Pierwszy kryzys miałem po czternastu kilometrach marszu, ale zjadłem lekki obiad w przydrożnej karczmie, wypiłem sporo wody i siły szybko wróciły. W sumie największe kłopoty sprawiają odciski na stopach, które natychmiast się tworzą i dokuczają przy każdym kroku. Trzeba jednak wytrzymać pierwszy ból, nie zwracać uwagi na pieczenie i ucisk, to jakoś daje się iść, a prawdziwe problemy pojawią się dopiero następnego dnia. Przechodząc szosę gdańską, dotarłem do Trzeciewca, gdzie jest jedna z najwyższych w Polsce wież przekaźnikowych. Pięknym happeningiem byłoby wejście na szczyt tej wieży, ale chyba już bym teraz nie dał rady, tym bardziej, że teren jest ogrodzony i tylko nieliczni otrzymali pozwolenie na wspinaczkę ku najwyższym antenom. Idąc dalej – przyglądam się polskim polom i roślinności, próbuję wyłowić jakieś ptaki, coś ciekawego zauważyć. Przy jednym z drzew fruwają dwa szczygły, piękne małe żółte ptaszki z czerwonym berecikiem na główkach. Kiedyś, w wieku szesnastu, może siedemnastu lat, znalazłem przy ruchliwej drodze takiego zabitego ptaka i dokładnie się mu przyjrzałem. Było to jedno z pierwszych moich zetknięć z barwną fauną ptasią, którą potem tyle razy podglądałem, fotografowałem i opisywałem. Bardzo dawno temu, w lesie za osiedlem Błonie widziałem też kraskę, przepięknego niebieskiego ptaka, a wcześniej wspomniałem już o obserwacjach urodziwych wilg. Moja wyprawa biegła teraz brzegiem ruchliwych dróg asfaltowych, więc nie za bardzo mogłem liczyć na ciekawe ornitologiczne spotkania. Wchodziłem jednak na chwilę w polne drogi i przyglądałem się różnym rzeczywistościom, różnym draperiom świata. Blisko mnie były uprawy żyta, pszenicy i rzepaku, pośród których rosły maki i chabry oraz wiele jeszcze innych kwiatów i chwastów. Takie zejście z głównej drogi i znalezienie się pośród pól i łąk było też rodzajem mojego kolejnego działania. To były zdarzenia, które wielu ludziom mogłyby się wydać mało znaczące, ale ja widziałem w nich głębszy sens.
Ruszyłem zatem gliniastą, a miejscami piaszczystą drogą polną ku niewielkim pagórkom i przyglądałem się wystającym z ziemi kamieniom. Wiele z nich miało piękny rysunek, sieć kropek i plam, czasem jakichś ciekawych pęknięć i rys, a także różnokolorowych nalotów i porostów. Usiadłem na ogromnym głazie i patrzyłem na łany zbóż, ciągnące się daleko w przestrzeni i falujące lekko przy niewielkim wietrze. Moje myśli pobiegły do Gródka, niedaleko Więcborka, gdzie nad niewielkim jeziorem, w 1984 roku, byłem ratownikiem przez cały sezon. Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat i cieszyłem się z pełni sił witalnych – pływałem delfinem i kraulem w jeziorze, grałem w piłkę, ale przede wszystkim dawałem sobie popalić podczas długich biegów i jazd rowerem pomiędzy polami. Odbywałem dalekie wyprawy w kierunku Sypniewa i Dźwierszna, wyciskając z siebie siódme poty. Lubiłem stawać gdzieś w przestrzeni i przyglądać się polom, wchodzić w łany zbóż, wędrować przez łąki. Szczególnie po jakimś przyspieszeniu, po finiszu na jakimś odcinku, zatrzymywałem się i czułem jak moje serce wali jak młotem, pot ścieka mi z czoła, a oczy przekazują obraz świata rozświetlonego i pełnego nasyconych barw. To był piękny czas, przesycony też erotyzmem, pełen zdarzeń i obrazów – szkoda, że dopiero po wielu latach człowiek zdaje sobie sprawę z tego, co przeżył i jak pełna treści była jego egzystencja. Siedziałem na kamieniu i przyglądałem nie dalom przede mną, a wielki spokój rozlał się we mnie i zapomniałem o wszystkim. Byłem kimś konkretnym, jakimś człowiekiem, a zarazem byłem w tym momencie cząstką polnej rzeczywistości, niewiele różniącą się od owadów, biegających w pyle drogi, równoważną przelotnym ptakom i zwierzętom, pojawiającym się nagle i szybko znikającym. Gdzieś daleko rysowały się ciemnozielone kępy drzew, cienie pobliskiej gruszy kładły się na zbożu, a w dali krążył spokojnie błotniak stawowy. Byłem w centrum sielskiej Polski i delektowałem się tym byciem, tą sytuacją, w której stałem się jedną literką, może przecinkiem, a może kropką pięknego wiersza natury.
Nagle moją uwagę przykuła dość wysoka roślina rosnąca przy polnej miedzy. Należała zapewne do rodziny koprowatych, bo tak jak ogrodowy koper miała gwiaździste zwieńczenie i podobnie pachniała. Przylatywały do niej prawdziwe roje os i osowatych much i tańczyły nad nią, to zatrzymując się, to odlatując na kilka centymetrów w górę. Jakiż to wspaniały mikrokosmos i ile się dzieje codziennie wokół takiej rośliny. Ona sama wzrasta szybko pośród pól, wspomagana przez deszcze i wilgoć gruntową, a także przez życiodajne promienie słońca. Jest elementem świata, przy którym rzadko kto się zatrzymuje i niewielu też dostrzega to ożywienie przy łodygach i na jej szczycie. Biegające szybko mrówki, nieco zielonych mszyc, biedronki czerwone i żółte, jakiś większy owad z połyskliwym chitynowym pancerzem tuż przy ziemi. I ta nieustannie zmieniająca się akcja, wokół zwieńczenia i rozchodzących się we wszystkich kierunkach cienkich odrostów, z nasiennym zakończeniem. Wszystko wydaje się tutaj takie bezpieczne i spokojne, nieomal sielankowe, ale przecież natura to nieustanna walka. Na mniejsze owady czyhają większe, na osy i osowate muchy, polują szerszenie i pszczołojady, a i mniejsze ptaki nie pogardzą takim łupem. Choćby te śmigające co chwilę nad moją głową jerzyki i jaskółki, choćby głośno dające o sobie znać skowronki i kawki. Patrzę na dziki koper i zauważam ile w nim gracji i harmonii i jak pięknie natura ukształtowała poszczególne jego segmenty. A z drugiej strony – ile jest też fragmentów nieomal surrealistycznych i abstrakcyjnych. Gdy fotografuje się przyrodę przy dużym zbliżeniu, można odwzorować niezwykłe abstrakcje naturalne, o których nikt z ludzi nie wie i nawet ich nie przeczuwa. Właśnie usiadł w samym środku korony ogromny trzmiel i gramoli się w kierunku łodygi, mniejsze od niego owady uniosły się w górę i latają nisko nad nim, jakby chciały sprawdzić czy grozi im z jego strony jakieś niebezpieczeństwo. W innym miejscu przysiadł bielinek kapustnik i złożył skrzydła. Ociera lekko nogi o czułki i prawie się nie porusza, także kontempluje miejsce, gdzie przysiadł. To są wszystko obserwacje sekundowe, bo wszystko tutaj zmienia się jak w kalejdoskopie – bąk odlatuje, motyl też zrywa się do lotu i nieustannie wymieniają się u góry rośliny mniejsze owady. Wstaję, otrzepuję pył ze spodni i ruszam w dalszą drogę, czując, że zesztywniały mi nieco mięśnie i dotkliwie dają o sobie znać odciski.
Na głównej drodze pojawia się tablica informująca, że zbliżam się do alei dębowej, o której już kiedyś słyszałem i którą wielokrotnie chciałem odwiedzić. Na początku jestem trochę skonsternowany, bo najpierw pojawiają się ogromne lipy i klony, ale zaraz znajduję pierwsze mocarne dęby. Muszą mieć ze dwieście, może nawet trzysta lat, bo ich pnie mają ponad metr grubości. Musiały być świadkami dziejowych zdarzeń, oddziałów wojska przechodzących między nimi, a potem opancerzonych pojazdów, zmierzających w kierunku Koronowa, lub w drugą stronę – na Gdańsk. Może nawet jechał tędy sam Adolf Hitler, bo wiadomo z relacji historycznych, że podczas przesuwania się wojsk niemieckich, był w Koronowie, a potem ruszył dalej. Może przy tych olbrzymach biegła droga ucieczki ludności wiejskiej i tej z małych miasteczek, a może pozostały na uboczu, z dala od głównych szlaków migracyjnych. Na niektórych z nich widać ślady uderzeń samochodów, na innych przybito krzyże, wskazujące, że ktoś stracił tu życie w wypadku samochodowym. Podążam szybko do przodu i widzę długie szeregi drzew, ciągnące się w dal jak okiem sięgnąć. Mają prawie czarne pnie i rosochate korony, pośród których tętni życie – ptaki niestety szybko przemykają, ledwie zaznaczają swoją obecność pomiędzy liśćmi i gałęziami. Słyszę jednak wyraźnie zięby, sikorki i świergotki, czasem odezwie się synogarlica lub gawron. W jednym miejscu, gdzie drzewa mają swoją odnogę, skierowaną ku polom, słyszę wyraźnie charakterystyczne głosy kruków, które brzmią tak jakby ktoś z trudem wyciągał korek z butelki. Próbuję je dostrzec, ale są dość daleko ode mnie i siedzą zapewne dobrze ukryte pośród grubych konarów. W innym miejscu, na wysokości około dziesięciu metrów nad ziemią, zauważam sporych rozmiarów dziuplę, a w niej wyraźnie widać czerwoną głowę dzięcioła średniego. Na sąsiednie drzewo z szelestem skrzydeł siada sporych rozmiarów stado szpaków, które dopiero co poderwało się z pobliskiego sadu. Hałasują, piszczą i przelatują z konaru na konar, wszczynają jakieś kłótnie i ptasie awantury, by nagle – jak na komendę – zerwać się i odlecieć w dal.
Przystaję przy najpiękniejszych dębach i fotografuję ich korę. Miejscami jest ona tak zjawiskowa, że nie mogę oderwać oczu – jakież to zdumiewające przestrzenie, żleby i parowy dla oddziałów owadzich, jakieś dziwaczne wąwozy dla wchodzących z ziemi na drzewa różnorakich pojedynczych robaków, pająków, kleszczy. A przy tym – w całości – jakże to piękne obrazy świata, w którym żyjemy, nie zauważając jego struktury. Zawsze mnie ta bliższa strona świata interesowała i gdy pisywałem o poezji, szukałem jakichś mechanizmów wyobraźniowych, jakichś wewnętrznych struktur, które znaleźć można dopiero po wnikliwym odczytaniu utworów. Tak było w przypadku twórczości Mickiewicza i Słowackiego, którym poświęciłem obszerne książki, wskazując wewnętrzny kod poetycki i odsłaniając to, co przez lata było zakryte. Każdy świat – a zatem także ten poetycki – ma swoje głębie i wnętrza, a nade wszystko utajoną konstrukcję. Zróżnicowanie budulcowej materii powoduje, że nazywamy coś dębem, a coś innego kamieniem lub piaskiem. Kora dębów jest taką strukturą widomą, której łatwo możemy się przyjrzeć, gdy tylko zatrzymamy się na chwilę i zadamy sobie nieco trudu. Zrobiłem przy różnych drzewach dziesiątki fotografii, bo wiem dobrze z wcześniejszych doświadczeń, że zawsze znajdzie się pośród nich ta jedna, wybrana, która będzie najlepsza. A przecież musi się tutaj złożyć wiele spraw – przede wszystkim oświetlenie i układ barwnych refleksów, ale też pewność ręki, która nie drgnie przy naduszeniu przycisku zwalniającego migawkę. Dodajmy do tego kadrowanie i takie ustawienie aparatu, by fotografia nie była zamglona, no i umiejętność dostrzeżenia czegoś interesującego. Jeden z moich kolegów fotografów mówi, że zdjęcia robi się myśląc, a sprzęt ma przy tym zajęciu znacznie mniejsze znaczenie. Jest to oczywiście prawda połowiczna, bo od dawna wiadomo, że lustrzanki firmy Nikon niezwykle plastycznie odwzorowują otaczający świat. Na jednych zdjęciach pragnę utrwalić mrok prawie czarnej faktury kory, a na innych zielone naloty i jaśniejsze porosty. Zdarza się też jakiś dziwaczny twór w obrębie pni, cząstka odłamanej gałęzi lub jakiś drzewny guz, wybrzuszający się wyraziście. Robiąc zdjęcia i zatrzymując się wielokrotnie przy wybranych drzewach, wychodzę z alei i kieruję się dalej, ku szerokiej drodze pod Koronowem, gdzie było zapasowe lądowisko dla odrzutowców, a teraz przemykają młodzieńcy na motocyklach Honda i Yamaha, z szybkością ponad dwustu kilometrów na godzinę.
Jestem już bardzo zmęczony, ale idę pośród lasu, gdzie raczej nie mogę spodziewać się pomocy z niczyjej strony. Dawno minęły czasy auto stopu i chętnego podrzucania ludzi po drodze – wszyscy jadą teraz szybko przed siebie i nie interesują się ludźmi na poboczach. Najgorsze są teraz dla mnie małe kamyczki, które wpadają pomiędzy nogi i sandały i ranią boleśnie. Muszę je wytrzepywać co chwilę i tracę przez to mnóstwo czasu. Powoli zbliżam się jednak do celu mojej wyprawy, choć droga w lesie i po tej szerokiej drodze jest dłuższa niż mi się wydawało. Przemykając ją samochodem lub motocyklem, jeżdżąc rowerem, nie utrwaliłem jej sobie jako tak długiej i bez końca ciągnącej się w stronę horyzontu. Odpoczywam na jakimś przystanku autobusowym, wyciągam z plecaka plastikową butelkę i dopijam resztę wody. Siedzę może pięć minut, ale trudno jest mi już wstać i ruszyć dalej – powoli, krok po kroku ruszam do przodu i rozgrzewam mięśnie. Dochodzę do szerokiego placu, przed Zalewem Koronowskim, gdzie w Pólku, dwadzieścia pięć lat temu, byłem wychowawcą na obozie młodzieżowym. Trafiłem wtedy na dość niepokornych młodzieńców i musiałem ich złamać drakońskimi ćwiczeniami fizycznymi, na tymże placu. Ruszyli za mną biegiem, bo chcieli mi pokazać, że nie „pękają”, ale jak porobili „żabkę”, wiele pompek, a na koniec kazałem im skakać zakosami do przodu, to „rura im zmiękła” i postanowili więcej mi się nie narażać. Podobało im się chyba też to, że każde nałożone na nich ćwiczenie wykonywałem wraz z nimi i byłem o wiele mniej zmęczony od nich. Po latach jeden z tych chłopaków poznał mnie na ulicy i rozmawialiśmy o tamtych wydarzeniach, które głęboko pozostały w jego pamięci i pozwoliły mu przyjąć odpowiednią strategię podczas służby wojskowej. Minąłem plac i już byłem na moście, nad odnogą zalewu, nad który przyjeżdża wielu bydgoszczan i mieszkańców mniejszych miast. Przerażała mnie myśl, że muszę jeszcze dojść do centrum Koronowa, oddalonego o jakieś dwa kilometry, ale okazało się, że przystanek autobusowy jest też blisko mnie, tuż przy drodze prowadzącej do ośrodka sportów wodnych w Pieczyskach. Z ogromną ulgą i radością zapłaciłem kierowcy za bilet i usiadłem na pierwszym siedzeniu dla pasażerów. Choć nie bardzo w to wierzyłem, doszedłem pieszo z Fordonu, dalekiej dzielnicy Bydgoszczy, do Koronowa i pokonałem bardzo długą drogę. Ale naprawdę warto było tak siebie przeegzaminować i przejrzeć się sobie w tylu niezwykłych rzeczywistościach…