DAWNA KOLEKCJA (9)

W związku ze śmiercią Edsona Arantesa do Nascimento, czyli Pelego, przypomniałem sobie historię brazylijskiego znaczka pocztowego, którego właścicielem był mój kolega szkolny Jurek Kowalski. Przedstawiał wydarzenie z 19 listopada 1969 roku, kiedy to najwspanialszy napastnik Santosu strzelił bramkę drużynie Vasco da Gama, a potem z ogromną radością skoczył w górę. Był to dokładnie tysięczny gol Brazylijczyka i został specjalnie uhonorowany przez bramkarza drużyny przeciwnej, który miał pod swoją bluzą koszulkę ze specjalnym jubileuszowym napisem. Jurek mieszkał na naszym osiedlu i byłem wtedy w mieszkaniu jego rodziców razem z Witkiem Hryncewiczem, ówczesnym geniuszem klasowym. Długo przyglądaliśmy się znaczkowi i próbowaliśmy wysondować kolegę, czy byłby skłonny wymienić go na równie ciekawe walory lub cokolwiek innego, ale nie było o tym mowy. Najcenniejszy papierek w kolekcji przyjaciela był jego wielkim skarbem, który pokazywał tylko wąskiej grupie rówieśniczej. Przedstawiał piłkarza w charakterystycznej żółtej koszulce z numerem dziesięć i niebieskich spodenkach, a także zarysy stadionu i bramki z piłką w siatce. To był czas naszych częstych wspólnych meczów na boisku szkolnym, gdy walczyliśmy z sąsiednią klasą albo nawet całą dzielnicą. Zwykle w tamtych dniach stawałem między słupkami i zdarzało się, że broniłem jak natchniony, a moi koledzy znakomicie grali w polu. Mieliśmy wtedy wspaniałych polskich idoli piłkarskich, ale Pele był dla nas niekwestionowanym królem futbolu, a jego akcje, które pokazywano czasami w telewizji, urastały do rangi cudownych zdarzeń piłkarskich. Nie oglądałem na żywo żadnego meczu tego magika sportu, bo gdy zdobywał swój pierwszy tytuł Mistrza Świata, dopiero rodziłem się w małym domku przy ulicy Szubińskiej 33 w Bydgoszczy. Z kolei w 1962 roku miałem tylko cztery lata i zdaję się nie było jeszcze wtedy telewizora w naszym skromnym mieszkaniu. Potem w roku 1974, gdy Brazylia wygrała trzeci najważniejszy puchar w świecie piłkarskim, rozgrywała się moja gorąca miłość do dziewczyny, poznanej w szkole średniej i większość czasu z nią spędzałem, poświęcając nawet takie wielkie wydarzenia jak mistrzostwa świata. Dopiero po latach przyjrzałem się w Internecie i na platformach telewizyjnych akcjom Pelego, jakże szybkiego, sprytnego i innowacyjnego zawodnika. Potrafił dokonywać cudów, miał wspaniałą „kiwkę”, a nade wszystko kosmiczne przyspieszenie, które „włączał”, gdy zbliżał się do pola karnego, ogrywając nawet najlepszych światowych obrońców. Także znakomici bramkarze kapitulowali po jego strzałach z daleka, które były niezwykle silne i świetnie mierzone w „okienka” lub dolne rogi. Gdy rozgrywaliśmy mecze przy naszej szkole, albo podczas miejskich turniejów juniorskich, mieliśmy na sobie jakieś przygodne koszulki i spodenki, bo przecież daleko jeszcze było do powszechnej sprzedaży strojów klubowych lub narodowych. Gdyby to było wtedy możliwe, zapewne niektórzy z nas występowaliby w żółtych koszulkach z dziesiątką, tak jak teraz młodzi ludzie zakładają stroje współczesnych gwiazd futbolu. Dzisiaj, żegnając Pelego, oddaję mu hołd jako ważnej części mojego sportowego życiorysu, a choć w bydgoskich drużynach, w których potem grałem (Zawisza i Polonia) zawsze byłem bramkarzem, ceniłem go jak inni koledzy. Zdaję się wtedy też obejrzałem mecz jego amerykańskiego klubu New York Kosmos i byłem zachwycony grą oraz oprawą widowiska.

JABŁKO NEWTONA

Poezja bywa wyzwaniem dla umysłu, pragnącego odzwierciedlić w niej głębie istnienia, nakładające się na siebie i generujące nową jakość ontologiczną. Nieustanna „czujność” poety powoduje, że widzi on więcej od ludzi, nie zranionych ostrzem metafory, nie szukających odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencji. Od samego początku aktywności twórczej, w poezji Wojciecha Kloski pojawia się refleksja nad sobą i światem, próba zrozumienia skąd wzięła się wrażliwość nie pozwalająca odkładać pióra. To jest nieustanne wyczuwanie pulsu świadomości i odważne wychylenie ku przyszłości, która zna odpowiedź na odwieczne pytanie: co będzie dalej? Antropologia oparta na słowie pozwala widzieć szerzej i dalej i staje się sposobem życia, tworzenia kontekstów, nazywania chwil i długich przedziałów czasowych, wszak bycie dosłownym/ bywa nużące. Poeta przygląda się światu, bo jest on dla niego rodzajem zmieniającego się zjawiska, rzeczywistości wciąż mutującej w obiektywie myśli i kadrze wiersza. Każda próba zapisu ma dla niego ogromną wartość, a każda metafora staje się cząstką szerokiej panoramy, nowego tomu wierszy, ustalającego proporcje na określonym etapie wrażliwości. Zdumiewająca jest konsekwencja twórcza poety, który tworzy cząstkowe artefakty i komponuje z nich spektralne obrazy, ożywające na każdym poziomie interioryzacji. Staje się to realne dzięki opanowaniu etymologii słowa i ejdetycznej umiejętności syntetyzowania nowych zdarzeń. Takie wpatrywanie się w świat jest zarazem wnikaniem w samego  siebie i odnajdywaniem istoty przeznaczonego nam czasu. Ale ważne są tutaj też przekształcenia, jakby rodem z malarstwa Salvadore’a Daliego, nagłe zwroty odrealniające świat, natychmiastowe metamorfozy: po drodze/ nieraz  można przejść/ na jedną lub na drugą stronę/ wciąż wierząc, że obrany skrót/ nie jest takim łatwym wyjściem/ jakim go malują –/ życie dobitnie wskaże/ czyje reguły powinny obowiązywać. To są przejścia w realnej rzeczywistości, ale też oniryczne skróty, przeskoki między obrazami i przenikanie z głębi do głębi.

W tomie pt. Bez pamięci wyrazisty jest model wiersza białego, zaproponowany przez Tadeusza Różewicza, choć moglibyśmy wskazać też podskórne nawiązania do konstrukcji lirycznych Czechowicza, Przybosia i Lechonia. Z kolei nawiązania do kultury śródziemnomorskiej i pojawianie się w lirykach toposów kulturowych, powoduje, że bliskie stają się one rekapitulacjom Herberta. To tylko zewnętrzna warstwa poetycka, bo przecież pod nią odnajdziemy niezmienny od lat kształt wiersza, drążący odważnie materię rzeczywistości, demaskujący wynaturzenia i proponujący ważkie rozwiązania. Wiąże się to ze współczesnymi ustaleniami, sięgającymi czasów Cesarstwa Rzymskiego: tyle lat doświadczeń/ a my wciąż mówimy o szczęściu/ że ktoś ma go mniej od innych/ zrzucając winę na wiekową Fortunę/ której szczyt boskiej kariery/ pamięta czasy starożytne/ (siedzi po turecku obok pustego krzesła Oktawiana)/ łatwiej marzyć niż śnić na jawie/ łatwiej przypisywać niż brać odpowiedzialność/ łatwiej oskarżać niż posypywać głowę popiołem. Taka pokora jest dla poety wykładnią człowieczeństwa i potwierdzeniem, że inteligencja daje szansę zweryfikowania każdego fałszu, choć – z drugiej strony – nawet skromny sukces/ jest obwarowany szeregiem niepowodzeń/ które z reguły lubią się powtarzać. Tak powtarzalność chwil ciemnych i jaskrawych, tak dopełnianie kręgów temporalnych staje się istotą świata plastikowych bohaterów, wspinających się na Kapitol kolejnych zmanipulowanych demokracji, a złoto istnienia zmienia się w reklamiarskie cynfolie globalnej wioski. Jakże trudno w takim świecie snuć refleksje historiozoficzne, sięgające czasów mitycznych, podążające przez głębiny stuleci i odnajdujące sens w jedni magnetycznej naszej rzeczywistości. Kloska nie byłby jednak sobą, gdyby i tutaj nie zastosował zaskakującego przekształcenia: czy nikomu nie ciąży/ los jabłka Newtona/ zgniło/ a może w nagrodę skończyło na tacy/ (za namową jakiejś Salome)/ czy w ogóle było. Zgniłe jabłko Newtona nie zdążyło spaść na ziemię, bo poeta przekształcił je w wyobraźniową transformę, surrealny kształt z niezwykłą treścią naddaną.

Zwieszenie praw natury, wyciszenie krzyku i zatrzymanie magnetyzmu, mają na celu stworzenie przestrzeni idealnej, w której możliwe będą kolejne obserwacje poetyckie. To jest rzeczywistość ponowoczesna, ale też stale pozostająca w orbicie kreacji judaistycznych i chrześcijańskich, gdzie Jahwe i Jezus są wyznacznikami kierunków działań, a Biblia jest księgą ksiąg. Oczywiście nie mamy tutaj do czynienia z wykładniami scholastycznymi – raczej różne rzeczywistości współuczestniczą tu w opisie świata – nauka i religia koegzystują w obrębie wielowymiarowych wizji poetyckich. I to liryka jest siłą tego tomu, w którym pamięć odgrywa ważną rolę, a jej brak staje się znakiem czasu pędzących w dal stuleci i kolejnych upadków: czas płynie/ odmierzany liczbą potknięć/ i powstawania z kolan/ aż kości zostaną rzucone ostatni raz/ by potem ktoś mógł się grzebać/ w cudzej historii. Lektura wierszy Wojciecha Kloski generuje czasem smutek i gorycz, ale przy tym uświadamia jak ważne jest ludzkie życie i jak wielkich dzieł można w nim dokonać. Rozpięte między brutalną eschatologią ciał, a duchową świętością idei, każe wierzyć, że nasze narodziny nie były dziełem przypadku. Zarówno tytuł tomu, jak i treść nazywającego go wiersza mogłyby sugerować, że wszystko zaniknie, zniwelowane przez upływ czasu – znany z imienia i nazwiska/ (nielicznym)/ za kilka pokoleń/ zostanie całkiem bez pamięci/ kreśląc krótki życiorys/ własnymi kośćmi/ z kruchą wiarą/ w cud archeologii – i tak mogłoby być, gdyby nie istniały słowa i gdyby człowiek nie zaczął zapisywać swoich dziejów. Żylibyśmy wtedy w jednym okresie historycznym, niczego nie wiedząc o następstwie pokoleń i walkach o duchowy kształt istnienia. A jednak ludzkość potrafiła wznieść się na wyższy poziom egzystencji i ustalić swoje cykle rozwojowe, wskazać przewodników duchowych i wyodrębnić tych, którzy zatrzymywali jej rozwój. Każda chwila miała swoją wagę i była obietnicą spełnienia, każda myśl wzlatywała ku wyżynom świata i stawała się cząstką wielkiego dorobku intelektualnego. Dialektyka rozwojowa musiała uwzględniać okresy rozwojowe i regresywne, ale zawsze triumfowała σοφία, dająca szansę następnym pokoleniom. Czytając wiersze z tego tomu obcujemy z mądrością nieustannie i docieramy do prawd pierwiastkowych, kładziemy raz jeszcze na dłoni jabłko Newtona, wyciszamy się i kierujemy myśli ku uniwersum ludzkiemu. I wraca ziemski magnetyzm…

%d blogerów lubi to: