Wracam myślą do znaczków trójkątnych z mojej starej kolekcji i przypomina mi się przede wszystkim walor za pół franka z Republiki Środkowoafrykańskiej. Jak później sprawdziłem, cała seria przedstawiała piękne afrykańskie chrząszcze, a temu znaczkowi przypisano zielonkawego przedstawiciela kózkowatych Sternotomis virescens, którego wielu entomologów określa jako żywy klejnot. Owad ten ma długie czułki na głowie i jakże ciekawy zielony rysunek na białym chitynowym pancerzu, a żeruje jak większość chrząszczy pośród starych, spróchniałych drzew, na gałęziach i liściach. Jego specjalne ubarwienie chroni go przed naturalnymi wrogami, większymi owadami, jaszczurkami i ptakami, a wysoce wyspecjalizowane czułki pozwalają poruszać się w różnorodnych przestrzeniach. Ileż godzin spędziłem układając znaczki w klaserze, zmieniając miejsce położenia nowych serii, modyfikując rozmieszczenie pojedynczych walorów. Zdaję się, że ten pojedynczy trójkąt z serca Afryki umieszczałem w jednej linii z tak samo ukształtowanym znaczkiem z Gabonu, prezentującym smakowicie wyglądający owoc Mango, należącym do serii ukazującej owoce tropikalne. I ten znaczek był jedynym reprezentantem serii owocowej, która składała się z kilku znaczków, na których zaprezentowano jeszcze papaję, ananasa, mandarynki, pomelo, pomarańczę, orzecha kokosowego i awokado. Pięknie dobrane barwy, z przewagą zieleni i żółcieni, powodowały, że owoce wyglądały bardzo apetycznie i marzyłem by je kiedyś zjeść. Miało to się zdarzyć po wielu latach, bo w czasach, gdy zbierałem znaczki, egzotyczne owoce nie docierały do polskich sklepów, a jeśli już to tylko w małych ilościach, przede wszystkim kwaśne, kubańskie pomarańcze, hiszpańskie mandarynki czy cytryny z Cypru lub krajów arabskich. Przypominają mi się jeszcze dwa, odłączone od serii, trójkątne znaczki, pochodzące ze wschodniej części Afryki. Wyemitowała je Kompania Niasy, działająca na terenie portugalskiej kolonii Mozambik, mającej koncesję na działalność w latach 1891–1929 na obszarach prowincji Cabo Delgado i Niasy, na północy kraju. Na pierwszym z nich przedstawiono statek flagowy portugalskiego odkrywcy Vasco da Gamy – San Gabriel. Podróżnik popłynął nim do Indii w latach 1497–1499, osiągając subkontynent i wytyczając trasę dla swoich następców. Drugi znaczek, wydrukowany czerwoną farbą, prezentował zebrę, zwierze charakterystyczne dla sawannowych przestrzeni w okolicy jeziora Niasa. Wędrując po różnych zakamarkach moich klaserów, trójkątne znaczki w końcu zostały wymienione na inne i dopiero Internet przypomniał mi je, a do tego ukazał całe serie, do których należały.
DAWNA KOLEKCJA (6)
2015/03/25 @ 18:42 (Młodość, Znaczki)
W czasach, gdy chodziłem do szkoły podstawowej i zbierałem znaczki pocztowe, w mojej kolekcji pojawiły się dwa znaczki z wysp Wallis i Futuna, umiejscowionych pomiędzy archipelagami Fidżi i Samoa. Przypomniałem sobie o nich niedawno, gdy pisałem o opowiadaniu Williama Somerseta Maughama, którego akcja rozgrywa się w Oceanii. Pośród niezwykle barwnych serii ze zwierzętami, ptakami, afrykańskimi maskami lub rakietami kosmicznymi, dwa małe walory z Wallis i Futuny nie wyróżniały się niczym szczególnym. Na obu przedstawiono muszle małży oceanicznych – na znaczku wycenionym na ćwierć franka znalazła się odmiana Charonia tritonis, a na droższym, za dwa franki, umieszczono podobiznę okrywy nieco dziwacznej, noszącej łacińską nazwę Cypraecassis Rufa. Nie wiedziałem wtedy, że są to cząstki większej serii, składającej się z siedmiu znaczków, a najdroższy z nich kosztował na poczcie pięćdziesiąt franków. Nie interesowałem się wtedy jeszcze w jakiś szczególny sposób muszlami, ale pociągała mnie owa dwuczłonowa nazwa wysp. Interesując się w szczególny sposób geografią, otworzyłem mój ogromny, ukochany atlas kartograficzny i odszukałem miejsce na północny wschód od Fidżi, wyodrębniając dwie dość spore obszary wulkanicznego lądu, spośród których jedna wyspa nazywa się Futuna, a druga Wallis. Wymieniłem je tutaj według klucza chronologicznego, a nie zgodnie z wielkością, bo pierwszą odkryli Holendrzy w 1616 roku, a drugą Brytyjczycy w 1767 roku. Nazwa większej z nich pochodzi od nazwiska Samuela Wallisa (1728–1795), podróżnika i zdobywcy zamorskich terytoriów, odkrywcy między innymi Tahiti i archipelagu Wysp Towarzystwa, a także wielu pomniejszych lądów. Choć podróżnik ten przeszedł do historii jako postać pozytywna i jego nazwisko widnieć będzie po wsze czasy na mapach Pacyfiku, to rygorystycznie wprowadzał w życie politykę imperialistyczną swego kraju, a opornych tubylców natychmiast pacyfikował przy pomocy karabinów i armat. Zachowała się barwna litografia włoskiego ilustratora Gallo Galliny (1778–1837) przedstawiająca powitanie Wallisa przez królową Thaiti, ale ciekawszy jest wcześniejszy rysunek Johna Webbera (1751–1793), ukazujący spory oddział stojący za odkrywcą, uzbrojony po zęby. Inne dzieło tego rysownika, towarzyszącego kapitanowi Jamesowi Cookowi w jego wyprawach, ukazuje jak statek Wallisa strzela z armat do krajowców, którzy otoczyli go w swoich kruchych łodziach.
Znaczek za ćwierć franka przedstawia muszlę Charonia tritonis, bardzo charakterystyczną z powodu spiralnego kształtu i ciekawego ubarwienia. Na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku nie wiedziałem, ze ten niewielki walor ukazuje jedną z największych muszli świata, nazywaną też Trabą Trytona. Żyje w niej ogromny ślimak z rodziny trytonów, który poluje na rozgwiazdy Asteroidea, jeżowce Echinoidea i strzykwy Holothuroidea. To naturalny sprzymierzeniec człowieka w walce z rozgwiazdą, nazywaną Koroną cierniową (Acanthaster planci), która nadmiernie się mnoży i bezwzględnie niszczy rafy koralowe. Od dawien dawna wielkie konchy trytonów wykorzystywane były jako instrumenty muzyczne i trąby sygnałowe, szczególnie przez krajowców z wysp oceanicznych. Tacy stojący na piaszczystym brzegu mężczyźni o brunatno-oliwkowych skórach, unoszący ku górze wielkie muszle i dmący w nie, stali nie rodzajem godła i emblematu wysp południowych. Trytony to bezwzględni mordercy, chwytający swoje ofiary na płytkich wodach lub w głębinach, unieruchamiający je jadem, a potem przytrzymujący bezlitośnie i trawiący żywcem z wykorzystaniem specjalnych substancji chemicznych i wewnętrznej tarki rozdrabniającej. Ocean często wyrzuca na brzeg wielkie muszle tych mięczaków i niektóre z nich osiągają imponującą wielkość, dochodzącą nawet do pół metra. Walory które znalazły się w moim posiadaniu zostały wykonane metodą rytowniczą według projektów Pierrette Lambert, wspaniałej artystki, mającej w swoim dorobku ponad tysiąc projektów znaczków. To także, dobrze mi dzisiaj znana, z racji mojej specjalnej pasji kolekcjonerskiej, twórczyni banknotów wielu krajów świata, szczególnie dawnych kolonii francuskich. Pracowała przez wiele lat w Banque de France i między innymi zaprojektowała takie banknoty jak 50 Franków z popiersiem Racine oraz 5 Franków (Pasteur), była też autorką banknotu 200 Franków (Montesquieu) w 1981 roku. Zarówno jej projekty znaczków, jak i banknotów charakteryzuje rozbudowana kolorystyka, a także ciekawe rozplanowanie wizualne i ogromna dbałość o szczegół.

Statek „Delfin” kapitana Samuela Wallisa atakuje krajowców. Niżej przejęcie przez Brytyjczyków zwierzchnictwa nad Tahiti
Na drugim znaczku z mojej kolekcji pani Lambert ukazała muszlę średniej wielkości ślimaka Cypraecassis Rufa, należącą do wielkiej grupy porcelanek hełmiastych Cassidae. Po polsku określa się te muszle jako Przyłbica byczy pysk, a ich znaczenie w Europie wzrosło w XV wieku, kiedy to zaczęto wykonywać miniaturowe rzeźby – kamee. Przedstawiano na nich przede wszystkim sceny mitologiczne, popiersia kobiet i mężczyzn i w takiej formie noszone były jako ozdoby do różnych strojów, na przykład na kolorowych wstęgach na szyję. Oba znaczki nie były jakąś szczególną ozdobą mojej kolekcji, ale przyciągały wzrok i podczas wymian zwracałem też uwagę na inne walory z wysp Wallis i Futuna. Dopiero teraz, podczas pisania o muszlach z papierowych, ząbkowanych arkusików, zapoznałem się z resztą znaczków serii, znajdując na nich kolejne konchy: Oliva erythrostoma, Cypraea tigris, Murex tenuispina, Mitra episcopalis, Harpa ventricosa, spośród nich najpiękniejsza jest chyba bardzo popularna porcelanka tygrysia i mitra biskupia, choć zdecydowanie najoryginalniejsza jest podobizna okrywy rozkolcowatej, której ostrze służy drapieżnemu ślimakowi do otwierania innych małż. Patrząc na te znaczki pocztowe i na przedstawienia pancerzy ślimaków morskich, raz jeszcze sięgnąłem myślą do chwil, gdy wiele godzin spędziłem nad moimi klaserami, wymieniałem serie i pojedyncze arkusiki z kolegami (jakoś koleżanki nie fascynowały się takim zbieractwem), a potem otwierałem atlasy geograficzne i zoologiczne i myślałem o dalekich wyprawach. W jakiś sposób te marzenia spełniły się w 2008 roku, kiedy to znalazłem się na Florydzie i chodząc brzegami Zatoki Meksykańskiej zbierałem wiele muszli. Chciałem je potem zabrać do Polski i rzeczywiście część poleciała ze mną samolotami, ale sporo musiałem wyrzucić, bo pozostałe w nich szczątki mięczaków gniły i straszliwie śmierdziały. Zapach stał się tak dokuczliwy, przenikający moją walizkę, że cały zbiór, w okrągłym blaszanym pudełku po maślanych ciastkach, postanowiłem wyrzucić na lotnisku w Tampie. Niestety puszka nie mieściła się w niewielkim, okrągłym otworze zamykanego kosza na śmieci, więc postawiłem ją na ziemi. W międzyczasie ustawiłem się w kolejce do odprawy i zagłębiłem się w myślach, wspomnieniach dopiero co przeżytych chwil. Dopiero jakaś kobieta dotknęła mi ramienia i po angielsku powiedziała, że coś się dzieje z moim pudełkiem, przy koszu na śmieci. Kucało tam dwóch pracowników ochrony i delikatnie, powoli uchylało wieczko, podejrzewając zapewne, że ktoś podrzucił tak bombę. Nie czekałem dłużej, podszedłem do nich i powiedziałem, że to moje śmieci, które postawiłem na ziemi, bo nie mieściły się w otworze pojemnika z napisem Trash. Zbieranie muszli na brzegu oceanu było fascynujące, ale trzeba by je było wygotować i wewnętrznie wytrawić specjalnymi kwasami, inaczej umiejscowione głęboko resztki zwierząt podmorskich nie pozwoliłyby ich przechowywać. Jakże ciekawe jest to wyłanianie się z mroków pamięci mojej dawnej kolekcji znaczków pocztowych, tym bardziej, że odkrywane na nowo walory, odsyłają mnie do kolejnych serii.
DAWNA KOLEKCJA (5)
2015/01/07 @ 11:55 (Natura, Znaczki, Świat)
Zbieranie znaczków pocztowych, w dzieciństwie i w czasie dorastania. miało ogromny walor edukacyjny i dawało mi sporo radości. Ileż godzin spędziłem nad klaserami, przekładając serie z miejsca na miejsce, przyglądając się pojedynczym walorom, zastanawiając się jak wygląda reszta niekompletnego ciągu. Najpierw kolekcjonowałem znaczki z różnych stron świata, a potem – z racji moich zainteresowań geograficznych – zacząłem gromadzić edycje poczt krajów afrykańskich, ze szczególnym uwzględnieniem zwierząt. Czytywałem wtedy wiele książek podróżniczych i zoologicznych i kolorowe serie znakomicie uzupełniały zdobywaną wiedzę. Pośród moich klaserów błąkał się z miejsca na miejsce znaczek z USA przedstawiający migrację ptaków wodnych, jakichś kaczek, bernikli kanadyjskich, traczy, a może nurów. Trudno mi dzisiaj to zweryfikować, bo zapamiętałem tylko ogólny kształt, a szczegóły przepadły gdzieś w mrokach pamięci. Sezonowe przeloty ptaków mają w Ameryce spektakularny charakter, a najciekawsze są migracje kolibrów z Ameryki Południowej i pęd gęsi, kaczek i ptaków brodzących na południe. Jak ustalili ornitolodzy, skrzydlaci podróżnicy kierują się zerkając na położenie słońca, a w nocy na konstelacje gwiazd (Gwiazda Polarna), ważny jest też tak zwany wewnętrzny kompas, który reaguje na pole elektromagnetyczne ziemi. Ludzie rzadko zdają sobie sprawę ile ptaków ginie podczas migracji, a nie są to liczby małe, rzędu setek czy tysięcy osobników, to raczej miliony istnień, które padają ofiarami zmian pór roku i instynktu, nakazującego ruszać w drogę, ku ciepłu i światłu. Jak wynika z pracy, opublikowanej w 2005 roku pod egidą Departamentu Energii USA w kraju tym od zderzeń z budynkami ginie rocznie ok. 500 mln ptaków, z samochodami – 80 mln, linami energetycznymi – 130 mln, a 60 mln amerykańskich kotów pożera rocznie ok. 100 mln ptaków! Trzeba do tego dodać działalność innych zwierząt drapieżnych, a także myśliwych, którzy śrutem dziesiątkują przelatujące stwory, szczególnie gęsi i kaczki. Mój znaczek miał nadruk informujący o dorocznym przelocie ptaków wodnych i okresie polowań na nie i o ile pamiętam w czasach mojej młodości polowania i łowiectwo nie wywoływały u mnie sprzeciwu. Będąc pod wpływem książek podróżniczych, snułem plany własnych wypraw łowieckich, a nawet w jakiś specjalny sposób interesowałem się wypychaniem ptaków, będąc pewnym, że w moim przyszłym domu znajdą się takie eksponaty. Obecnie jestem przeciwnikiem jakichkolwiek polowań na zwierzęta, chyba, że mają one charakter prewencyjny, przywracający ład w przyrodzie – wole łowy innego rodzaju. Są one możliwe dzięki Internetowi, w którym znalazłem sporo podobizn amerykańskich znaczków akcentujących ptasie migracje. Połączyłem je w kilka ciągów i zapewne jest pośród nich ten arkusik, który kiedyś miałem w swoim klaserze. Warto przyjrzeć się tym edycjom, które śmiało mogłyby stać się podstawą jednej wielkiej kolekcji tematycznej – wszak mamy tu do czynienia jedynie z migracjami amerykańskimi, a przecież na świecie wiele jest podniebnych szlaków i wiele poczt wydaje jesienią i na wiosnę barwne znaczki okolicznościowe, nawiązujące do pospolitego ruszenia skrzydlatych zwierząt.
DAWNA KOLEKCJA (4)
2013/11/24 @ 10:04 (Ludzie, Wydarzenia, Znaczki)
22 listopada 1963 roku miałem nieco ponad pięć lat i mieszkałem z rodzicami na ulicy Szubińskiej w Bydgoszczy. Był to mały domek z jednym pokojem i kuchnią, lokum skromne i niczym szczególnym się nie wyróżniające, z kaflowym piecem w pokoju i podobnym paleniskiem w kuchni. Choć mój ojciec nie zarabiał zbyt wiele, dość szybko pojawił się w naszym domu czarno-biały telewizor, który dostarczał mi wiele radości, przede wszystkim za sprawą filmów Walta Disneya. Do dzisiaj pamiętam niezwykle wyrazisty sen, w którym pojawiała się myszka Mickey, a dzieci bawiły się, w pierwszym Disneylandzie, na ogromnych filiżankach, kręcących się wokół swej osi. Dzień, który wspomniałem tutaj na początku, niczym szczególnym się nie wyróżniał, może bawiłem się na podwórku z kolegami, może siedziałem przy stole i budowałem jakieś konstrukcje z klocków, może goniłem psy lub koty, ale w pewnym momencie wszystko się zmieniło. Pojawił się mój ojciec, bardzo zaaferowany i rozmawiał o czymś głośno z mamą, po czym włączyli telewizor i wpatrywali się weń z uwagą. Podszedłem do nich i patrzyłem na niewielki ekran na którym pokazywano odkryty samochód, w którym jechał jakiś pan i pani w kapelusiku. Zapewne nie bardzo do mnie docierało, że zamordowano prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, ale zapamiętałem z ogromną wyrazistością prezentowane filmy, powtarzane wielokrotnie i komentowane przez różnych ludzi. Dzisiaj, gdy oglądam te sekwencje, wyczyszczone i pokolorowane, cofam się natychmiast do wczesnego dzieciństwa, przypominam sobie tamte chwile. Czułem, że stało się coś strasznego, ale w dziecinnym świecie gorsze było rozsypanie się zamku z klocków, zbicie butelki albo śmierć ulubionego pieska, który wpadł pod koła ciężarówki. Zdarzenia musiały jednak być bardzo intensywne, bo w zakamarkach mojej pamięci pozostał wyraźny ślad, który teraz łatwo wyodrębniam i nieomal czuję wielkie podniecenie ojca i mamy, tamtą bieganinę dziadka i babci, pojawianie się w naszym pokoju coraz to innych ludzi. Początek lat sześćdziesiątych obfitował w wiele smutnych i tragicznych chwil, ale tamto popołudnie i wieczór skażone zostały wiadomościami, które lotem błyskawicy obiegły całą planetę. Wtulając się w puchową pierzynę, którą moja mama nagrzała specjalnie, przykładając ja do kaflowego pieca, zasypiałem z ulgą, że wszystko cichnie i uspokaja się, a zapadające ciemności zapowiadają nadejście nowego, wspaniałego poranka.
Później o zabitym prezydencie uczyłem się w szkole podstawowej, oglądałem jakieś filmy dokumentalne i utrwalałem sobie nazwisko domniemanego mordercy – Lee Harveya Oswalda, a także Jacka Ruby’ego, który w świetle kamer zastrzelił go z zimną krwią. Dopiero dziesięć lat później Kennedy pojawił się znowu w mojej świadomości jako osobowość niezwykła, bohater licznych chłopięcych spotkań i dyskusji. A wszystko za sprawą znaczka pocztowego z Rwandy, który znalazł się w moich zbiorach, a przedstawiał naszą planetę, sputnika krążącego wokół niej i na pierwszym planie prezydenta Kennedy’ego, ze słuchawką telefonu w ręku, rozmawiającego z charakterystycznym grymasem na twarzy. Znaczek był zielonkawy, a jego wartość opiewała na dziesięć centymów rwandyjskich, ciekawostką była też powierzchnia pod spodem, pokryta obficie klejem i dodatkowo wyposażona w znaki wodne. Chłopcy, z którymi wymieniałem się znaczkami, od razu upatrzyli sobie ten rarytas filatelistyczny i wszelkimi sposobami próbowali go ode mnie wydobyć. On jednak długo trwał na swoim miejscu w klaserze i ani myślałem pozbywać się go, choć propozycje były doprawdy kuszące. Zdaję się, że pożegnałem się z nim i z całym klaserem, gdy wymieniłem je na rower wyścigowy „Huragan”, choć – gdy już nasyciłem się pędem, najeździłem po mieście i drogach podmiejskich – wracałem myślą do mojej kolekcji, w której lśnił jak szmaragd znaczek z przedstawieniem amerykańskiego prezydenta. Ani ja, ani moi koledzy, nie mieliśmy pojęcia, że był to ledwie pierwszy walor serii, na którą składało się sześć takich samych znaczków, różniących się tylko kolorem. Obok „zielonego Kennedy’ego”, był także czerwony, błękitny, brązowy, fioletowy i szafirowy, a wartość ostatniego elementu była ogromna, bo aż pięćdziesiąt franków tego niewielkiego afrykańskiego kraju. Skoro jeden, najtańszy znaczek, rodził tyle emocji w środowisku chłopaków, parających się filatelistyką, to mogę się domyślać, co by się działo, gdyby któryś z nas zdobył całą serię. Nasze zbiory wzbogacaliśmy wtedy kupując przede wszystkim pakiety, dostępne w kioskach i stanowiące wspaniały prezent na urodziny, zakończenie nauki w kolejnej klasie lub zdobycie jakiejś nagrody sportowej. W jednym z nich, określanym jako Cały świat, trafiło się owo zielonkawe cudo, które po moim pozbyciu się klasera, trafiało z rąk do rąk, wędrowało od domu do domu.
Dzisiaj, w dniu pięćdziesiątej rocznicy śmierci prezydenta Kennedy’ego wracam myślą do chwil z 1963 roku i późniejszych „doświadczeń” filatelistycznych, ale też mam już określoną – powiedzieć można sporą – wiedzę na temat tego, co stało się wtedy w Dallas. Bardziej interesuje mnie kwestia zamachu, niż rzeczywistych osiągnięć polityka, o którym mówi się, że uchronił świat przed konfliktem jądrowym, ale też miał przecież na sumieniu inwazję w Zatoce Świń w 1961 roku i mieszanie się w liczne konflikty lokalne. Ważnym tropem – wskazującym na to, że amerykańska mafia mogła zlikwidować niewygodnego polityka – było zabójstwo Jacka Ruby’ego, który strzelił do Oswalda, tłumacząc to potem przesłankami patriotycznymi. Był synem emigrantów żydowskich z dawnej Polski i jego prawdziwe nazwisko brzmiało Rubinstein, a od czasów młodości miał związki z mafią, współpracował z Alem Caponne i znanymi gangsterami, m. in. z Lewisem McWilliem, Meyerem Lansky’m, Carlosem Marcello i Santo Trafficante Jr. Oczywiście świat przestępczy USA mógł tylko przyjąć zlecenie, a za zamachem stały zapewne inne wpływowe osobistości ze świata finansjery i polityki, wszak Kennedy chciał szybko zakończyć wojnę w Wietnamie, dogadywał się z rosyjskim przywódcą Chruszczowem, a nawet kwestionował prawo Izraela do posiadania broni jądrowej. A choć zainicjował też wielki rozwój amerykańskiej astronautyki i wyprawy na Księżyc, naraził się wielu wpływowym postaciom ówczesnego życia politycznego i ekonomicznego za oceanem, nie stronił też od romansów, z których najsłynniejszy to zażyłość z Marylin Monroe, która prawdopodobnie też została zamordowana. Wątpliwości budzi sam zamach i trzy strzały oddane do jadącego w otwartym samochodzie prezydenta, a szczególnie kwestia niezwykłej celności marnego lewackiego strzelca Owalda. Nagrane wtedy filmy, specjalnie oczyszczone po latach, wskazują, że na górce, przy murku, nieopodal miejsca zamachu stał jeszcze jeden tajemniczy „ktoś” i pojawiły się tam dymki, jak po palbie. Może właśnie stamtąd padł ów najcelniejszy, zabójczy strzał, a badająca wszystko Komisja Warrena nie dość dokładnie przeanalizowała wszelkie okoliczności, przyczyniając się do zaciemnienia całej sprawy. Czy po latach pojawią się jeszcze nowe tropy, czy ujawnione zostaną jakieś ściśle tajne dokumenty? Trudno dzisiaj wyrokować, pewnym wszakże jest, że zabójstwo Kennedy’ego zostało dokładnie zaplanowane i zakończyło się usunięciem ze sceny politycznej rywala Lyndona B. Johnsona, mającego kontakty z mafią i jawnie manifestującego niechęć do swojego szefa. Choć minęło pięćdziesiąt lat od tamtych chwil, nadal nie mamy pewności, a kolejne hipotezy – w tym te ze słynnego filmu JFK Olivera Stone’a – nie wytrzymują próby czasu. Lądując kilka razy na lotnisku Johna Fitzgeralda Kennedy’ego w Nowym Jorku, podążałem myślami do tego faktów i zdarzeń, które wyżej opisałem – mam też nadzieję, że jeszcze kiedyś tam się znajdę, choć trzeba się spieszyć, bo czas ucieka bezpowrotnie i to czego nie zrobiło się w jakimś momencie, może nigdy się nie powtórzyć.
DAWNA KOLEKCJA (3)
2013/07/15 @ 7:32 (Hobby, Starożytność, Znaczki)
Odtwarzając w pamięci moją dawną kolekcję znaczków pocztowych, sięgam myślą ku niezwykłym „papierkom” z niewielkiej republiki San Marino. Ich wyjątkowość polegała na tym, że pokryte były jakimś tajemniczym, ciemnym klejem, a do tego miały dziwne, koncentryczne znaki wodne, które można było dostrzec, gdy patrzyło się na poszczególne walory pod światło. Wielu kolegów miało w swoich zbiorach pomarańczowy znaczek, przedstawiający starożytną, egipską łódź, ale czasem zdarzało się, że ktoś od kogoś „zhandlował” także przedstawienie dawnej łodzi greckiej, o wartości dwóch lirów – wyjątkowo rzadki był ząbkowany skarb za trzy liry, na którym ukazano się łódź rzymską. Nie bardzo interesowaliśmy się wtedy tymi przedstawieniami i nikt nie znał określeń: monera, diera, birema, czy liburna, nie wiedzieliśmy o sukcesach żeglarskich mieszkańców kraju faraonów, Kartagińczyków i Fenicjan, ale znaczki prezentujące jednostki pływające starożytności miały swoją wysoką cenę. Myślę, że największe wrażenie robiły tu owe znaki wodne San Marino i niejednokrotnie pokazywaliśmy je sobie, czy to przysiadając na klatkach schodowych, czy spotykając się w domach. Młodość to czas zbieractwa i gromadzenia różnych rzeczy, w czym przejawia się otwarcie na świat i chęć poznania go w najprzeróżniejszych odsłonach. Ach, czego ja nie zbierałem – zaczynając od plastikowych żołnierzyków, kolorowych samochodzików z serii Matchbox, poprzez monety i banknoty, aż do kolejnych wydań pisma „Płomyczek”, „Poznaj Świat” i „Kontynenty”, a dalej kolejnych numerów „Poezji” czy „Twórczości”. Był też moment szczególnego zainteresowania etykietami zapałczanymi i widokówkami z dalekich krajów. Jeden z kolegów miał brata marynarza, który przywoził wiele barwnych kart pocztowych, a ja dostawałem je za napisane wypracowania i pomoc w odrabianiu lekcji z geografii, biologii czy historii. Zbierałem też książkowe serie wydawnicze, ale najważniejsze były kolekcje znaczków, które rozrastały się czasem do kilku klaserów, by i tak skończyć u filatelisty, gdy chciało się kupić rower albo wyjechać z kolegami pod namiot. Tak też było i ze mną, wielki zbiór znaczków afrykańskich, liczne serie ze zwierzętami i ptakami, sprzedałem za bezcen i teraz mogę tylko odtwarzać w pamięci poszczególne cząstki, wracać myślą do takich znaczków, jak te z San Marino.
DAWNA KOLEKCJA (2)
2013/02/11 @ 9:09 (Młodość, Znaczki)
W mojej dawnej kolekcji znaczków pocztowych były dwa niezwykłe okazy z Panamy, przedstawiające dawne żaglowce. Podczas wymian z innymi kolegami, nazywanych „handlowaniem” miały te znaczki ogromną wartość i można za nie było otrzymać inne wspaniałości. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, że prezentowały one statki żaglowe ze znanych obrazów lub malowideł i nie znałem dalszych części tej edycji małego, środkowoamerykańskiego kraju. Liczyło się wrażenie jakie robiły i ich wartość dla poszczególnych właścicieli, wzmacniana często jakąś anegdotą z elementami kłamliwego zachwalania. Dałem za nie mój rower – mówił kolega słynący z barwnych opowieści; ja zhandlowałem je za nowiutką piłkę razem z pompką i rękawicami bramkarskimi – zachwalał towar inny bajerant. Dzisiaj zastanawiam się dlaczego te znaczki miały tak ogromną wartość dla młodych ludzi i kojarzę je z szerszą fascynacją podróżami, dalekimi krainami i obcymi ludami. To są emblematy dali i piękna niewyobrażalnego, to obietnica odkrycia nieznanych lądów, tak jak tego dokonał Krzysztof Kolumb, Ferdynand Magellan i Vasco da Gama. Nie bez znaczenia była tutaj też estetyka tych pięknych przedstawień, która zdecydowanie kłóciła się z zachwalanymi wszędzie radzieckimi czy enerdowskimi projektami. W czasach mojego dzieciństwa kupowało się pakiety znaczków w kioskach i pamiętam do dzisiaj to ogromne podniecenie, gdy rozcinało się delikatnie złożoną na pół tekturkę i wysuwało z niej kolejne wspaniałości. W zestawach tytułowanych „Cały świat”, trafiały się te panamskie cuda, choć nie zdarzało się to często. Ja dostałem taki szczęśliwy pakiet, gdy byłem chory i leżałem w domu z gorączką, ale po znalezieniu tych okazów natychmiast się ożywiłem, poprosiłem o klaser i z rozkoszą układałem nowe znaczki. Długo wpatrywałem się w żaglowce z Panamy, przez lupę analizowałem szczegóły i chwilami zdawało mi się, że jestem na pokładzie któregoś z nich, naciągam żagle albo wypatruję z bocianiego gniazda dalekich wysp. Potem nawet skopiowałem jeden z obrazów, ten z wielorybem na pierwszym planie i chwaliłem się na prawo i lewo moimi zdolnościami w tym zakresie. Dopiero gruby Maras wyhamował ostro moje zapędy, mówiąc, że nic nie dorówna pięknu tych znaczków. Jakaż była moja radość, gdy po latach kupiłem synowi u filatelisty całą serię za psie pieniądze i włączyłem do jego kolekcji. Nie zrobiły na nim specjalnego wrażenia, ale przecież bardzie mnie były potrzebne, niż jemu i często ukradkiem otwierałem jego klasery i kontemplowałem cuda z przeszłości.
DAWNA KOLEKCJA
2013/02/02 @ 21:47 (Młodość, Znaczki)
Próbuję odtworzyć w pamięci moje zbiory filatelistyczne, które kiedyś tak mnie ekscytowały, a potem pojawiły się jeszcze w momencie dorastania syna, kiedy to znosiłem nowe znaczki od filatelistów i kupowałem ogromne klasery. W czasach mojego dzieciństwa miałem różne kolekcje, spośród których najcenniejsza chyba była ta poświecona Afryce. To był czas mojej wielkiej fascynacji Czarnym Lądem, czytania powieści podróżniczych i wielu książek wspomnieniowych, interesowania się takimi podróżnikami jak Mungo Park Henry Stanley czy David Livingstone. Wtedy też moją uwagę przykuwały znaczki, na których pojawiały się antylopy i dzikie koty, wiele barwnych ptaków i roślin, afrykańskie motyle, owady i gady, a także przedstawiciele tamtejszych plemion i ludów. Zaprzyjaźniłem się wtedy z filatelistą z ulicy Grunwaldzkiej i jak miałem jakieś pieniądze, gnałem do niego na rowerze przez park nad kanałem i ulicą o nazwie Czarna Droga. Jakież skarby przywoziłem z tych wypraw i z jaką potem radością układałem nowe serie w klaserach. Wiele znaczków mi się przypomina, ale najbarwniejsze i najciekawsze były te ze zwierzętami, tudzież prezentujące maski i totemy, albo domy, budowle charakterystyczne dla danych regionów. Seria z impalami z Ugandy i wspaniały zestaw przedstawień panter z Lesotho, zbiór ptaków egzotycznych z Konga i lwy na znaczkach z krajów Zatoki Gwinejskiej. Wiele też było okazów z niewielkiej Rwandy, której walory miały pod spodem wyrazisty znak wodny, a prawdziwym rarytasem był zielony znaczek z prezydentem J. F. Kennedym, rozmawiającym przez telefon i mającym w tle sputnik. Niezwykłe były też arkusiki prezentujące Park Narodowy Kagera, a szczególnie podobały mi się marabuty na drzewach i zebry Granta. Pomiędzy tymi efektownymi i barwnymi znaczkami trafiały się starsze egzemplarze, spośród których wyróżniały się te z Ugandy Kenii i Tanganiki, terytoriów w czasach kolonialnych zarządzanych przez Niemców i Anglików. Stąd na tych przedstawieniach, obok szczytów Kilimandżaro, łodzi na jeziorze Wiktorii czy Tanganika, pojawiały się portrety króla Jerzego VI i Elżbiety II. Te walory miały swój niepowtarzalny charakter, wyraziste liternictwo i najprawdopodobniej powstawały w starej technice rytowniczej. Internet pozwala dzisiaj odświeżyć w pamięci wszystko nieomal w jednej chwili, więc przeszukałem różne strony filatelistyczne i znalazłem cząstki moich dawnych kolekcji. To były wspaniałe przeżycia, a przy okazji świetna forma poznawania świata, zaznajamiania się z gatunkami zwierząt, zapamiętywania obco brzmiących nazw i twarzy ludzi, to na pewno nie był czas zmarnowany.