OSTATNIA WALKA BOHATERÓW (14)

Wiele razy chodziłem po cmentarzach i przyglądałem się grobom, czytałem nazwiska na tablicach, patrzyłem na owalne zdjęcia i kontemplowałem daty narodzin i śmierci. Najbardziej jednak ekscytowały mnie tam ptaki, które pojawiały się pośród krzewów i w koronach drzew: żółto-niebieskie sikorki, rudawo-lazurowe zięby, sino-pomarańczowe kowaliki, wielobarwne szpaki i szczygły, ruchliwe rudziki, zielonkawe dzwońce. Czasem też zdarzały się niezwykłe spotkania z barwną arystokracją: wilgą, kraską, sójką, gilem, grubodziobem, dudkiem, a nawet przelotnym zimorodkiem, przysiadającym przy pompie cmentarnej i chłepczącym wodę wyciekającą z niej. Najwięcej jednak było ptaków pogrzebowych: gawronów, wron, srok, kawek, zlatujących czasem na ziemię i uczestniczących w procesie rozpadu ciał. Doskonale było to widać w dawnych wiekach na polach bitew, gdzie syciły się mięsem padłych rycerzy. Tutaj, krążąc po niebie w wielkich stadach, zdawały się wyczuwać, że pod powłoką ziemi tysiące ciał wraca do materii pierwotnej, gnije lub rozpada się w pył. Zdarzało się, że przysiadałem na ławce, przy jakimś przypadkowym grobie i przypatrywałem się czarnym owadom na ziemi, podążającym ku chropowatej korze akacji i wspinającym się mozolnie ku górze, gdzie czekał już na nie pełzacz, wszędobylska modraszka lub wróbel. Tak samo było z moim życiem, podążałem ku jakimś celom, nie wiedząc, że wiele razy otrę się o śmierć; czy to zderzając się czołowo Volvo z grupką innych chłopaków, pędzących po pijaku starym Volkswagenem „garbusem”; czy to wystawiając nogi poza balustradę dziesięciopiętrowego wieżowca; skacząc ze stopnia wagonu pędzącego pociągu, szalejąc na rowerach; czy wreszcie pływając głęboko pod wodą, wspinając się na górskie szczyty, bijąc się z silnymi chłopakami albo nie panując nad kolejnymi seriami kufli z piwem, butelek wina i wódki. I zawsze był we mnie smutek, żal i ból nie do wyrażenia, bo byłem pewien, że moje życie skończy się szybko i już pojutrze, za tydzień, za miesiąc, zaniosą moje ciało na cmentarz Świętej Trójcy. Słońce zachodziło i widziałem nadpalone kształty granatowych chmur, przypominające brzegi dalekich lądów, jakieś góry, przełęcze, równiny i wyżyny. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że w przyszłości wiele razy będę podróżował do odległych krain i to samo słońce zobaczę w różnych miejscach Europy, w Chinach, Indiach, w Afryce i Południowej Ameryce.

Nie wiem czy to cmentarze wsączały do mojej głowy ponure myśli, ale pojawiały się one szczególnie po kolejnych samobójstwach kolegów i koleżanek z podwórka. Największy szok przeżyłem, gdy otruła się gazem bardzo ładna Ewa, z czwartego piętra sąsiedniego bloku. Podczas porannych wypraw do liceum, spotykałem ją w autobusie miejskim, podążającym do centrum i za każdym razem z nią rozmawiałem, zauważając piękne niebieskie oczy, długie włosy i zmysłowe usta. Każda śliczna dziewczyna robiła wtedy na mnie wrażenie i wszystkie też pojawiały się w snach, snuły się po nocach nade mną, przysiadały przy łóżku. Teraz stawałem przy jej grobie, z fotografią potwierdzającą zjawiskową urodę i zaczynałem z nią rozmowę – pytałem dlaczego to zrobiła, przecież zaczynałem się nią szczególnie interesować, snuć jakieś plany, tworzyć fabuły dla nas dwojga. Ale odpowiedzi nigdy nie było i rodzina też nie informowała sąsiadów jaki był powód jej odejścia, czy był jakiś chłopak, czy coś ją zraniło. Dopiero po latach dowiedziałem się, że Ewa nie poradziła sobie z budzącą się w niej drugą naturą i pociągiem do dziewcząt. Okazało się, że krótko przed śmiercią całowała się z koleżanką, dotykała jej ud, gładziła piersi i poczuła w sobie żar nie do wyrażenia. Katolickie wychowanie kazało jej pójść do spowiedzi i pechowo natknęła się na grubawego księdza, który w konfesjonale zaczął ją obrzucać wyzwiskami. Powiedziała o tym Kasi, bliskiej koleżance Janis, a ta przekazała mi te informacje, podczas któregoś spotkania. Podobno Ewa miała zły kontakt z matką i ojcem, a tylko ze starszym bratem dogadywała się czasami, ale i jemu nic nie powiedziała. Zamknęła się w sobie i samotna podążała do tego feralnego dnia, gdy odkręciła kurki kuchenki gazowej i jak Sylvia Plath, wsadziła głowę do piekarnika. Na pogrzebie było wiele dziewcząt i chłopców z naszego liceum, a ceremonię prowadził ten sam tłusty typ, który nie pomógł jej, gdy potrzebowała wsparcia. A jak powiedział, że Ewa zdradziła Boga, jej drobna matka osunęła się do wykopanego grobu i zaczęła z krzykiem obejmować trumnę, przepraszać Boga za czyn córki. Płakała tak przeraźliwie, że ludzie podeszli do klechy i kazali mu natychmiast odejść do parafii. Modlitwę dokończył grabarz i jego koledzy zaczęli szybko zakopywać dół, formować grób i kłaść na piaskowy kopiec kwiaty i wieńce przyniesione przez ludzi. Nie byłem na tym pogrzebie, ale wszystko opowiedziała mi taka ruda Hania, która chodziła z Ewą do tej samej klasy w liceum i wraz z delegacją wzięła udział w pochówku.

Jakże byłem smutny, jakże przybity, gdy myślałem o zmarłych kolegach, których po kolei odprowadzałem do grobów. Siedząc na ławeczce cmentarnej czułem ich obecność w naszych sekretnych samotniach i pośród otwartej przestrzeni. Przecież tuż za płotem nekropolii była nasza szkoła numer sześćdziesiąt, dumnie nazywana Pomnikiem  Tysiąclecia, a przy niej duże boisko. Graliśmy tam w piłkę, a ja zwykle stałem na bramce i dokonywałem cudów, rzucając się z boku w bok. Raz w maju nasza drużyna klasowa połączyła się z innymi grupkami i wzięliśmy udział w turnieju młodzieżowym na stadionie klubu „Budowlani”. Chociaż niczego nie wywalczyliśmy, to po raz ostatni spotkaliśmy się wszyscy na murawie i ramię w ramię dążyliśmy do zwycięstwa. Myśląc o tym, obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, że jacyś młodsi chłopcy rozgrywają mecz na naszym boisku i co chwilę pokrzykują na siebie, używając nazwisk znanych piłkarzy, tak jak my to też robiliśmy.

– Lubański szybciej, podaj…Deyna… jestem, dawaj tutaj…Tomaszewski chwytaj tę piłkę…

Odwróciłem się w drugą stronę i ponad grobami wpatrzyłem się w korony drzew morwowych, posadzonych w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Teraz po ponad pięćdziesięciu latach urosły wysoko, a ich korony stały się szerokie, niczym żaglowce dawnych odkrywców nieznanych lądów. Wchodziliśmy na nie, tak jak majtkowie wspinali się na reje i do bocianich gniazd i rozkoszowaliśmy się czerwonymi lub białymi morwami. Z tej wysokości świat wyglądał inaczej, zdawał się bardziej uporządkowany, choć nie brakowało w nim zagrożeń, takich choćby jak patrol milicji lub ORMO, jak pijani grabarze, jak podążająca ku osiedlu bitna banda Jaraków. Drzewa szczelnie pokrywały się liśćmi i stanowiły znakomitą kryjówkę, trzeba tylko było siedzieć cicho i przeczekać zagrożenia, a potem z cyrkową zwinnością zsunąć się ku ziemi. To przy tych drzewach miałem odnieść jeden z największych młodzieńczych triumfów, gdy wystawiony do biegu przełajowego wokół cmentarza, skazany na porażkę i wydrwiwany przez kolegów z klasy, dobiegłem pierwszy do mety, na końcu wyprzedzając najszybszych biegaczy szkolnych. Mój wynik na tym dystansie, określanym przez naszego wuefistę jako 1000 metrów – trzy minuty i osiem sekund – długo potem był rekordem szkoły. Do dzisiaj pamiętam jak parłem do mety i jak szczęśliwy byłem, gdy za moimi plecami pozostali wszyscy konkurenci. To zwycięstwo znacznie podniosło moje notowania we wspólnocie szkolnej i grupach osiedlowo-blokowych i zacząłem piąć się w górę w generacyjnych rozstrzygnięciach.  Za drugim, mniejszym cmentarzem  był rozległy jar, który zimą stawał się wspaniałym torem lodowym. Zjeżdżaliśmy tam przede wszystkim „na butach”, choć niektórzy przynosili też „bobslejki”, czyli kwadratowe deski z przytwierdzonymi do nich łyżwami. Pamiętam kilku mistrzów, którzy zjeżdżali na brzuchu lub stawali na tym chybotliwym przyrządzie i zaliczali brawurowe zjazdy. Lubiłem to miejsce i miałem tam wiele udanych tur, po których jeszcze szedłem do parku przy ulicy Czerwonego Krzyża i tam testowałem swoją odwagę w prawdziwej lodowej rynnie, zjeżdżając brawurowo w dół. Kilka razy upadłem fatalnie i szedłem do domu potłuczony, ale rany szybko się goiły i rześki wracałem do miejsc naszych zawodów zimowych.

W domu zamykałem się w małym pokoiku i czytałem książki przygodowe, przeglądałem mapy, rysowałem szkice lub malowałem obrazy. Moim wielkim marzeniem była wtedy Afryka i sporo wiedziałem o takich krajach jak Kongo, Nigeria, Ghana, Kenia, Tanzania czy Botswana. Rozróżniałem też antylopy i dzikie koty, ogromne nosorożce, hipopotamy i słonie – wiele z nich miałem na znaczkach pocztowych w kilku klaserach i z ogromną przyjemnością zamieniałem ich miejsca, przekładałem barwne papierki, uważając by ich nie skancerować. Nocą śniły mi się piękne dziewczyny, chociaż czasami miewałem koszmary, w których pożerała mnie jakaś ogromna przedpotopowa bestia. Stale żywy podążałem w niej jakimiś jelitami, tunelami,  korytarzami i szukałem wyjścia z labiryntu, przekonany, że przepadłem na wieki. To były sny niezwykle wyraziste, choć nie mogły się równać z tym zapamiętanym z dzieciństwa: oto razem z ojcem wchodziłem na drabinę, która prowadziła do samego nieba – z mozołem, szczebel po szczeblu piąłem się w górę i płakałem histerycznie. Ojciec był niżej i co chwile popychał mnie ku górze, groził, że spadniemy, gdy się zatrzymam i nie trafimy do nieba. W końcu dotarliśmy do jakiegoś wejścia, a po jego pokonaniu znalazłem się pośród pięknych aniołów, uśmiechających się do mnie i głaszczących mnie po głowie. Zdziwiłem się, że ojca już nie było przy mnie, ale pojawił się jakiś szkarłatny anioł z wielkim mieczem w prawej dłoni i wskazał mi ścieżkę, którą zacząłem wędrować ku dalekim szczytom górskim. Nie wiem, co było dalej, bo nagle się obudziłem z płaczem i długo nie mogłem się uspokoić. W moim małym pokoju na osiedlu czułem się bezpieczny, choć wiedziałem, że mój ojciec bywał nieobliczalny. Bił mnie wiele razy, przynajmniej do czasu, gdy zacząłem trenować karate i broniąc brata zagroziłem mu, że dostanie ode mnie solidny łomot. Matka zawsze stała po jego stronie i myślałem, że przegiąłem i zaraz wyrzucą mnie z domu, ale wszystko się uspokoiło i jakoś podążaliśmy dalej przez życie.

DAWNA KOLEKCJA (9)

W związku ze śmiercią Edsona Arantesa do Nascimento, czyli Pelego, przypomniałem sobie historię brazylijskiego znaczka pocztowego, którego właścicielem był mój kolega szkolny Jurek Kowalski. Przedstawiał wydarzenie z 19 listopada 1969 roku, kiedy to najwspanialszy napastnik Santosu strzelił bramkę drużynie Vasco da Gama, a potem z ogromną radością skoczył w górę. Był to dokładnie tysięczny gol Brazylijczyka i został specjalnie uhonorowany przez bramkarza drużyny przeciwnej, który miał pod swoją bluzą koszulkę ze specjalnym jubileuszowym napisem. Jurek mieszkał na naszym osiedlu i byłem wtedy w mieszkaniu jego rodziców razem z Witkiem Hryncewiczem, ówczesnym geniuszem klasowym. Długo przyglądaliśmy się znaczkowi i próbowaliśmy wysondować kolegę, czy byłby skłonny wymienić go na równie ciekawe walory lub cokolwiek innego, ale nie było o tym mowy. Najcenniejszy papierek w kolekcji przyjaciela był jego wielkim skarbem, który pokazywał tylko wąskiej grupie rówieśniczej. Przedstawiał piłkarza w charakterystycznej żółtej koszulce z numerem dziesięć i niebieskich spodenkach, a także zarysy stadionu i bramki z piłką w siatce. To był czas naszych częstych wspólnych meczów na boisku szkolnym, gdy walczyliśmy z sąsiednią klasą albo nawet całą dzielnicą. Zwykle w tamtych dniach stawałem między słupkami i zdarzało się, że broniłem jak natchniony, a moi koledzy znakomicie grali w polu. Mieliśmy wtedy wspaniałych polskich idoli piłkarskich, ale Pele był dla nas niekwestionowanym królem futbolu, a jego akcje, które pokazywano czasami w telewizji, urastały do rangi cudownych zdarzeń piłkarskich. Nie oglądałem na żywo żadnego meczu tego magika sportu, bo gdy zdobywał swój pierwszy tytuł Mistrza Świata, dopiero rodziłem się w małym domku przy ulicy Szubińskiej 33 w Bydgoszczy. Z kolei w 1962 roku miałem tylko cztery lata i zdaję się nie było jeszcze wtedy telewizora w naszym skromnym mieszkaniu. Potem w roku 1974, gdy Brazylia wygrała trzeci najważniejszy puchar w świecie piłkarskim, rozgrywała się moja gorąca miłość do dziewczyny, poznanej w szkole średniej i większość czasu z nią spędzałem, poświęcając nawet takie wielkie wydarzenia jak mistrzostwa świata. Dopiero po latach przyjrzałem się w Internecie i na platformach telewizyjnych akcjom Pelego, jakże szybkiego, sprytnego i innowacyjnego zawodnika. Potrafił dokonywać cudów, miał wspaniałą „kiwkę”, a nade wszystko kosmiczne przyspieszenie, które „włączał”, gdy zbliżał się do pola karnego, ogrywając nawet najlepszych światowych obrońców. Także znakomici bramkarze kapitulowali po jego strzałach z daleka, które były niezwykle silne i świetnie mierzone w „okienka” lub dolne rogi. Gdy rozgrywaliśmy mecze przy naszej szkole, albo podczas miejskich turniejów juniorskich, mieliśmy na sobie jakieś przygodne koszulki i spodenki, bo przecież daleko jeszcze było do powszechnej sprzedaży strojów klubowych lub narodowych. Gdyby to było wtedy możliwe, zapewne niektórzy z nas występowaliby w żółtych koszulkach z dziesiątką, tak jak teraz młodzi ludzie zakładają stroje współczesnych gwiazd futbolu. Dzisiaj, żegnając Pelego, oddaję mu hołd jako ważnej części mojego sportowego życiorysu, a choć w bydgoskich drużynach, w których potem grałem (Zawisza i Polonia) zawsze byłem bramkarzem, ceniłem go jak inni koledzy. Zdaję się wtedy też obejrzałem mecz jego amerykańskiego klubu New York Kosmos i byłem zachwycony grą oraz oprawą widowiska.

KLAUS SCHULZE (1947–2022)

Podczas pobytu w Buenos Aires dowiedziałem się, że zmarł Klaus Schulze (1947–2022), jeden z muzycznych idoli mojej młodości. Gdy zbliżałem się do granicy dwudziestu lat i minąłem ją o kilka obiegów planety wokół Słońca, w pokoju, który dzieliłem z bratem, często rozbrzmiewało słynne Kryształowe jezioro. Moją wyobraźnię muzyczną ukształtowały też Elektroniczne medytacje zespołu Tangerine Dream, w którego składzie artysta wtedy grał, zapewne w dużym stopniu tworząc jego późniejszy profil. Jako prekursor elektronicznego rocka, początkowo był po stronie muzyki rytmicznej, opowiadającej jakąś dźwiękową fabułę, jak w Stratosferze, ale potem tworzył przede wszystkim muzykę brzmieniową, ocierając się o jazz-rock, pop, techno, new age, world music i awangardę. Wydał kilkadziesiąt albumów, w tym 10 podwójnych, jeden pięciopłytowy i jeden składający się z dziesięciu krążków. Ten arcymistrz instrumentów klawiszowych i syntezatorów dźwięku, stał się klasykiem muzyki elektronicznej za życia, a jego tony relaksacyjne, zmieniające się w katatoniczny trans, inspirowały wielu twórców różnych dziedzin sztuki. Sam wpadałem wielokrotnie w twórcze ożywienie słuchając wielu jego utworów i do dzisiaj zdarza się, że pracuję przy komputerze w „oparach” jego dźwięków. Szczególnie, wskazane wyżej Kryształowe jezioro, wprowadza mnie w nastrój potrzebny, bym wydobył z siebie określone nastroje kreatywne lub uspokoił się w pędzie współczesnego świata. Teraz, gdy piszę to wspomnienie, też słucham tego utworu, a choć jest w nim znamienna powtarzalność i melancholijne nawroty tych samych elementów, nigdy nie odczułem znużenia – raczej za każdym razem odkrywam coś nowego. Gdyby Klaus Schulze urodził się w wiekach wcześniejszych, zapewne byłby jednym z czołowych kompozytorów, a jego maestria wykonawcza zyskałaby daleko sięgającą sławę. Może byłby drugim Bachem albo Haydnem, może lokowano by go w jednym szeregu z Brahmsem, Mahlerem lub Brucknerem. Na razie ma swoje miejsce obok takich sław dźwiękowej elektroniki jak Vangelis, Jarre, Oldfield, Kitaro i stawiany jest przy zespołach Tangerine Dream i Kraftwerk. Nikt – tak jak on – nie potrafił budować nastroju, co wyraziście słychać podczas oglądania filmów, do których napisał muzykę, ze szczególnym uwzględnieniem thrillera pt. Barakuda. Często występował w Polsce i odwdzięczył się naszemu krajowi wydając płytę koncertową pt. Dziękuję Poland. Jego wpływ na muzykę współczesną był przeogromny i zapewne nadal będzie promieniować twórczą energią, a nowe pokolenia będą miały do przeanalizowania i przemyślenia ogromny materiał porównawczy. Choć ten maksymalistyczny artysta mógł bez trudu wejść na ścieżkę komercyjną i tworzyć melodyjne przeboje, takie jak Moonlight Shadow czy Oxygen, świadomie zagłębiał się w eksperymenty brzmieniowe i szukał magicznych głębin dźwięków. Nie odrzucając rytmu i melodii, w brzmieniu nowoczesnych instrumentów znajdował to, co bez niego pozostałoby nieodkryte.                  

KONSTELACJA ORIONA

Od kilku lat prowadzę spotkania literackie i artystyczne w klubie Bydgoskiej Spółdzielni Mieszkaniowej „Orion”. Jest to miejsce szczególne dla mnie, związane z moimi początkami poetyckimi i dawnym, wieloletnim miejscem zamieszkania – na osiedlu Błonie. To tam chodziłem do dwóch szkół podstawowych, uczestniczyłem w życiu wspólnot generacyjnych, tam rozgrywałem pierwsze mecze piłkarskie i hokejowe. Tam też pierwszy raz się zakochałem w dziewczynie z tej samej klasy, choć uczucie to było infantylne i dalekie od moich późniejszych uniesień miłosnych. W „Orionie” miała też miejsce moja inicjacja literacka, gdy z innym kolesiem – znanym potem pieśniarzem – Janem Jakubem Należytym, poszedłem na spotkanie warsztatowe, które gościnnie poprowadził Ernest Bryl. Wysłuchaliśmy kilku opowieści warszawskiego literata, przeczytaliśmy jakieś wiersze i świadomi swoich błędów, przyjęliśmy dobre rady poety. Teraz krąg moich działań związanych z Orionem domyka się symbolicznie, bo ukazała się antologia twórców, których spotkania prowadziłem. Publikując tutaj moje posłowie do tej książki, mam nadzieję, że Kawiarnia Literacka Oriona będzie dalej funkcjonować i po jakimś czasie ukaże się tom drugi tej panoramy twórczej.

Wszelkie antologie mają sens, gdy dokumentują cykliczne wydarzenia kulturalne lub są odzwierciedleniem jednej imprezy, w której brało udział wielu twórców. Prezentują wtedy różne postawy artystyczne i stają się wykładnią jakiejś strategii kulturotwórczej. Są też zachętą do zgłębiania dorobków zaprezentowanych twórców, uczestniczenia w kolejnych spotkaniach, a nade wszystko stają się dokumentacją, ocalającą konkretne osiągnięcia i niepowtarzalne sytuacje. Czytelnicy i konsumenci kultury są jak łowcy, którzy przeczesują jej ogromne przestrzenie w poszukiwaniu wyjątkowych istnień i tego rodzaju publikacje stają się im niezwykle pomocne. To przewodniki i sprawozdania, a zarazem swoiste książki „reklamowe”, cenne dla organizatorów i dla tych, którzy korzystają z przychylności zacnych sponsorów. Wszakże nie można tworzyć kultury bez konkretnych funduszy, przyznawanych każdorazowo i umieszczanych w preliminarzach działalności instytucjonalnej – nie można planować jakiejkolwiek aktywności bez opieki osób rozumiejących potrzebę krzewienia wiedzy na różnych poziomach. W przypadku kultury i zdarzeń w jej obrębie, bywa to szeroka informacja o ludziach i ich pasjach, o nastawieniu do życia i zamierzeniach twórczych. W takim rozumieniu nie do przecenienia jest mecenat Bydgoskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, której Rada Nadzorcza desygnuje konkretne środki finansowe na działalność klubów „Orion” i „Arka”. Ważne tutaj jest i to, że Prezes tejże Rady i jej Przewodniczący są twórcami, z określonych dorobkiem literackim, udokumentowanym także w tej publikacji. Tacy ludzie rozumieją, że poniesione wydatki zwracają się wielokrotnie, a rosnąca sława miejsc szczególnych, w których realizuje się szczytne misje, przyciąga kolejnych odbiorców, przyczynia się też do ogólnego, jakże pozytywnego odbioru całości działań spółdzielczych. Ważne w nich są dochody i zapobiegliwość Rady Nadzorczej, ważne są umiejętności menedżerskie Prezesa, ale po drugiej stronie stawiać trzeba działalność utylitarną, realizowaną na wielu poziomach. Jednym z nich jest wspomaganie działalności twórców kultury, organizacja spotkań literackich, koncertów muzycznych, występów estradowych i innych tego typu zdarzeń.

Historia Kawiarni Literackiej klubu BSM „Orion” zaczyna się w okolicach roku 2015, kiedy to z inicjatywy Oddziału Bydgosko-Toruńskiego Związku literatów Polskich i Prezesa Rady Nadzorczej tej instytucji Tadeusza Stańczaka, rozpoczęto cykliczne spotkania literackie i artystyczne. Zapraszano najważniejszych twórców bydgoskich, tworząc swoistą gradację ważności, przyciągano artystów krajowych, czasem tak ważnych jak reżyser Krzysztof Zanussi, ale też rozszerzono działalność o niezwykłe spotkania z twórcami zagranicznymi. Tak zawitała do „Oriona” ormiańska poetka i kandydatka do Nagrody Nobla Sona Van, tak pojawiła się słynna Polka, działająca w Hollywood Beata Poźniak, tak zawitał ormiański poeta Szota Jataszwili i ukraińscy śpiewacy. Ilustrację muzyczną tworzyli tak znani i cenieni twórcy jak Marek Czekała, Bogdan Ciesielski, Jerzy Paterski, a nie zabrakło też bardów – Tomasza Bateńczuka, Rosjanina Włodzimierza Sztokmana czy Wiesława Marcysiaka. Wszystko razem złożyło się na ofertę kulturalną ze znakiem BSM i ZLP, wyrazistą w grodzie nad Brdą i Wisłą, odbijającą się też szerokim echem w Polsce, a nawet, za sprawą gości specjalnych – za granicą. Tylko pechowe zdarzenia, związane z rozprzestrzenianiem się koronawirusa, zastopowały dalszy rozwój kawiarni, a zaproszeni goście z Bydgoszczy, Polski, ale też Chin i Afryki, musieli pozostać w domach. Miejmy nadzieję, że epidemia szybko wygaśnie, a wtedy „Orion”, jako niezwykłe miejsce kulturotwórcze, zalśni znowu pełnym blaskiem i wypełni się, z radością przyjmowanymi gośćmi. Prezentowana tutaj antologia, wyraźnie wskazuje iż profil działalności Kawiarni Literackiej jest otwarty, a przy tym nacechowany starannością w doborze artystów i pisarzy. Wiele z tych spotkań zostało nagranych przez Jana Skonieczkę i znalazło się na platformie internetowej YouTube, co znacznie rozszerzyło skalę oddziaływania, liczoną już nie w setkach, ale w tysiącach odbiorców, zapoznających się w taki sposób z tym, co dzieje się w klubie i wciąż podnosi jego rangę. Wydarzenia w „Orionie” nie umknęły też uwadze Telewizji Polskiej, telewizjom internetowym, jak i Polskiego Radia. Z racji rozpowszechnienia się archiwizacji internetowej, poszczególne zdarzenia są ciągle dostępne w sieci i na stronach mediów publicznych. Wagę tych działań doceniły też władze państwowe i lokalne, a także instytucje kultury, takie jak Towarzystwo Hipolita Cegielskiego z Poznania, przyznając spółdzielcom i literatom w 2020 roku, stosowne ordery, odznaczenia i medale.

Antologia, którą czytelnik ma ręku, dokumentując ogromne bogactwo  Kawiarni Literackiej „Oriona”, wskazuje zarazem jaki poziom reprezentują zapraszani do niej twórcy. W przypadku poezji mamy do czynienia z prawdziwą eksplozją wrażliwości i innowacyjności językowej, a prozaicy z kolei prezentując nienaganny warsztat, proponują ogląd świata komplementarnego, mieszczącego się w ściśle określonych ramach, a zarazem odważnie wykraczającego poza nie. To jest opowieść o czasie i ludziach, o ich pragnieniach i potrzebie uzewnętrzniania własnych przestrzeni wewnętrznych, ze szczególnym uwzględnieniem pierwiastkowych uczuć. Wartość tego rodzaju podsumowań widać szczególnie w przypadku twórców, którzy odeszli już poza barierę nieistnienia, a jednak pozostali z żywymi i stale do nich przemawiają, jak Krzysztof Derdowski czy Jerzy Grundkowski. Kulturalna funkcja ocalająca możliwa jest tylko w określonej przestrzeni instytucjonalnej, którą w tym przypadku jest Bydgoska Spółdzielnia Mieszkaniowa, wielki twór, mający swoje oddziały i jednostki we wszystkich niemal częściach miasta. W sytuacji zaniku odgórnego mecenatu państwowego, instytucje takie jak BSM wzięły na siebie ciężar wspomagania kultury, utrzymując jakże kosztowne kluby i umożliwiając w nich pojawianie się poszczególnych twórców. Podziękowań tutaj nigdy nie będzie za mało, tym bardziej, że we współczesnym świecie widoczna jest tendencja do rugowania kultury z życia społecznego i ciągłego obniżania środków finansowych, niezbędnych do zachowania cykliczności i określonego poziomu. Ciesząc się zatem, że mamy w Bydgoszczy tak cennego mecenasa, przedkładamy czytelnikom i konsumentom kultury, wyrazisty manifest naszej działalności – antologię bogatą w osobowości i treści literackie, dodatkowo wzmocnione poszczególnymi biografiami naszych gości. Warto tutaj na koniec przywołać wypowiedzi Krzysztofa Zanussiego, naszego gościa specjalnego w roku 2019, który opowiadając o swojej drodze twórczej, o filmach, wielkich podróżach i wydarzeniach zagranicznych, wskazywał też wagę małych ojczyzn i spotkań takich, jak w Klubie BSM „Orion”.

LIPIEC

Czy jest coś wspanialszego od widoku świeżej zieleni, pojawiającej się na tle błękitnego nieba? Lipiec obdarza nas wieloma takimi widokami, choć w tym roku bywa też kapryśny, deszczowy i słoneczny na przemian, wyraźnie wpływający na codzienne samopoczucie. W dzieciństwie nie odczuwaliśmy wahań pogodowych i przyjmowaliśmy je jako coś oczywistego – jednako jeździło się na rowerze w deszczu i przy palącym słońcu, równie dynamicznie grało się w piłkę przy sporym wietrze, jak i w chwilach jego zgaśnięcia. Podobnie z pływaniem w rzekach, jeziorach i w morzu, które dawało satysfakcję przy zbliżającej się burzy, w upale, wczesnym rankiem, w południe i pod wieczór. Tylko wędrówki po górach uzależnione były od aury, a niebezpieczeństwo uderzenia pioruna zatrzymywało ataki na kolejne szczyty. Młodość jest czasem wielkiej energii, eksplodującej w nas i krzewiącej się z dnia na dzień, ale i później pojawia się ona w innych zakresach, gdy większość naszych zasobów energetycznych pochłania mózg. Przeczytanie grubej książki, napisanie artykułu czy szkicu, stworzenie opowiadania czy powieści, determinują nasze nawyki żywieniowe i nieustanną potrzebę dostarczania organizmowi cukru. Mózg dba o to w każdym momencie i zabezpiecza się, dając nam sygnały, że zasoby powinny zostać uzupełnione. W młodości spalaliśmy ten cukier do cna, a teraz nadwyżki odkładają się w różnych częściach ciała, najczęściej… na brzuchu. Ratunkiem tutaj jest aktywność na świeżym powietrzu, jazda na rowerze, spacer do lasu lub nabrzeżem Brdy, przepłynięcie części jeziora, zanurzenie się w nurtach rzeki lub pośród morskich fal. Niegdyś nie weryfikowaliśmy wszystkiego tak uważnie, liczyła się żywiołowość i młodzieńcza fantazja, a teraz na pierwszym miejscu jest analiza możliwości i troska o zdrowie. Jedno wszakże nie zmieniło się z wiekiem i nie zanikło wraz z odchodzącymi latami – ów wskazany wyżej zachwyt nad naturą i eksplozyjną przestrzennością naszego świata, nad jego barwą i cudowną świetlistością. Istniejemy pośród innych żywych bytów, ale zauważamy to tylko w chwilach rozpaczy i ekstazy…

KORONY DRZEW

Szybki wyjazd autem za miasto, kilkanaście kilometrów z dala od gwaru i hałasu. I wejście w majestatyczny, prześwietlony promieniami słońca las. Bliskość roślin, umykających w gęstwinę saren i ptaków, manifestujących swoją obecność głosami, które dzięki płycie dołączonej do dwóch pięknych tomów A. G. Kruszewicza Ptaki Polski, doskonale rozróżniam. Czasem włączam ją, gdy pracuję przy komputerze, piszę jakiś artykuł, recenzję, esej, albo ciągnę do przodu moje nowe powieści. Zauważam młodego kosa przeskakującego leśny dukt, widzę sikory, sójki i sierpówki, a w koronach drzew słyszę krakanie wron i polskich gawronów, charakterystyczne szczękanie kawek. Długo stoję przy młodym dębie i studiuję geometrię jego wielokrotnie zaokrąglonych liści, cieszą mnie zawiązki nowych żołędzi. Głęboko wdycham czyste powietrze, rozkoszuję się kolejnymi dozami tlenu. Ileż było w moim pięknym życiu takich spotkań z lasami i jakże mnie one cieszyły – od młodzieńczych wędrówek po podbydgoskich zadrzewieniach, poprzez studiowanie majestatycznych sosen na Mazurach, aż do przeciskania się przez zarośla górskie. To zawsze była przygoda, tym bardziej, że miewałem szczęście i spotykałem czasem jakże fascynujące zwierzęta (jelenie, łosie, borsuki, lisy, kuny, wydry), jakieś ekscytujące ptaki (kraski, kowaliki, dzięcioły różnej maści, grzywacze). Najczęściej działo się to na obrzeżach dużych rewirów leśnych, na brzegu wielkich polan, gdzie też udawało mi się zaobserwować zające i sarny, bażanty i kuropatwy, a przy tym sporo różnej drobnicy. Idę przez wysokopienny las i rozmyślam o kolejach mojego życia, które przypominało tę piętrową przestrzeń, od dziecinnych mchów, poprzez młodzieńcze krzewy, średniej wielkości drzewa wieku męskiego i rozświetlone korony lat obecnych…za którymi już widać wyrazisty błękit…         

UKEREWE

Miałem jedenaście lat i byłem w piątej klasie szkoły podstawowej… I właśnie wtedy zaczął się niezwykły okres w moim życiu, kiedy to, z wypiekami na twarzy, czytałem wiele książek i zmieniła się moja sytuacja w szkole. Po licznych problemach w klasie czwartej, nagle pojawiły  się znakomite oceny i średnia ostro poszybowała w górę. Szczególnie interesowałem się geografią Afryki, zapoznając się z relacjami podróżników, studiując mapy i fotografie, ucząc się na pamięć nazw rzek, gór i miast. Klasówka z tego przedmiotu była prawdziwym świętem i jakże czułem się szczęśliwy, gdy na pytanie o wielkie rowy afrykańskie jak z rękawa sypałem nazwami: Ukerewe, Niasa, Tanganika, Turkana, Nakuru, Kiwu. Myślałem, że zostanę geografem i będę przemierzał kontynent afrykański jak Mungo Park, Henry Stanley lub David Livingstone, ale miało minąć czterdzieści pięć lat zanim po raz pierwszy stanąłem na afrykańskiej ziemi. W roku 2018 poleciałem na festiwal literacki do Kenii, w którego programie było też safari na obszarze chronionym Masai Mara i podróż nad Jezioro Wiktorii. Zobaczyłem wtedy tysiące zwierząt, byłem w masajskiej wiosce i stanąłem nad brzegiem największego słodkowodnego i tropikalnego akwenu Afryki. Gdy dojechaliśmy na miejsce, nieopodal wioski Muhuru, z premedytacją oddaliłem się nieco od grupy i kontemplowałem widoki, roztaczające się przede mną. Nad toń unosiły się czaple, kormorany i ibisy, przy brzegu stały charakterystyczne, wydłużone łodzie i czarne dzieci kąpały się z rozkoszą w połyskującej wodzie. Byłem bardzo wzruszony i myślą biegałem ku moim dziecinnym marzeniom, spełniającym się w tak nieoczekiwany sposób. Jezioro zdawało się szeptać cicho do mnie, łza oderwała się od oka i czułem się spełniony jak nigdy dotąd…

OSTATNIA WALKA BOHATERÓW (14)

Był już wieczór… Zdjąłem jej delikatny, czerwony sweterek z kaszmirowej wełny, a potem rozpiąłem zamek obcisłych dżinsów Rifle i zobaczyłem czarne, lśniące figi z koronką po bokach. Ona też była niecierpliwa i rozbierała mnie tak energicznie, że bałem się, że podrze mi spodnie i koszulę. Przeniosłem ją na łóżko, zsunąłem lekko czarny staniczek typu Bardotka, ona sama zdjęła majtki i przywarłem do niej, czując oszałamiające ciepło i zapach jej rozpuszczonych włosów. Sięgnęła lewą ręką ku niewielkiemu stoliczkowi, na którym stał magnetofon szpulowy i przełączyła pokrętło. Natychmiast rozpoznałem Schody do nieba zespołu Led Zeppelin i zrozumiałem, że nasze spotkanie ma być jak ta ballada, na początku spokojna, rozpędzająca się powoli, a potem, szybka, jakby  śpiewana przez Roberta Planta zza grobu. Ach, byłem już w niej i falowaliśmy namiętnie, całując się w usta, pieszcząc skórę ud i pleców, obiegając językiem zagłębienia i krzywizny naszych ciał. Nie mógłbym wymarzyć sobie piękniejszej dziewczyny i żadna inna nie dałaby mi tyle ciepła, żadna nie zlałaby się ze mną tak doskonale. Przyspieszałem i zwalniałem, a czasem prawie wysuwałem się z niej, czując, że mnie przyciąga i oczekuje nowego ataku. To najbardziej ją podniecało i zarazem drażniło, gdy zastygałem w bezruchu. Potem dawało jej ognistą rozkosz, gdy znowu rytmicznie poruszałem się do przodu i do tyłu. Szybko poczuliśmy pot na naszych ciałach i pościel też stała się wilgotna. Z magnetofonu dolatywały dźwięki następnych piosenek Led Zeppelin i metaliczny głos wokalisty stawał się dziwnym komentarzem do tego, co rozgrywało się między nami.

            – Powiem ci, gdy zabrzmi moja ulubiona pieśń – wyszeptała wciąż mnie całując i pieszcząc leciutko moją szyję.          

            – Myślałem, że najbardziej lubisz Schody do nieba… – powiedziałem między szybkimi oddechami.

            – Nie… – zaprzeczyła i dalej całowała mnie, jakby robiła to pierwszy raz.

Właśnie zaczęła się Pieśń imigranta i dostroiłem do niej swoje ruchy, na co ona zareagowała, przyciskając mnie jeszcze mocniej do siebie. Nic nie mówiła, więc nie chodziło o utwór, którego tyle razy słuchałem w swoim pokoju. Uwielbiałem zakładać słuchawki i robiąc maksymalną głośność, czekałem na słynny okrzyk Roberta  Aaaaa… na początku utworu, powtarzany potem równie energicznie kilka razy. I na te jakże tajemnicze słowa: We come from the land of the ice and snow/ From the midnight sun where the hot springs flow/ The hammer of the gods/ Will drive our ships to new lands/ To fight the horde, sing and cry/ Valhalla, I am coming.  Słuchałem pieśni i wyobrażałem sobie nieznanego wikinga, migrującego ku obcym ziemiom, walczącego z hordami przeciwników, ginącego od ciosu miecza, a potem zabranego z pola bitwy przez walkirie i bytującego w szczęśliwej Valhalli.  Teraz tą mityczną krainą było jej rozpalone ciało, w które wnikałem raz po raz i które lokowałem pośród dziwnej transcendencji muzyki, głosu Planta i cichych jęków rozkoszy.

            Przestaliśmy na chwilę i położyliśmy się obok siebie, ciężko oddychając, jakbyśmy przebiegli sprintem sto metrów. Uśmiechała się do mnie i głaskała moje piersi prawą ręką, a ja odpowiadałem tym samym, wodząc dłonią po jej kształtnym udzie i kolanie oplatającej mnie nogi. Z głośnika dobiegały dźwięki kolejnych utworów – Whole Lotta Love, Black dog, Dazed and Confused,  Kashmir, The Ocean, ale ona nie odzywała się, wystawiając moją ciekawość na solidna próbę. Wreszcie, gdy zaczął kończyć się Heartbreaker, spojrzała na mnie i szepnęła.

               – Teraz… Marzyłam wiele razy, że będę kochać się z tobą, a w tle rozbrzmiewać będzie ten wspaniały hymn wolności i walki, hymn niezgody na zło… Proszę Cię kochanie, wejdź jeszcze raz we mnie i postaraj się zrozumieć o czym śpiewa Plant…

Lekko rozchyliłem jej uda i wsunąłem się w nią delikatnie, omdlały z rozkoszy, jakbym sam wkraczał do Valhalli. Z głośnika dobiegły wyraziste riffy gitarowe Jimmie’ego Page’a i Robert zaintonował opowieść o mistycznym kwietniowym poranku:  It was an April morning when they told us we should go/ As I turn to you, you smiled at me/ How could we say no? Zauważyłem, że poczuła omdlewającą błogość i kochała się ze mną czule, jakby cicho szepcząc słowa ballady: Oh, the fun to have/ To live the dreams we always had/ Oh, the songs to sing/ When we at last return again. Tak, przeznaczeniem tej muzyki było ilustrować dynamiczną miłość młodych ludzi, splecionych w uścisku i doskonale do siebie pasujących. Wyczułem to znakomicie i raz jeszcze dostosowałem ruchy do uderzeń perkusji i riffów Page’a. Głos Planta przenikał nas na wskroś, a tajemnicze słowa otwierały jaźń i wytrącały z bytu: Slipping off a glancing kiss/ To those who claim they know/ Below the streets that steam and hiss/ The devil’s in his hole/ Oh, to sail away/ To sandy lands and other days/ Oh, to touch the dream. Tak snuła się w nas opowieść o Achillesie i jego ostatniej walce w obronie dobra i miłości, tak wybrzmiewała zapowiedź buntu przeciwko diabłu i jego niecnym podstępom. W mojej świadomości mieszały się krainy mityczne, smaki i zapachy, a jej ciało działało jak narkotyk, wciąż generując nowe obrazy, pozostające w korespondencji z pieśnią Led Zeppelin i eksplozją dźwięków, trafiającą do samych trzewi: Oh, to ride the wind/ To tread the air above the din/ Oh, to laugh aloud/ Dancing as we fought the crowds, yeah/ To seek the man whose pointing hand/ The giant step unfolds/ With guidance from the curving path/ That churns…  I kręciło się… jakże kręciło się… wirowało w nas i nad nami, jakbyśmy byli pijani albo naćpani, a przecież byliśmy trzeźwi, celowo niczego nie wzięliśmy, by czuć wszystko dokładnie. 

Plant śpiewał, gitary jęczały żałośnie, ona oddychała pełną piersią, a dzwony rozdzwoniły się nie tylko dla króla Wszechświata, one biły dla naszych serc, które odnalazły się podczas gorącego lata, biły dla naszego dziecka, które rosło gdzieś, jeszcze nie istniejąc: If one bell should ring/ In celebration for a king/ So fast the heart should beat/ As proud the head with heavy feet, yeah/ Days went by when you and I/ Bathed in eternal summer’s glow/ As far away and distant/ Our mutual child did grow. Znowu przyspieszyłem mój rytm i byłem Achillesem walczącym  z Albionem, synem Posejdona i krainą z białymi skałami, która wypływała z mgły przed starożytnymi żeglarzami. Byłem mocarny jak Atlas utrzymujący balans pomiędzy niebem i ziemią, wciąż dźwigający strop niebieski i oddalający dziejową katastrofę: Oh Albion remains/ Sleeping now to rise again/ Wandering and wandering/ What place to rest the search?/ The mighty arms of Atlas/ Hold the heavens from the earth/ For the mighty arms of Atlas/ Hold the heavens from the earth/ From the earth. Utwór zbliżał się do końca i nagle, jak na komendę odsunęliśmy się od siebie, dopiero teraz widząc, że zapadła ciemna noc. Jeszcze usłyszeliśmy ostatnie deliryczne słowa wokalisty: I know the way… I know the way… I know the way… i zasnęliśmy twardo, śniąc o Valhalli, dziwnej, tajemnej, niewidzialnej Valhalli… I tylko pieśń nie chciała się skończyć i nie przestawała wirować ponad nami powtarzanymi wciąż frazami :

Oh, oh, oh, oh, oh, oh oh

Oh, oh, oh, oh, oh, oh oh

Ah, ah, ah, ah

Ah, ah, ah, ah

Ah, ah, ah, ah

Ah, ah, ah, ah

Ah, ah, ah, ah

OSTATNIA WALKA BOHATERÓW (13)

Suzie Quatro

Zanim Norman zaczął kupować płyty winylowe takich zespołów jak Black Sabath, Led Zeppelin, Uriah Heep, fascynował się głosem i występami wrzaskliwej Suzie Quatro. Prawdziwie też kochał się w niej i wszystkie jego młodzieńcze spazmy jej były poświęcone, nie mówiąc już o samotnych samogwałtach, w trakcie których tulił się do niej, całował ją i pieścił bez ustanku. Miał już wtedy pierwszą dziewczynę, taką łatwą kurewkę Tereskę, starszą od niego o kilka lat, zawsze gotową iść z nim w krzaki za blok albo do domu, gdy starzy wychodzili do pracy. Dziewczyna była dziwaczna, ale kochała go szczerze i miała nadzieję, że jak trochę dorośnie, zostanie jej jedynym facetem. Na razie zdradzała go czasami z innymi chłopakami, szczególnie, gdy ją zadręczał opowieściami o Suzie i wymuszał na niej tandetne stylizacje a la Quatro, takie same jak na kolorowych fotografiach w niemieckim piśmie „Bravo”. Tereska musiała tapirować sobie długie włosy i przerzedzać grzywkę, malować usta czerwoną pomadką, a nawet ubierała się w srebrzyste, połyskujące spodnie, skóropodobne kostiumy, sweterki z cekinami i krótkie kurtki w jaskrawych kolorach. Wtedy Norman był zachwycony i przewalał się z nią w łóżku, a z kasetowego magnetofonu dobiegały wciąż krzyki dzikiej Suzi. Podczas jednego takiego spotkania dziewczyna wpadła w szał, podrapała go i pogryzła, a potem z wrzaskiem wyskoczyła z łóżka i pobiegła nie wiedzieć gdzie. Stało się tak, bo Norman kochając się z nią, wciąż wpatrywał się w rozkładówkę „Brava”, na której Suzie ubrana była w czarny skórzany kostium, a na szyi miała coś na kształt obroży, nabijanej ćwiekami. Norman miał wtedy kundla, którego nazwał z knajacką fantazją „Spierdlaj” i teraz, gdy skończył pierwszą „akcję” z Tereską, spojrzał na leżącą przy łóżku smycz  „Spierdalaja”, sięgnął po nią i udając, że przygarnia kochankę do siebie, zaczął zakładać jej to paskudztwo, śmierdzące straszliwie i oblepione psią śliną. Dziewczyna w pierwszej chwili uśmiechnęła się do niego, ale jak wyczuła zapach psa, skoczyła w górę jak oparzona i zostawiła mu bolesne pamiątki na wiele dni.

Norman wściekły i przybity, poszedł do piwnicy i spił się tam z rudym Faszystą, którego najbardziej lubił z wszystkich chłopaków w bloku, tym bardziej, że zawsze w jego komórce stał wielki gąsior z winem domowej roboty.

– Kurwa, tylko chciałem zobaczyć jak by wyglądała…? – powiedział i zapalił następnego Sporta.

– Nie przejmuj się bracie… ona ciebie kocha… Tylko musisz uważać na Pepegę… bo już dwa razy ich razem widziałem… – odezwał się Faszysta.

– Co ty pierdolisz…? Ona jest tylko moja… Tak jak Suzie… – Obruszył się Norman – Codziennie ją bzykam, a czasem nawet trzy razy pod rząd…

Suzie Quatro i Len Tuckey na scenie

Chłopaki pociągnęli jeszcze sporo wina, po czym wyszli z piwnicy na podwórko i usiedli na ławce, przy klatce schodowej Normana. Alkohol zrobił swoje i nieomal od razu przysnęli oparci o siebie. Mijający ich dorośli kiwali z dezaprobatą głowami, a kulawy blokowy chciał nawet ruszyć na milicję, ale akurat zawołała go jedna z sąsiadek, więc chcąc, nie chcąc, wszedł do pierwszej klatki i wspiął się na trzecie piętro. W głowie Normana zaczął się właśnie koncert, tak realistyczny, jakby rzeczywiście miał miejsce tuż przy naszym bloku. Wszędzie migały kolorowe światła, a na nieco oddalonej scenie, Suzi podskakiwała rytmicznie i śpiewała ochrypłym głosem: I’m a red-hot fox. I can take the knocks/ I’m a hammer from hell. Honey, can’t you tell?/ I’m the wild one. Yes, I’m the wild one/ I’m a touched-up freak on a winning streak. Patrzył na nią w uniesieniu, ale po chwili przeraził się, gdy senne obrazy zafalowały, a twarz piosenkarki wydłużyła się i przybrała lisi kształt. Jakiś wielki, czarny młot uderzał we fioletowe skały, tryskały snopy iskier i pojawiało się przy nich wiele demonów z lisimi, wilczymi twarzami i wielkimi rogami. Suzi zmieniła się w Tereskę z psią smyczą na szyi, straszliwie fałszującą: I’m a blue-eyed bitch and I wanna get rich/ Get out of my way ’cause I’m here to stay/ I’m the wild one. Yes, I’m the wild one/ Well it ain’t no use. Turn me loose… W tym momencie zza jej pleców wysunął się potężny mężczyzna z wilczą twarzą i powtórzył jak echo: More…more…I can’t keep score…Yeah!/ Well it ain’t no use. Turn me loose/ More…more…I can’t keep score. Przez chwilę Norman stracił orientację, ale zaraz wróciła senna świadomość i zrozumiał, że to Len Tuckey, basista Suzie, którego nienawidził od samego początku, podejrzewając go o romans ze swoją idolką. Wizja była tak realna i przerażająca, że Norman przebudził się gwałtownie,  skoczył na równe nogi i zaczął okładać powietrze, bełkocząc coś bez sensu. Nie było już przy nim Faszysty, ale przy ostatniej klatce drugiego bloku zobaczył Pepegę, rozczesującego zapamiętale długie włosy wielkim, żółtym grzebieniem.

Pepega był jednym z najsłabszych chłopaków na podwórku i często dostawał od nas niezasłużony łomot, a ulubionym zajęciem najsilniejszych członków wspólnoty było kopanie go w dupę. Dopiero po szesnastych urodzinach zaczął się stawiać, zapuścił długie włosy, zaczął też handlować winylami znanych zespołów i szybko znalazł kilku silnych obrońców. Teraz stanął przed klatką i patrzył zdumiony na Normana, biegnącego do niego chwiejnym krokiem i wykrzykującego coś niezrozumiale. Dopiero, gdy znalazł się jakieś dwadzieścia kroków od niego, usłyszał wyraźnie:

– Tuckey…!!! Ty bucu… odczep się od Suzie, bo cię zabiję…– wrzeszczał bez opamiętania zbliżający się chłopak.

Nagle z klatki wyszła Tereska, położyła rękę na ramieniu kolegi i dramatycznym głosem ostrzegła go:

– Pepe…!!! Uciekaj, bo on jest pijany…!!!

Ślub Suzie i Lena

Norman spostrzegł, że przy znienawidzonym basiście stanęła Suzie Quatro, więc z jeszcze większa furią natarł na chłopaka. Nagle też, nie wiadomo skąd, pojawił się „Spierdalaj” i chrapliwym głosem zaczął obszczekiwać przeciwnika Normana. Ten zamachnął się szeroko i myślał, ze trafi w głowę Tuckeya, ale Pepega przytomnie postąpił do przodu dwa kroki, więc napastnik stracił równowagę i padł na ziemię. „Spierdalaj” zawył boleśnie i natarł na przeciwnika, ale jeden zdecydowany ruch nogi odsunął go na bok.

– Tuckey, ty gnoju…!!! Mówię ci, odwal się od Suzi…! – charczał i sapał Norman – Odwal się od niej, bo dostaniesz kosą pod serce…

Ledwie to z siebie wydusił, sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów i wydobył z niej sporych rozmiarów nóż. Nacisnął owalny, niklowany guziczek i ostrze wyskoczyło natychmiast, połyskując jaskrawo w słońcu.

– Pepe… zwiewamy…! – krzyknęła Tereska i popchnęła kolegę przed siebie – on chyba zwariował…!!!

– Uchlał się i nie wie, co gada… – powiedział Pepega, kopiąc ostatni raz „Spierdalaja” w tyłek.

Norman upadł na ziemię i przekrwionymi oczyma patrzył jak umyka jego marzenie – Suzie i Len szybkimi krokami oddalali się od niego, kierując się za sąsiedni blok. Z drugiej strony, kulejąc i sapiąc, zmierzał w jego stronę blokowy, prowadzący dwóch barczystych milicjantów. Dalszy ciąg tej historii był dość smutny, bo Norman po raz pierwszy znalazł się w Izbie Wytrzeźwień, a jego dziewczyna ostatecznie zostawiła go i związała się z Pepegą. Niebawem też gruchnęła pośród wspólnoty wieść, ze Suzi Quatro wyszła za mąż za basistę ze swojego zespołu. Norman nie chciał w to wierzyć, ale jak zobaczył w nowym numerze „Brava” zdjęcia ze ślubu, podarł je, wyrzucił wszystkie płyty i kasety krzykliwej piosenkarki i zaczął interesować się tylko męskimi grupami rockowymi.

 

 

ZŁY DUCH (1)

Miałem pięć lat i świat nagle eksplodował w mojej świadomości niczym kolorowa kula świątecznych ogni, cudownych chińskich fajerwerków, pojawiających się raz po raz na granatowym niebie. To wtedy po raz pierwszy usłyszałem w sobie harmonijną muzykę, jakby barokowe koncerty Jerzego Fryderyka Haendla, i wszystko zaczęło mnie ciekawić, wszystkiemu przyglądałem się z natężoną uwagą, jakbym chciał w pełni zrozumieć struktury i kształty, kolory i zapachy, właściwości i smaki. Mogłem tkwić przy oknie kilka godzin i przyglądać się osom i muchom, mozolnie pnącym się po tafli szkła, albo przystawać w kącie pokoju i patrzeć jak pająk zabija ćmę i wysysa z niej wszystkie soki. Małym paluszkiem dotykałem główkę zielonej żaby, usadowionej przy wielkiej kałuży albo próbowałem schwytać małą jaszczurkę wygrzewającą się na murze. Lubiłem też głaskać gołębie, które ojciec pokazywał mi w swoim gołębniku i studiowałem z uwagą ich dziwne, czerwone lub pomarańczowe oczy. Siadając na niewielkim chodniku z chropowatych cegieł, przyglądałem się też roślinom, kiełkującym pomiędzy nimi, a moją uwagę szczególnie przyciągały taszniki z sercowatymi owocami na cienkich łodygach. Zdarzało się, że zjadałem te serduszka, nie wiedząc, że są w nich malutkie nasionka, przydające im gorzkawego smaku. Wszystko było zdumiewające – białe larwy wyskrobane z czarnej ziemi, mrówki przemykające pomiędzy kamieniami, biedronki wspinające się na kolczaste osty i szewczyki w ogrodzie, tysiącami oblepiające korę śliw i jabłonek. Po całym dniu, gdy mama układała mnie do snu w pachnącym łóżku, a ciepło i błogość rozlewały się we mnie, zamykałem oczy i czekałem aż sen wprowadzi mnie do tajemnych krain, w których rozmywały się kształty, wracały zdarzenia sprzed narodzin, a demony toczyły walki z aniołami. Wiele razy budziłem się wtedy z krzykiem, chciałem gdzieś uciekać, czegoś się złapać, coś od siebie odepchnąć i dopiero czuły szept mamy uspakajał mnie i pozwalał zagłębić się we śnie. Podbiegał też wtedy do mnie mały piesek, wskakiwał na łóżko i rozkładał się w moich nogach, kojąc swoim ciepłem ból i tępą rozpacz. Zasypiałem spokojnie i rozpływałem się w poczuciu szczęścia, absolutnego bezpieczeństwa, a obrazy, napływające do mojej świadomości miały intensywne barwy, były ciepłe i delikatne jak sierść śpiącego ze mną pieska. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że małe serce nieustannie kurczy i rozkurcza się we mnie, krew krąży w przestronnych arteriach żył, a w głowie czuwa nade mną i nad tym, co dzieje się w ciele, dziwna galaretowata materia, wciąż rozrastająca się i znajdująca dla siebie miejsce w powiększającej się czaszce.

Nie wiem jaki to był dzień tygodnia, może wtorek, środa, czwartek, a może poniedziałek lub piątek, na pewno nie sobota lub niedziela, bo wtedy mama byłaby w domu. Gdy jednak chodziła do pracy i ojciec miał dyżur w fabryce rowerów, pilnowała mnie babcia Marta lub prababcia Eliza, która musiała do nas przychodzić z ulicy Strzeleckiej. Najbardziej lubiłem mamę mojej mamy, bo jej rodzicielka bywała dla mnie zła, eksperymentowała z moją wrażliwością, burząc konstrukcje z klocków, lub strasząc mnie Żydami.

– Już idą do ciebie Żydzi szczeniaku, złapią cię i przerobią na salceson – mówiła cedząc słówka i rozkoszując się ich brzmieniem.

Płakałem przerażony i uciekałem do pokoju, chowając się pod łóżkiem albo w szafie, pomiędzy płaszczami, kurtkami i miękkimi, wełnianymi szalami. Potrafiła wtedy wolno otwierać drzwi i zbliżać do mnie twarz wykrzywioną w jakimś demonicznym grymasie. Mama nie rozumiała dlaczego tak się jej boję, ale po jakimś czasie przestała ją prosić o opiekę nade mną, częściej zostawiając mnie z Martą. Jakże lubiłem to jej krzątanie się przy garnkach i dawanie mi raz po raz kawałków kurczaka z rosołu, pięknie uformowanych klopsów albo wołowych kości, bym wyssał z nich smakowity szpik. Tego niewiadomego dnia babcia posadziła mnie przy stole i nie wiedzieć skąd wyjęła piękną, czarną szkatułkę z chińskiej laki, składającą się z trzech płaskich pojemników, wypełnionych najprzeróżniejszymi skarbami. Oczy roziskrzyły mi się i po podniesieniu wieczka z żurawiami, lecącymi w stronę zachodzącego słońca, zacząłem powoli grzebać w pierwszym pudełku, oklejonym od środka czerwonym jedwabiem.

Już w górnym pojemniku zauważyłem kilkanaście kolorowych guzików różnych rozmiarów, jakieś ozdobne spinki do włosów, niewielkie szpulki kolorowych nici i igieł.

– Tylko bądź ostrożny i nie wbij sobie igły lub szpilki w paluszek – przestrzegła mnie babcia.

Szpilek było sporo, ale najbardziej ciekawiły mnie te z kolorowymi, plastikowymi łebkami, częściowo wpięte w małą jedwabną poduszeczkę lub walające się pomiędzy innymi przedmiotami. Chwytałem je delikatnie i wbijałem obok innych, neutralizując niebezpieczne ostrza. Guziki rozkładałem na stole, grupując je według wielkości i kolorów. Babcia zauważyła to i postawiła przy mnie kilka niewielkich, białych miseczek i zasugerowała bym je wykorzystał przy segregacji. Były tam też kolorowe wstążki, zdobione złotem lub gładkie – różowe i błękitne, turkusowe i żółte. Owijałem je wokół palców, a potem odkładałem na bok, sięgając jeszcze po niewielkie drewniane szpulki z barwnymi nićmi, lśniące pazłotka i sreberka, jakieś gumki i niklowane śrubeczki. Nagle odsłoniłem też pięknego żołędzia i nieco pomarszczonego kasztana, a w samym rogu leżał duży orzech laskowy. Chwyciłem go kciukiem i palcem wskazującym i uniosłem do góry, oglądając z każdej strony, a potem włożyłem do jednej z pustych miseczek, lokując tam też żołądź i owoc kasztanowca. W prawym rogu znalazłem złocisty woreczek z zaciągniętym sznureczkiem, w którym był niewielki, ozdobny kluczyk z papierkiem, na którym były jakieś napisy, wtedy jeszcze tajemne dla mnie. Czytać nauczyłem się dopiero w wieku siedmiu lat, gdy poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. W tamtej chwili napisy były więc dla mnie tajemniczymi runami, nie do rozszyfrowania, ale czułem, że zakodowana w nich informacja jest bardzo ważna. Z drugiego rogu wydobyłem srebrny łańcuszek z czerwonym serduszkiem w złotej oprawce i długo przekładałem go z ręki do ręki, unosiłem w górę i rozkoszowałem się czerwonym światłem, połyskującym w krysztale. Babcia co jakiś czas popatrywała na mnie, albo przystawała przy mnie, gdy wtykała mi do ust kolejny smakołyk.

– Nie zgub tego serduszka, bo dostałam go od pierwszego chłopaka – powiedziała z dziwnym uśmiechem i rozmarzyła się – Ach, jaki on był silny… jak mnie przytulał i gorąco całował… Mój biedny Janek… Zginął w pierwszych dniach wojny, rozstrzelany przez Szwabów na Starym Rynku…

Zauważyłem łzę spływającą po policzku babci i też zrobiło mi się bardzo przykro. Może bym zapłakał nad tragedią nieznanego Janka, ale zauważyłem w dolnym rogu pudełka jakiś dziwny, mały mechanizm. To były połączone ze sobą kółeczka i zębate trybiki, gałeczki z masy perłowej i pstrykające głośno plastikowe przełączniki. Zapewne była to jakaś część zegara, a może element ruchomej zabawki – mógł to też być mechanizm dawno zamilkłej pozytywki lub aparatu fotograficznego. Długo bawiłem się nim, naciskając tu i tam, przekręcając kółka i wciskając najmniejszy palec w wolną przestrzeń pomiędzy nimi. Odłożyłem to dziwne urządzenie do innej miseczki i sięgnąłem po kolorową, szklaną kulkę wielkości orzecha włoskiego, rozkoszując się jej gładkością i barwami, przechodzącymi jedna w drugą, przenikającymi się jak na palecie malarskiej.

Nagle moją uwagę przykuł duży pierścionek z szafirowym kamieniem, mieniący się kolorami tęczy i jakby domagający się uniesienia w górę, wyodrębnienia z bezładu i bałaganu w pudełku z laki. Był za duży na moje palce i nie pasował nawet na kciuka, zsuwając się natychmiast na stół i generując metaliczny hałas, który zainteresował babcię.

– Co ty tam znalazłeś mały? – babcia była szczerze zdumiona i podchodząc do mnie powiedziała – To przecież mój pierwszy pierścionek zaręczynowy… Dostałam go od… a nie ważne od kogo… kurwa go mać… od początku mnie oszukiwał, mówił, że to złoto i szafir, a okazało się, że to jest tombak i szkło… Rzuciłam go w cholerę i zemściłam się srodze…

Z niesmakiem odłożyłem pierścionek, tym bardziej, że słowo tombak połączone z kurwa go mać wydało mi się wyjątkowo odrażające, mające w sobie jakieś zło, kosmiczną destrukcję, pierwotne kłamstwo. Zaraz też sięgnąłem po pyszną, srebrną broszkę z kwietnymi ornamentami na bokach, a w środku imitującą rozkwitłą margerytkę. Niestety chwyciłem tę ozdobę tak niefortunnie, że mój wskazujący palec prawej ręki nadział się na zakończenie igiełki zapinającej, umieszczonej z tyłu i będącej ukrytym zagrożeniem. Syknąłem prawie bezgłośnie, a na palcu natychmiast pojawiła się malutka kropelka krwi. Wsadziłem go więc do ust, by babcia nie zauważyła mojego błędu i nie zabrała mi szkatułki ze skarbami. Poczułem słony smak krwi, mający w sobie jakiś pogłos dalekiej tragedii, jakąś informację o tym, co wydarzało się od wieków i było przekleństwem całej ludzkości. Po jakimś czasie krew przestała się sączyć i mogłem sięgnąć po dwa klipsy, przypominające broszę i zapewne stanowiące z nią komplet. Jeden z nich miał ukruszone szklane ozdoby i połyskiwał niklem, ale drugi nie miał defektów i zapewne wiele razy bywał przypinany do miękkiej małżowiny usznej babci. Zaciekawiły mnie mechanizmy zatrzaskowe klipsów i z lubością otwierałem je i zamykałem na dopiero co zranionym, wskazującym palcu, co było dość bolesne. Jeszcze wyodrębniłem niewielkie kolorowe, płaskie, plastikowe kółeczka służące do gry w „Pchełki” i szklane koraliki z jakiegoś zerwanego sznura, pośród których była też jedna autentyczna perła. Obejrzałem ją pod światło, zauważyłem różowawe odcienie, a potem odłożyłem do miseczki z żołędziem, laskowym orzechem i kasztanem, w  jakiś tajemny sposób czując, że należy do tych samych tworów natury. Zbliżał się czas obiadu i babcia odsunęła moje skarby i miseczki na bok stołu, kładąc przede mną talerz, na którym po chwili pojawiły się dukane ziemniaki, marchewka z groszkiem i kawałek mięsa ze schabu, smakowicie oblany brązowym sosem.

« Older entries

%d blogerów lubi to: