BROMBERG (1)

Rozpoczynam publikację mojej nowej powieści, rozgrywającej się w północnej Polsce i w Południowych Niemczech. To historia rodzinna, związana przede wszystkim z moją babcią i mamą, mająca swój początek we wrześniu 1939 roku. Wszakże jej podstawowe pytanie, o naturę i immanentność zła odnosi się do wszelkich czasów i staje się wielkim wyrzutem na sumieniu ludzkości, która odeszła, która jest i która nadejdzie.

PÓŁNOCNA POLSKA

1.

Dziesiatego września 1939 roku, w mieście Bromberg, na północy Polski, Józia Rossa szła na Mszę św. do kościoła parafialnego w dzielnicy Szwederowo. Żółte, czerwone i brązowe liście spadały na ziemię i okrywały grubym dywanem ulice, parki i skwery. Wiatr przenosił je z miejsca na miejsce, podrywał ku górze, ciskał to w tę, to w inną stronę, szeleścił, jakby przerzucał kolejne karty niewidzialnej księgi. Czasem silniejszy powiew wzbijał tumany, albo kręcił liśćmi na koślawych chodnikach i chłostał nimi twarze przechodniów. Ludzie podnosili do góry kołnierze, zsuwali kapelusze albo daszki czapek i pochyleni podążali przed siebie. Józia lubiła szurać nogami w miękkich kopcach, więc z uciechą je deptała. Przeskakiwała z kopca na kopiec, łapała w locie wirujące płatki. Co chwilę też spoglądała na daleką wieżę świątyni, która wyglądała majestatycznie w tle rozmazanych szaro–granatowych chmur i dalekiego chłodnego błękitu nieba. Dziewczę miało zaledwie piętnaście lat, ale natura rozbuchała jej kształty do tego stopnia, że ktoś, kto jej nie znał, mógłby powiedzieć, że osiągnęła już pełnoletniość. Miała długie szatynowe włosy, które najczęściej nosiła rozpuszczone, a tylko gdy szła do kościoła upinała je w rozległy kok. Była wysoka i spod długiego płaszcza, raz po raz, wysuwały się zgrabne nogi. Pierś rytmicznie falowała i zdradzała pod paltem biust sporych – jak na tak młodą dziewczynę – rozmiarów. Jej twarz natrętnie przypominała fizjonomię madonny z obrazu Rafaela, choć była też w niej jakaś drapieżność, coś co nieznajomi brali za lubieżne wyzwanie. Jej zielone oczy miały smutny melancholijny wyraz, a okrągły, mały nos i wydęte usta uwydatniały zmysłowość. Słowem, była delikatnym stworzeniem, jakby z innego świata i innej rzeczywistości. Pod tanim, połatanym płaszczem ukrywała przepiękne ciało, oszałamiający zapach świeżości i delikatności dziecka. Szła szybkim krokiem i już niebawem znalazła się w alei wysokich topól, prowadzącej ku świątyni. Wychudzone gawrony przysiadały na strzelistych drzewach i bujały się na nich bezwładnie, w prawo i w lewo, wydając raz po raz metaliczne krakanie.

Tuż przy Józi przejechał czarny mercedes i na chwilę jej spojrzenie skrzyżowało się z lodowatym wzrokiem, siedzącego z tyłu, jasnowłosego niemieckiego oficera, w czapce z trupią główką. Ale trwało to krócej niż mrugnięcie powiek i samochód skręcił na pobocze, z lewej strony kościoła, gdzie stała ciężarówka z opuszczoną plandeką. Józia poczuła jak dreszcz przebiegł przez jej ciało, a w okolicach piersi zrobiło się gorąco, gwałtownie więc przyspieszyła i po chwili znalazła się w wypełnionym ludźmi kościele. Msza trwała już dość długo i ksiądz Konopczyński właśnie podnosił do góry hostię, mówiąc: Oto baranek Boży, który gładzi grzechy świata, błogosławieni, którzy przybyli na ucztę baranka… Dziewczyna, speszona, że tak bardzo się spóźniła, przyklękła i rozejrzała się nieśmiało dookoła. Obok niej stało małżeństwo z małym dzieckiem. Dziewczynka ubrana w różową kurteczkę, zapinaną na zamek błyskawiczny, wierciła się i matce trudno ją było utrzymać. Stojący przy niej mężczyzna patrzył na nią groźnie, ale znać było w tym spojrzeniu ogrom ojcowskiej miłości. Dalej stali ludzie, których widywała tutaj często. Była to dzielnica robotnicza i obok stolarzy, murarzy, szewców i drobnych sklepikarzy rzadko spotykało się w świątyni ludzi z innych sfer. Teraz jej uwagę przykuło dwóch chłopców modlących się przy bocznym ołtarzu św. Franciszka. Józia pochyliła się do przodu i spostrzegła też w dali rosłego mężczyznę, w czarnej skórzanej kurtce. Ilekroć go widziała jej serce zaczynało bić żywiej. Był wozakiem i czasem widziała go z okien swojego domu, jak wiózł węgiel do fabryki odczynników chemicznych Alfa. Prawdę powiedziawszy szła zawsze do kościoła z nadzieją, że go w nim zobaczy, że choć na chwilę skrzyżuje z nim swoje spojrzenie. Teraz stał kilkanaście metrów od niej i dość dobrze mogła mu się przyglądać. Jej oczy biegały szybko, od księdza przy ołtarzu, do postawnego mężczyzny. Serce znowu biło jej szybko, spoglądała do góry i przyglądała się scenom na sufitowych freskach. Na jednym z nich przedstawiono ukrzyżowanie Jezusa, trzech oprawców przybijających ręce i nogi do krzyża, dalej żołnierzy rzymskich przyglądających się z oddali. Nagle zimna kropla uderzyła ją w nos, zlękła się, bo pomyślała, że to kropla krwi ściekła z rany Chrystusa. Dotknęła palcem końca nosa i domyśliła się, że to woda kapie z sufitu nieogrzewanego kościoła. Ludzie powoli zaczęli przesuwać się do komunii. Józia podeszła do pierwszego rzędu i przyklękła przed prezbiterium obok mężczyzny, którego wcześniej wypatrywała. Czuła wyraźnie zapach tytoniu i końskiego potu, który bił z jego skórzanej kurtki. Ksiądz podszedł do niej, więc otworzyła usta i przyjęła komunię. Ksiądz pochylił się nad nią i powiedział:

– Ciało Chrystusa…

– Amen – odpowiedziała Józia.

Wstając z klęczek dostrzegła jeszcze kącikiem oka jak mężczyzna otwiera usta i ukazuje rząd białych, lśniących zębów. Na jego policzkach rysował się wyraźnie czarny, kilkudniowy zarost, a w niebieskich oczach odbijały się złocenia ołtarza. Odwróciła się na pięcie i powędrowała ku miejscu, w którym wcześniej stała. Uklękła i zaczęła odmawiać modlitwę, ale nie mogła jakoś pozbierać słów, bo przez jej głowę przelatywały jak oszalałe myśli. Chrystus prężył się z bólu na krzyżu, wozak uderzał batem konia, jacyś ludzie pochylali się nad nią, rzymscy legioniści schodzili ze wzgórza. Oddychała szybko i czuła jak pod płaszczem lekko falują jej piersi. Bała się spojrzeć przed siebie, drżała, że ktoś odgadnie jej tajemnicę. Po chwili jednak przemogła lęk i spojrzała do góry, tuż przy niej stał wozak i patrzył w głąb kościoła. Nagle zwrócił wzrok w jej stronę i jakby – dopiero ją zauważając – skłonił się nieznacznie. Spłoszona opuściła szybko oczy i zatopiła się w modlitwie. Chór śpiewał głośno Sanctus i wydawało się jej, że cały kościół wiruje, chybocze się na niewidzialnych falach. Miała wrażenie, że jeszcze chwila i mury upadną, dach zawali się, a przed nią otworzy się wielka przepaść piekielna. Nie mogła wyrzucić ze swoich myśli obrazu jego owłosionych piersi, które przez ułamek sekundy spostrzegła pod koszulą, gdy zwrócił się do niej. Przepraszała Pana Boga za swoje myśli i uderzała się w pierś lekko złożoną w kułak dłonią. Msza św. kończyła się powoli, ksiądz wraz z ministrantami skłonił się przed ołtarzem i wyszedł do zakrystii, a ludzie powoli zaczęli przesuwać się do wyjścia. Dziewczynka w różowej kurteczce ciągnęła matkę za rękę i ta pierwsza zbliżała się do drzwi kościoła. Józia nadal klęczała i wpatrywała się w posadzkę. W jej myślach rozgrywały się teraz sceny ukrzyżowania. Widziała Chrystusa wspinającego się na Golgotę i dźwigającego wielki krzyż. Właśnie przystanął na moment, a Józia w myślach otarła jego twarz z potu. Ruszył z wysiłkiem dalej i już po chwili nie było go widać. Dziewczyna nie spostrzegła, że prawie wszyscy ludzie opuścili już kościół i że została w nim sama. Dopiero jakieś krzyki i hałasy za drzwiami świątyni wyrwały ją z zadumy. Wstała z klęczek, przeżegnała się i zwróciła się ku wyjściu.

2.

Wychodząc z półmroku kościoła, Józia zmrużyła oczy, a kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do światła, otworzyła szeroko usta i przeraziła się. Starcy, kobiety. mężczyźni i dzieci biegali we wszystkich kierunkach. Od strony bramy i ulicy żołnierze Wehrmachtu pchali tłum kolbami karabinów w kierunku bocznego trawnika. Tych, którzy próbowali przedostać się przez ten kordon dźgano lufami, uzbrojonymi w bagnety, kopano, popychano i z powrotem wciskano w tłum. Z boku kościoła szedł ksiądz z ministrantami, a widząc żołnierzy zachodzących z boku, i starających się odciąć ludziom drogę powrotną do świątyni, schwycił pod lewe ramię Józię i popchnął ją, wolną ścieżką, ku plebani. Przerażona dziewczyna podążyła za nim jak w transie. Gdy znalazła się w środku, zatrzaśnięto drzwi i spuszczono natychmiast drewniane rolety. Ksiądz i wszyscy domownicy plebani, a także kilku ludzi, którym udało się wskoczyć do otwartych na chwilę drzwi, stali jak osłupiali i patrzyli na to co się dzieje. Tłum zagoniono na trawę naprzeciw plebani i otoczono wojskiem. Nieco z boku, bliżej ciężarówki i osobowego fiata, stał młody Niemiec i rozmawiał z jakąś przygarbioną kobietą, żywo gestykulującą i wygrażającą pięścią w stronę Polaków. Po dłuższej chwili oficer ruszył w kierunku tłumów, a za nim podążyła starucha. Żołnierze wyodrębnili z ciżby kilku rosłych mężczyzn, pchnęli ich ku ciężarówce i kazali wziąć z niej łopaty. Józia zobaczyła przez okno, zza opuszczonych i lekko rozchylonych rolet, że jest wśród nich jej wozak z Alfy. To właśnie on wskoczył na platformę i podawał łopaty innym. Po jego zejściu na dół żołnierze pchnęli ich ku tłumom i kazali, tuż przed falującą ludzką masą, kopać dół.

– Kopać, kopać, szybciej – wrzeszczeli jak oszalali

Podbiegali do kopiących i bili ich kolbami karabinów. Wozak, trafiony twardym drzewcem w czoło, miał całą twarz oblana krwią. Z policzków Józi ściekały równymi strużkami łzy, trzymała dłonie złączone i aż do bólu wbijała paznokcie w skórę. Modliła się w myślach po łacinie… Ave maria gratia plena, dominus tecum… Tymczasem ksiądz proboszcz przyniósł z domowej kaplicy ogromny krucyfiks i postawił go na oknie parapetu. Zza niego także przyglądał się co się dzieje naprzeciwko plebani.

– Kim jest ta kobieta, z tym Szwabem? – spytał nie wiadomo kogo.

– To jest Ingrid Braun. Nasi uciekający żołnierze rozstrzelali na podwórku jej ojca, bo kierował niemieckimi bojówkami, strzelającymi z wież kościoła ewangelickiego – odpowiedział piekarz Zieliński.

– Boże Przenajświętszy, Matko Boska… zawołał przerażony ksiądz – To oni przyjechali tutaj się mścić na ludziach z naszej dzielnicy za spalenie ich świątyni…

– A może chcą nas tylko nastraszyć… – wyraził wątpliwość jakiś nieznany księdzu młodzieniec.

– Niemcy nie żartują, to są prawdziwe bestie – rzuciła jakaś kobieta.

Uwagę Józi od dłuższego czasu przykuwała dziewczynka w jaskrawej kurteczce, która płakała i wyrywała się przytrzymywana przez matkę, kopała ją nóżkami i czasem też trafiała najbliżej stojącego Niemca. Matka jak mogła odciągała ją od brzegu tłumu, ale popychana od środka stale pojawiała się na brzegu falującej masy. Józia spostrzegła, że jej mąż i zarazem ojciec dziecka, znalazł się w grupie kopiącej dół. Ich praca postępowała tak szybko, że już ich prawie nie było widać. W tym momencie oficer podszedł do Niemki i pokazał jej ruchem głowy, że ma zacząć wskazywać. Ta podeszła do tłumów i wygrażając rękoma wskazywała na mężczyzn i kobiety, jednocześnie groziła im zaciśniętą w kułak pięścią, wymachiwała rękoma, wskazywała też na mężczyzn wyrzucających z dołu tumany żółtego piasku. Odłączonych postawiono w szeregu tuż obok dołu i popchnięto kolbami tłum ku innej stronie trawnika. Oficer podszedł na brzeg dołu, wyciągnął z kabury pistolet i strzelił kilka razy do kopiących. Ludzie wtedy zaczęli krzyczeć i przeraźliwie płakać, Niemcy pilnujący tłumu poruszyli się nerwowo i oddali kilka salw w powietrze. Wrzawa natychmiast przycichła. Józia, przerażona i ledwie stojąca na nogach, spostrzegła, że jej wozak próbuje wyskoczyć z dołu. Oficer jednak natychmiast zwrócił się ku niemu i strzelił mu kilka razy w głowę, dosłownie rozbijając ją na strzępy. W tym momencie z dołu próbował wyskoczyć inny mężczyzna, ale powoli zaczął osuwać się z miałkiego piasku. Próbował jeszcze uchwycić się brzegu, jakichś traw, jakichś perzów, ale ciężar ściągał go ku dołowi. Oficer podszedł ku niemu, pchnął butem jego głowę i strzelił, ale rozległ się tylko trzask iglicy. Sięgnął więc ręką do kieszeni i wyciągnął nowy magazynek, powoli, z cynicznym uśmiechem, zaczął przeładowywać broń. W tym samym czasie z tłumu wyrwała się z przeraźliwym krzykiem kobieta z dziewczynką w różowym okryciu i szarpiąc się ze stającymi jej na drodze żołnierzami, podbiegła do oficera. Jedną ręką trzymając z boku krzyczącą córkę, drugą starała się powstrzymać dłoń z pistoletem. Niemiec szarpnął się ze złością, odepchnął kobietę, ale ta jak bumerang wróciła do niego i zaczęła go szarpać, krzycząc coraz głośniej i zawodząc:

– Nie, nie…! To jest mój mąż….! Ojciec mojego dziecka….! Nie, nie… proszę pana, proszę darować… niech pan nas puści, litości… litości…!

Niemiec, nie mogąc uwolnić się od kobiety szarpnął ją mocno w kierunku dołu i ta wpadła do niego razem z dzieckiem. Rozległy się dramatyczne krzyki w tłumie, a stojąca przy szeregu Niemka zaśmiała się szyderczo. Oficer stanął na brzegu i zaczął strzelać, Oddał trzy strzały, do ojca, matki i ich córeczki. Popatrzył jeszcze nad dołem, czy nikt się nie rusza, a gdy dostrzegł, że dziecko zamyka i otwiera rączkę, podszedł z drugiej strony dołu i strzelił jej z bliskiej odległości w głowę. Ksiądz i ludzie na plebani głośno płakali, a Józia wręcz zanosiła się od szlochu, całe jej ciało drżało i zrobiło jej się zimno, jak w chorobie. Oddychała ciężko i opierała się całym ciałem o parapet, a właściwie wisiała na nim bezwładnie.

– Bóg na to patrzy – powiedział ksiądz – i przygarnie do siebie niewinnych…

– Nie ma Boga w takim świecie – powiedziała jakaś szlochająca kobieta.

– Wszędzie tylko panoszy się Szatan… – rzucił ktoś z tyłu.

Ksiądz nie odpowiedział. Józia spostrzegła przez łzy, że żołnierze prowadzili teraz nad brzeg dołu mężczyzn wskazanych przez Niemkę. Postawiono ich w szeregu, a potem kazano uklęknąć nad dołem. Naprzeciwko ich stanęło kilku żołnierzy. Na komendę oficera podnieśli karabiny i bezwolnie oddali salwę. Mężczyźni przygarbieni, zakrywający twarze rękoma, skrzywili się w spazmie bólu i spadli do dołu. Oficer stanął nad nimi w pozie rzymskiego dowódcy kohorty i krzyknął do tłumu po niemiecku:

– Taka kara spotka każdego, kto podniesie rękę na przedstawiciela narodu niemieckiego.

Podszedł bliżej plebani i stanął zaledwie o kilka metrów od okna, przy którym tkwiła Józia. Widziała go teraz dobrze. To był ten sam blondyn, to był ten oficer, którego wzrok skrzyżował się z jej oczyma w drodze do kościoła. To on jechał w czarnym mercedesie. Był wysoki, miał zapewne blisko dwa metry wzrostu, szkliście niebieskie oczy i burzę jasnych, powiewających na wietrze włosów. Patrzyła na niego z przerażeniem, z taką samą zgrozą, z jaką patrzyła kiedyś podczas wycieczki do lasu na przemykającego w trawie węża. On stanął twarzą do okna plebani i widząc w szybie swoje odbicie, zaczął układać sobie grzywkę na czole. Ksiądz uniósł krucyfiks i prawie przyłożył do szyby w miejscu, w którym prawdopodobnie odbijała się twarz Niemca.

– Do pojazdów, koniec akcji… biegiem, jazda… – krzyknął dowódca, chowając pistolet.

Ścisnął pas, zapiął kaburę, a potem powiódł wzrokiem po dygoczących tłumach i powoli skierował się ku samochodowi. Razem z nim, wsiadła ceremonialnie do niego, szwargocząca coś, Niemka. Jego żołnierze też zajmowali miejsce w ciężarówce i już po kilku minutach samochody wyjeżdżały z terenu parafii. Ludzie zaczęli zbliżać się powoli do dołu. Kobiety i mężczyźni płakali, dzieci rwały się by zobaczyć rozstrzelanych. Ksiądz otworzył drzwi od plebani, wziął stułę z serwantki i niewielki krucyfiks i też poszedł w kierunku dołu. Gdy się tam znalazł ludzie rozstąpili się i zobaczył zabitych. Młodzi mężczyźni z przestrzelonymi głowami i piersiami, kobieta leżąca w pozie straszliwego śmiertelnego skurczu i dziecko z prawie odstrzeloną główką, z jakimś krwawym strzępem, zlepionym włosami i fragmentami różowej podszewki kurtki. Nóżki w różowych rajstopach, rozrzucone na boki i rączka wczepiona w dłoń matki. Gawrony i kawki, które uciekły w popłochu na odgłos wystrzałów zlatywały teraz całymi stadami, krakały chrapliwie i przysiadały na szczytach topól. Przekręcając głowy wpatrywały się w plamy krwi i poranione ciała. Józia wyszła powoli z plebani i skierowała się ku bramie. Szła powolutku, jakby badała nogami pewność gruntu przed sobą, co chwilę zatrzymywała się i bała się że zemdleje, ale jednak podążała naprzód. Liście spadały z drzew i wirując w powietrzu lądowały przed jej nogami, przylepiały się na chwilę do łez na policzkach. Deptała je zatopiona w myślach i drżąca wolniutko sunęła dalej. Stale przed oczyma miała wysokiego wozaka i jego próbę wyrwania się z dołu, stale widziała matkę z dziewczynką w jaskrawym odzieniu. W jej uszach brzmiał wciąż rozpaczliwy krzyk dziecka, bolesne nawoływanie tłumu i salwy wystrzałów.

%d blogerów lubi to: