
Wiele razy chodziłem po cmentarzach i przyglądałem się grobom, czytałem nazwiska na tablicach, patrzyłem na owalne zdjęcia i kontemplowałem daty narodzin i śmierci. Najbardziej jednak ekscytowały mnie tam ptaki, które pojawiały się pośród krzewów i w koronach drzew: żółto-niebieskie sikorki, rudawo-lazurowe zięby, sino-pomarańczowe kowaliki, wielobarwne szpaki i szczygły, ruchliwe rudziki, zielonkawe dzwońce. Czasem też zdarzały się niezwykłe spotkania z barwną arystokracją: wilgą, kraską, sójką, gilem, grubodziobem, dudkiem, a nawet przelotnym zimorodkiem, przysiadającym przy pompie cmentarnej i chłepczącym wodę wyciekającą z niej. Najwięcej jednak było ptaków pogrzebowych: gawronów, wron, srok, kawek, zlatujących czasem na ziemię i uczestniczących w procesie rozpadu ciał. Doskonale było to widać w dawnych wiekach na polach bitew, gdzie syciły się mięsem padłych rycerzy. Tutaj, krążąc po niebie w wielkich stadach, zdawały się wyczuwać, że pod powłoką ziemi tysiące ciał wraca do materii pierwotnej, gnije lub rozpada się w pył. Zdarzało się, że przysiadałem na ławce, przy jakimś przypadkowym grobie i przypatrywałem się czarnym owadom na ziemi, podążającym ku chropowatej korze akacji i wspinającym się mozolnie ku górze, gdzie czekał już na nie pełzacz, wszędobylska modraszka lub wróbel. Tak samo było z moim życiem, podążałem ku jakimś celom, nie wiedząc, że wiele razy otrę się o śmierć; czy to zderzając się czołowo Volvo z grupką innych chłopaków, pędzących po pijaku starym Volkswagenem „garbusem”; czy to wystawiając nogi poza balustradę dziesięciopiętrowego wieżowca; skacząc ze stopnia wagonu pędzącego pociągu, szalejąc na rowerach; czy wreszcie pływając głęboko pod wodą, wspinając się na górskie szczyty, bijąc się z silnymi chłopakami albo nie panując nad kolejnymi seriami kufli z piwem, butelek wina i wódki. I zawsze był we mnie smutek, żal i ból nie do wyrażenia, bo byłem pewien, że moje życie skończy się szybko i już pojutrze, za tydzień, za miesiąc, zaniosą moje ciało na cmentarz Świętej Trójcy. Słońce zachodziło i widziałem nadpalone kształty granatowych chmur, przypominające brzegi dalekich lądów, jakieś góry, przełęcze, równiny i wyżyny. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że w przyszłości wiele razy będę podróżował do odległych krain i to samo słońce zobaczę w różnych miejscach Europy, w Chinach, Indiach, w Afryce i Południowej Ameryce.
Nie wiem czy to cmentarze wsączały do mojej głowy ponure myśli, ale pojawiały się one szczególnie po kolejnych samobójstwach kolegów i koleżanek z podwórka. Największy szok przeżyłem, gdy otruła się gazem bardzo ładna Ewa, z czwartego piętra sąsiedniego bloku. Podczas porannych wypraw do liceum, spotykałem ją w autobusie miejskim, podążającym do centrum i za każdym razem z nią rozmawiałem, zauważając piękne niebieskie oczy, długie włosy i zmysłowe usta. Każda śliczna dziewczyna robiła wtedy na mnie wrażenie i wszystkie też pojawiały się w snach, snuły się po nocach nade mną, przysiadały przy łóżku. Teraz stawałem przy jej grobie, z fotografią potwierdzającą zjawiskową urodę i zaczynałem z nią rozmowę – pytałem dlaczego to zrobiła, przecież zaczynałem się nią szczególnie interesować, snuć jakieś plany, tworzyć fabuły dla nas dwojga. Ale odpowiedzi nigdy nie było i rodzina też nie informowała sąsiadów jaki był powód jej odejścia, czy był jakiś chłopak, czy coś ją zraniło. Dopiero po latach dowiedziałem się, że Ewa nie poradziła sobie z budzącą się w niej drugą naturą i pociągiem do dziewcząt. Okazało się, że krótko przed śmiercią całowała się z koleżanką, dotykała jej ud, gładziła piersi i poczuła w sobie żar nie do wyrażenia. Katolickie wychowanie kazało jej pójść do spowiedzi i pechowo natknęła się na grubawego księdza, który w konfesjonale zaczął ją obrzucać wyzwiskami. Powiedziała o tym Kasi, bliskiej koleżance Janis, a ta przekazała mi te informacje, podczas któregoś spotkania. Podobno Ewa miała zły kontakt z matką i ojcem, a tylko ze starszym bratem dogadywała się czasami, ale i jemu nic nie powiedziała. Zamknęła się w sobie i samotna podążała do tego feralnego dnia, gdy odkręciła kurki kuchenki gazowej i jak Sylvia Plath, wsadziła głowę do piekarnika. Na pogrzebie było wiele dziewcząt i chłopców z naszego liceum, a ceremonię prowadził ten sam tłusty typ, który nie pomógł jej, gdy potrzebowała wsparcia. A jak powiedział, że Ewa zdradziła Boga, jej drobna matka osunęła się do wykopanego grobu i zaczęła z krzykiem obejmować trumnę, przepraszać Boga za czyn córki. Płakała tak przeraźliwie, że ludzie podeszli do klechy i kazali mu natychmiast odejść do parafii. Modlitwę dokończył grabarz i jego koledzy zaczęli szybko zakopywać dół, formować grób i kłaść na piaskowy kopiec kwiaty i wieńce przyniesione przez ludzi. Nie byłem na tym pogrzebie, ale wszystko opowiedziała mi taka ruda Hania, która chodziła z Ewą do tej samej klasy w liceum i wraz z delegacją wzięła udział w pochówku.
Jakże byłem smutny, jakże przybity, gdy myślałem o zmarłych kolegach, których po kolei odprowadzałem do grobów. Siedząc na ławeczce cmentarnej czułem ich obecność w naszych sekretnych samotniach i pośród otwartej przestrzeni. Przecież tuż za płotem nekropolii była nasza szkoła numer sześćdziesiąt, dumnie nazywana Pomnikiem Tysiąclecia, a przy niej duże boisko. Graliśmy tam w piłkę, a ja zwykle stałem na bramce i dokonywałem cudów, rzucając się z boku w bok. Raz w maju nasza drużyna klasowa połączyła się z innymi grupkami i wzięliśmy udział w turnieju młodzieżowym na stadionie klubu „Budowlani”. Chociaż niczego nie wywalczyliśmy, to po raz ostatni spotkaliśmy się wszyscy na murawie i ramię w ramię dążyliśmy do zwycięstwa. Myśląc o tym, obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, że jacyś młodsi chłopcy rozgrywają mecz na naszym boisku i co chwilę pokrzykują na siebie, używając nazwisk znanych piłkarzy, tak jak my to też robiliśmy.
– Lubański szybciej, podaj…Deyna… jestem, dawaj tutaj…Tomaszewski chwytaj tę piłkę…
Odwróciłem się w drugą stronę i ponad grobami wpatrzyłem się w korony drzew morwowych, posadzonych w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Teraz po ponad pięćdziesięciu latach urosły wysoko, a ich korony stały się szerokie, niczym żaglowce dawnych odkrywców nieznanych lądów. Wchodziliśmy na nie, tak jak majtkowie wspinali się na reje i do bocianich gniazd i rozkoszowaliśmy się czerwonymi lub białymi morwami. Z tej wysokości świat wyglądał inaczej, zdawał się bardziej uporządkowany, choć nie brakowało w nim zagrożeń, takich choćby jak patrol milicji lub ORMO, jak pijani grabarze, jak podążająca ku osiedlu bitna banda Jaraków. Drzewa szczelnie pokrywały się liśćmi i stanowiły znakomitą kryjówkę, trzeba tylko było siedzieć cicho i przeczekać zagrożenia, a potem z cyrkową zwinnością zsunąć się ku ziemi. To przy tych drzewach miałem odnieść jeden z największych młodzieńczych triumfów, gdy wystawiony do biegu przełajowego wokół cmentarza, skazany na porażkę i wydrwiwany przez kolegów z klasy, dobiegłem pierwszy do mety, na końcu wyprzedzając najszybszych biegaczy szkolnych. Mój wynik na tym dystansie, określanym przez naszego wuefistę jako 1000 metrów – trzy minuty i osiem sekund – długo potem był rekordem szkoły. Do dzisiaj pamiętam jak parłem do mety i jak szczęśliwy byłem, gdy za moimi plecami pozostali wszyscy konkurenci. To zwycięstwo znacznie podniosło moje notowania we wspólnocie szkolnej i grupach osiedlowo-blokowych i zacząłem piąć się w górę w generacyjnych rozstrzygnięciach. Za drugim, mniejszym cmentarzem był rozległy jar, który zimą stawał się wspaniałym torem lodowym. Zjeżdżaliśmy tam przede wszystkim „na butach”, choć niektórzy przynosili też „bobslejki”, czyli kwadratowe deski z przytwierdzonymi do nich łyżwami. Pamiętam kilku mistrzów, którzy zjeżdżali na brzuchu lub stawali na tym chybotliwym przyrządzie i zaliczali brawurowe zjazdy. Lubiłem to miejsce i miałem tam wiele udanych tur, po których jeszcze szedłem do parku przy ulicy Czerwonego Krzyża i tam testowałem swoją odwagę w prawdziwej lodowej rynnie, zjeżdżając brawurowo w dół. Kilka razy upadłem fatalnie i szedłem do domu potłuczony, ale rany szybko się goiły i rześki wracałem do miejsc naszych zawodów zimowych.
W domu zamykałem się w małym pokoiku i czytałem książki przygodowe, przeglądałem mapy, rysowałem szkice lub malowałem obrazy. Moim wielkim marzeniem była wtedy Afryka i sporo wiedziałem o takich krajach jak Kongo, Nigeria, Ghana, Kenia, Tanzania czy Botswana. Rozróżniałem też antylopy i dzikie koty, ogromne nosorożce, hipopotamy i słonie – wiele z nich miałem na znaczkach pocztowych w kilku klaserach i z ogromną przyjemnością zamieniałem ich miejsca, przekładałem barwne papierki, uważając by ich nie skancerować. Nocą śniły mi się piękne dziewczyny, chociaż czasami miewałem koszmary, w których pożerała mnie jakaś ogromna przedpotopowa bestia. Stale żywy podążałem w niej jakimiś jelitami, tunelami, korytarzami i szukałem wyjścia z labiryntu, przekonany, że przepadłem na wieki. To były sny niezwykle wyraziste, choć nie mogły się równać z tym zapamiętanym z dzieciństwa: oto razem z ojcem wchodziłem na drabinę, która prowadziła do samego nieba – z mozołem, szczebel po szczeblu piąłem się w górę i płakałem histerycznie. Ojciec był niżej i co chwile popychał mnie ku górze, groził, że spadniemy, gdy się zatrzymam i nie trafimy do nieba. W końcu dotarliśmy do jakiegoś wejścia, a po jego pokonaniu znalazłem się pośród pięknych aniołów, uśmiechających się do mnie i głaszczących mnie po głowie. Zdziwiłem się, że ojca już nie było przy mnie, ale pojawił się jakiś szkarłatny anioł z wielkim mieczem w prawej dłoni i wskazał mi ścieżkę, którą zacząłem wędrować ku dalekim szczytom górskim. Nie wiem, co było dalej, bo nagle się obudziłem z płaczem i długo nie mogłem się uspokoić. W moim małym pokoju na osiedlu czułem się bezpieczny, choć wiedziałem, że mój ojciec bywał nieobliczalny. Bił mnie wiele razy, przynajmniej do czasu, gdy zacząłem trenować karate i broniąc brata zagroziłem mu, że dostanie ode mnie solidny łomot. Matka zawsze stała po jego stronie i myślałem, że przegiąłem i zaraz wyrzucą mnie z domu, ale wszystko się uspokoiło i jakoś podążaliśmy dalej przez życie.