmy się w stronę Piszu. Tam zrezygnowaliśmy z dalszej kontynuacji wędrówki, bo nie mieliśmy już środków finansowych i siły też były już na wyczerpaniu. Właśnie wtedy o świcie, nad Bełdanami, przeżyłem niezwykłe zauroczenie – kolega jeszcze spał w namiocie, a ja wyszedłem i stanąłem na brzegu, tuż przy trzcinach. Przede mną roztaczał się niezwykły widok, naturalne piękno jeziora, przyobleczonego w barwy wstającego dnia, intensywny śpiew ptaków w sitowiu i nadbrzeżnych drzewach i nad tym wszystkim chmury, granatowe i sine, miejscami różowiejące i przyciemnione smużkami czerni. Właśnie wtedy wydały mi się one jakąś odbitką przestrzeni z Karaibów lub Malediwów, może Wysp Zielonego Przylądka lub Thaiti. Obszerne zatoki, a dalej ciągnące się wyspy, a wszystko razem w poetyce snu i marzenia, jakieś wielkiej, ogólnoludzkiej tęsknoty za czystością i pełnią. Pamiętam, że popłynęła wtedy po moim policzku przeczysta łza i nie mogłem zapanować nad wzruszeniem. Od tamtego czasu wielokrotnie, poranne i wieczorne niebo, przypominało mi dalekie archipelagi, jakieś wymarzone miejsca, gdzie chciałbym się znaleźć. Niebawem spełni się jeden z moich młodzieńczych snów i znajdę się w bajecznych przestrzeniach, o czym będę pisał po powrocie w moim dzienniku. Na razie nie zapeszajmy…

EDWARD STACHURA – TRZYDZIESTA ROCZNICA ŚMIERCI

Trzydzieści lat temu Edward Stachura popełnił samobójstwo. I zaczęła się nieustająca Stachuriada. Ale niestety nie pojawiły się jak dotąd ważne książki historycznoliterackie czy choćby rzetelne opracowania biograficzne. Czeka ten stachurapisarz na swoich krytyków i na naukowców, którzy podejmą trud analizy ogromnego dorobku. Był taki czas, że był on dla mnie ważnym twórcą, a jego samounicestwienie zbiegło się z próbami analizy takich zachowań w moim pokoleniu. Tak jak on chodziłem w dżinsach i kurtkach typu khaki, nosiłem chlebak lub plecak i wędrowałem po Polsce. Potem odsunąłem się znacznie od niego i nie wracałem zbyt często do jego wierszy, opowiadań i powieści, okazjonalnie tylko pisząc coś o poezji. Jestem jednak przekonany, że jego czas nadejdzie i po latach, gdy mądry krytyk będzie przygotowywał syntezę literatury powojennej, da mu w niej należne miejsce.

ŚWIAT STAROŻYTNY (III)

1

Już w czasach babilońsko-asyryjskich pisywano listy, które miewały wieloraki charakter – od rodzinnych napomknień, poprzez dyspozycje wojskowe, do oficjalnych edyktów władców. W czasach greckich list zyskał literacką formę, a nawet wykładnię gatunkową, którą stworzył Demetriusz, żyjący w pierwszym wieku naszej ery. Pisywano najczęściej w związku jakimiś wydarzeniami, ale też wydawano polecenia, proszono o przysłanie czegoś, zapewniano o miłości, przyjaźni lub grożono wrogom. Prawie anonimowy Ateńczyk Mnezjergos takie słowa kierował do swoich domowników: Jeżeli chcecie, przyślijcie może jakąś kołdrę lub owczą skórę, albo kozią, jak najzwyklejszą i bez sierści – oraz grube podeszwy. Oddam przy sposobności. (List antyczny, s. 3) Dziwne bywają koleje ludzkich losów, ale też słowa mają swoją historię – tutaj, przekazana została następnym wiekom, prosta prośba niezamożnego rzemieślnika, o czym najdobitniej świadczy charakter jego potrzeb. Może wybrał się gdzieś daleko ze swymi garnkami i wazami, może zaskoczyły go chłody, które zdarzają się w nocy także w upalnej Grecji. Ten fragment listu jest jakby rześkim powiewem prawdy z czasów, które dawno minęły, miały swoje wojny, wielkie wyprawy, artystów i awanturników, ludzi prawych i niczym się nie wyróżniających. Ślepy traf historii spowodował, że ów Mnezjergos – jakby przedstawiciel milionów bezimiennych cząstek ludzkości – przetrwał do naszych czasów i jeszcze ocalała ta jego prosta prośba. Nie wiemy czy owcza lub kozia skóra oraz grube sandały zostały wysłane, ale pewnym jest, że taka sytuacja miała miejsce gdzieś w okolicach czwartego wieku przed naszą erą. List ten zapisany został na ołowianej tabliczce, znalezionej niedaleko Aten i uważany jest za najstarszy przekaz epistolarny Starożytnej Grecji. Ateńczyk prosił też o zaniesienie czegoś na targowisko garncarzy, obwieszczał, że jest zdrowy i życzył tego samego swoim domownikom. To taka przedwieczna forma krótkiej wiadomości, przekazanej w jakiś, w miarę szybki sposób, którą porównać możemy do współczesnego sms-a…

W liście z trzeciego wieku przed naszą erą, zachowanym na papirusie, pojawiają się jakże odmienne prośby. Kieruje je do Ptolomeusza niejaki Demofon, prosząc: Przyślij nam w jakikolwiek sposób fletnistę Petoyosa, mającego flet frygijski i inne, a jeżeli wypadnie coś zapłacić, wyłóż, ode mnie zaś otrzymasz. Przyślij nam także Zenobiosa zniewieściałego, który ma tympan i cymbały, i kastaniety; potrzebne są kobietom do ofiary. Niech ma również szatę jak najwytworniejszą. Weź też kozła od Aristiona i przyślij nam. A niewolnika, jeśli go przechwycił, oddaj Semftesowi, aby go nam dostarczył. Prześlij nam i serów, ile będziesz mógł, nowe naczynia gliniane i rozmaite jarzyny i jeżeli masz – ryby. Bądź zdrów. Załaduj to i strażników, którzy będą eskortować statek. (List antyczny, s.4) Tak oto wygląda starożytne przygotowanie do imprezy… W tamtych czasach najczęściej bawiono się przy muzyce fletów i pośród nich najwyżej ceniono frygijskie, z dwoma piszczałkami. Tympan to rodzaj bębna o dwóch membranach, obciągniętego koźlą skórą lub pergaminem. Potrzebne też były cymbały i kastaniety, więc gospodarz zaplanował wykonanie złożonych utworów muzycznych. Później, jeszcze w epoce baroku komponowano muzykę, przy której spożywano posiłki, a najsłynniejsza jest chyba Tafelmusik Georga Philippa Telemanna. Ale tutaj chodziło też o zabawę, i to suto zakrapianą winem, no bo do czego miałyby służyć te nowe naczynia gliniane i po co „zniewieściały Zenobios” miałby ubierać tak paradną szatę…? Przywoływany tutaj list jest też rodzajem wyroku śmierci dla biednego kozła, bliżej nieokreślonego Aristiona, który zapewne został zabity i upieczony, a potem stał się ozdobą uczty. Człowiek jest drapieżnikiem i od dawien dawna pozbawiał życia miliony istot. Codziennie trwa ten ciągnący się przez wieki mord i każdy z nas ma na sumieniu zjedzenie iluś tam ptaków, ryb, krów i świń, czasem jakichś zwierząt dziwnych i egzotycznych. Dzięki staremu przekazowi dowiadujemy się co jedzono w czasach Demofona i zadziwiająco bliskie to jest współczesnym wykazom zdrowej żywności. Sery i ryby, różne jarzyny, zawierające mało tłuszczu mięso kozła, a do tego wino, o którego walorach zdrowotnych mówili wielokrotnie medycy wszystkich wieków. Właśnie – muszę wstać od komputera i nalać sobie solidną szklankę mojego ulubionego chardonnay. No… teraz mogę pisać dalej…

Przenieśmy się teraz do hellenistycznego Egiptu w drugiej połowie drugiego wieku przed Chrystusem i pochylmy się nad listem zawiedzionej żony, imieniem Isias: Jeżeli zdrów jesteś i wszystko idzie według twego życzenia, to byłoby tak, jak o to ciągle modlę się do bogów. Ja sama jestem zdrowa, także nasze dziecię, a wszyscy w domu ciągle wspominają Ciebie. Otrzymawszy Twój list z rąk Horosa, w którym donosisz, że znajdujesz się zamknięty w Serapeum w Memfis, zaraz dziękowałam bogom za Twoje zdrowie, ale teraz niepokoję się, gdyż nie przyjeżdżasz, choć wrócili wszyscy, którzy tam się zamknęli. Ja i Twoje dziecię przetrzymaliśmy sytuację wytworzoną z tego powodu, ale popadłam w skrajną nędzę ze względu na wysokie ceny zboża i wydaje mi się, że mogłabym nieco odetchnąć, gdybyś przynajmniej teraz przyjechał, ale Ty ani nie myślisz o powrocie, ani się nie troszczysz o nasze położenie. (List antyczny, s. 6-7) Biedna kobieta pisze jak najłagodniej, ale z jej słów wyziera rozpacz – nie ma z czego żyć, nie ma za co wyżywić i wychować dziecko i skazana jest na czekanie. Małżonek tymczasem bawi gdzieś daleko i ani myśli wracać, pisał coś o uwięzieniu, jakoś tam o sobie donosił, ale wciąż nie wiadomo co się z nim dzieje. Wiele mogło być powodów takiego postępowania, bo przecież mężczyźni w starożytności byli kimś lepszym od kobiet i stanowili piękne trofeum w sieci różnych żeńskich intryg. Może zatem ów mąż został złowiony przez inną, piękniejszą damę, a może po prostu nie miał środków do życia i zapłaty za podróż. Może wstydził się wracać z pustymi rękoma i pozostawał w oddaleniu, licząc na poprawę sytuacji finansowej. Ale przecież, gdy był ze swoją Isias, także nie za bardzo się starał, co jego kobieta wyrzuca mu w dalszej części listu: Bo kiedy jeszcze tu byłeś, już odczuwałam wielkie braki, a cóż dopiero po tak długim czasie i w takich okolicznościach, gdy Ty nic nie przysyłasz; kiedy ponadto Horos, który przywiózł mi ten list, zawiadomił mnie, że Cię wypuszczono z zamknięcia, to całkiem jestem zmartwiona. (Tamże, s. 7) Wyrzuty i napomknienia, ale ubrane w subtelną formę, która ma przypominać o obowiązkach i zapewniać o dozgonnej miłości. Odważna musiała być ta kobieta, albo bardzo już zdeterminowana, że pozwoliła sobie na tak jawne wyliczenie zaniedbań swojego męża. Na koniec nie pozostaje jej nic innego, jak powołać się na solidarność damską i zagrozić reakcją matki beztroskiego małżonka. Tak teściowa staje się jej sojuszniczką w biedzie i zapewne pomstuje na syna, inaczej jej synowa nie odważyłaby się pisać: Doprawdy, skoro i Twoja matka tym się właśnie trapi, dobrze zrobisz, jeżeli ze względu na nią i na nas przyjedziesz do miasta, chyba że coś pilniejszego Cię zatrzymuje. Będziemy Ci wdzięczni, jeżeli zadbasz o siebie, abyś był zdrów. (Tamże) Nie wiem czy mąż zdecydował się wrócić do żony, czy też porzucił ją na dobre, stworzył nowy dom i nie przejmował się ostrzeżeniami Isias i delikatnymi, ale jakże wymownymi przywołaniami matki. Miłość bywa nieobliczalna, razi jak grom i potrafi w parę chwil zburzyć to, co ludzie budowali przez lata i chcieli uczynić fundamentem rodzinnej egzystencji. Wiem coś o tym…

Jakże odmiennie zachowuje się inny mąż, który dla zarobku, pod koniec pierwszego wieku przed naszą erą, pojechał do Aleksandrii i długo nie dawał znaku życia. Zgodnie z wymogami epoki, zwracając się do żony jak do siostry, pisze: Hilarion śle serdeczne pozdrowienia siostrze Alis, pani matce Berus i małemu Apollonkowi. Dowiedz się, że jeszcze i teraz jestem w Aleksandrii. Nie martw się, jeżeli wszyscy gromadnie wracają, a ja zostaję w Aleksandrii. Proszę Cię i upominam: dbaj o dziecko, a gdy tylko dostaniemy wynagrodzenie, poślę Ci na miejsce. Jeżeli szczęśliwie urodzisz, jeżeli to będzie chłopiec, zostaw go przy życiu, gdy dziewczynka – porzuć. Powiedziałaś do Afrodisias: „Nie zapomnij o mnie!” Jakżesz ja mogę Ciebie zapomnieć! A więc proszę Cię, abyś się nie martwiła. (List antyczny, s. 7-8) Jakże czuły jest ton tego listu i jak prawdziwie brzmią zapewnienia mężczyzny, który chyba autentycznie kochał swoją żonę. Pragnął zapewnić jej dostatni byt i dlatego – jak wielu mężczyzn w wielu epokach – ruszył daleko od domu i znalazł pracę. Jednocześnie jakże okrutny wydaje nam się dzisiaj jego nakaz, by żona porzuciła noworodka płci żeńskiej. Pamiętajmy jednak, że w starożytności obowiązywały inne prawa i takie zachowania były często praktykowane, a kobiety – choć cierpiały – pozbywały się urodzonych córek. Społeczeństwo oparte na patriarchacie poniżało i stale podkreślało ich niższą rolę w tamtym świecie. Niestety także i dzisiaj w różnych rodzinach zdarzają się mężowie, którzy chcą dominować i skazują żony na cierpienie. Jednym z elementów takiej bezwzględnej gry są środki finansowe, których pozbawiają żon, albo którymi tak je szachują, że kobiety gotowe są zrobić wszystko i godzą się na poniżenie. Tacy mężowie ustawiają się w jednym szeregu z okrutnymi ludźmi epok dawnych i niewiele różnią się od tego Hilariona, który nakazuje pozbyć się córki, tak jakby ordynował wyrzucenie zepsutego sandała lub oczyszczenie stajni. Sądzić jednak można, że owa ukochana małżonka była dla niego tak ważna, że w imię ich miłości, mogła wyjednać ocalenie córki i pojawienie się w ich domu jeszcze jednej osoby do wykarmienia, przyodziania i wykształcenia. O bogowie, zapewne zadbaliście o to nienarodzone dziecię i tak pokierowaliście losami tych rodziców, że nawet jeśli urodziła się dziewczynka, to żyła ona w szczęściu, znalazła swoją połówkę jabłka, urodziła mężnych synów i doczekała szczęśliwej starości pośród mroków i prześwitów starożytności. Tylko gdzie są dzisiaj ci starożytni bogowie i co zostało z ich kultu, z przekonania całych pokoleń, że istnieją, zasiadają na Olimpie i kierują ludzkimi dziejami? Tak samo jak ludzie tamtych czasów, przepadli, odeszli i nic nie zostało z ich dawnej siły. Tylko kamienne wyobrażenia i przekazy, tylko pustka pośród niegdyś zaludnionych i tętniących życiem przestrzeni.

* * *

Rześki poranek lipcowy, czerwone słońce wschodzące w sinych mgłach i różowych oparach. Noc minęła spokojnie, choć śniły mi się jakieś sceny miłosne i piękna blondynka o niebieskich oczach. Żona z córką wyjechały, więc staram się wykorzystać wolny czas na pisanie, słuchanie muzyki i lekturę. W moim pokoju rozbrzmiewają utwory Telemanna, Vivaldiego, Bacha i Mozarta, a czasem włączam jakieś kompozycje twórców elektronicznego rocka – Vangelisa, Oldfielda, Jarre’a lub Kitaro. Te suity i koncerty napędzają mnie do pracy i powodują, że czuję się rozluźniony, pełen energii i wiary w sens tego, co robię. Przed opuszczeniem Polski, na początku sierpnia, muszę jeszcze doprowadzić do finału kilka projektów, dopełnić przygotowywane książki zaprzyjaźnionych autorów, a nade wszystko uporządkować moje materiały, zaczęte teksty, czekające korekty. W pracy literackiej i naukowej spokój jest najważniejszy i moja umiejętność organizacji kolejnych przedsięwzięć dobrze się z nim komponuje. Jeśli czegoś mi w życiu brakowało, to długich okresów skupienia na realizowanych projektach, pomysłach i marzeniach. Zbyt wiele robiłem w nagłych porywach energii, za często wydzierałem z nieistnienia jakieś twory, przeczuwane książki, obmyślane przez wiele dni teksty, obrazy, rysunki – może wreszcie nadchodzi czas spokoju. Ale czy możliwy jest ład w świecie, w którym dominują barbarzyńcy i oszuści, a prawda wyszydzana jest na prawo i lewo? Jednak możliwy… Choćby przez chwilę.

IDĄC DO KORONOWA (2)

Toward

Dawno już nie widziałem w Polsce wilgi i tym razem miałem nadzieję, że zobaczę tego pięknego, żółto-czarnego ptaka. Sady owocowe, ciągnące się przez kilka kilometrów na mojej drodze, były obietnicą ciekawych ornitologicznych spotkań. Zauważyłem otwartą furtkę do jednego wielkiego ogrodu i wszedłem do niego, zatrzymując się przy różnych fakturach tej rzeczywistości. Wracając do wilg, to ostatni raz widziałem je gdzieś w okolicach Pruszcza Pomorskiego, gdy byłem nastolatkiem i podjąłem pracę wakacyjną przy pilnowaniu drzew czereśniowych. Mieszkaliśmy wtedy wraz z kolegami w jakimś obskurnym namiocie wojskowym, karmieni byle czym. Długie godziny spędzaliśmy siedząc przy drogach, gdzie jakiś niezbyt sympatyczny właściciel miał aleje drzew owocowych. Dostaliśmy specjalne drewniane kołatki i mieliśmy odstraszać przede wszystkim szpaki, które całymi stadami potrafiły przysiadać na koronach czereśni i czynić wielkie szkody. Czy padał deszcz, czy świeciło słońce, tkwiłem przy moim fragmencie drogi i odstraszałem ptaki, nudziłem się niemiłosiernie i liczyłem dni do powrotu do domu. Właśnie wtedy obserwowałem dwie pary wilg, które gnieździły się w pobliskiej kępie drzew i zalatywały na moje pole, z charakterystycznym, pięknym  śpiewem. Były tak urodziwe, że pozwalałem im do woli jeść czereśnie i wiśnie, przyglądałem się im i zapamiętałem na długie lata. Tutaj – w drodze do Koronowa – w sadzie, do którego wszedłem było wiele drzew wiśniowych, czereśniowych, sporo gruszy, śliw i jabłoni. W moich myślach pojawiły się młodzieńcze wyprawy do ogrodów w dzielnicy Jary, gdzie przeskakiwałem płoty i wraz z kumplami kradłem owoce. Czasem gonił nas wtedy jakiś gospodarz, innym razem puszczał się za nami pies i szczekał tak głośno, że szybko braliśmy nogi za pas. To było nasze wkraczanie do zakazanego raju i zrywaliśmy owoce z poczuciem grzechu, ale też jakiejś wielkiej, wspaniałej przygody.

Wiśnia

Byłem już w sadzie i zrodziła się we mnie myśl o kolejnym działaniu. Podszedłem do dwumetrowej wisienki i tak stanąłem, że moja głowa znalazła się koronie drzewka, pośród pięknych, lśniących czerwienią owoców. Słyszałem nieopodal szpaki, hałasujące w pobliżu i zauważałem niektóre z nich, wzlatujące na chwilę w górę. W naszym życiu mijamy bez zastanowienia tyle piękna naturalnego, podchodzimy do różnych widoków i rzeczywistości jak do czegoś oczywistego. Dopiero takie zatrzymanie się na chwilę, daje szansę na zaobserwowanie czegoś interesującego i prawdziwe wniknięcie w strukturę świata. Jakże ciekawe są te wiśnie (Cerasus Miller), rosnące na specjalnych, cienkich odgałęzieniach, mające w sobie tajemną pestkę i pyszniące się różnymi odcieniami czerwieni. To jest świat, który zastanowi dziecko i człowieka w jakiś sposób zranionego, to przestrzeń, w której można pobyć i odczuć niezwykłą energię, skumulowaną w owocach. Ileż potrzebują one elementów by mogły zaistnieć takiej formie. Odpowiednia gleba i coroczny wzrost, promienie słońca i deszcze roszące liście i dostarczające korzeniom wody, a do tego jeszcze dbałość sadownika, który musi przycinać gałęzie, bielić pnie, odstraszać owady specjalnymi substancjami. No i potem to pilnowanie dojrzewających trześni, odstraszanie skrzydlatych najeźdźców, wreszcie – wspinanie się na drabiny i zrywanie. Patrzyłem na otaczające mnie zewsząd owoce i nie mogłem wyjść z zachwytu nad nimi, a jednocześnie przypominały mi się różne wiśnie mojego życia. Kiedyś jadałem ich wiele, lubiłem zupę wiśniową z kluseczkami, przepadałem za dżemem, rozlewającym się na świeżej bułce z masłem, a gdy byłem już starszy – popijałem różne wiśniowe nalewki. Teraz moja głowa, która też „dojrzewała” przez lata…, była ogromną wiśnią, pośród innych wiśni, moje oczy widziały je z każdej strony, czułem też ich subtelny zapach. Nagle na moim drzewie pojawiły się trzy szpaki i jakby nigdy nic, zaczęły dziobać wprawnie najbliższe owoce. Najwyraźniej mnie nie zobaczyły, bo robiły to dłuższą chwilę i dopiero, gdy jeden z nich dostrzegł mnie, narobił strasznego hałasu i cała trójka odleciała z piskiem.

Sliwa

Wysunąłem się spod drzewa wiśniowego i zacząłem chodzić po sadzie. Gdzieś niedaleko słychać było pohukiwanie synogarlic, na niebie pojawił się samotny gołąb grzywacz, a wyżej latały jaskółki i jerzyki. Zatrzymałem się przy dość dużej śliwie, której gałęzie zwieszały się nisko. Mogłem dzięki temu zobaczyć dorodne owoce, z charakterystycznym jasnym nalotem na skórce. W śliwach jest więcej erotyzmu niż w wiśniach, okrągłych, dających się od biedy porównać z brodawkami kobiecych piersi – tutaj każdy owoc miał wyraźne wgłębienie, przypominające owo, znane z licznych malarskich przedstawień pięknych, kobiecych tyłków, choć może komu innemu kojarzyłoby się to z inną częścią ludzkiego ciała. Chwilę stałem przy śliwie i kontemplowałem jej liście, tak wyraziście odsłaniające strukturę różnorakich kanalików, dostarczających wodę i wzmacniających budowę blaszki. Ile ich zjadłem w życiu, ile ich składało się na powidła i dżemy, ile wykorzystano do przyrządzenia zup wigilijnych. Nigdy nie lubiłem renklod, wolałem zawsze te fioletowe – śliwy domowe, nazywane też węgierkami (Prunus domestica). Nie wszyscy wiedzą, że owoce te nie występują w stanie dzikim, a powstały prawdopodobnie w wyniku krzyżowania się, w rejonie Kaukazu lub Azji Mniejszej, ałyczy i śliwy tarniny. Do uprawy wprowadzili je Persowie, a w Europie Grecy i Rzymianie, gdzie duże znaczenie miało to, że można je było suszyć i długo przechowywać. Dla mnie są one kwintesencją fioletu i spokojnej tonacji barwnej, pojawiającej się pośród rozświetlonych liści i krzewiącej się zieleni. Jako chłopiec, przełamywałem owoce, wyciągałem pestkę i zjadałem z apetytem miąższ, ale też czasem – gdy w środku były robaki – przyglądałem się im dłuższą chwilę, zanim wyrzuciłem taką śliwkę do śmieci. To kolejna, po wiśniach, faktura rzeczywistości, w której się znalazłem, przekraczając furtkę sadu owocowego i idąc do Koronowa.

Jabłoń

Ale dalej rosło kilka jabłonek (Malus Mill.), powyginanych i brzydkich, nie wytrzymujących porównania ze śliwami i nawet koślawymi wiśniami. Drzewa te łatwo karłowacieją i sadownik musi stale czuwać by wzrost był odpowiedni, przycinać, stosować opryski. Jabłka mojej młodości to przede wszystkim papierówki, które zrywałem podczas wyjazdów do dziadka, w Starym Zawidowie, na południu Polski, tuż przy czeskiej granicy. Także z mojego osiedla odbywałem wyprawy przyjacielskie do sadu, mieszczącego się w dzielnicy Wilczak. Były tam ruiny starego, rozpadającego się domu, a przy nim pozostały drzewa owocowe i wiele jabłonek. Wdrapywaliśmy się na nie po kilku i zajadaliśmy się słodkimi owocami, przy czym wiedzieliśmy, że musimy zachować szczególną czujność, bo robaki także były amatorami tych pysznych owoców. Jedząc je na drzewach, wracaliśmy do domów z pełnymi siatkami i inni członkowie rodzin także raczyli się naszymi zdobyczami. Czasem, gdy wybuchały pomiędzy nami jakieś awantury, papierówki stawały się wspaniałą bronią. Rzucaliśmy nimi w siebie i mieliśmy wielką radość, gdy ktoś dostał jabłkiem w łeb, a ono rozpryskiwało się na wszystkie strony. Tutaj – w sadzie – fotografowałem korę tych drzew i przyglądałem się pałąkowatym gałęziom, żółknącym już w lipcu liściom i niewielkim owadom, przemykającym po owocach. Jabłoń nie należy do pięknych drzew, ale można jej to wybaczyć z racji walorów smakowych papierówek. Ile istnień pojawia się w sąsiedztwie takiego drzewa, które staje się dla nich prawdziwym kosmosem. Mrówki biegające po korze i dziesiątki innych owadów, szukających miejsca do schronienia w jej zagłębieniach. Jakieś niewielkie chrząszcze i ćmy, siedzące spokojnie, świadome, że rysunek ich skrzydeł znakomicie imituje łuszczące się fragmenty kory. Do tego zalatujące stale różne ptaki, sarny ocierające się o pnie, lisy czające się w cieniu na zdobycz i wreszcie ludzie, ustawiający drabiny i zrywający dojrzałe owoce. Jabłoń jest symbolem sielskiej dorodności i obfitości, kojarzy się z dobrymi zbiorami, końcem lata i zabawą dożynkową.

Grusza

Blisko jabłonek rosła wysoka, samotna grusza (Pyrus communis), a jej liście i gałęzie stanowiły kolejną fakturą rzeczywistości, przy której zatrzymałem się na chwilę. Przypomniał mi się fragment „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza: A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą/ Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą. Lubię połysk na ich liściach, a także owo wybuchanie spośród nich owoców. Tym razem trafiłem na drzewo dosłownie oblepione gruszkami, które już zaczynają powoli dojrzewać i czerwienieją, żółkną, stają się miękkie. Jak zwykle lata przy nich wiele os, pszczół i bąków, a zdarzają się też szerszenie. Wszystkie te owady pragną uszczknąć coś ze słodyczy owoców, a przy tym tworzą jakiś własny obszar przebywania, który znakują czułkami i nóżkami, a obwieszczają to za pomocą specjalnego tańca. Gdy byłem dzieckiem jadłem wiele gruszek, szczególnie klapsów i ulęgałek, a teraz jadam je bardzo rzadko, okazjonalnie, gdy trafię na targu na naprawdę miękkie i apetycznie wyglądające owoce. Nieopodal miejsca, gdzie mieszkałem na Błoniu, było takie drzewo gruszkowe i zdarzało się, że z kolegami z podwórka wchodziliśmy po trzech, czterech, na wysokie gałęzie, umiejscawialiśmy się w jakimś rozwidleniu i zajadaliśmy się miękkimi, żółtymi ulęgałkami. Popijało się wtedy wodą z jakiegoś hydrantu albo kranu, bo nikt nawet nie marzył o tylu rodzajach wody mineralnej, z jakimi mamy dzisiaj do czynienia. Gruszki także bywały dobrą bronią podczas jakichś osiedlowych wojen, a szczególnie te twardsze dawały się we znaki. Stojąc w sadzie przy wysokiej gruszy patrzyłem jak „wrasta” ona w przestrzeń i generuje wokół siebie liczne mniejsze obszary, pośród których bytują różne owady i pęcznieją z każdym dniem owoce. Niektórzy uważają, że te słodkości są ciężkostrawne i powodujące wzdęcia, ale ja – po zjedzeniu – nigdy nie miałem kłopotów. O, właśnie na drzewie przysiadła sporych rozmiarów wrona, jakże często mylona z gawronem. Widziała mnie dobrze i tak się ustawiała, by częściowo być w ukryciu, a zarazem móc mnie obserwować. Pośród połyskujących liści i dorodnych owoców wyglądała majestatycznie i zachowywała się jakby zdawała sobie z tego sprawę. Podnosiła raz po raz dziób do góry, rozglądała się na boki, a potem wydawała głośne krakanie. Nie wiem czy chciała mnie nastraszyć, czy może zaalarmować inne wrony, ukryte pośród różnych drzew – dla mnie był to sygnał myśliwskiego rogu, a raczej znak natury, że powinienem pójść dalej.

GRAŻYNA BIELIŃSKA

Biel

Grażyna Bielińska, znana jako wokalistka zespołu Viva Aqua, zadebiutowała w 1989 roku niewielkim zbiorem wierszy pt. Uczucie leśnej konwalii. Chciała w nim podzielić się ze światem swoją subtelnością i delikatnością, chciała określić miejsce w jakim się znalazła i cel ku któremu zmierza, a nade wszystko chciała ocalić w lirykach swoją tajemniczą niepowtarzalność – chciała mówić światu, że uczucia czyste i nieskalane są możliwe, że istnieje prawdziwa miłość i prawdziwe, subtelne cierpienie z jej powodu. Delikatność przeplatała się tam z zadumą, a ciepło promieniowało z każdego wiersza, z każdej strofy i każdego słowa. Nie inaczej było w drugim, tym razem obszernym, pełnowymiarowym, tomie poetki. I tutaj uczucia są najważniejsze, stanowią paradygmat istnienia w zgodzie z przyrodą i człowiekiem. Rację miał Jerzy Sulima-Kamiński, gdy pisał we wstępie, że Nie ma tu, tak nagminnie w kobiecej poezji manifestujących się biologizmów, ani tym bardziej ekshibicjonizmu w psychologicznym i przenośnym znaczeniu tych pojęć, jak w ich semantycznych dosłownościach. (…) Autorka nie czyni grymasów, nie udziwnia swoich wierszy ani sili się na akademicką mądrość. Jest mądra swoim doświadczeniem, tą wrażliwą kobiecą intuicją, zmysłem rodzinnym i macierzyńskim. Raduje się tym co dzień przynosi. Szczególny ciepły klimat tych wierszy stwarza nastrój niemalże bukoliczny. Poetka pragnie Być kobietą:/ kruchością przypominać o sile/ łagodnością spojrzenia i gestu/ przywracać godność/ kochać najdrobniejszy przejaw życia/ by życie stać się miało/ objawiać się bielą/ co promienieje/ wszystkimi kolorami tęczy. Te pragnienia są zarazem fragmentami modlitwy kierowanej do Boga, kierowanej do drugiego człowieka. Rzadko zdarza się czytać wiersze współczesne, w których byłby tak wyraźnie określony epikurejski program, w których z taką siłą objawiłaby się miłość do człowieka. Miłość czysta, pełna godności, pełna wiary w jej odradzającą i unieśmiertelniającą moc, a nade wszystko miłość kojąca cierpienia. Bo jest to też poezja cierpień ponad miarę, bólu sklejającego powieki i nieustającej troski o najbliższych. Bólu, który w pewnym momencie stał się łaską – dopełnieniem treści przedziwnego bytu, trudnej do pojęcia spirali życia. Poetka zbudowała w wierszu kokon, w którym chroni się przed natarczywością świata, przed niedelikatnymi arbitrami, przed gwałtownością i splątaniem związków międzyludzkich. W kokonie poezji szuka prawdy utwierdzając w sobie i w wierszu kształty dookoła niej – dom, mąż, synowie, trawy i drzewa, dal horyzontu, a za nim to coś, do czego się tęskni; a za nim tajemnica i obietnica; a za nim mistyczna łza spływająca po policzku dnia. Patrząc w tę dal, poetka pragnie połączyć się z naturą, zmienia kształty istnienia, poddaje się wyobraźniowym metamorfozom. Wtedy też opisuje stany w jakich się znajduje; mówi: frunę ptakiem ogłuszonym/ do gniazda lasu/ gdzie siostry siwe/ pochylają nade mną głowy/ gdzie trawa łasi się do stóp/ jak zielony kot/ długo gładzę spierzchnięty policzek sosny. Pulsuje w niej romantyczne pragnienie poznania dali, połączenia się z sosną i trawą i tak istnieje w nieistnieniu, staje się bytem w niebycie.

Poezja Grażyny Bielińskiej jest gorzka i słodka zarazem, jest słona jak łzy, ale też jest krzepiąca jak czyste powietrze, pełne ozonu po burzy. Czyta się te wiersze współczując autorce, że nie zostało jej oszczędzone zwątpienie i poczucie klęski, że musiała przejść tyle dróg nie do przejścia. A jednocześnie czytelnik czuje się pokrzepiony i wzbogacony, bo znajdzie w tych strofach radość, afirmację każdego dnia i każdej chwili. I choć często jest to uśmiech z oddali, ze łzami w oczach, to przecież taki stan pozwala dostrzec prawdziwą stronę egzystencji. Taki stan jest formułą bytu poety najwrażliwszego, szukającego odpowiedzi na podstawowe pytania, dekodującego świat w jego najgłębszych strukturach, niewidocznych kolorach i tajniach: bo widzisz…/ zieleń to nie tylko trawa/ to także zapach radości/ bo widzisz…/ czerwień to nie tylko krew i róża/ to także odcień żałości/ bo widzisz…/ woda niebieska gdy Bóg się w niej przegląda/ i także kwiaty spojrzenia/ widzisz…/ naprawdę widzisz/ gdy patrzysz z oddalenia. Czas nieubłaganie biegnie do przodu, migają twarze, krajobrazy, pośród mroku wieczności gasną puste słowa, nic nie znaczące gesty. Coś, kiedyś wydawało się ważne, coś wydawało się nieodzowne, coś było potrzebne do życia jak tlen. Teraz po tamtym czasie zostały wspomnienia i wiersze, ciepłe wzruszenie, łagodna modlitwa. W nastroju ulotnego liryka, w mistycznej chwili stworzenia osadza się esencja,  istota i tęsknota zarazem. Nie na darmo tyle razy pojawia się tutaj biel, czystość, świętość ludzkiego życia – wszak ta poezja żyje czystością, wiarą, nadzieją. I tęskni za miłością… I sama jest miłością… Z kolei – zdaniem poetki – wiarę odnajdujemy w łagodności i cierpieniu, w delikatnym smutku i w zapatrzeniu w dal. Nie jest stałym elementem świadomości, wymaga nieustannej zapobiegliwości i cierpliwości, potrzebuje ciepła oddechu i szeptu miłości. W refleksyjnych wierszach Grażyny Bielińskiej przybiera ona formułę nieustającej modlitwy, kierowanej do Pana i do świata, do najbliższych osób i do ludzi odrzuconych. Pokora z jaką autorka podchodzi do słowa jest zdumiewająca i ma w sobie coś z nabożności, coś z fascynacji sacrum. Te słowa brzmią jak krople deszczu uderzające o dach domostwa, albo lśnią jak skrzydła pszczoły zawisającej nad kwiatem – ta modlitwa dźwięczy niczym daleki szept lasu. Świętość pojawia się tutaj jak nagroda za smutek i ból, jest jak obelisk, postawiony dla chwały wszelkiego istnienia. Autorka próbuje odtworzyć w wierszu piękno natury i niepowtarzalność bytu – patrzy na gałązki rozkwitających drzew owocowych i na płowe czupryny synów, przystaje przed Bożą Męką i delikatnie muska chropowatość czarnej kory. Świat jest zdumiewający, tyle w nim piękna i tyle cierpienia, wszystko ma jakiś podtekst, wszystko domaga się kontekstu, wszystko pragnie być w świadomości otoczone uczuciem, ciepłem, które jest tylko w Bogu i tylko w człowieku. Bielińska tworzy swoje wiersze z przekonaniem, że ktoś ich słucha i ktoś cieszy się, że zostały uwiecznione na papierze. Za niewidzialną zasłoną, za suknem milczenia, jest inny świat – doskonalszy i nie znający ludzkich namiętności. Tam już jest matka poetki i tam znajdą się ci, którzy zawierzą swojej wrażliwości.

Wiersze te mają wiele z epikurejskiej chęci służenia drugiemu człowiekowi, ale tonem najwyższym i najniższym zarazem przypominają epitafium i epitalamium. Widać, że pisane były przez łzy radości i smutku. Wyraziście wyłania się z nich subtelne wnętrze autorki – tak pogodzonej z życiem i światem, tak chwalącej Boga, ale przecież – jak każdy człowiek – mającej chwile lepsze i gorsze, świetliste i mroczne. Ile trzeba o życiu wiedzieć, żeby pisać takie wiersze, ile trzeba mieć w sobie wiary, żeby formułować w słowach takie przesłanie. Lektura tych wierszy krzepi i pozwala choćby na chwilę znaleźć się w spokojnej enklawie, otrzeć się o sacrum i skonstatować, że świętość jest zwykła i w swej prostocie niedościgniona. Niepotrzebne są wielkie hymny, nie trzeba szukać Boga w apoteozach, jest on tak samo potężny w garstce popiołu, jak i w kształcie zalatującej do ogrodu sroki, jest nowym świtem i nieuchronnością zmierzchu, jest łagodnym szeptem i krzykiem rodzącej. Autorka wybiera model wiersza refleksyjnego, bliskiego poezji Haliny Poświatowskiej i Jana Twardowskiego, ale przecież najcenniejszy tutaj jest ów oryginalny ton. Umiejętność mówienia o rzeczach małych i wzniosłych, o dążeniu do doskonałości i o ewangelicznym przyjęciu porażki. Człowiek tak rzadko zdaje sobie sprawę z eschatologii każdego dnia, każdej danej mu chwili, tak łatwo traci czas, gubi ludzi, nie potrafi kontemplować swojego miejsca. Tutaj, w tych ulotnych wierszach, w tych notatkach lirycznych, w tych aforyzmach codzienności i wyjątkowości, jest autentyczna prawda o życiu i przemijaniu, o człowieku i o tym co po nim zostaje. Eschatologia przezwyciężona radością, ból łagodzony delikatnością, łza na policzku, która tyleż smuci, co cieszy. Publikacja tak intymnych wierszy jest aktem odwagi i jednoznacznym wyborem drogi. Nie jest to jednak wybór literacki, rodzaj rozważania teoretycznego; to raczej wskazanie i odnalezienie filozofii, ustawienie swojego losu w perspektywie mądrości Księgi i w bliskości sakralnego blasku. To też znalezienie miejsca w świecie, zgoda na bycie tym, kim się jest i na byt taki, jakim jest. To radosne „tak” wypowiadane w obliczu sił niewyobrażalnych, to wiara w prawdę i zarazem jej potwierdzenie. Poetka dzieli się z czytelnikiem swoim odkryciem, swoim przekonaniem, swoją wiarą, bo jest to dla niej coś zdumiewającego, coś, co dostała gratis od życia, coś co znalazła, gdy wkradało się do jej duszy zwątpienie. Ona chwyciła z ufnością wyciągniętą ku niej dłoń i podjęła ton, który w sobie usłyszała. W ciszy i samotności powstały wiersze, które mówią w sposób subtelny o losie człowieka, które krzepią i wyznaczają kierunek dla tych, którzy zwrócą się w tą samą stronę.

O ANDRZEJU BABIŃSKIM

Andrzej Babiński urodził się 5 stycznia 1938 roku w Białymstoku. Dzieciństwo i lata okupacji spędził na wsi, nieopodal miejsca urodzenia. Pierwsze wiersze napisał w połowie lat pięćdziesiątych, a potem znany był przede wszystkim w Poznaniu, gdzie bywał na spotkaniach poetyckich i słynął z gwałtownych reakcji, impulsywnych wystąpień i Babińskibezceremonialnych ocen. Przyjaźnił się ze Stachurą, a krąg jego znajomych dopełniało jeszcze tylko kilku ludzi. 14 maja 1984 roku popełnił samobójstwo skacząc z poznańskiego mostu. Niewiele tych faktów, niewiele konkretnych elementów życiorysu, a jednak Babiński jest stale żywy w legendzie i wraca w nielicznych przywołaniach, w pisanej przez różnych krytyków historii współczesnej poezji polskiej. Ale nie ulega wątpliwości, że został też zapomniany i nie przebił się do szerszej świadomości – jego najważniejsze utwory nie znalazły się w antologiach, nie są wznawiane czy przypominane, nie wraca się do wcześniejszych analiz, nie tworzy się szerszych opracowań. Spotkał zatem Babińskiego taki sam los, jak kilku innych tragicznych potów piszących po wojnie. Najpierw histeryczny wrzask, prześciganie się w relacjonowaniu mniej, lub bardziej autentycznych zdarzeń z jego udziałem, a potem cisza, przerażająca i rozrastająca się niczym chwasty na grobie.

Powód był i jest jeden – jego poezja jest  t r u d n a, piekielnie wręcz trudna i można ją zrozumieć dopiero po wniknięciu w jego świat, dopiero na pewnym poziomie samoudręczenia. To jest poezja, która boli w trakcie czytania i która domaga się stale od odbiorcy by był czujny, by podobnie jak autor przeskakiwał od znaczeń do syntez, od aluzji do pastiszu, od obrazu do fantomu. Nie każdy to potrafi, nie każdy szuka w poezji tego rodzaju szarad, tego typu kodu. Ale przecież nie da się opisać rany bez odniesień do bólu, nie da się powiedzieć czym jest krew bez wyobrażenia ostrza – Babiński od samego początku tak zaprogramował swoje pisanie, by w kolejnych wierszach skraplały się jego traumatyczne doświadczenia, jego obezwładniający i degradujący go ból. Nic nie wiemy o jego przeżyciach pierwiastkowych, nic nie dopowiadają milczący biografowie, są tylko wiersze i z nich trzeba wyławiać jakieś elementy osobowości tego człowieka, jakieś obsesje i fascynacje. Musiały jednakże być w jego życiu takie zdarzenia, które postawiły jego dziecinną wrażliwość w obliczu obezwładniającego bólu, jakże realnego poczucia śmiertelności każdej chwili i każdej delikatności. To musiał być wstrząs na miarę tych, które w ostatecznym momencie jego losów zaprowadziły go na nabrzeże Warty. Wtedy zapewne zrozumiał i przeraził się, że jego zadaniem jest obserwować samego siebie i dawać świadectwo o sobie, bo to będą świadectwa jakiegoś tragicznego pęknięcia, jakie jest w każdym ludzkim losie, jakiejś szczeliny w bycie, z której sączą się trujące opary, jakieś śmiertelne swądy, jakiś mortualny dym.

Jakie to trudne, czuwać przy swoim trupie. Rozkładającym się i stale ożywającym – stale podlegającym pośmiertnym metamorfozom. Babiński nigdy nie stchórzył, pozostał do końca konsekwentnym obserwatorem, a jego poezja jest relacją z przestrzeni istniejących poza istnieniem. Dlatego nie był rozumiany, dlatego odrzucano go, oczerniano i degradowano, dlatego szedł samotnie. Przyglądał się sobie i widział jak świat jątrzy się w nim. Skąd wzięła się w nim potrzeba pisania? Naiwni i powierzchowni czytelnicy będą chcieli jego talent zepchnąć poza margines sztuki, będą jego teksty analizować jako swego rodzaju zapisy automatyczne – będą szukać opisu przypadku Babińskiego w książkach Freuda, Junga, może Fromma? I nigdy nie odkryją piękna tej poezji, nie dotrą do jej prawd, nie usłyszą delikatnego szeptu: Aby zamyśleć się nad całą ludzkością, trzeba być w otchłani,/ nad przepaścią ( …). Nie, oni nie zrozumieją takich słów i nie doświadczą tego, co było jego losem i jego przekleństwem. Pisał, bo w głębi duszy był humanistą, kimś kto stawia sobie najszczytniejsze cele, pragnie naśladować Norwida, pragnie podążać za Stedem, chce dorównać Czechowiczowi i poetom dwudziestego pierwszego wieku. A będąc humanistą musiał borykać się z własnym – jakże rozbudowanym i stale się rozrastającym – nihilizmem. Musiał burzyć, musiał dręczyć samego siebie i otoczenie, musiał prowokować, bo dopiero wtedy widział elementarne cząstki. To z nich, ociekających łzami, krwią i ekskrementami, tworzył swoje konstrukcje, to one były jego majakami, zwidami pośród innych zwidów.

Niczego nie programował, szedł przed siebie i śmiało wyławiał z nicości kolejne wiersze, kolejne skrawki własnego anty-świata. Powoli, ale nieuchronnie; powoli, ale autentycznie, oswajał w sobie śmierć, okrutnie doświadczał sam siebie. Jak zauważa Feliks Fornalczyk: Bo prawdą jest, że nie mieścił się w sobie. I chociaż było to zapewne mimowolne, był bezwzględny aż do okrucieństwa dla innych, dla koleżanek i kolegów bez wyjątku. I był równie okrutny i bezwzględny dla siebie. Ale tylko takie okrucieństwo dawało szansę odkrycia jakiejś prawdy o człowieku – jakiejś reguły egzystencji. Szedł więc „na całość” i szukał ludzi podobnych do siebie. Czasem na kilka chwil dostrzegał takiego kogoś w przyjacielu, czasem w ojcu, ale najczęściej poruszał się pośród zjaw, bo świat ludzki nie przystawał do jego przestrzeni, był dla niego równie zdeformowany, jak jego świat oglądany okiem kogoś niewtajemniczonego w jego losy. Reagował agresywnie, bo wtedy zmuszał ludzi do wysiłku, chciał by zdeklarowali się, by dostrzegli w nim ogrom ludzkiego bólu. Coraz bardziej jednak oddalał się od człowieczeństwa, i wizualnie, i mentalnie, i świadomościowo – szczelina bytu otwierała się coraz szerzej i wpadał w nią coraz głębiej. Mówił: W doli złej obłęd pokutny a rzeczywisty/ jest tu podziemie gdzie bruk jest namiestny – i  znaczyło to, że widział już jakby „podziemnie”, jakby „poza istnieniem”. To bardzo charakterystyczna cecha tej poezji i novum w liryce polskiej – próba opisu siebie i świata z perspektywy pośmiertnej. To jakby zatoczenie łuku nad bytem i dookreślenie siebie już nie umierającego, ale umarłego. To szaleńcza wolta i skok, niczym ten ostatni…

Poezja Babińskiego to strumień obrazów, z pozoru chaotyczny, z pozoru przypadkowy, ale przecież odzwierciedlający obłędny impet jego życia, pęd jego gwałtownej egzystencji. Uważna lektura wierszy, zatrzymanie w kadrze liryka, odsłania obrazy pierwiastkowe – wielkie panoramy, przestronne głębie, elementarne żywioły, spośród których na plan pierwszy wysuwa się ogień. Poeta, niczym znicz nagrobny, spala się szybko i bezpowrotnie, a jego ciepło zanika natychmiast i staje się  n i c z y m. Babiński chciał być  n i k i m  za życia i podobnie jak jego przyjaciel – Edward Stachura – chciał sięgnąć poza   c o ś   i poza k o g o ś. W akcie gwałtownej negacji pragnął spłonąć szybko i natychmiast odrodzić się w  n i k i m, chciał uczynić z siebie niedoskonałego, zmartwiałego i odrażającego, coś tak wspaniałego i czystego jak  n i c. Iluż poetów zapowiadało w swoich utworach, że przekroczą samych siebie, iluż wychodziło naprzeciw śmierci, a potem wracało do codziennych zajęć, do znienawidzonego odbicia w lustrze i nudnej towarzyszki u boku. Niewielu udało się przekroczyć samych siebie. I wcale nie chodzi tutaj o spektakularne śmierci, nie chodzi o epatowanie samobójstwem i ekscytowanie się tym, co w końcu zrobił. Nie, chodzi o przekroczenie samego siebie, czy to poprzez akt twórczy, poprzez arcydzieło, czy właśnie taką gwałtowną manifestację własnej jaźni i odrzucenie wszystkiego. Chodzi o to by Odejść aby z samotności nie umrzeć/ I później nieobecność swą taić.

Nie sposób zgodzić się z oceną Fornalczyka, który przy wielu mądrych uogólnieniach, idzie złym tropem mówiąc: I choć to właściwie zadanie dla psychoanalityka, nie sposób nie zastanowić się nad tym szczególnym przypadkiem widzenia otaczającego świata jako więzienia, to znów domu wariatów czy cmentarza, a w konsekwencji widzenia innych nieledwie jako zbrodniarzy bądź policjantów, siebie zaś jako pokrzywdzonej ofiary. I nie sposób nie zapytać o pobudki tak czarnego przedstawiania zaznawanej rzeczywistości, pisania owych trenów żałobnych, tej nieustającej nieledwie zaduszkowej jeremiady w rozbłyskach zniczów nagrobnych. Nic bardziej fałszywego, nic bardziej powierzchownego, niż taki sąd nie mogło się Babińskiemu przydarzyć. Jego poezja nie jest udawaniem rozpaczy i nie jest nawiązywaniem do przestrzeni wymienionych przez krytyka – jest samym więzieniem i samym domem wariatów, jest cmentarzem i zniczem nagrobnym. A ów świat zbrodniarzy i policjantów, to przecież nasz świat, łatwo można się o tym przekonać czytając pierwsze strony codziennych gazet. Fornalczyk, tak wrażliwy momentami na zmienność i biegunowość tej poezji, ucieka się do łatwego spłycenia. Takie przykłady pośpiesznego odczytywania wierszy poety można by mnożyć. Dowodzą one jasno, że Babiński nie został zrozumiany, że nie zadano sobie trudu by wszechstronnie opisać ten fenomen artystyczny i kulturowy. I ścieżka nie prowadzi tutaj przez kozetki psychoanalityków, raczej potrzebne tu są rzetelne analizy krytycznoliterackie – jakby introwersje do jego świata, jakby sondy zapuszczane w jego  n i c o ś ć   i   n i j a k o ś ć.

Żmudna to będzie praca, ale poeta miał świadomość, iż wykracza poza swój czas, skoro odwoływał się do twórców następnego stulecia i swoją sytuację łączył z casusem Cypriana Norwida. Chciał, jak on, być zapomniany i wierzył, że – jak on – wróci we wspomnieniu wnuka. Może przygotowywany właśnie w Poznaniu nowy wybór wierszy jest pierwszym symptomem tego powrotu, może jest przypomnieniem człowieka straconego dla świata, poety zgubionego w tłumie piszących, ale jakże prawdziwego w swojej konsekwencji twórczej, jakże boleśnie doświadczonego przez los i jakże odważnie przeciwstawiającego chorobie i bólowi wyrywaną z trzewi poezję. Tak, ta poezja boli i jest odbiciem pęknięcia w świadomości, pęknięcia w percepcji świata, a nade wszystko pęknięcia w bycie, jest opisem i zapisem bolesnego umierania, odchodzenia z własnej martwej rzeczywistości do krainy idealnych kształtów i wymiarów, do istnienia poza istnieniem cielesnym, do formuły słowa i myśli przenoszącej w dal. Myśli ocalonej w wierszu i zawieszonej w przestrzeni metaforycznej, myśli stale żywej.

IDĄC DO KORONOWA (1)

Dziennik

Postanowiłem zmierzyć się ze sobą i ruszyłem piechotą z Fordonu do Koronowa. Miałem do przejścia jakieś trzydzieści pięć kilometrów, ale wliczając w to odnogi i różne krzywizny trasy, zejścia do lasów i na łąki, musiałem liczyć się z pokonaniem czterdziestu kilometrów. To miał być rodzaj happeningu, podczas którego postawiłem sobie kilka zadań i parę działań interaktywnych. Po pierwsze chciałem obserwować siebie w wieku pięćdziesięciu jeden lat, po różnych przejściach i doświadczeniach, po niepotrzebnym rozbudowaniu „mięśnia piwnego”. Kiedyś byłem niezwykle sprawny fizycznie – przepływałem wielkie jeziora wpław, zdobyłem licencję ratownika i żółty czepek, potem tak wyćwiczyłem się w pływaniu „delfinem”, że pokonywałem wodne dale, stosując tylko ten styl. Widziałem jakie zainteresowanie wzbudzało to wśród ludzi, bo jest to trudny rodzaj pływania, ale też znakomicie rzeźbiący mięśnie i dający wiele radości po przebyciu dużej przestrzeni. Z czasem musiałem też pójść ze sobą na kompromis i pływałem wymiennie krytą „żabką” i kraulem. Stało się to po tym, jak popłynąłem delfinem za dużą wyspę w Chmielnikach . Gdy byłem w takim miejscu, że nikt mnie nie widział, poczułem, że złapał mnie niezwykle bolesny kurcz, w mięsień czterogłowy prawego uda. Ból był przerażający i ostatkiem sił dobiłem do wyspy, chwyciłem się sitowia i trzcin i próbowałem stanąć na stałym gruncie. Zimny pot oblał mnie wtedy od stóp do głów, bo zacząłem wpadać w muł i zatrzymałem się dopiero, gdy sięgał on moich piersi. Nie mogłem nic zrobić, byłem unieruchomiony i dopiero jakieś małżeństwo, płynące na kajaku, wyciągnęło mnie z tej pułapki. Wtedy przestałem tak ufać swoim możliwościom pływackim i nie wypuszczałem się już na jeziora bez zabezpieczenia, zacząłem pływać spokojnie, bliżej brzegów. Innym obszarem mojej aktywności fizycznej   było   jeżdżenie   na  rowerze,   najpierw  na  osiedlu  Błonie,  w ogromnych  grupach  rówieśniczych,  a  potem

Dziennik

samotnie do Trzcińca, do Borówna i do Chmielnik. Z kolegami odbywaliśmy też czasem wielkie tury do Torunia, do Solca Kujawskiego, nad Noteć, do Inowrocławia. Zważywszy jak nędzne były wtedy rowery, nasze wyprawy były czymś niezwykłym i wracając z nich, byłem bardzo zmęczony. Szybko jednak się regenerowałem i następnego dnia gotów byłem do dalszych eskapad. Później zaczął się czas sekcji sportowych – właściwie już w podstawówce poświęcałem wiele czasu na treningi. Najpierw chodziłem do klubu „Gwiazda” i przez kilka lat trenowałem szermierkę – najpierw floret, a potem szablę. Skończyło się to w momencie, gdy zacząłem walczyć i miałem bardzo bolesne sińce od uderzeń białą bronią. Młodzi ludzie, którzy wraz ze mną uczęszczali na treningi do tego klubu, bywali bezwzględni i czasem celowo uderzali szablą tak, by bolało i by pojawiały się – jak je nazywaliśmy – „parówy”. Już w podstawówce grywałem w piłkę nożna na bramce i miałem w tym zakresie wielkie osiągnięcia. Umiałem zwinnie rzucać się, czyli stosować robinsonady, ale też odważnie wychodziłem do przeciwników, w sytuacjach sam na sam i broniłem wiele strzałów z daleka. Trochę jeździłem do klubu „Zawisza”, ale trzy bite  lata trenowałem w „Polonii” Bydgoszcz, pod okiem trenera Norkowskiego, aż w końcu trafiłem do drużyny akademickiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, z którą pojechałem do Częstochowy na Mistrzostwa Szkół Wyższych. W międzyczasie były epizody związane z biegami przełajowymi i sekcją lekkoatletyczną, gdzie trenowałem biegi na 400 metrów (trener Waldemar Korycki), co było bardzo trudne, gdyż dystans  ten  wymaga  żelaznego  zdrowia  i silnego charakteru. Już po pierwszych stu metrach nogi robią się jak z waty i

dziennik-7

tylko siłą woli biegnie się do mety. Trenowałem też bardzo ambitnie karate, kulturystykę i boks w sekcji „Zawiszy” (trener Rinke), gdzie dawałem z siebie wiele i toczyłem walki. Po jednej z nich i po wybiciu palca, musiałem zrezygnować z kariery bokserskiej, choć umiejętności na zawsze pozostały. Wiele razy przydały mi się, gdy byłem ratownikiem na kąpieliskach i trzeba było temperować różnych pijanych młodzieńców. To było jednak dwadzieścia pięć, trzydzieści lat temu – aż się wierzyć nie chce. Teraz, będąc mężczyzną w słusznym wieku, zapragnąłem sprawdzić moje możliwości i o dziewiątej rano wyruszyłem z domu w stronę Koronowa, nie do końca wierząc, że zdołam zrealizować swój zamysł. Drugą ważną inspiracją była chęć zrobienia wielu zdjęć po drodze, szczególnie kory różnych drzew. Pisałem już o tym, że zaplanowałem serię poetycką z korą na okładkach i ta wyprawa dawała mi możliwość sfotografowania różnych pokryw zewnętrznych pni drzewnych. Oczywiście chciałem też robić inne fotografie, przede wszystkim przyrodnicze, ale też i te dokumentujące przebytą drogę. Mam w tym zakresie pewne doświadczenie i wszędzie, gdzie jeżdżę, w różnych rzeczywistościach i miejscach, staram się fotografować. Robiłem to już w wieku młodzieńczym i nawet sam wywoływałem czarno-białe klisze w specjalnym plastikowym pojemniku, a potem mając różne aparaty, o lepszych, bądź gorszych możliwościach, tworzyłem ogromne galerie, gromadząc je na dyskach. Tutaj – podczas wędrówki do Koronowa – miałem nadzieję napotkać wiele ciekawych gatunków drzew, a bliskość łąk była obietnicą dobrych zdjęć przyrodniczych. Trzecim powodem, dla którego wyruszyłem była chęć przemyśleniamoich życiowych sytuacji i zaobserwowania jak rozprzestrzeniają się moje myśli podczas marszu, jak zmienia się ich natężenie, a wreszcie ku czemu zmierzają i co je prowokuje. No i ostatnia inspiracja – rodzaj istnienia artystycznego pośród otwartych przestrzeni Polski, przemierzanie parku krajobrazowego Dolnej Wisły, a potem wejście na wielkie równiny,  ciągnące  się  z  Bydgoszczy  do niewielkiego miasteczka, położonego malowniczo nad Zalewem Koronowskim

Dziennik-4

Ruszyłem dziarskim  krokiem i szybko znalazłem się za miastem, na drodze prowadzącej do szosy gdańskiej. Znałem dobrze te miejsca, bo przez dziesięć lat przemierzałem je samochodem, rowerem, a wiele razy też pieszo, kierując się ku Domowi Zgromadzenia Ducha Świętego, gdzie miałem wykłady dla nowicjuszy. Poznałem tam wielu wspaniałych ludzi, którzy wybrali drogę zakonną, a potem trafili na wiele placówek w różnych miejscach świata. Mówiłem im o literaturze i sztuce, często też prowokowałem dyskusje na tematy ogólne, filozoficzne i teologiczne, prezentowałem też swój punkt widzenia. Tam też miałem kontakty z niezwykłym człowiekiem ojcem doktorem Markiem Walkuszem – wieloletnim Mistrzem Nowicjatu. Po zakończeniu służby w Chełmszczonce, trafił on do Senegalu i właśnie przysłał mi maila, że wraca na stałe do Polski. Idąc rozmyślałem o tym okresie w moim życiu i w naturalny sposób nachodziły mnie myśli o Bogu, który stworzył to wszystko, tak różnorodne i wspaniałe, tak też nieustannie ze sobą walczące i próbujące utrzymać się na powierzchni istnienia. Moja refleksja kosmogoniczna zawsze ogarniała ogrom Stworzenia, od struktur najmniejszych do bezkresów kosmicznych, od wiotkich traw i zawieszonych na nich owadów, poprzez ptaki, do większych zwierząt i ludzi.  Dostrzegałem też różnorodność kamieni i minerałów, drzew i krzewów, rosnących na polach

Dziennik-8

zbóż i traw na łąkach. Tutaj – w tych przestrzeniach – doszły jeszcze piękne drzewa owocowe w sadach i wielość faktur natury, które co chwilę zauważałem, utrwalałem je w formie zdjęć i rozkoszując się nimi. Droga jako happening, zakładała też specjalne zachowania natury artystycznej i niebawem nadarzyła się okazja. Najpierw jednak znalazłem kilka wielkich drzew i fotografowałem korę – pierwsze z nich to klon, a drugie to wybujała, gruba sosna, z charakterystyczną korą. Przypomniałem sobie klony z ulicy Szubińskiej w Bydgoszczy, gdzie się wychowałem i podobne sosny, rosnące w lesie, za naszym osiedlem. Przez wiele lat były one nacinane i zawieszano na nich specjalne naczynia, do których ściekała żywica. Tutaj drzewo było czyste, zdrowe i zachwycało swoim ogromem – mogło mieć może z dwadzieścia metrów. Dookoła słychać było wiele ptaków i wyodrębniałem niektóre głosy, szczególnie zięb i pleszek, a także sójek, gołębi grzywaczy i sikor. Nagle coś zaczęło chrobotać z drugiej strony pnia sosnowego, więc podążyłem w bok by zobaczyć co to takiego. Okazało się, że stosunkowo nisko, chodził głową w dół piękny kowalik – ptak rdzawo-niebieski, z czarną pręgą biegnącą na głowie przez oko, przypominający nieco małego dzięcioła, ale też mający piękniejszą, wiotką budowę ciała. Wiele godzin spędza na pniach drzew, po których biega z góry na dół i zbiera owady, a potem zanosi je młodym, do gniazda w naturalnej dziupli lub tej odziedziczonej po dzięciole. Uśmiechnąłem się, bo to jeden z piękniejszych polskich ptaków i próbowałem zrobić zdjęcie, ale niestety nie udało mi się, najpierw kowalik jakby bawił się ze mną i przesuwał się ku niewidocznej stronie pnia, a potem dość daleko odleciał. Na chwilę wszedłem do pobliskiego lasu, ale już wróciłem na drogę i podążyłem dalej. Przede mną pojawiło się pole wysokiej na dwa metry kukurydzy  i to zachęciło mnie do podjęcia pierwszego „działania”. Wszedłem w powoli w areał – ostrożnie, by nie łamać roślin,  zagłębiłem się w tej  wspaniałej, zamkniętej   przestrzeni. Byłem bytem pośród innych bytów, żywy

Dziennik-5

pośród żywych roślin, lekko pochylanych przez wiatr. Wyraźnie czułem, że mają one jakąś formę świadomości, rosnąc i krzewiąc się na ogromnej przestrzeni, tworzą kukurydziany świat, który dobrze znają owady i ptaki, pośród którego przemykają sarny i lisy, a czasem przejdzie stado warchlaków z maciorą. Stałem pośród kukurydzy i w tym momencie liczyło się owo stanie, bycie w jedności z roślinami. Patrzyłem na bliższe i na dalsze łodygi i zdumiewała mnie statyczność, a zarazem wahadłowa ruchliwość tych tworów, przyjmujących swoją konstrukcję i godzących się na bycie w wyznaczonym przez siewcę punkcie. W sumie ludzie niewiele różnią się od roślin – także „zasiani” w jednym miejscu, przywiązują się do tych przestrzeni i czasem niewiele udaje się im od nich oddalić. Nawet jeśli podróżują, latają za ocean, przemierzają dalekie szlaki, są stale mieszkańcami tej samej planety i poza nią nie wydostają się przez całe życie. Postałem w kukurydzy wiele minut, wsłuchałem się w szum wiatru, głosy ptaków, jakieś szelesty i chroboty, kontemplowałem  upływ  czasu,  odmierzany  przez  tysiące  zielonych  wahadeł,  wdychałem  jasny  zapach  zieleni.

Dziennik-2

Po wyjściu z pola kukurydzy ruszyłem dalej w kierunku Chełmszczonki, Trzęsacza i Włok, przez cały czas fotografując i obserwując przyrodę. Zrobiłem sporo zdjęć owadów i roślin, a także co jakiś czas zatrzymywałem się przy ciekawych fakturach kory jarzębów i klonów. W krzakach dostrzegłem młodą sójkę, która szybko uciekła i nie pozwoliła utrwalić się przy pomocy mojej „cyfrówki”. Wiele też latało wokół mnie drobnicy ptasiej, przemykały synogarlice, sroki, gołębie grzywacze, trznadle, szczygły, gdzieś w zboże wbiegł lis, a w dali majaczyły zające, sarny i młode sarenki. Dochodząc do Domu  Zgromadzenia  Ducha  Świętego  zobaczyłem,  że  po drugiej stronie drogi leży ścięta ogromnych rozmiarów lipa.

Dziennik-6a

Wcześniej widywałem ją z tarasu tego domu, a teraz zwalona odsłaniała swoje spróchniałe wnętrze. Wszedłem na nią i usiadłem na jednym z konarów, skupiając wzrok na pniu, na zeschłych liściach i połamanych gałęziach. To był ten moment, gdy zaczęło się moje drugie działanie – owo siedzenie na ściętym drzewie i kontemplowanie jego rozpadu, a zarazem nagłe bieganie myślą ku śmierci. Lipa mogła mieć ze sto lat, ale równie dobrze mogła być starsza, na co wskazywały odsłonięte przez piłę słoje. Tyle lat rosła w tej przestrzeni, opierała się wiatrom i deszczom, nigdy nie uderzył w nią piorun, choć zdarzały się przecież groźne burze. Myślałem o tym i słyszałem gdzieś w dali, gdzieś w sobie, muzykę Telemanna, której słucham w chwilach wolnych i podczas prac pisarskich. Po korze biegało wiele różnokolorowych owadów, a w próchnie przeciskały się jakieś nieznane mi białe robaki, na odłamanym konarze siedziała biedronka, a nieco dalej gramolił się chrabąszcz. Krążyło też w powietrzu wiele much, komarów, os i niewielkich motylków – ja siedziałem i myślałem o śmierci, kontemplowałem rozpad, tak tam realny, tak skończony i dopełniony w warkocie pił i w uderzeniach siekier. Człowiek przypomina drzewo, podobnie jak ono ma swoje arterie wewnętrzne i wyrostki z tułowia, które można porównywać z pniem. Żyje, filtruje płyny, wciąż opiera się siłom destrukcyjnym, stale odnawia swoją konstrukcję i każdą tkankę, a potem – jak ta lipa – nieuchronnie umiera, pada rażony chorobą, zabity przez innego człowieka, najczęściej w takiej chwili, gdy się tego nie spodziewa. Choćby był najsilniejszy  i  najbardziej  sprawny,  nadejdą kiedyś lata późne  i stanie  się  strzępem dawnego siłacza. Zdrowie zacznie

Dziennik-1

szwankować, pojawią się choroby, zaczną niedobory, destrukcja zacznie się od środka i będzie coraz wyrazistsza na zewnątrz. Widać, że lipa, na której przysiadłem, też trawiona była przez liczne dolegliwości – miejscami nadgniła, oblepiona przez porosty i huby, miała niektóre konary zeschłe, pękała też od środka i gdyby nie ścięcie, prędzej czy później rozpadłaby się sama. Czym jest ten świat – myślałem – czy jest rzeczywistością realną, czy może mgiełką magnetyczną, którą przed nami rozpostarł nieznany demiurg. Popukałem w chropowatą korę i odczułem twardość, realną i dającą się wyodrębnić. Tylko czy było to doznanie we mnie, czy na zewnątrz mnie, czy ową twardość poczułem, bo ona istniała, czy może dlatego, że tak chciał jakiś byt wyższy, który stworzył i kontroluje wszystko. Dramatyczne przyspieszenia muzyki Telemanna, odtwarzanej z niewielkiego urządzenia, wietrzyk zaczynający wiać z zachodu i pojawiające się chmury – wszystko razem zdawało się być komentarzem dla moich myśli i dla samych siebie. Wyprostowałem się na powalonym pniu, stanąłem na nogi i z wysokości patrzyłem na pola, powoli, z ociąganiem zszedłem na ziemię, jeszcze poprzyglądałem się korze, próchnie, rozłamanym arteriom drzewnym i jawnym słojom i poszedłem dalej.

« Older entries

%d blogerów lubi to: