KSIĄŻKI NAJWAŻNIEJSZE (XIII)

Hawkes John-horz

Twórczość Johna Hawkesa (1925–1998) krytycy amerykańscy najczęściej lokują w obrębie tak zwanego nurtu postmodernistycznego. Autor The Canibal wymieniany jest gdy mowa o tym nurcie obok tak różnych pisarzy jak John Barth, William Burroughs, Kurt Vonnegut, Thomas Berger, Richard Brautigan, Ismael Reed, Donald Barthelme, Robert Coover, James Purdy, Thomas Pynchon, Ken Kesey czy Joseph Heller. Krytyka amerykańska w odniesieniu do Hawkesa i wymienionych wyżej pisarzy oraz wielu jeszcze innych, stosuje między innymi takie określenia jak „powieść apokaliptyczna”, „powieść absurdu”, „powieść czarnego humoru”, „powieść nowego amerykańskiego gotycyzmu”, „literatura wyczerpania”, „fabulatorzy” lub innovative writers („pisarze innowacyjni”). Niestety żaden z tych terminów nie obejmuje całości rozległego już dzisiaj odłamu we współczesnej literaturze Stanów Zjednoczonych, każdy na swój sposób opisuje ledwie cząstkę zjawiska, znajduje ogólną formułę krytyczną dla jednej, bądź zaledwie kilku powieści postmodernistycznych. Szczególne kłopoty mają krytycy z twórczością Johna Hawkesa (prawdziwe nazwisko: Clendennin Talbot Burne Hawkes, Jr), pisarza urodzonego w 1925 roku, a więc nieco tylko starszego od naszych „Kolumbów”, a prawie rówieśnika – jeśli odniesiemy całą sprawę do polskiej literatury – choćby Tadeusza Konwickdiego czy Zbigniewa Herberta. Twórczość Hawkesa sprawia tyle kłopotów z racji niesłychanej zmienności – z powieści na powieść, z opowiadania na opowiadanie Hawkes przeistacza się w coraz to inne pisarskie wcielenia, zaskakuje, łamie wcześniejsze pisarskie stereotypy. Odrzuca fabułę i narratora, bawi się zdarzeniami, jest nieobliczalny i często jego groteska skierowana jest wprost ku czytelnikowi. Jedno wszakże jest wspólne we wszystkich utworach Hawkesa – fascynacja okrucieństwem. Lech Budrecki pisze w posłowiu do wydanych w Polsce dwu krótkich powieści amerykańskiego pisarza, iż: „Świat Hawkesa jest światem wytrwałej przemocy i natężonego okrucieństwa. W świecie tym Książe dopada Jutty. Zabija go i ćwiartuje (The Cannibal). Mnisi palą matkę Adeppiego (The Goose on the Grave), górską miejscowością Sasso Fetore rządzi kat (The Owl). (…) Powieści i opowiadania Hawkesa przekazują relację o stanach rzeczy nasyconych grozą. Pośród nich właśnie znajdują się zarówno zachowania ludzkie, jak i fakty innego rodzaju. Fakty te nigdy nie są tłem naturalnym. Mają współdziałać w wytwarzaniu tego, co zazwyczaj nazywa się atmosferą lęku.”

352057-horz

Gałązka limony to opowieść o fabule ledwie szczątkowo zarysowanej, wszystko tutaj jest płynne, wszystko gmatwa wzajemne związki ludzkie, powinowactwa przedmiotów i  wielkich połaci przestrzeni. Owa płynność, rozbieganie, kawałkowatość jest charakterystycznym rysem życia współczesnej Ameryki. Bieg z metra do autobusu, z taksówki do samolotu, pęd w kabinie szybkobieżnej windy i miarowy ruch elektrycznych schodów, to niezbywalne elementy życia człowieka pośród masy aluminium i szkła, pośród gangsterów i włamywaczy, prostytutek i włóczęgów na ulicy. I choć dowiadujemy się z relacji Hawkesa o konkretnych faktach, jesteśmy świadkami zbrodni, śledzimy kroki bohaterów (chociaż Hawkes wyrzeka się bohatera), to jednak przez cały czas mamy wrażenie, jakbyśmy obcowali ze światem na niby, jakby pole naszej obserwacji, w groteskowy, ironiczny sposób, zostało z góry zaprogramowane. Staramy się wyrwać z tego błędnego koła, ale autor oprócz rozbudowanych opisów miejsc nie daje nic w zamian. Tak brniemy opierając się o narrację,  nie-narrację, tak podążamy, zapoznając się z faktami, nie-faktami, tak wreszcie czytamy kolejne strony coraz bardziej się niepokojąc, coraz częściej mając chęć uciec z tego semantycznego labiryntu, odrzucić książkę, zapomnieć o pisarzu. Ale nie jest to takie łatwe, wszak nie na darmo krytycy wskazują na zależność wyobraźni Hawkesa od Pieśni Maldorora  Lautréamounta. Pisarz przez cały czas kontroluje ów niepokój czytelnika, jakby doprowadza go do granic zniechęcenia, ale jednocześnie tych granic nie przekracza, raczej oscyluje na ich obrzeżach, przez cały czas odwołując się do jakże pierwotnego uczucia ludzkiej fascynacji złem i okrucieństwem. Czytelnik pragnie dowiedzieć się jakie motywy kierowały postaciami pisarza, jaka była logika ich krwawych celebracji i nie zrywa lektury. To nic, że na końcu nie dowiaduje się, samo szukanie, czekanie na finał podsyca wyżej wspomniane pragnienie. Czytając takie powieści jak Gałązka limony – zabrzmi to komicznie i paradoksalnie – chce się być okrutnym. Hawkes porusza w nas jakąś tajemniczą strunę, jakąś elementarną obsesję, sięga do podświadomości i w tajemny sposób manipuluje nią.

5327962-horz

Podobnie jak w drugiej powieści – Krwawych pomarańczach – gdzie pisarz przygląda się innej wielkiej „amerykańskiej” obsesji – seksowi, kultowi nagiego ciała, kultowi wyzwolenia poprzez orgię i rozpasanie, poprzez odrzucenie jakichkolwiek barier erotycznych i ludzkich. Ta powieść wywarła silne wrażenie na czytelnikach, a największą popularność zdobyła chyba w kręgach kontestującej młodzieży, szukającej w seksualnych rytuałach i dewiacjach lekarstwa na dwudziestowieczną frustrację. Krwawe pomarańcze są jakby bardziej tradycyjne, odnajdziemy w nich już i narratora,  i fabułę. Odnajdziemy też jakby kliniczny opis różnorakich obsesji, dewiacji, zachowań patologicznych i niezrozumiałych. Bohaterowie tego utworu, kierowani obsesją krwi, żyją jakby na skraju cudownego ogrodu miłości, przynajmniej dzieje się tak na początku powieści, ale z biegiem czasu uświadamiają sobie, iż tak jak miłość, ludzkie istnienie determinowane jest przez śmierć. Budrecki wskazuje, że „Eros, jak i Thantanos stanowią w przekonaniu Hawkesa fundament naszej osobowości”. A właśnie osobowość człowieka najbardziej interesuje autora A Memoir of Old Horse. Jest on jakby nieustannie na tropie ludzkich niedoskonałości, nieustannie śledzi potknięcia i błazenady, a jednocześnie wpisuje je w zaklęte koło eschatologii i erotyki. Podczas lektury musi pojawić się pytanie, co skłoniło autorkę przekładu i polskiego wydawcę do pomieszczenia w jednym tomie dwu tak różnych i napisanych w odmiennych czasach powieści. Odpowiedzi raz jeszcze udziela w swoim erudycyjnym posłowiu jego autor: „Powieść o Cyrylu i Fionie dzieli od opowieści o Banksie i Larrym przestrzeń dziesięciu lat. Dzieli też dość zasadnicza rozbieżność literackich rozwiązań. Mimo to przesłanki myślowe pisarza tak w jednym, jak i w drugim wypadku były do siebie zbliżone”. Zdążały do wyodrębnienia w formie abstraktu powieściowego „instynktu życia”, jak również odkrycia i wyodrębnienia abstraktu „instynktu śmierci”. To właśnie dla swoich celów poszukiwawczych pisarz tylekroć zmieniał swój image, tyle razy sam sobie przeczył i uciekał od wcześniejszych uogólnień i – zdawać by się mogło – osiągnięć w zakresie narracji i kreacji powieściowych światów. Śledząc człowieka, uciekał się do odważnych rozdwojeń jaźni kolejnych bohaterów, przedkładał im różne możliwości wyboru, opozycyjne warianty tej samej życiowej sytuacji. Czy przed śmiercią doszedł do prawdy, która jest największą tajemnicą ludzkości, czy zdobył wiedzę o dobru i złu, która staje się oczywista tylko w obliczu krwi, bólu i ostatecznej zagłady…

                       

John Hawkes, Gałązka limony. Krwawe pomarańcze, PIW, Warszawa 1986, s. 374, tłum. Halina Cieplińska.

ZAMBEZI

Wiktoria-Zambezi

Wodospady Wiktorii na Zambezi

Obejrzałem w telewizji, na kanale National Geographic, wspaniały, dwugodzinny film Michaela Schlambergera o jednej z największych rzek afrykańskich – Zambezi. Ma ona źródła na wyżynie Lunda, a potem przepływa przez Zambię, Angolę i Mozambik i uchodzi ogromną deltą do Oceanu Indyjskiego. Ma długość 3540 km, a wielkość jej dorzecza to 1,3 mln kilometrów kwadratowych, do czego walnie przyczyniają się trzy wielkie dopływy: Kafue, Luangwa i Kuando. Przez wieki nieokiełznana, obecnie wykorzystywana jest do produkcji energii elektrycznej dla Południowej Afryki, co umożliwiło wybudowanie sztucznych zbiorników i elektrowni Kariba i Cabora Bassa. W środkowym biegu Zambezi tworzy widowiskowe Wodospady Wiktorii, które uważane są za jeden z siedmiu naturalnych cudów świata. Krajowcy nazywali je Mosi-oa-Tunya, co w języku plemienia Kololo oznacza Mgła, która grzmi. Odkrył je w 1855 roku słynny podróżnik i misjonarz angielski David Livingstone, który miał o nich powiedzieć, że są tak piękne, że muszą przyciągać wzrok aniołów w locie. Woda spada w nich z wysokości stu ośmiu metrów, a szerokość wszystkich odnóg i koryta głównego wynosi 1,7 kilometra. Film, który obejrzałem prezentował przede wszystkim ogromne bogactwo flory i fauny, jakie krzewią się po obu stronach tej przeogromnej rzeki, nawadniającej część Kotliny Kalahari i generującej wielkie lasy namorzynowe przy ujściu do oceanu. Gdy byłem w szkole podstawowej szczególnie interesowałem się geografią Afryki i czytałem wiele książek o eksploracji tego lądu. Podążając wzrokiem od Jeziora Wiktorii, poprzez jeziora wielkiego afrykańskiego rowu tektonicznego, docierałem do Zambezi i śledziłem jej dość skomplikowany bieg. Sporo też godzin spędziłem podczas lektury książek o wyprawie poszukiwawczej Henry’ego Stanleya z 1871 roku i o osiągnięciach Livingstone’a. Przypomniały mi tamte fascynacje, gdy oglądałem kolejne sekwencje wspaniałego austriackiego obrazu, nakręconego z maestrią operatorską i wielkim znawstwem tematyki afrykańskiej. Choć kadry szybko zmieniały się i pojawiały się coraz to inne zwierzęta i ludzie, prawdziwym bohaterem filmu było życie, krzewiące się dzięki rzece. Wraz z nastaniem pory deszczowej, ogromne stada bawołów i gnu, rzadkie antylopy szablorogie i zebry, impale i wiele drapieżników umykają przed zalewami. Zaczynają się wtedy niezwykle spektakularne migracje, które oglądane z okien samolotu lub helikoptera przypominają ruchome ściegi, w jakiś magiczny sposób zszywające przestrzeń. Nawet całe plemiona przenoszą się ku suchym ziemiom, a pośród nurtów królują wtedy hipopotamy, krokodyle i wiele gatunków ryb, spośród których najliczniejsze są gatunki sumowate. Po opadnięciu wód i szybkim osuszeniu ziemi przez słońce trwa krótko okres rozkwitu roślinności, rodzenia się nowych zwierząt, ale szybko nadchodzi pora sucha, która zmusza różne stworzenia do bytowania przy coraz węższej rzece. Ileż dramatów tam się wtedy rozgrywa, ile ginie gazel i antylop, bawołów i zebr. Choć wymordowano tam prawie doszczętnie lwy, liczne są hieny i likaony, które są prawdziwymi mistrzami w przeprowadzaniu zbiorowych polowań. Film ukazał też sporo przybliżeń ptaków, które gromadnie występują przy brzegach Zambezi i są prawdziwą ozdobą tamtejszej fauny – od żołn białoczelnych i purpurowogłowych, poprzez ibisy i pelikany, czaple i warzęchy, bieliki afrykańskie i marabuty, wszędzie mnóstwo ptactwa wodnego, polującego na ryby, gady, płazy i bezkręgowce. Można powiedzieć, że nad Zambezi widuje się zwierzęta w cudownym nadmiarze – to tutaj napotkamy największe, kilkutysięczne skupiska hipopotamów i krokodyli, wspomniane wyżej ogromne stada zwierząt parzystokopytnych, słoni i żyraf oraz nieprzebrane chmury barwnego ptactwa. Woda tej majestatycznej afrykańskiej rzeki, kłębiąca się od ławic ryb, spieniona i burzliwa, płynęła od wieków, znajdując zawsze najlepsza drogę ku celowi, jakim jest wschodnie wybrzeże kontynentu. I będzie tak płynęła przez następne stulecia, a na jej brzegach krzewić się będzie gwałtownie życie, w najprzeróżniejszych skalach i odmianach, barwne i tragiczne, reprodukujące się stale w nowych pokoleniach, niezależne i nieustannie walczące o dalsze trwanie.

Wodospady Wiktorii i bawół afrykański na banknocie Zambii

Wodospady Wiktorii i bawół afrykański na banknocie Zimbabwe

* * *

Turdus_merula_female_(d1)

Dzisiaj po obudzeniu i odsłonięciu okna zobaczyłem bajkowy widok zimy, jak ze świątecznych obrazków i widokówek. Drzewa oblepił szron ze śniegiem i gałązki wyglądają jak szkielety martwych ukwiałów. Szkoda tylko, że niebo jest szare, a słońce skryło się za sinymi oparami i mgłami. Na szczęście pojawiają się na konarach barwne kuleczki życia, gile i sikorki, stada szczygłów i jemiołuszek. Patrząc w dal wypatrzyłem na jednym z drzew nieco większego ptaka, przypominającego trochę paszkota, ale jakby inaczej ubarwionego. Poszedłem do swojego pokoju po lornetkę i przyglądałem się dość długo temu „zjawisku”, nie mogąc się zdecydować z jakim gatunkiem mam do czynienia. W pewnym momencie skrzydlate stworzenie zerwało się do lotu i poleciało za blok, gdzie jest trochę krzewów i zmarzniętych owoców. Przeszedłem do drugiego okna i zobaczyłem ptaka znacznie już bliżej, na gałązkach czeremchy, zajadającego z apetytem sczerniałe owoce. Teraz już nie miałem wątpliwości, a lornetka pomogła mi przyjrzeć się lepiej samicy kosa. Zwykle występują w towarzystwie swoich czarnych samców, ale zimą zdarza się, że się odłączają i odbywają samotne wyprawy w poszukiwaniu pożywienia. Brązowawa z lekkim odcieniem stonowanej zieleni, z niewielkimi, matowymi plamkami na szarym podbrzuszu i dużą jasną plamą na podgardlu, prezentowała się wyraźnie pośród oszronionych gałązek. Miała brązowy dziób i takież same nogi i co chwila zmieniała swoje położenie, sondując okolicę, czy nie zagraża jej jakieś niebezpieczeństwo. Kosy bardzo narażone są na ataki kotów i wiele z nich ginie w przydomowych ogrodach, wiele traci życie w parkach i na cmentarzach. Dobrze nastroił mnie do pracy ten poranny widok pięknego ptaka, zasiadłem zatem do komputera, włączyłem celtycka muzykę, a efekty moich dzisiejszych działań częściowo zobaczyć będzie można na tym blogu.

ELEMENTY

1

Nasz świat składa się z elementów, które tylko czasami wyodrębniamy z całości doznań i widzimy je osobno, jakby w mikroskopowym przybliżeniu. Starożytni filozofowie greccy skupiali swoją uwagę na najbardziej dynamicznych cząstkach naszego świata: ogniu, wodzie, ziemi i powietrzu, tworząc systemy, w których miały one swoje miejsce. Najpierw zajmowali się każdym żywiołem z osobna i jak Heraklit z Efezu lub Tales z Miletu, widzieli w nich zasadę świata (arché), praistotę i przyczynę wszystkiego. Dopiero za sprawą Empedoklesa z Agrygentu na Sycylii, zaczęli badać wszystko w ciągu opozycji i wymian, w nieustającej walce sprzecznych sił. Mieli wiele przykładów  destrukcyjnej siły natury i próbowali zrozumieć dlaczego istoty ludzkie, tak bezwzględnie i tragicznie,  podlegają ich prawom. Wybuch Wezuwiusza w  roku 79, opisany tak plastycznie przez Pliniusza Młodszego, ukazał grozę i moc ziemi, jako elementu burzącego i zarazem konstruującego nową rzeczywistość. Wylewy Nilu, nieustające sztormy morskie i powodzie dowodziły, że woda, dająca życie i umożliwiająca dalekie podróże, może stać się powodem wielu nieszczęść i śmierci liczonej w postępie geometrycznym. Huragany, trąby powietrzne i tornada, wiatry wiejące od morza i zacinające zimą z ogromną mocą, powodowały równie wielkie przerażenie i niszczyły ludzkie domostwa, kończyły egzystencję wielu ludzi na przełomie dziejów. Ogień też nie był ludzkim wynalazkiem, bo pojawiał się w przestrzeni podczas wyładowań atmosferycznych, wybuchów wulkanów i uderzeń meteorytów, a okiełznany przez cywilizacje, czasem wymykał się spod kontroli i niszczył całe miasta, wsie i budowle, ukazywał swoją moc podczas wojen i walk plemiennych, nie dawał szans kruchym ciałom w konfrontacji z przedwieczna mocą, przywodząca na myśl siłę słońca i pierwsze tysiąclecia kształtowania się naszej planety. Postanowiłem zainicjować nowy cykl wpisów w moim dzienniku, w których będę próbował opisać elementy mojego świata, pojawiające się w nim w wielu sytuacjach, ale też domagające się spojrzenia z góry, podsumowania wszystkiego, dopowiedzenia różnorakich treści, które się z nimi wiązały. To jakby dalszy ciąg wcześniejszych Draperii przestrzeni, choć tutaj obok spraw ogólnych, pojawią się też drobinki i refleksje nad rzeczywistymi elementami mojego świata. Kto z nas zastanawia się czym dla niego był koń, pies, kij, wiadro czy krzesło, jakie znaczenie dla jego życia miał wóz, gwiazda i ołówek, kim wreszcie dla niego byli spotykani ludzie i wielcy zmarli, albo jakie znaczenie miały cukierki, rowery, lisy  i okna? Wszystko tracimy, o wszystkim zapominamy i takie opisywanie świata może być rodzajem ocalenia i szansą na zatrzymanie w kadrze tego, co przepadłoby bezpowrotnie.

2

Na początku moja myśl biegnie ku skałom i kamieniom, cząstkom elementarnym ziemi, które niosą w sobie tajemnicę kosmiczną, zamkniętą w nich jak w najdoskonalszym nośniku. Te wielkie bryły kamienne widziałem przede wszystkim w Tatrach, w górach Chin, Kurdystanu, w Szwajcarii i Austrii, we Włoszech, we Francji i Hiszpanii. Zawsze majestatyczne, manifestujące swoją kosmotelluryczność, przywodzące na myśl  potężne i wszechwładne ziemskie bóstwa mitologiczne – babilońskiego Bela, egipską Geb, grecką Gaję czy indyjską Prythiwi. Powiązane z bóstwami podziemi, czyli chtonicznymi, stanowiące podłoże świata, opierające się mrozom i wiatrom, rozsadzane przez zamarzającą wodę. Największe wrażenie zrobiły na mnie skały w Chinach i oglądane tam z pokładu samolotu ogromne łańcuchy górskie, układające się w jakiś przedziwny, naturalny wzór. Stałem naprzeciw wietrzejących kamiennych tworów i wyobrażałem sobie ile w nich jest prawdy o naszym świecie, ile zapisanych w wyrwach i rysach momentów z dziejów planety. Także skały tatrzańskie i pienińskie głęboko wryły się w moją pamięć, choć największe wrażenie zrobiły na mnie ogromne głazy w Sudetach. Byłem tam na obozie sportowym i biegałem wraz kolegami i koleżankami po drogach w okolicach Bierutowic, Borowic i Karpacza, stale widząc bazaltowe nawisy i kamienne olbrzymy. Trochę wspinałem się w Tatrach, w Pieninach i w Sudetach, dotykając gołymi rękoma tych przedwiecznych struktur, czując ich niewyobrażalną moc i fascynując się ich wielkością. To pięcie się w górę po kamieniach miało związek z  kursem taternickim, który przechodziłem w starej strzelnicy, ukrytej w lesie, za osiedlem Błonie. Tam też nauczyłem się zaczepiać nawet najmniejszych „uchwytów” w postrzępionych, twardych powierzchniach i zacząłem opracowywać „drogi” wiodące na szczyt. Wspinaczka z kolegami w Pieninach omal nie zakończyła się tragicznie, gdy beztrosko wyszliśmy z zarośli na wielką ścianę, mającą ze dwieście metrów. Na szczęście zatrzymaliśmy się w odpowiednim momencie i nie bez trudu wróciliśmy na szlak, który doprowadził nas do Sromoców Niżnych. Z tamtego okresu pamiętam też mozolne wejście na Trzy Korony i przebywanie na tym „dachu świata” przez jakiś czas, podziwianie rozległych widoków i kontemplowanie kamienności niewielkiego wierzchołka.

3

W moim świecie dziecinnym i młodzieńczym było wiele obecności kamieni, a chyba najbardziej wymowne było siedzenie na brzegu rwącej Brdy i przebieranie rękoma w różnych, osobliwych tworach tego typu. Były zróżnicowane, jedne gładkie i jajowate, inne okrągłe, wielkości melona, ale wszystkie ciekawe, mające jakiś rysunek na powierzchni, jakąś chropowatość lub sieć wyczuwalnych pod palcami żyłek. Ileż to razy stałem też na brzegu jakiejś rzeki, jakiegoś jeziora i rzucałem płaskimi kamykami w dal, tak by się odbijały na powierzchni i robiły jak najwięcej tzw. „kaczek”. Zdarzało się też wrzucać kamienie do Oceanu Atlantyckiego, Bałtyku, Adriatyku lub Morza Śródziemnego, co samo w sobie było czymś prostym, prawie bez znaczenia, ale – w sensie filozoficznym – miało skutki dziejowe. Kamień podjęty z ziemi,  ciśnięty z rozmachem do głębiny, będzie w niej leżał sto, tysiąc, a może milion lat, póki siły pływu i zmiany linii brzegowej znowu nie wydobędą go na powierzchnię. Mnie już dawno nie będzie, a modyfikacja, której dokonałem w przestrzeni, będzie trwać bardzo długo, może nawet do końca świata. Z tych lat pierwszych pamiętam też budowanie jakichś zamków, pałaców z okruchów granitu i kobaltu, wznoszenie murów i burzenie ich podczas walk z sąsiednią ulicą, w chwili triumfu lub porażki. Wtedy też jeden z kamieni trafił mnie w głowę i poczułem boleśnie jego twardość, oblałem się krwią a rana długo goiła się i do dzisiaj wyczuwam we włosach wyraźną bliznę. Sam też rzucałem kamloty w kierunku kolegów i szczególnie pamiętam jak jeden z nich „dostał” w plecy, skoczył jak oparzony i biegał z wrzaskiem wokół swojej barykady. Swoje miejsce w tych wspomnieniach ma też duży kamień, który kiedyś rzuciłem na dach pracującego spychacza i ruszył za mną w pościg jego operator. Dopadł mnie i zaprowadził do ojca, a ten wybił mi z głowy tego rodzaju zachowania, spowodował, że głupia zabawa pozostała na zawsze w mojej pamięci. Przypomina mi się też sytuacja z jednym kolegą, który rzucił sporych rozmiarów kamień w innego kolesia i spowodował utratę przytomności, pobyt w szpitalu i dalsze konsekwencje w szkole, gdzie obniżono mu sprawowanie i przeniesiono do innej klasy. Były też wielkie głazy, które zapamiętałem – gdzieś na wzgórzach morenowych, przy kompleksach leśnych, albo na polach i nad zbiornikami wodnymi. Z jednego z nich skakałem do wody „na główkę”, przy starej cementowni, gdzie pozostało spore oczko wodne, dające możliwość ochłody w letnie, gorące dni. Na inny wspinałem się wraz z kolegami, podsadzałem ich, podawałem rękę, wciągając ich na górę, a potem skakaliśmy z niego na piasek. Moja młodzieńczość kończyła się nad Bałtykiem i tam, w zagłębieniu, przy falochronie, gdzie było mnóstwo kamyków mniejszych i większych, leżałem obmywany przez fale, cieszyłem się słońcem i przebierałem rękoma w tych kształtach kolistych i płaskich, obrobionych przez wieki w słonej wodzie.

Moje liczne podróże zawsze miały jakiś moment związany z kamieniami – kiedy to zbierałem je w Central Parku w Nowym Jorku, gdy wyciągałem z wody na brzegach Niemna lub Tybru, albo gromadziłem razem z muszlami na skraju Atlantyku, w okolicach Atlantic City lub w płyciznach Zatoki Meksykańskiej, na Florydzie, w okolicach wyspy Calanesi. Jakże żałowałem, że nie mogę wziąć do domu głazu wielkości sporego arbuza, który znalazłem w górach Kurdystanu, a który miał tak niezwykły rysunek plam i żył, że mógłby stanąć do konkursu na najpiękniejszy kamień mojego życia. Szczególnie liczne przerosty miki i jakieś metaliczne, połyskujące plamki były urokliwe, choć też sporo było czarnych i czerwonych elementów. Z kolei, gdy zatrzymaliśmy się z grupą pisarzy w Chinach, okolicach ogromnej elektrowni wodnej, otoczeni majestatycznymi górami, moją uwagę przykuły górki różnorakich kamieni, które mogły trafić tam niesione przez wodę, albo zostały przywiezione z jakiegoś innego miejsca jako materiał do budowy. Teraz bezużyteczne, leżące na hałdach zaciekawiły tylko mnie i stały się szansą przywiezienia z tamtej części świata jakichś ciekawych „elementów”, kamiennych cząstek prawdziwych Chin. To też zmiana, która mogła zaistnieć tylko dzięki kolejom moich losów i wyprawom, które odbywałem – gdybym nie pojechał do Kraju Środka, historia pięknego, niebieskawego kamienia, z trzema wyrazistymi liniami na powierzchni, nie byłaby taka niezwykła. Leżał w górach, na Wyżynie Tybetańskiej i tam by pozostał nie wiadomo jak długo, ale nadszedł sierpień 2009 roku, poleciałem przez Wiedeń do Pekinu, a potem do Xining, skąd organizatorzy wielkiego festiwalu literackiego zabrali nas w chińskie góry. Zbliżałem się do niego, ale jeszcze nic nie było przesądzone, mogliśmy pojechać inną drogą, stanąć w innym miejscu. Jednak stało się to, co się stało, zacząłem chodzić po usypisku kamiennym i wreszcie zauważyłem ten niezwykły okaz, a moja ręka zbliżyła się do niego i podniosła go. Trafił do kieszeni, potem do mojej walizki, przeleciał ze mną szmat świata i zamiast trwać w Chinach, jest teraz w moim pokoju, na jednej z półek, za szybką, przy równych szeregach książek. Jakie będą dalsze jego losy, wszak moja historia ludzka kiedyś się skończy i dla moich krewnych może on  już nie mieć znaczenia, może trafić na jakieś wysypisko, albo do jakiegoś zakamarka tej części Europy, bez szans na to, by jeszcze kiedykolwiek wrócić do swojej „ojczyzny”. Muszę pomyśleć co zrobić z moimi kamiennymi zbiorami, wszak na tym świecie niczego nie ocalimy, niczego nie zabierzemy ze sobą poza granicę śmierci. Możemy wszakże coś zainscenizować, coś przekazać potomnym, pozostawić po sobie jakąś dyspozycję, jakąś prośbę. Cokolwiek by się nie działo i jakiekolwiek by nie były dalsze losy moich kamieni, im będzie wszystko jedno i poddadzą się nieuchronnym wyrokom przyszłości.

700

ice-haarlem

No i stało się… Wpis o śmierci i sztuce Maurice’a Andre był siedemsetnym w moim dzienniku. A jak zaczynałem nie bardzo wierzyłem, że pociągnę mojego bloga dłużej, myślałem, że sił mi nie starczy, albo stracę motywację dla tego projektu. Dzisiaj widzę, że to dobra forma komunikowania się ze światem, w czym utwierdzają mnie rozmowy ze studentami i osobami ze środowiska literackiego, które „do mnie” zaglądają. Nie bez znaczenia są też komentarze, w przeważającej mierze pozytywne, choć liczę się też i z tymi krytycznymi, coś mi wytykającymi lub wskazującymi. Jak tak dalej pójdzie, to gdzieś w 2014 lub na początku 2015 roku powinienem zamieścić tysięczny wpis. Widzę też już potrzebę publikacji książkowej tego materiału, a w kolejce czeka nowy projekt – Dziennik dendrologa – gdzie leitmotivem będą posty na temat drzew i tego, co się z nimi wiąże. Jakże to wszystko się zmieniło w naszym świecie – kiedyś czekało się na publikację jakiegoś materiału miesiącami, a nawet latami, a teraz zamieszczam jakiś kawałek na blogu i już widzę od strony kokpitu, że tego samego dnia czy wieczora ktoś czytał to w Australii lub w Stanach Zjednoczonych, w Chinach albo w Argentynie. Można powiedzieć, że nasze myśli rozprzestrzeniają się teraz błyskawicznie, a Internet stał się błyskawicowym narzędziem komunikowania współczesności i przypuszczać należy, że jeszcze rozleglej zagarniać będzie naszą świadomość. To oczywiście niesie też pewne niebezpieczeństwa i ograniczenia – studenci na zajęciach włączają laptopy i zamiast skupić uwagę na wykładzie, przeglądają wpisy na Facebooku, młodzież licealna zerka do Internetu w telefonach komórkowych, a nawet małe dzieci zaczynają dzień od włączenia kompa i wejścia na jakąś stronkę. Pozytywy są jednak zdecydowanie większe i powinniśmy się cieszyć z takich nowinek jak tablety czy coraz szybciej działające laptopy, a nasze dzienniki internetowe niech potężnieją i rosną w siłę. Za oknem zjawiskowa zima, sypie puszysty śnieg, więc ilustruję ten wpis obrazem niderlandzkim Hendricka Overcampa, prezentującym tę porę roku.

LED ZEPPELIN

Celebration DayDostałem w prezencie od syna i synowej piękną edycję trzech płyt zespołu Led Zeppelin, dokumentujących wielki koncert, który miał miejsce 10 grudnia 2007 roku w londyńskiej O2 Arenie. Dwa krążki z muzyką i DVD z filmem nakręconym podczas wyjątkowego Celebration Day, który chciało obejrzeć na żywo dwadzieścia pięć milionów ludzi, ale tylko dwadzieścia tysięcy szczęśliwców zmieściło się w środku jednego z największych, modernistycznych budynków świata. To wspaniałe, że Jimmy Page, John Paul Jones, Robert Plant i syn Johna Bonhama – Jason, przezwyciężyli różnice zdań i stanęli raz jeszcze obok siebie na scenie. Zagrali wiele słynnych przebojów, w tym kultowe Stairway To Heaven, Black Dog, Dazed And Confused, The Song Remains The Same, Kashmir, Whole Lotta Love, Good Times Bad Times. Z wieloma z szesnastu zaprezentowanych utworów mam specjalne wspomnienia, tym bardziej, że moja młodzieńcza miłość – Alina – miała oryginalne płyty i często włączała gramofon podczas naszych spotkań. Ta muzyka kształtowała moje gusty, choć nie do końca akceptowałem niektóre kompozycje, wybierając do słuchania przede wszystkim Kashmir, Stairway To Heaven i Achilles Last Stand. To był czas magnetofonu szpulowego i nagrywania licznych utworów z radia i płyt, a potem słuchania ich, choć rodzice nie mogli zaakceptować tych „hałasów”. Robiło się jednak swoje, a głośna muzyka stawała się elementem buntu młodego człowieka, dawała mu siłę, a często współtworzyła mroczną aurę, jaka pojawiała się wokół mojego pokolenia. Spośród wielu zespołów rockowych – Nazereth, Uriah Heep, UFO, Black Sabbath, Budgie – pieśni Zeppelinów miały szczególne miejsce i pojawiały się w chwilach trudnych lub wymagających niezwykłej mobilizacji. Nie zapomnę tego momentu, gdy po samobójczej śmierci jednego z przyjaciół, dzień po pogrzebie poszliśmy całą paczką z niewielkim magnetofonem do jego grobu i odtworzyliśmy tam Schody do nieba. Pamiętam też dobrze żarliwość moich spotkań z ukochaną dziewczyną, gdy w jej pokoju rozbrzmiewały dźwięki gitary Page’a, a głos Planta tworzył niepowtarzalną aurę kosmicznej jedności i pełni.

Dość szybko przetłumaczyłem sobie Stairway To Heaven i często podśpiewywałem kolejne części utworu, szczególnie ceniąc to niezwykłe przyspieszenie, jakie pojawia się w trzeciej części. Ballada ta pochodzi z czwartego, studyjnego albumu zespołu,  z 1971 roku – Led Zeppelin IV – i nigdy nie pojawiła się na singlu. Jej słowa były proste, a zarazem bardzo skomplikowane i choć odnosiły się do doświadczeń innej generacji, dorastającej w innych miejscach i innym czasie, znakomicie splatały się z moimi dziejami. Tą dziewczyną, która wkracza na schody prowadzące do nieba była dla mnie Alina, ale resztę utworu odnosiłem do moich walk i niepokojów, do przekonania, że pojawi się znak i wszystko nagle się otworzy, a ja pójdę prostą drogą ku następnym latom. Słowa Planta wyraźnie wpłynęły na to, co pisałem w tamtym czasie i sporo ich pogłosów znajduję dzisiaj w moim pierwszym tomiku wierszy pt. Samobójcy spod wielkiego wozu (1980). Już wtedy wiedziałem, że wszystko jest ulotne, a nasze decyzje mogą wpłynąć na kształt przyszłości, całkowicie zrekonstruować dotychczasowe doświadczenia albo zniszczyć wszystko. Widziałem to w grupach rówieśniczych, w których bytowałem, kontemplowałem to, wpatrując się w trumny przyjaciół, odpływające na naszych ramionach ku nieistnieniu. Nie było jeszcze wtedy mocnych narkotyków, ale alkohol wystarczał by robić rzeczy bezsensowne i trudne do zrozumienia, a burzliwe dzieje pierwszych miłości splatały się z poczuciem pustki i bezsensu wszystkiego. Ileż to razy stawałem wtedy na krawędzi dnia, słysząc żałobne dźwięki gitary Page’a, ileż razy nie widziałem wyjścia z sytuacji, powtarzając za Plantem: it makes me wonder… Kimkolwiek wtedy nie byłem i co nie robiłem, ta rockowa „etiuda” dawała mi ukojenie, wprowadzała ład do rozwichrzonych myśli i nie myślałem wtedy, że ktoś będzie się w niej doszukiwać satanistycznych treści.  To był jeden z hymnów tamtego czasu, w połowie i u końca lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, to był manifest niezależności w obliczu mnożących się zagrożeń. Plant śpiewał, że trzeba być rozważnym i silnym:   And a new day will dawn for those who stand long/ And the forests will echo with laughter. Prześmiewczy pogłos stale się pojawiał, ale ważniejsze od niego było to, by stać twardo na ziemi i nie dawać się pokonać wrogom, by wychodzić śmiało ku wyzwaniom i chwilom najjaskrawszym.

W dniach upadku, w doznaniach mroku, w poczuciu niespełnienia i przegrania trafiał do mnie w jakiś przedziwny sposób inny utwór tego zespołu – Kashmir. Pojawił się po raz pierwszy na płycie Physical Graffiti w 1975 roku i natychmiast stał się jednym z najbardziej popularnych dokonań Zeppelinów. Plant napisał tekst do utworu w roku 1973, kiedy podróżował po Saharze, w Maroku, i na początku tytuł miał brzmieć Driving to Kashmir. Warstwa dźwiękowa zawiera dźwięki charakterystyczne dla klasycznej muzyki marokańskiej, indyjskiej i bliskowschodniej, a nastrój – obok smyczków i instrumentów dętych – kreował tutaj melotron. Może nie czułem się wtedy podróżnikiem w czasie i przestrzeni, ale znałem ciepło słońca na twarzy i gwiazdy wciąż pojawiały się w moich snach: Oh let the sun beat down upon my face/ Stars to fill my Dreams/ I am a traveler of both time and space/ To be where I have been. Rytmicznie powracające akordy przywodziły mi na myśl powolne posuwanie się karawan i przybliżanie się do wyśnionego celu, ale też był w nich smutek i rozpacz dorastania, bezradność wobec tajemniczej i żądającej poświęceń miłości. Słuchałem Kashmiru i jak Plant leciałem – Oh, I been flying… mama, there aint no denyin/ Ive been flying, aint no denyin, no denyin – leciałem w przepaść i często nie rozumiałem swoich wyborów, odnajdując siebie pośród pustyni, nad przepaścią, w obliczu jarów i jaskiń, bez wiary w to, że uda mi się pokonać trudności. Doskonale pamiętam smak tamtych porażek, nieustannie krążącą gdzieś blisko myśl o odejściu, o pozostawieniu świata, a czasem w snach wracają tamte obrazy. Stale wznosiłem się ku szczytom i opadałem ku ziemi, która wyglądała tak, jak w tej pieśni: Oh all I see turns to brown, as the sun burns the ground/ And my eyes fill with sand, as I scan this wasted land/ Trying to find, trying to find where I been. Trwała wyprawa w nieistnienie, podróż do źródeł czasu, a nowe lektury utwierdzały mnie w przekonaniu, że wszystko jest śmiertelnie poważne i w jednej chwili mogę zatracić się w marazmie i poczuciu przegrania. Sekwencje melodyczne powtarzały się regularnie, a ja widziałem powiększające się koła na wodzie, przesuwające się wolno wydmy, skały spadające z łoskotem w przepaść. Czułem się przegrany i zdruzgotany, ale tliła się we mnie nadzieja i wiedziałem, że żarliwa prośba kierowana do Stwórcy przeniesie mnie w inną sferę bytowania, obroni przed śmiercią i rozpadem. Zatem – wraz z Robertem –  szeptałem: Oh, father of the four winds, fill my sails, across the sea of years/ With no provision but an open face, along the straits of fear. Te morza lat miały być dla mnie spienione i pełne niebezpieczeństw, ale w końcu miałem dotrzeć do wymarzonego Kaszmiru i zobaczyć kwiaty nad jeziorem Dal i zasnąć spokojnie w symbolicznym Śrinagarze.

Po dniach grozy, po chwilach upadku, nadchodziły momenty mobilizacji i stawałem naprzeciw wyzwaniom, gotowy do walki. Zawsze byłem trudnym przeciwnikiem i przekonało się o tym wielu moich wrogów, szczególnie w sytuacjach krańcowych, gdzie liczył się spryt i umiejętności nabyte na boiskach, ringach i matach. Takie dni i noce były czasem słuchania utworu Led Zeppelin pt. Achilles Last Stand, takie zaczepki z losem domagały się czegoś mocniejszego i albo zamyślałem się głęboko nad sobą słuchając hymnu Immigrant Song, albo gotowałem się do walki i obmyślałem plany w tle mając jakże rytmiczne, stale powracające dźwięki tej pierwszej pieśni. Słabo wtedy posługiwałem się językiem angielskim, ale docierały do mnie nawiązania do miłości i odniesienia mitologiczne i tak jak Plant mówiłem: Oh the mighty arms of Atlas,/ Hold the heavens from the earth. To było podobne dźwiganie ducha i zagrzewanie się do starcia z mocarzami tego świata, to była gotowość do wyjścia naprzeciw wyzwaniom i przekonanie, że sprostam im. Wiele wtedy było bójek z kolegami, wiele krwawych starć, które kończyły się poważnymi urazami i wiele bezsensownych zachowań, które także finał miewały opłakany: We come from the land of the ice and snow,/ From the midnight sun where the hot springs blow… Ale wszystko razem układało się w ciąg zdarzeń prowadzących mnie do nowego życia i nowych możliwości – choć przeznaczony byłem od samego początku na odstrzał, choć kilka razy otarłem się o śmierć, wyszedłem obronną ręką z licznych opresji. Dzisiaj słuchając utworu Achilles Last Stand, myślę przede wszystkim o pisanej książce wspomnieniowej Ostatnia walka bohaterów, która stale rośnie, potężnieje tydzień po tygodniu i każe mi wracać do tamtych chwil, raz jeszcze przeżywać momenty wzniosłe i złe. Wtedy odbierałem tę pieśń jako jednoznaczny manifest walki, podjęcia ryzyka, a teraz słyszę w słowach Planta drugie dno i zauważam mistyczny wymiar przestrzeni, którą wykreował, będąc krótko po poważnym wypadku samochodowym. To jest mistyka, której korzeni szukać należy w pieśniach Williama Blake’a i starożytnych  mitologiach świata, ze szczególnym uwzględnieniem Albionu i Grecji, ale są to też wyobrażenia z prywatnej kosmogonii artysty na miarę stulecia. Żaden z rockowych zespołów nie dorównał grupie Led Zeppelin w sile i artykulacji poszczególnych przestrzeni muzycznych, żaden też nie stworzył takiego poetyckiego świata, w którym wszystko zdaje się proste, a przy bliższym oglądzie, zyskuje walor nieskończonej wieloznaczności. Ostatnia walka Achillesa stale się zaczyna i wciąż się kończy, tak jak dla wielu ludzi naszej epoki zaczyna i kończy się życie, gaśnie i rodzi się pierwsza integralna myśl. I stale, i wciąż od nowa: The mighty arms of Atlas,/ Hold the heavens from the earth ­– i nowi bohaterowie ruszają im w sukurs, nowe zaciągi ochotników wspinają się stromą, niknącą w mgłach i oparach, zagubioną drogą pośród gór.

MAURICE ANDRE 1933–2012

andre_2152194b

Z ogromnym, prawie rocznym opóźnieniem dotarła do mnie wiadomość, że zmarł Maurice Andre, mój ulubiony wirtuoz trąbki, specjalizujący się w muzyce barokowej. Towarzyszył mi od wielu lat, szczególnie podczas pracy, gdy pisałem kolejne teksty, gdy komponowałem nowe książki, albo gdy czytałem powieści i opowiadania. Był cząstką mojego świata i wydawało mi się, że nic go z niego nie usunie, nic nie rozdzieli dwóch osób, które nigdy się nie spotkały, a które łączy jakże silna więź. I poniekąd tak jest, bo muzyka pozostała i będzie ze mną do końca, ale człowieka już nie ma. Dźwięki trąbki są teraz echem wspaniałego życia i wielkości niezwykłej. Oto – dzięki Internetowi – uczestniczę w smutnych i wzniosłych uroczystościach pogrzebowych, w niewielkiej miejscowości Saint-André-Capcèze, na południu Francji, gdzie ostatecznie go pochowano. Trumnę wnoszą do środka światyni i stawiają przed ołtarzem, a potem ktoś wymienia zasługi tego, który dla trąbki w muzyce poważnej był tym, kim Armstrong, dla tego instrumentu, w świecie jazzu. Studiował w paryskim konserwatorium, a potem w latach 1953-1960, występował jako solista orkiestry Association des Concerts Lamoureux. W czasie pracy pedagogicznej w konserwatorium paryskim (był profesorem w latach 1967-1973) poszerzył zakres kształcenia o grę na trąbce barokowej. W ciągu około pół wieku kariery zawodowej, dzięki wielkiej wszechstronności i talentowi, zyskał międzynarodowe uznanie i podziw – grał na różnych odmianach trąbki, wprowadzał do repertuaru transkrypcje utworów fletowych, obojowych, skrzypcowych oraz arii operowych, wykonywał utwory zarówno dawne (szczególnie barokowe), jak i współczesne. Nagrał wiele płyt, spośród których sporo mam w mojej domowej kolekcji. Szczególnie lubię jego wykonania Telemanna z Herbertem von Karajanem, ale też i monumentalne koncerty Haydna na trąbkę i lżejsze kompozycje Vivaldiego. Z jego oblicza biła pokora i dobroć, do czego przyczyniły się lata młodzieńcze, kiedy to pracował jako górnik pod ziemią. Gdy po latach grał w tej samej kopalni dla braci górniczej Marsyliankę, łzy ciekły mu z oczu i płynęły strumykami po policzkach. Jako pedagog wykształcił szereg cenionych muzyków, a karierę trębacza wybrali m.in. jego syn Lionel i wnuk Nicolas, a także młodszy brat Raymond André, profesor konserwatorium w Poitiers i Nimes. Oto widzę jak wyprowadzają jego trumnę, a kilkudziesięciu trębaczy gra Marsz Tryumfalny z Aidy Verdiego. Ludzie klaszczą jak po koncercie, podchodzą do grupy i dotykają trumny, jakby niesiono w niej świętego – zaiste takie życia mają wymiar sakralny i są zaprzeczeniem ludzkiej nienawiści, kłamstwa i zbrodni i dają wiarę, że można dobrze przeżyć swój czas. Żegnaj przyjacielu, odszedłeś spośród ludzi i ziemskich kształtów, ale twoja muzyka będzie brzmieć po kres czasu, a twoja trąbka obwieszczać będzie nowym pokoleniom nadejście nowego dnia.

* * *

Gawrony

Śnieżna otulina przywarła do ziemi, gałęzi drzew i krzewów i świat ukrył swoje wstydliwe zakamarki pod białą powłoką. Wielkie gawrony, czarne jak węgiel i opalizujące w słońcu, przysiadły na topolach i olchach, na brzegach dachów, a niektóre wylądowały na śniegu, na płaskich przestrzeniach pomiędzy muldami. Kroczą majestatycznie w miejscu i przyglądają się przestrzeni wokół nich, sondują zagrożenia i wypatrują jakiegoś pokarmu. Wolę miesiące letnie, ale jak za długo trwają upały, tęsknię do śnieżnych zim, do bieli i niebieskich cieni, do spadających z nieba płatków i aury jakiejś tajemniczej odświętności. Snuje się wtedy we mnie szlachetny smutek, jak żałosna pieśń, jak echo dalekiego wołania, jak potwierdzenie tego, że jestem ulotny i chwilowy, a mój czas mija logicznie i sukcesywnie, gaśnie bezpowrotnie. Czuję wtedy też, że zbliża się przełom, moment finalny i zarazem najważniejszy w moim dotychczasowym życiu pisarskim. Kimkolwiek bym nie był i cokolwiek bym w przyszłości nie zrobił, zgromadziłem obszerny dorobek, który tyle razy już był przedmiotem zawiści i niesprawiedliwych ocen. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie mają one znaczenia, a życiowe perypetie wielu pisarzy utwierdzają mnie tylko w przekonaniu, że idę właściwą drogą. W Ojcu chrzestnym, moim ukochanym filmie gangsterskim jest taki moment, gdy główny bohater mówi: Dzisiaj rodzina Corleone wyrównuje rachunki, a potem zaczyna się ciąg zbrodni wrogów i zdrajców, osób, które przyczyniły się do śmierci brata Michaela, do zamachu na jego ojca lub utraty czci innych osób. Dość długo kierowałem się zasadą non violence, ale nadchodzi czas walki i wyrównania krzywd, czas upadku tych, którym wydawało się, że są nie do ruszenia – czuję, że nadchodzi mój czas. Śniegi stopnieją, lody roztopią się, a na łąkach i wzgórzach pojawi się nowa, soczysta zieleń – znowu zakwitną kwiaty na krzewach i gałązkach drzew i zaświeci słońce.

PODWODNE PIĘKNO

Obejrzałem w telewizji kolejny film o świecie podwodnym naszej planety, ze szczególnym uwzględnieniem różnorakich raf i ciepłych mórz. Jaka niezwykła wzorzystość pojawia się u ryb i innych organizmów, zamieszkujących te miejsca, jaka oryginalność w doborze barw i deseni, zdumiewających motywów i abstrakcji. Jedne istoty w taki sposób przyciągają partnerów i partnerki, a inne bronią się przed czyhającymi w głębinach drapieżnikami. To są prawdziwe raje podwodne, miejsca, które można zobaczyć tylko podczas nurkowania, albo na filmie, nakręconym specjalnym sprzętem. Zdumiewające są przede wszystkim twory raf koralowych, jakże barwne, intrygujące odcieniami i opalizujące złotem i srebrem. Oto trochę tego piękna, tych niezwykłych elementów ozdobnych, wydobytych z zasobów internetowych.

375686_449322511754543_259940004_n

Collare_Butterflyfish

Blue_line_trigger

Colorful_coral_reef_fish

False_percula_Coral_reef_fish

Photo of a tropical Fish on a coral reef

Deep_Sea_3D_-_inhabitants_coral_reef

Cortez_Rainbow_wrasse_popular_aquarium_fish

Red_Hook_Pacu_fish_wallpaper

Deep_Sea_3D_-_Coral_reef

Exotic_fish_wallpaper

Powder_Blue_Surgeon_fish_wallpaper

cal-redsea_jesseLotsRedFish_C_84278

Schooling_bannerfish

561492_313746042074122_892603113_n

Blue_mandarin_fish_saltwater_aquarium

Echinoderm_marine_animals

BRAMKARSTWO

Andrés_Iniesta_shot_Euro_2012_final

Od samego początku czułem, że moje miejsce na boisku piłkarskim związane jest z polem bramkowym i mimowolnie tam się ustawiałem. W pierwszych klasach szkoły podstawowej rozkładaliśmy dwa tornistry na ziemi i zamiast biegać z kolegami, stałem i broniłem dostępu do przestrzeni za mną. Potem, w coraz wyższych klasach zaczęły się mecze na boisku szkolnym i tkwiłem pomiędzy słupkami bramki wykonanej z zespawanych żelaznych rur. To tam nauczyłem się rzucać, czyli jak to fachowo się nazywa, stosować robinsonady, a także zacząłem zyskiwać sławę jako najlepszy bramkarz w szkole. Wielu chciało mi strzelać gole i spora grupa zabiegała o to, bym przychodził na boisko i grał w jakichś meczach, albo pozwalał na oddawanie pojedynczych uderzeń. Byłem bramkarzem wymarzonym, bo nawet jak piłka wylatywała poza ogrodzenie szkoły, jednym wprawnym przerzutem ciała, przedostawałem się na zewnątrz przez druciany płot i przynosiłem „biedronkę” kolegom. W klasie szóstej i potem w następnych, aż do ósmej, zaczęły się mecze klasowe, które przyciągały sporą widownię, a nam kazały się mobilizować i walczyć do ostatniej kropli potu. To był już czas kupowania pasiastych getrów i trampkokorków w sklepie sportowym, pojawiać się też zaczęły pierwsze koszulki z numerami i kolorowe spodenki. Ja ubierałem się przede wszystkim w dresy, a na ręce zakładałem stare rękawice skórzane, które znakomicie pomagały przy łapaniu trudnych piłek. Te mecze miały często bardzo dramatyczny przebieg, a moje robinsonady wzbudzały zachwyt, który jednak szybko przeradzał się w złość, gdy piłka przekraczała linię bramkową. To były jednak rzadkie przypadki, częściej nagradzano mnie brawami i koledzy, a też i kibicujące koleżanki, nie wyobrażali sobie kogoś innego między słupkami klasowej „bramy”. Jurek Kowalki, który bywał kapitanem zespołu, na samym początku mówił, że na bramce ja mam stanąć i nie było tutaj żadnych konkurentów. Także w polu mieliśmy wspaniałych graczy, a chyba najlepiej dryblował i walczył w polu Krzysiek Balcer, drobny chłopak, z fenomenalnym wyczuciem piłki. Niestety bywało i tak, że podczas tych meczów dochodziło do wypadków, jeden z kolegów, potężnej postury, fatalnie złamał nogę, były jakieś zwichnięcia, a czasem dochodziło do przepychanek i większych bójek. W ósmej klasie nasz zespół był najlepszy w szkole i nawet rosły wuefista przychodził czasem na skraj skarpy, przy boisku i kibicował nam przez jakiś czas, podkreślając potem, że gramy coraz lepiej.

mod_articles352575_1

„Sepp” Maier

Tak u mnie zaczęła się prawdziwa fascynacja bramkarstwem i zacząłem trenować na własną rękę, w czym pomagali mi dwaj znacznie starsi koledzy, którzy przychodzili na nasze boisko z innej części osiedla Błonie. Z mojego balkonu widziałem ich dobrze i jak tylko pojawiali się w dali, rzucałem wszystko, odkładałem książki i zeszyty i biegłem do nich, po drodze zakładając dres, naciągając rękawice na dłonie i ciesząc się, że znowu trochę pogram. To była dobra szkoła, bo młodzieńcy mieli już chyba ze dwadzieścia lat i mieli silne nogi, a nie zwracając uwagi na moje ledwie piętnaście lat, bombardowali bramkę bez litości. Często dwie piłki były w grze, bo ja brałem też swoją, a i oni zawsze mieli znakomity sprzęt, który przynosili w dwóch dużych torbach, jakby szli na klasyczny trening piłkarski. Nieprawdopodobne były pokłady energii, którymi wtedy dysponowałem, broniąc strzał za strzałem, przeskakując wiele razy płot, a czasem bawiąc się z nimi w „kiwki” lub długie sprinty po boisku. Do dzisiaj pamiętam te atomowe strzały, które zatrzymywałem w różnoraki sposób, raz to biorąc je na „klatę”, innym razem przebijając na bok, a jeszcze kiedy indziej, chwytając piłkę w locie i sprężyście spadając na ziemię. Nie było to wcale proste, bo podłoże nie było trawiaste, tylko ziemiste, z licznymi fragmentami stwardniałej gliny lub ubitego piachu. Umiałem łapać piłkę w specjalny sposób, a jak nie było tych starszych kolegów, podchodziłem do frontu sali gimnastycznej, kopałem futbolówkę z rozmachem i chwytałem ją, po odbiciu od ściany. To właśnie ci mężczyźni, przychodzący z innych ulic, namówili mnie bym zapisał się do sekcji jakiegoś klubu, bo – jak mówili – mam wielki talent bramkarski i mogę coś w tym względzie osiągnąć. Pod koniec ósmej klasy zdarzało się, że cały dzień, od rana, do zmierzchu, byłem na boisku, uczestnicząc w dwóch, trzech meczach, broniąc pojedyncze strzały, a czasem odpoczywając w grupie, na ławce lub skarpie. Na gorąco komentowaliśmy nasze dokonania i porażki, wyrzucaliśmy sobie jakieś słabe zagrania, albo jakąś „szmatę” puszczoną przeze mnie w dniach gorszej dyspozycji – częściej jednak rozwodzono się nad moimi robinsonadami i dziwiono się, że tak wysoko potrafię wyskoczył, złapać piłkę, a potem bez problemów, zwinnie opaść na podłoże.

Jan Tomaszewski

Jan Tomaszewski

W moim pokoju, który dzieliłem z bratem, pojawiło się wiele zdjęć drużyn piłkarskich, portretów Pelego i Lubańskiego, a nade wszystko słynnych bramkarzy. Najwyżej ceniłem ”Seppa” Maiera, reprezentacyjnego bramkarza drużyny niemieckiej, który dokonywał prawdziwych cudów na bramce. Był zawodnikiem Bayernu Monachium i poruszał się z taką gracją, tak sprężyście, że natychmiast nasuwały się porównania z dzikimi kotami. Wzorowałem się na nim i podpatrywałem go, a zenit mojej fascynacji miał miejsce w 1974 roku, kiedy to Niemcy zdobyły mistrzostwo świata. Od 17 października 1973 roku pojawił się jednak u mnie rywal Maiera, polski bramkarz Jan Tomaszewski, który po początkowych wpadkach, zabłysnął w meczu eliminacyjnym na stadionie Wembley i zyskał przydomek „człowieka, który zatrzymał Anglię”. Był wysoki, a i tak wspaniale się rzucał, zatrzymywał świetnie strzały z daleka i najbliższej odległości, a do historii przeszły obronione przez niego karne. Potem – podczas Mistrzostw świata w 1974 roku, w Niemczech – bramkarz ten ugruntował swoją sławę, walnie przyczyniając się do zdobycia przez Polskę trzeciego miejsca i znowu niezwykłymi wydarzeniami były obronione jedenastki. Podczas tej wielkiej imprezy, oglądając w telewizji wiele meczów, zachwyciłem się jeszcze dwoma bramkarzami, których fotografie natychmiast zawisły na ścianie mojego pokoju – Dino Zoffem z drużyny włoskiej i reprezentantem Urugwaju Ladislao Mazurkiewiczem (zmarł właśnie kilka dni temu w swoim kraju). Goalkeeper z Italii proponował inny – „profesorski” jak to nazywał komentator Jan Ciszewski – styl gry na najbardziej eksponowanej pozycji w drużynie piłkarskiej. Był spokojny, przewidywał zagrania przeciwników, kiedy trzeba szybko wybiegał do przodu, udanie skakał do górnych piłek, a przy tym wspaniale dyrygował obrońcami. Potrafił też dokonywać prawdziwych cudów podczas robinsonad i sytuacji sam na sam. Tylko takie atomowe strzały, jak Kazimierza Deyny i Andrzeja Szarmacha, podczas wspomnianych wyżej mistrzostw, zmuszały go do kapitulacji, choć były to doprawdy okazjonalne sytuacje. Mazurkiewicz był bramkarzem polskiego pochodzenia, chociaż nigdy nie pojawił się w naszym kraju i zawsze manifestował swoje przywiązanie do Ameryki Południowej. Jego ojciec pochodził z Warszawy, a matka była Hiszpanką, ale całe życie przyszłego wielokrotnego reprezentanta kraju związane było z Urugwajem. Do historii przeszły jego wspaniałe interwencje w meczach z „odwiecznymi” wrogami, Brazylią i Argentyną, a i na kolejnych mistrzostwa świata, wymieniany był w gronie najlepszych bramkarzy. Podziwiałem jego „sprężystość” i skoczność, a nade wszystko refleks i wyczucie akcji, ustawianie się we właściwych miejscach i natychmiastowe podejmowanie decyzji w polu.

Dino Zoff w akcji

Dino Zoff w akcji

Moje fascynacje piłką nożną i brakarstwem miały swój pierwszy finał w dwóch bydgoskich klubach – Polonii i Zawiszy, gdzie zapisałem się do sekcji i chodziłem na treningi. Zdecydowanie bardziej profesjonalne były moje spotkania na boiskach Polonii, gdzie moim trenerem był Marian Norkowski, niegdysiejszy król strzelców pierwszej ligi piłkarskiej (1960) i sześciokrotny reprezentant Polski. Szatnia była dość obskurna, stosunki pomiędzy chłopakami z drugiej drużyny, dość napięte, co odbijało się na poziomie gry. Najczęściej rozgrywaliśmy mecze na rezerwowym boisku, gdzie grunt był bardzo twardy i ciężko było tam bronić. Bramki wstawiono oryginalne, a więc ogromne, ale nie zadbano o resztę spraw związanych z przygotowaniem placu gry. Nie była to murawa, tylko stwardniały piach, na którym często dochodziło do kontuzji. Norkowski był fajnym facetem, ale raczej nie miał żyłki trenerskiej i puszczał nas na żywioł, odchodząc gdzieś daleko, przyglądając się drzewom i temu, co działo się poza stadionem. Kiedyś stał przy bramce przeciwników, a ja wpuściłem akurat solidną szmatę, więc krzyknął na cały głos: Lebioda, ty klarnecie… Przypominam to sobie czasami i jak coś mi nie wychodzi, sam do siebie też tak się w myślach odzywam. Z drużyną tego trenera rozegrałem kilka meczy i miałem okazję bronić strzały znanych piłkarzy. Na bydgoskim Zachemie tak wyszedł mi jeden mecz, że obecny tam trener pierwszej drużyny Polonii – Jan Góral – zaczął mnie trenować razem z pierwszym bramkarzem, który był zwinny, ale zdecydowanie za niski i puszczał sporo górnych piłek. Dostawałem solidnie w kość, ale często spotykaliśmy się na głównej murawie, gdzie robinsonady były bezpieczne i nie powodowały otarć i większych zranień.  Był to też czas moich fascynacji sportami walki i zacząłem zawalać treningi piłkarskie na rzecz siłowni i sali, w której wdawałem się w kopaninę z kolegami z sekcji karate. Jeszcze odszukał mnie trener drugiej drużyny Zawiszy i uczestniczyłem w treningach jakieś pół roku, aż definitywnie dałem sobie spokój z brakarstwem klubowym. Podczas tych spotkań miałem okazje bronić strzałów Zbigniewa Bońka, Henryka Miłoszewicza, a także wielu innych znanych bydgoskich piłkarzy, a zdarzało się, że pochwalił moje interwencje znakomity bramkarz Zawiszy Andrzej Brończyk. Nie miałem szans na to, by dostać się do pierwszej drużyny, więc z dnia na dzień dałem sobie spokój  z tymi treningami, przeskakując na sale bokserską. Drugi finał moich wyczynów bramkarskich związany jest z drużyną piłkarską Wyższej Szkoły Pedagogicznej, gdzie znalazło się dla mnie miejsce w pierwszym składzie. Pojechałem z nimi na mistrzostwa szkół wyższych do Częstochowy, rozegrałem kilkanaście pełnowymiarowych meczów, często broniąc jak w transie, ale były to zajęcia, w które nie wkładałem już tyle energii, co wcześniej. Trener Bathke też podchodził do całej sprawy relaksacyjnie i z całej mojej kariery bramkarza akademickiego zapamiętałem incydent podczas wspomnianych wyżej mistrzostw, kiedy to podczas jednego z moich odważnych wyjść do piłki, atakujący napastnik z ogromnym impetem kopnął mnie podbiciem w twarz. Na chwilę straciłem przytomność, przeciwnik dostał czerwoną kartkę, a ja szybko wróciłem do formy i grałem w następnych meczach. Czasem myślę żartobliwie, że ten potężny kop poprzestawiał coś w mojej głowie, porzuciłem sport wyczynowy i zacząłem pisać…

« Older entries

%d blogerów lubi to: