Wyjątkowo ciepły i pogodny październik w tym roku pozwala raz jeszcze dostrzec piękno świata i jego wyrazistość o poranku, w południe i podczas zmierzchu. Wedrując między ulicami i na obrzeżu miasta, zauważam barwy liści i owoców, a nade wszystko rozkoszuję się błękitnym niebem, na którym znacznie mniej jest teraz smug samolotowych. Pojawiają się za to spore stada szpaków, majestatycznie żeglują pośród błękitu wielkie mewy srebrzyste, które pojawiły się w Polsce dopiero w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Obecnie skolonizowały niemal cały kraj, a z racji tego, że są wszystkożerne, nie narzekają na brak pożywienia, szczególnie gustując w odpadkach z naszych gospodarstw domowych. Październik to pora obfitości wszelakich nasion i owoców – na krzewach (berberys, ognik, cis pospolity, rokitnik, kruszyna) i drzewach (głóg, jabłoń, grusza, śliwa, kasztanowiec), a także prawdziwych nalotów, łączących się w stada, takich ptaków jak paszkoty, kwiczoły, czajki, siewki, polskie gawrony i kawki. Coraz częściej słychać też na niebie głosy gęsi, czapli i kormoranów, udających się w malowniczych kluczach ku ciepłym krainom. Wieli z nich straci tam życie, stając się łupem dzikiego kota, hieny, likaona albo takich monstrualnych drapieżców jak krokodyle, jaszczury, czy węże. To naturalna kolej rzeczy, gorzej, gdy ptaki napotkają na swojej drodze bezlitosnych myśliwych, którzy przy ogólnej dostępności mięsa w sklepach, zabijają je z próżności, dla źle pojmowanego sportu. Przy okazji faszerują naszą naturę ogromnymi ilościami ołowiu, którego w żaden sposób nie da się już potem z niej usunąć. Zenon Kruczyński, niegdyś myśliwy, a obecnie publicysta i aktywista ekologiczny, zaangażowany w działania na rzecz zmiany stosunku wobec zwierząt i środowiska, podaje, że w taki sposób trafia każdego roku do naszych ekosystemów około 400 000 kilogramów tego toksycznego metalu.[1] Idę dalej, porzucam myśli o bolesnych sprawach i przyglądam się barwom sumaków octowców, jakże pięknych o tej porze roku, kontempluję przemianę liści brzóz i klonów, wyodrębniam pośród nich sroki i sikorki, samotną sójkę i nagle pojawiające się na jednym z krzewów stado kolorowych szczygłów. Uroki ciepłego października pozwalają mi odprężyć się całkowicie, a wdychane czyste powietrze przypomina, że istniejemy pośród planety, obdarzonej atmosferą i krzewiącym się na niej życiem.
[1] Por. Z. Kruczyński, Jesienne ptaki na niebie, „Dzikie Życie” 2012, nr 10 (220).
Edith Wharton urodziła się w 1862 roku w Nowym Jorku, a więc na początku dwudziestego wieku miała już trzydzieści osiem lat i spory bagaż doświadczeń amerykańskich. Nie należała do dam szczególnie urodziwych, ale jako reprezentantka zamożnej rodziny Jonesów, miała dostęp do elitarnych domów Nowego Jorku, a zmysł obserwacji pozwolił jej zgromadzić sporo materiału literackiego, który wykorzystała w pięćdziesięciu powieściach. Choć miały one swoje mankamenty, to były też na tyle interesujące, że w 1921 roku przyznano jej, jako pierwszej kobiecie, Nagrodę Pulitzera. Niestety monotonia narracyjna i powierzchowność charakterologiczna kreowanych postaci nie pozwoliła jej zdobyć Nagrody Nobla, do której wielokrotnie była nominowana. Jej najsłynniejsza powieść Wiek niewinności (1920) ukazuje środowisko bogatych nowojorczyków, skostniałych w swoich obrzędach i celebracjach związanych z pochodzeniem i majętnością, pozwalającą im zaspakajać wszelkie fanaberie. Niewątpliwie najciekawsze w tej powieści są nawiązania do Nowego Jorku, rozwijającego się wtedy niezwykle dynamicznie i mającego przemożny wpływ na kształtowanie ludzkich postaw, obyczajów i wyborów. Wyrazista tutaj jest krytyka zakłamania najbogatszych warstw społecznych metropolii, ale też brakuje w utworze Wharton głębszych opisów psychologicznych i śmielszych diagnoz wielorakich wielkomiejskich patologii. Narracja snuje się leniwie, a choć autorka próbuje porzucać tradycyjną formułę powieści miłosnej, to daleka jest od eksperymentów pisarzy angielskich, francuskich czy niemieckich. Widać tutaj, że pisarka traktowała swoje rzemiosło jako rodzaj obowiązku, a krótkie rozdziały wskazują na to, że pisała je z codzienną regularnością, tak jak grzecznie odpowiadała na listy przyjaciół i znajomych. Choć powieść rozgrywa się w przeważającej mierze w Nowym Jorku, to nie znajdziemy w niej tak udanych opisów miasta, jak w dziele Johna Dos Passosa Manhattan Transfer (1925), w Wielkim Gatsby’m (1925) Francisa Scotta Fitzgeralda czy późniejszych dziełach Isaaca Bashevisa Singera, E. L. Doctorova, J. D. Salingera, Johna Irvinga, Dona DeLillo, Edwarda Rutherfurda.
Plakat filmu Wieku niewinności
Kanwą powieści jest tutaj miłość jej głównego bohatera – Newlanda Archera – do przybyłej z Europy Ellen Oleńskiej, żony polskiego arystokraty, osiadłego we Francji. Uczucie to pojawia się nie w porę, bo mężczyzna zaręczony już jest z inną kobietą i dla przyzwoitości, w zgodzie z obyczajami bogaczy nowojorskich, postanawia poddać się biegowi zdarzeń, żeni się z kuzynką Oleńskiej May Welland i płodzi z nią kolejne dzieci. Jego prawdziwa ukochana, dotknięta do żywego i nie chcąca niszczyć małżeństwa Archera, wraca do Francji i nie kontaktuje się z nim. Dopiero po śmierci żony Newland decyduje się pojechać z synem do Paryża i godzi się na zaaranżowane przez niego spotkanie z Ellen. Niestety tchórzy w ostatniej chwili i wraca sam do hotelu, a jego wielka miłość też nie ma odwagi zawołać go z balkonu i każe lokajowi zamknąć okna. Przy okazji bohater dowiaduje się, że jego żona domyślała się, że zakochał się w Ellen, ale zrekompensowało jej to życie rodzinne, narodziny dzieci i fakt, że mąż pozostał przy niej do końca jej dni. Fabuła raczej prosta, powieść lekka, bez przyspieszeń i nagłych zwrotów akcji, bez głębszych analiz osobowościowych. Rozwodząc się nad stosunkami panującymi w klasie społecznej bogatej nowojorskiej finansjery, Wharton zminimalizowała opisy postaci do tego stopnia, że czytelnik ma kłopoty by wyobrazić sobie ich wygląd – stroje są tutaj ważniejsze od twarzy, a bogata biżuteria od koloru oczu i rysunku warg. Podobnie jest z Nowym Jorkiem, tak bujnie rozwijającym się pod koniec dziewiętnastego wieku, a w powieści pojawiającym się tylko z powodu nazw ulic i parków, ewentualnie opery i Metropolitan Museum of Art. Szkoda, że autorka nie nasyciła swojego utworu opisami budowanych wielkich budynków użyteczności publicznej, a jedynie ograniczyła się do przywołań Piątej Alei i kilku domów, w których mieszkali jej bohaterowie (pierwszy wysoki budynek Flatiron Building powstanie w 1902 roku, a charakterystyczny drapacz chmur Woolworth Building w roku 1913). Ważniejsze dla niej były opisy spotkań, obiadów i kolacji, a nade wszystko analiza zachowań ludzkich i zakłamania tzw. elity. Oczywiście krytyka nie szła tutaj zbyt daleko, bo nawet, gdy autorka przeprowadziła się do Francji, nadal pozostawała jej przedstawicielką, a sukcesy literackie tylko zintensyfikowały kontakty i sprawiły, że chętnie była widywana na różnego rodzaju imprezach charytatywnych i proszonych obiadach.
Archer i Ellen
Cóż zatem tak zauroczyło jurorów Nagrody Pulitzera, że postanowili uhonorować autorkę tym zaszczytnym wyróżnieniem. Zapewne udane odwzorowanie psychiki i motywów postępowania Newlanda Archera, jakże żywego i prawdziwie cierpiącego z powodu skrywanej miłości do hrabiny Oleńskiej. Łatwo możemy się domyślić, że wielu amerykańskich dżentelmenów, podobnie cierpiących jak on, czytało książkę z wypiekami na twarzy, odnajdując w niej swoje dzieje. Podobnie mogło być w przypadku wielu żon, które wiedziały o utajnionych miłościach mężów, ale godziły się na to dla dobra rodziny i rozwijających się dzieci. W tym względzie Archer był poprawnym towarzyszem życia May i kochanym ojcem dwóch synów i córki. Tak bardzo doświadczony przez żarliwe uczucie, postanowił zdusić je w sobie i skupić się na zapewnieniu rodzinie godziwych środków do życia. Dzięki temu jego syn Dallas wykształcił się, zaręczył z piękną przedstawicielką elity i miał przed sobą świetlaną przyszłość, a możemy być pewni, że także młodszy syn i córka osiągną wysoki status społeczny. Tworząc postać zakochanego, targanego sprzecznymi uczuciami nowojorczyka, Wharton bez wątpienia zbliżyła się do ideału jakim mogły dla niej być skomplikowane postaci z powieści Honoriusza Balzaka, tak modnego w Ameryce na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Jej powieść zapoczątkowała nurt lekkich, swobodnych opowieści o miłości, których tyle powstało od czasu publikacji Wieku niewinności, a których końca upatrywać należy w długich, komercyjnych seriach, często mających nikłą wartość literacką, jak choćby Harlequiny. Niewątpliwą wartością pisarstwa Wharton jest odwzorowanie przeraźliwej pustki, która otwierała się w świecie bogatych ludzi, mających wszelkie dobra, ale nie potrafiących poradzić sobie z elementarnymi uczuciami. Gdyby Newland Archer porzucił wszystko, wsiadł do transatlantyckiego liniowca i pomknął do ukochanej, może byłby prawdziwszy. Straciłby swój status społeczny, zostałby potępiony przez rodzinę i środowisko, ale zyskałby coś, co jest bezcenne i niepowtarzalne – żarliwą miłość i bliskość istoty – jak mawiali romantycy – bliźniej.
Winnona Ryder jako May, żona Archera
Lektura Wieku niewinności skłoniła mnie do obejrzenia filmu, który nakręcił w 1993 roku hollywoodzki kronikarz Nowego Jorku Martin Scorsese. Już sama obsada tego obrazu jest zachwycająca: Michele Pfeiffer jako Oleńska, Daniel Day-Lewis jako Archer, Winnona Ryder jako May Welland, Geraldine Chaplin jako pani Welland, a przy nich sporo aktorów, którzy wyraziście zaznaczyli swoją obecność w historii kinematografii amerykańskiej. Film wymagał wprowadzenia narratora auktorialnego, co dodatkowo wzmocniło fabułę i spowodowało, że widz znakomicie został wprowadzony w realia czasu i stosunków międzyludzkich. Znakomite role głównych postaci spowodowały, że obraz ten ma znacznie większą moc oddziaływania od powieści i staje się rodzajem filozoficznej refleksji nad ulotnością ludzkich uczuć i nieuchronnością wyborów, wpływających na kształt egzystencji i losów kochanków po rozstaniu. Co prawda, zarówno w powieści, jak i w filmie nie dochodzi do skonsumowania związku, a Ellen i Newland ledwie całują się namiętnie kilka razy, to i tak aura erotyzmu jest tutaj gorąca i czytelnik oraz widz łatwo mogą się domyślić jaki żar zgaszono nieodwołalnie w obu ciałach. Reżyser z ogromną dbałością odtworzył stroje i zachowania amerykańskiej elity z końca dziewiętnastego wieku, wzbogacił też opowieść Wharton o fascynujące wizerunki Nowego Jorku, dopiero się budującego, jeszcze bez charakterystycznych wieżowców, ale już zaznaczającego swój wielkomiejski charakter. Na tle pysznych kamienic i bogatych wnętrz rozgrywa się akcja, w której wyraziste kreacje Day-Lewisa i Pfeiffer powodują, że zdarzenia są prawdopodobne, a nawet zyskują wymiar uniwersalności. Ileż było takich sytuacji w historii ludzkości, gdy ktoś, komu przeznaczona była jakaś kobieta, zakochiwał się nagle w innej piękności i nie wiedział jak poradzić sobie z nowym uczuciem, ale brnął dalej, nie wiedząc, że zburzy całe swoje życie. Trudno zrozumieć werdykty gremiów oceniających, które najwyższe noty dawały Winnonie Ryder (Nominacja do Oskara, Złoty Glob – 1993), która była jedynie tłem dla popisów aktorskich głównych postaci. Postać kreowaną przez tę aktorkę mogłoby zagrać wiele innych kobiet, ale nie ulega wątpliwości, że bez Daniela Day-Lewisa i Michele Pfeiffer, film straciłby swój czar i stałby się ledwie łzawym romansem kategorii B. Lokując się pośród największych osiągnięć filmowych Martina Scorsese, Wiek niewinności wszedł przebojem do skarbnicy kina kostiumowego, udanie odtwarzającego aurę charakterystycznych miejsc i ukazującego jakże żywych ludzi.
Poezja ks. Jana Wojciecha Pomina ma ugruntowana pozycję na Pomorzu i Kujawach, znana też jest dobrze w innych częściach naszego kraju, zauważają ją również analitycy twórczości osób duchownych. Trudno się temu dziwić, bo przecież jest to domena nieustannego rozwoju i prawdziwej eksplozji twórczej, potwierdzanej nowymi tomami, często bardzo obszernymi i przemyślanymi pod względem metaforycznym, symbolicznym, teologicznym i graficznym. Obrazy pojawiają się tutaj w sąsiedztwie słów, ale też generują nowe sensy, wpływają na kształt kolejnych kadencji, wydobywając na światło dzienne tajemne przestrzenie Ducha. Nie ulega wątpliwości, że autor otrzymał od życia dar, który można nazwać – przy oczywistym złagodzeniu sensu – poetyckim objawieniem. Zdając sobie z tego sprawę odsłania kolejne warstwy znaczeń i konstruuje cykle, w których naczelną postacią jest jego alter ego – Antonio. Ta figura, jakże głęboko zakorzeniona w tradycji Herbertowskiej, odwołująca się też do innych wyrazistych postaci z poezji światowej, jest rodzajem sumienia, które wciąż weryfikuje świat w kontaktach z ludźmi i w obcowaniu z przestrzeniami duchowymi. Bohater ostatnich tomów tego autora ma głęboką świadomość istnienia pośród widzialnej rzeczywistości, a jednocześnie – kierując się formułą Kanta: Prawo moralne we mnie, niebo gwiaździste nade mną – nie przestaje wpatrywać się w numinotyczne głębie świętości. Istniejąc w konkretnej rzeczywistości kosmicznej, analizuje zachowania ludzkie i przygląda się swoim wyborom, które w perspektywie powszechnego grzechu, stają się wykładnią życia w harmonii i twórczym dążeniu do doskonałości. Antonio był kiedyś „zwykłym człowiekiem”, ale życie tak go kształtowało, że stał się kimś na kształt mędrca, patrzącego z góry na rzeczywistość i widzącego wiele systemowych naruszeń, wiele zachowań, które należy potępić. Sam poznał siłę grzechu, więc potrafi teraz sprawiedliwie ocenić postępki braci i sióstr, może formułować prawdy ogólne, bliskie ścisłości filozoficznej. Ludzie zapominają o tym, że Biblia jest dziełem filozoficznym, a nakazem Kościoła jest prowadzić ludzi ku mądrości i zrozumieniu samej istoty istnienia.
Nie bez powodu, w nowym tomie, autor kieruje uwagę czytelnika ku powszechnie znanemu dziełu malarstwa europejskiego. Jan van Eyck i jego znacznie starszy brat Hubert, dźwignęli flamandzkie malarstwo realistyczne ku wyżynom, których nikt przed nimi nie sięgał. To dzięki nim pojawiły się na płótnach przejrzyste laserunki i tak zjawiskowe odwzorowania realnych postaci, że porównywano je z lustrzanymi odbiciami. Pracując dla kolejnych monarchów, stał się Jan prekursorem europejskiego renesansu, a są i tacy krytycy sztuki, którzy widzą w nim ojca nowoczesnego malarstwa światowego. Jego życie było pełne nagłych zwrotów, zawirowań historii, misji dyplomatycznych do innych krajów, a przede wszystkim do Hiszpanii i Portugalii, aż osiadł w Brugii, gdzie dopiero w roku 1434 ożenił się i zaczął wieść egzystencję bogatego mieszczanina, tworzącego portrety, miniatury i obrazy religijne. W sumie tego spokoju niewiele zaznał, bo zmarł siedem lat później i został pochowany w katedrze miasta, w którym wcześniej zamieszkał. Niestety w biografii tego twórcy więcej jest niewiadomych niż faktów potwierdzonych w dokumentach i wszystko ginie w mrokach przełomu epok – średniowiecza i odrodzenia. To był czas wielu wojen, nienawiści w łonie rodów królewskich i książęcych, wielkich epidemii chorób, a przy tym rozkwitu sztuki we wszystkich jej odmianach, od malarstwa i fresku, poprzez rzeźbę i architekturę. To, że van Eyck jeździł po Europie i zaznajamiał się z wieloma ludźmi i ich poglądami, że miał możliwość podziwiania setek obrazów uznanych mistrzów, wpłynęło zapewne na niezwykłe otwarcie i humanistyczny etos jego dzieł. Widzimy to przede wszystkim na deskach Ołtarza Gandawskiego, który – według inskrypcji na ramie – zaczął malować Hubert, a skończył po jego śmierci Jan. Poliptyk ten jest mistyczną opowieścią o ofierze Chrystusa, jako baranka ludzkości, zmazującego grzechy i łączącego ją z Bogiem Ojcem i Duchem Świętym. Przepych i bogactwo, a zarazem energia świętości, zamanifestowane tu zostały przez wielkie płaszczyzny kontrastowych barw, spośród których na plan pierwszy wysuwa się krwista szata Stwórcy, zielone i granatowe okrycia Maryi i św. Jana Chrzciciela, a także wzorzyste suknie chórów anielskich, śpiewających hymny pochwalne. Równie bogate w stroje i ornamenty są grupy kardynałów, biskupów, zakonników, dziewic, rycerzy i wiernych ze wszystkich stanów, a całość uzupełniają niemal koronkowe wieże kościołów.
Poezja może podążać tropem wielkich natchnień malarskich, tym bardziej, jeśli mają one podłoże religijne. Trudno się zatem dziwić, że w nowym tomie ks. Jana Wojciecha Pomina znalazł się wiersz o Ołtarzu Gandawskim i jakby liryczna glosa do niego. Autor podejmuje w nim dyskusję z mimetyzmem, który od dawien dawna domagał się uściślenia, jak wygląda sam Bóg, jakie oblicze miał Chrystus, Maryja i Ewangeliści, ale przegrywał w konfrontacji z tajemnicą numinosum. Propozycje van Eycka są tutaj rodzajem wyzwania, ale poeta przeciwstawia im niezachwiane od lat przekonanie, że obraz rzeczy nie jest tak ważny, jak stałość Opatrzności Bożej, wciąż ocalającej ludzkość i będącej filarem jej bytu. Sztuka jest ważkim dopełnieniem myśli, ale przecież nie może się równać z doskonałością stworzenia, rozgrywającego się od wieków pośród głębi świętości. W tomie pojawiają się kolejne części Ołtarza Gandawskiego, a na jego okładce widnieje przedstawienie Boga Ojca w tiarze – a zarazem – istniejącego w trzech osobach i reprezentującego tyleż siebie, co Chrystusa i Ducha Świętego, jednak – w kontekście słów poety – wizualność jest tylko jednym z przejawów doskonałości i pozostaje w opozycji do niej, jak inne dzieła człowieka. Poeta skupia się szczególnie na przewinach ludzkich, a wskazując je, próbuje wytyczyć nowy szlak ku świętości. Jego spojrzenie nacechowane jest troską, ale też nie zna kompromisów i nazywa białe białym, a czarne czarnym. Tylko taka postawa etyczna może stać się podłożem dla sztuki słowa i dać tak niezwykłe efekty, jak w tym przypadku – tylko taka poezja wyodrębni jedno, niezachwiane prawo moralne i umieści je w transcendencji ludzkiego bytu, pomiędzy ułomnością biologii a odwiecznością kosmosu, pomiędzy tajemnicą, a niezmierzoną w swej głębi świętością.
Opowieść o wyprawie do Chin w 2015 roku zaczyna się pod koniec sierpnia, w mieście Nankin, tak straszliwie doświadczonym w trakcie napaści japońskiej. Przed podróżą szybką koleją z Pekinu, przeczytałem sporo artykułów i studiów o tym mieście, a teraz nagle stanąłem na słynnym moście nad Jangcy i przyglądałem się dziesiątkom barek, wolno sunących w górę rzeki. Pomyślałem, że symbolizują one powolne, mozolne i odwieczne podążanie Chin do przodu, aż do niezwykłego skoku Czerwonego Smoka, który nakręcił gospodarkę i spowodował, że państwo nad Jangcy i Huang-he stało się jednym z najbardziej rozwiniętych krajów świata. W każdym z płaskodennych statków byli ludzie, niezwykle uważni, bystro patrzący w dal, niezwykle dumni z tego, co robią, gotowi wykonać każde zadanie – krążąc po sieci kanałów, pokonując ogromne przestrzenie wielkich rzek i jezior. Stałem przy balustradzie, na górnym poziomie kratowej konstrukcji, tuż przy socrealistycznych figurach, nawiązujących do walk Mao Zedonga i patrzyłem jak zauroczony na ginące w sinych oparach wielkie barki z piaskiem i kamieniami, maszynami i skrzyniami z żywnością. Ten trzeci zbudowany most na Jangcy, po przeprawach w Wuhan i Chongqing, przez dziesiątki lat był symbolem dokonań Chin i ich niezgody na warunki narzucone przez Związek Sowiecki. Rosjanie pomagali przy projekcie i budowie, ale po słynnym konflikcie granicznym i oziębieniu stosunków miedzy dwoma wielkimi krajami, podziękowano im za współpracę i dokończono budowę we własnym zakresie. Potem przez lata most był dumą miasta i całego kraju, a niektórzy młodzi ludzie odbywali specjalne wyprawy, by stanąć na nim i skonfrontować swoje wyobrażenia z jego ogromem. To konstrukcja dwupoziomowa, drogowo-kolejowa, opierająca się na dziewięciu podporach, spośród których największa mierzy osiemdziesiąt pięć metrów wysokości. Liczby są tutaj porażające: Most główny ma długość 1 577 m, a górny pomost drogowy długości 4 588 metrów jest kratownicą z 8 przęsłami po 160 metrów rozpiętości. Pomost dolny długości 6 772 metrów dźwiga dwa tory linii kolejowej i jego szerokość wynosi 14 metrów. Przez wiele lat był to najdłuższy na świecie dwupoziomowy most drogowo-kolejowy.[1] Stanąłem tam o zmierzchu słońca, podziwiając szeroką wstęgę Jangcy, niknącą w szarościach i bielach, a schodziłem z mostu, gdy było już ciemno i nieprzerwany sznur skuterów, motocykli i rowerów płynął ścieżką dla pieszych, stwarzając pewne zagrożenie, ale też generując niezwykłe efekty świetlne z reflektorów.
Szybka kolej CRH na dworcu w Pekinie
Każda wyprawa do Chin jest wielką przygodą i przynosi doznania niewyobrażalne dla kogoś, kto nie stanął tam swoją stopą. Najlepiej widać rozwój tego państwa z okien szybkiej kolei CRH, której sieć pokryła obszar Chin w zawrotnym tempie. Samo wejście do wagonu tych długich, futurystycznych bolidów jest niepowtarzalnym przeżyciem i wskazuje jak zdyscyplinowane jest to społeczeństwo. Cała rozbudowana operacja od momentu zakupienia biletu, poprzez ustawienie się w kolejce do odpowiedniego zejścia ze schodami ruchomymi, a potem ulokowania się w wagonie, trwa kilka minut i już chińska strzała rusza do przodu, z oszałamiającą szybkością ponad trzysta kilometrów na godzinę. Przed oknami przesuwają się ogromne osiedla mieszkaniowe z charakterystycznymi wieżowcami, rozbudowana infrastruktura dróg z licznymi żelbetonowymi estakadami, sieć kanałów i rzek, jezior i pól, na których widać żywiołowe prace rolników. Zanim wsiadłem do pociągu jadącego z Pekinu do Nankinu myślałem, że bagaże zostaną jakoś specjalnie zamocowane, a ludzie obligatoryjnie zapną pasy, tymczasem okazało się, że wnętrza wagonów są bardzo stabilne, wędruje się po nich jak po zwykłej, wolnej kolei i nie trzeba zabezpieczać się pasami na wyznaczonym miejscu. Oczywiście wyobraźnia natychmiast podsuwa obrazy straszliwej katastrofy z 2011 roku w Wenzhou, w której zginęło czterdzieści osób, kiedy to jeden z wagonów wypadł z torów i zawisł na dwunastometrowym prześle. Wszystkie pociągi CRH mkną po specjalnie przygotowanych, żelbetonowych estakadach, wytyczonych w linii prostej. Dla ich budowniczych nie ma takich przeszkód, których by nie pokonali, a szczytem wszystkiego są długie tunele pod górami i pod rzekami, a także nowe, nowoczesne mosty, jak Dashengguan na linii Pekin–Szanghaj. W wagonach jednakowo ubrane, sympatyczne hostessy roznoszą specjalnie przygotowane, gorące zestawy obiadowe i napoje, przy czym dozwolone jest też picie piwa, zakazane w niektórych kolejach europejskich czy amerykańskich. Krajobraz za oknami zmienia się jak w kalejdoskopie – wyniosłe góry zastępują rozległe doliny, miasta wykwitają jak futurystyczne kwiaty ze szkła i betonu, co jakiś czas pojawia się deszcz, innym razem zza chmur wychodzi słońce. Trasa z Pekinu do Nankinu wchodzi w skład dłuższej linii, która kończy się w Szanghaju i liczy 1318 kilometrów. Dziewięćdziesiąt pociągów dużych prędkości codziennie pokonuje trasę na żelbetonowych estakadach w ciągu czterech godzin i czterdziestu ośmiu minut, a w mieście docelowym można się jeszcze przesiąść do najszybszej w Chinach kolei magnetycznej, przemieszczającej się z prędkością ponad czterystu kilometrów na godzinę i pokonującej trasę do centrum miasta, długości trzydzieści kilometrów, w zaledwie siedem minut.
Dworzec szybkiej kolei w Nankinie
Warto też chwilę zatrzymać się przy nowoczesnych dworcach kolei CRH, przestronnych jak wielkie hale zawodów lekkoatletycznych, znakomicie przygotowanych do przyjęcia milionów podróżnych. Znajdziemy w nich liczne sklepy i sklepiki, zarówno wielkich producentów światowych, jak i chińskich, a szczególnie wytwórców herbat i tradycyjnych słodyczy, tofu w słojach, mocnych wódek i słabych win ryżowych, śliwkowych lub z owoców liczi. Choć przez dworce przewijają się tłumy podróżnych, panuje powaga, a powszechna dyscyplina w ogóle nie generuje konfliktów. Wielkie tablice świetlne informują o przyjeżdżających i odjeżdżających pociągach i dopiero, gdy zjedzie się na dół, a przypadkiem przejeżdża przez stację pociąg, nie zatrzymujący się na niej, można sobie uzmysłowić z jakim pędem mamy do czynienia. Zaostrzony przód strzały pojawia się nie wiadomo skąd i już po kilku sekundach cały skład przetacza się ku dalszym celom. Moim ulubionym zajęciem w Chinach jest przyglądanie się ludziom i fotografowanie ich, gdy o tym nie wiedzą. Pozwala mi to uchwycić ich zachowania i pozy, a poza tym mogę w ten sposób utrwalić na zawsze kształt niepowtarzalnej chwili. Charakterystyczne jest to, że nawet, gdy jakieś osoby zauważą, że je fotografuję, nie zakazują mi tego, lecz najczęściej odsłaniają w uśmiechu białe zęby. Różnorodność typów ludzkich jest na tych dworcach przeogromna, dlatego oczekiwanie na pociąg nie dłuży się, a wręcz staje się czasem niezwykle twórczym. Zdarza mi się zanotować pierwszy zarys jakiegoś wiersza, zapisuję też moje wrażenia, ale najczęściej fotografuję, wyławiając najbardziej charakterystyczne chińskie typy i postaci. Najwięcej jest ludzi o cechach narodowości Han, ale przecież sporo widzę też osób z elementami urody mongolskiej. Charakterystyczne białe czapeczki na głowach mężczyzn i chusty na włosach kobiet wskazują mi muzułmanów i mieszkańców Wyżyny Tybetańskiej lub Tybetu. Czasem trafi się jakaś kobieta w stroju ludowym narodowości Yi lub ponad pięćdziesięciu innych nacji, ale najwięcej jest ludzi ubranych nowocześnie, jak Europejczycy czy Amerykanie. Bogatsze kobiety dumnie prezentują torebki Gucciego, a mężczyźni zakładają kurtki Tommy’ego Hilfigera i przynajmniej niektóre z nich są oryginalne. Przekonam się później w Szanghaju, że w kraju tym łatwo można kupić tanie podróbki, które oferują uliczni „naganiacze”, uprzejmie prowadzący klienta do zakamuflowanych sklepów. Tam też rozbawią mnie prostytutki, którym nieodmiennie mówię, że jestem w związku z piękną kobietą i nie skorzystam z ich usług. Na pewno jest wstrętna… pokrzykują za mną urodziwe Azjatki, ale nawet w tych okrzykach jest jakiś odcień ludzkiej życzliwości.
[1] Por. A. Niemierko, Mosty w Chinach, cz. II, „Drogownictwo” 2013, nr 10, s. 296–297.
Gdy mam gorszy dzień, albo smutek napływa nie wiadomo skąd, czytam dla rozweselenia wstępniaki Marka Maciejewskiego, publikowane w bydgoskim periodyku „Fabularie”. Poznałem tego dziwnego jegomościa w jednym z tutejszych klubów, gdzie wspaniałomyślny szef dawał mu trochę zarobić podczas imprez kulturalnych. Gdy prowadziłem tam jakieś spotkania lub miałem wykład, młodzian ów przynosił mi z namaszczeniem mikrofony i podłączał niezbędne kable. Dopiero później dowiedziałem się, że miał ku temu jakieś predyspozycje, bo gra na gitarze elektrycznej w jednym z zespołów. Kolega opowiadał mi też, że widział go w kombinezonie robotnika, gdy przed bydgoskim Jedynakiem wykonywał prace ziemne, ale przecież żadna praca nie hańbi, a ja mam wielki szacunek do ludzi z gitarą, łopatą lub kilofem w dłoni. Gorzej jest, gdy mamy do czynienia z szachrajstwem „intelektualnym”, gdy na przykład taki gość jak Maciejewski nie wiadomo dlaczego zostaje redaktorem naczelnym jakiegoś periodyku, który wchodzi na rynek z hukiem, tzn. z histerycznymi atakami na twórców kultury i nudnymi już, bo powtarzanymi bez końca zaśpiewami M. Tabaczyńskiego: Są okresy spokoju i okresy wzmożenia. Wzmożenia, które często nazywa się moralnym. Błędnie. W istocie to wzmożenie politycznego chamstwa, ideologizacji kultury, wzrost brutalności życia społecznego i politycznego, smutne osłabienie demokracji. Czym się owo wzmożenie objawia? Atakami na homoseksualizm. Tak jednostronnie analizuje nasz skomplikowany świat autor kilku książek, którego można by podejrzewać o jakąś logikę w wypowiedziach, ale przecież jego genderowe zacietrzewienie na to nie pozwala i wciąż zapomina, że jest owocem heteroseksualnego związku kobiety i mężczyzny. Jakaż to sprytna manipulacja – przeciwstawienie ustroju społecznego upodobaniom erotycznym – jakaż demagogiczna teza: osłabienie demokracji przez ataki na homoseksualizm. Na analizy „eseistyki płciowej” Tabaczyńskiego przyjdzie jeszcze czas, na razie jednak skupmy się na absurdalnych wstępniakach Maciejewskiego.
Zaczyna już w pierwszym numerze wskazanych wyżej „Fabularii”, choć nie czuje się jeszcze zbyt pewnie i ucieka się do wolty iście kuriozalnej – pisze do siebie maila i sam sobie odpowiada: Ok, zanim zaczniemy cokolwiek robić, wyjaśnijmy sobie o co chodzi z tymi „Fabulariami”? Co to za bonus do rzeczywistości? Otwarta na krytykę trybuna nieskrępowanej wypowiedzi? Nacechowane mową otwartości dłuższe lub krótsze opowieści? A może nie do zaspokojenia głód wiedzy? Czy też zwykła ciekawość? Tak zaczyna nasz redaktor naczelny jako producent kawałków rozweselających, popisując się dezynwolturą językową i stylistyczną, tak zadaje sam sobie żenujące pytania, którymi chce stworzyć wrażenie niezwykłej „fachowości” redaktorskiej. Niestety, grafomańska odpowiedź nie pozostawia złudzeń z kim mamy do czynienia i jaka jest kultura literacka tego pana: „Fabularie” przecież nie mogą być jedynie dobrze wypolerowaną soczewką teraźniejszości, przez którą widać jak jest. Gdzie obok kilku minutowych facebookowych karier czy ekscytujących eksplozji supernowych zwycięzców kolejnych edycji tv show, wabiąc nieznanym, radośnie tlą się ognie nowoczesności. „Dobrze wypolerowana soczewka teraźniejszości”, „ekscytujące eksplozje supernowych zwycięzców” i „radośnie tlące się ognie nowoczesności” – tak zaczyna nasz heros, dodając, że odczuwalny powiew świeżości nie pochodzi jedynie od zapachu drukarskiej farby. Niestety, lektura kolejnych woluminów periodyku przynosi same rozczarowania i zapewne zszywki te uznać można za jeden z największych przejawów prasowego eklektyzmu ostatnich lat, mydła i powidła, esejów Tabaczyńskiego o ulubionej opcji seksualnej, histerycznych zapewnień Sałdeckiej o własnej wielkości, dziwacznych tekstów Karnowskiego, nader często na poziomie wskazanych wyżej „metafor” Maciejewskiego.
Głupkowatość wstępniaków redaktora naczelnego świadczy o jego kulturze pisarskiej, jeśli w ogóle można tutaj mówić choćby o ocieraniu się o pisanie. Wielokrotnie miałem do czynienia z takim „stylem” w szkołach, w których pracowałem i w Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego. Sprawdzając prace uczniów i kandydatów na studia, od razu wiedziałem z kim mam przyjemność, bo stylistyki nie można się nauczyć z roku na rok. Stylistą zostaje się poprzez lektury wielu książek i utrwalanie w ten sposób modelu polskiego języka literackiego, przez owo „wgrywanie” do mózgu zasad następstwa zdań, zauważanie opozycji treściowych i sensu wyrazów. Imitator, który mało czyta i niewiele rozumie z języka literackiego będzie tworzył pseudobarokowe konstrukcje, w których jak w lustrze widać będzie jego dezynwoltury: Emocje najchętniej gromadzą się w miejscach pęknięć. Pilnują otwartych ran. W takich warunkach niewinne rozłożenie ramion oznacza gotowość do lotu albo zaproszenie. Tak czy inaczej nieprzeparta chęć, czy wręcz konieczność, ciągłego uzewnętrzniania jest czystym pragnieniem wolności. Tworzy miejsca startowe, przestrzenie, sceny. Czasem przyjmuje konkretną formę sztuki. Dzięki temu może dryfować po nieznanych obszarach, stale poszerzając horyzonty. Takie poszukiwania, kierowane własną intuicją, stają się niekiedy uosobieniem zbiorowych przeczuć. Ta sama chęć, owa konieczność, potrzebuje ciągłego wyrażania się, potrzebuje wyobraźni i talentu, potrzebuje sceny. Przestrzeni z pogranicza stanów, z której do rzeczywistości wyciekają raz po raz strużki światła, rozjaśniając rzeczy i sprawy. Tam skupiają się i tłoczą wszystkie języki, każda sztuka. Wtedy wzrasta napięcie i pocą się ręce. Pojawiają się obawy, niepokoje i wzruszenia. Maciejewski nie widzi rozchwiania sensów w swoich tekstach i tworzy okropieństwa językowe na miarę klasyków „gatunku”. Tak, emocje pilnują otwartych ran, niewinne rozłożenie ramion oznacza gotowość do lotu albo zaproszenie, tak nieprzeparta chęć, czy wręcz konieczność, ciągłego uzewnętrzniania jest czystym pragnieniem wolności, tak wzrasta napięcie i pocą się ręce. Pojawiają się obawy, niepokoje i wzruszenia. Aż strach cytować te nielogiczne brednie, mające podkreślić fachowość naszego redaktora, tudzież gitarzysty-intelektualisty.
Zwykle jest tak, że w periodykach piszą wstępniaki członkowie redakcji, którzy posiedli umiejętność kontrapunktowania i nawiązywania do treści kolejnego woluminu. Jeśli wstępniak jest głupkowaty, to ta głupkowatość przechodzi na treść numeru i naraża na niezręczność autorów opublikowanych tekstów. Szczególne niebezpieczeństwo rodzi się, gdy redakcja pragnie nagłośnić jakiegoś twórcę i podkreślić jego wielką wagę dla kultury polskiej. Na takiej zasadzie pojawił się w jednej z zszywek Marek Bieńczyk, nasz etatowy melancholik literacki, którego miałem nieszczęście poznać osobiście w Uniwersytecie Gdańskim, gdzie powołany jako znawca przedmiotu, pozwolił na ewokowanie nieprawdziwych treści na temat mojego dorobku. Cóż, tak czasem bywa, ale jego eseje mają swoją wartość i publiczne wypowiedzi też bywają sensowne, ale w połączeniu z głupkowatością wstępniaków Maciejewskiego stają się zabawnym przyczynkiem do wygłupów „pseudo redaktorskich”. No bo jak brać na poważnie wypowiedzi kolejnych kanonizowanych postaci naszej kultury, gdy tuż przy nich „naczelny” pisze tak: …współczesna akulturacja nie ma nic wspólnego z przeobrażaniem się wzorców kulturowych, której końcowym efektem powinna być unifikacja. Uniwersalny system relacji społecznych oparty na szacunku i zrozumieniu. A ponoć dzieje się tak, gdy …kultura wędrująca jest niechciana. Swoje korzenie trzyma w zaciśniętych dłoniach. Ot, fascynujące makabry pojawiają się w głowie Maciejewskiego, który nawet kulturę pojmuje jako monstrum trzymające coś w swoich łapach, niczym czarne charaktery z bajek opowiadanych niegrzecznym dzieciom. Autor w jednym ze swoich gadanek zdradza jak to zdziecinniał odwiedzając swoją babcię: Pewnego jesiennego popołudnia, na wyłożonej ceratą babcinej ławie czekało na mnie mięso. Nabrzmiały oburzeniem, nagle zatęskniłem za zapachem jej rąk i zdziecinniałem. W jednej chwili zrozumiałem, że gdybym nie zjadł tych kilku klopsików, ugniecionych powykręcanymi od reumatyzmu, bólu i wojen palcami, zrobionych specjalnie na przyjście ukochanego wnuczka, byłbym największym gnojkiem na ziemi. I znowu nie wiedziałem w czym tkwi tajemnica życia. Może takie opowiastki z życia Maciejewskiego lepiej nadawałyby się na wstępniaki, ale przecież wszechobecne błędy stylistyczne nie pozwalają traktować ich poważnie. Paradoksalnie głupkowatość zapisków redaktora naczelnego uratowała go przed procesem sądowym, gdy dwukrotnie pozwolił sobie na zamieszczenie ataków na mnie, autorstwa swojego najbliższego kolesia i promotora. Początkowo chciałem oskarżyć go o zniesławienia, ale koniec końców uznałem, że absurdy i kłamstwa pojawiające w napaściach tracą swoją moc w konfrontacji ze wstępnymi zaśpiewami Maciejewskiego. Tak jak deformują one kształt materiałów pojawiających się w „Fabulariach”, tak zdeformowały też kłamstwa i przeinaczenia przypisywane mojej działalności i osobie. Ryknąłem zatem śmiechem i napaści z „Fabularii” umieściłem we własnym archiwum głupot wypisywanych wcześniej na mój temat. Przynajmniej tutaj gitarzysta-naczelny Maciejewski urósł i znalazł się obok różnorakich, wielkich a garbatych napastników.
Hadzibor był starym aniołem, który trafił do nieba wiele lat temu. Niejedno widział, niejedno słyszał, w niejednej wyprawie uczestniczył i stoczył moc walk w oddziałach niebieskich. Uważnie przyglądał się zjawiskom w niebie, potrafił wróżyć z odblasków na piórach i ułożenia skrzydeł, a nade wszystko kochał dysputy teologiczne z innymi aniołami. Był pewien, że w życiu ziemskim był kowalem, pracującym ciężko w kuźni, na obrzeżu malowniczej wsi i mrocznego lasu. Niewiele wspomnień pozostało w jego pamięci, ale nie opuszczały go wizje żaru, podsycanego miechem i rozgrzanego do czerwoności żelaza, wprawnie kształtowanego na kowadle. Gdzieś tam, hen w oparach przeszłości, majaczył dzień, gdy wykuwał wielki krzyż, przeznaczony na grób zakonnika, który powiesił się we własnej celi. Wieśniacy nie wierzyli w jego samobójstwo i głośno mówili, że ktoś z zakonu dopomógł mu w przeniesieniu się w niebyt. Osobno wykuł ramiona żelaznego krucyfiksu i połączył je dużymi nitami, ale prawdziwie po mistrzowsku stworzył koronę cierniową, którą przymocował do krzyża. Hadzibor patrzył niewidzącym wzrokiem w dal, tonął w myślach i wspomnieniach, ale nagle wróciła do niego rzeczywistość dookolna i zauważył, że przyfrunął do niego Yasmen, przysiadając na pobliskiej skale.
– O czym tak rozmyślasz bracie Hadziborze – spytał wygodnie lokując się tuż przy nim.
– Ach, Yasmenie, jakieś skrawki przeszłego, ziemskiego żywota pojawiają się pośród moich myśli – odrzekł starzec.
– Wszyscy mamy jakieś zatarte wspomnienia, ale przecież nie wrócimy już do tamtego świata… – powiedział przybysz.
– Tak, musimy się skupić na rzeczywistości tych przestrzeni, chociaż tutaj wcale nie jest łatwiej niż tam…Myślałem, że jak znajdę się w niebie wszystko stanie się jasne, klarowne i czyste… A tutaj też krzewi się grzech, zapalczywość i nieczystość…– snuł rozważania Hadzibor.
Yasmen w mig zrozumiał, że towarzysz nawiązał do jego zachowania w stosunku do Olinopasa, więc chwilę milczał, by nagle zmienić temat. Właśnie napłynęła jakaś sina smuga, a gdy zanikła odsłoniła się czysta dal niebieska, pośród której przemieszczały się śmigłe kohorty anielskie i widać też było osobne duchy, zmierzające ku jakimś celom w dali.
– Gdy widzę jak potężna jest moc archaniołów, zaczynam rozumieć jak wielka jest siła naszego Pana… – odezwał się.
– Tak, ja też to poczułem… – odrzekł Hadzibor i dodał jeszcze – Zauważ też, że ich spryt, logika i strategia są odzwierciedleniem stworzenia, pogłosem pierwszego niech sięstanie!
– A ich niewidzialność jest jak Jego tajemnica… – ciągnął Yasmen.
– To najbardziej mnie zdumiewa – konstatował rozmówca – mało kto widział archanioła i ja też może ze dwa razy zobaczyłem Michała i Gabriela, choć później nie mogłem wrócić myślą do barw i kształtów. Wiem tylko, że Michał przyobleczony był w szkarłat, a Gabriel połyskiwał w zieleni i złocie…
– To ich czyny… potrafią wnikać w naszą pamięć i zamazywać wspomnienia – powiedział Yasmen.
– Myślisz, że Pan też to czyni… – spytał rozmówca.
– Pan jest tajemnicą samą w sobie, inaczej nie byłby Bogiem… – zamyślił się Yasmen – Musimy to zaakceptować i szukać go pośród naszych dróg. Każdy z nas może też mieć jakieś jego wyobrażenie. Ja najczęściej myślę o nim jako o starcu z wielką, białą brodą, wędrującym swobodnie po zboczach i wspierającym się na kryształowym pastorale…
– To jest konwencjonalne wyobrażenie… – zauważył Hadzibor – I ja też czasami tak go widzę. Ale bardziej pociąga mnie dziwny kształt, który pojawia się w moich snach… To jakby złota piramida, wszystko rozumiejąca i wszystko wiedząca, potrafiąca się niewidzialnie rozszerzać i przenikać sobą cały przestwór niebieski… Skoro Bóg jest największą doskonałością, to i jego kształt powinien być doskonały…
– Niezwykłe jest Twoje rozumowanie i czasem też myślę, że jeśli kiedyś stanę u wrót Ostatecznej Stanicy, zobaczę Pana w formie doskonałej, bo dlaczego miałby mieć kształt zbliżony do ludzi i aniołów? – dedukował Yasmen – Tylko skąd ta piramida? Przecież najdoskonalszą bryłą jest kula…
– Yasmenie, chyba stale tkwisz w trójwymiarowej przestrzeni ziemskiej i zapominasz, że tutaj wszystko jest zmienne i tajemnicze… – rzekł towarzysz, zamyślił się i po chwili dodał – kule gwiazd i planet mogą fascynować, ale przecież wchodzą w skład większych całości galaktycznych, których kształt zbliżony jest do torusa.
– A cóż to takiego? – zdziwił się dowódca – znam rożki i walce, beczki i wielościany, ale o torusach nie słyszałem…
Hadzibor wyciągnął zza swojej szaty jakiś strzęp miękkiego materiału, wytężył wolę i stworzył na nim hologram, przypominający ziemską dętkę w kole samochodowym. Zanim hologram zgasł, spojrzał na towarzysza, pokiwał głową i powiedział:
– To dwuwymiarowa powierzchnia obrotowa, zanurzona w przestrzeni trójwymiarowej, powstała przez obrót okręgu wokół prostej leżącej w płaszczyźnie tego okręgu i nieprzecinającej go.
– Masz doprawdy wielką wiedzę bracie – podsumował Yasmen – I ten kształt rzeczywiście kojarzy mi się z galaktyką. Z drugiej strony kulę ogranicza sfera, która również jest w niej… jak Pan w swojej tajemnicy…
– Torusy też ograniczają jakieś powierzchnie, które są ich cząstkami składowymi – zamyślił się Hadzibor i na chwilę rozpostarł zesztywniałe skrzydła.
– No tak, ale to się odnosi do wszystkich brył… – podsumował dowódca – Do twojej piramidy i do mojej kuli, tylko, że to są realne kształty i dają się opisać, a Pan jest tajemnicą nad tajemnicami. Czasem pociąga mnie myśl, że jest świstem albo blaskiem, zapachem róży i lotnym oparem nad doliną…
Po tych słowach Yasmen nieoczekiwanie stanął na skale, rozprostował skrzydła i pomachał nimi kilka razy, po czym oderwał się od podłoża i bez słowa odleciał ku swojemu oddziałowi. Dopiero teraz, gdy poczuł swoją lotność i przesuwał się w przestrzeni, dotarło do niego, że w ich rozmowie uczestniczył ktoś jeszcze, kto kierował ich myśli ku bryłom, a zrazem generował wątpliwości. To musiała być jakaś niewidzialna materia lub energia, znana tylko wtajemniczonym poszukiwaczom sensu, podążającym stale ku świętości. Rozmyślał bardzo intensywnie i nie zauważył, że leci za szybko, a uświadomił to sobie, gdy wylądował na wielkiej skale i zachwiał się potężnie na nogach. Nie wiedzieć skąd wyrósł przy nim uśmiechnięty Olinopas i chwycił go za ramiona, stabilizując i podtrzymując jednocześnie. Yasmen spojrzał w jego oczy i poczuł jak przechodzi go dreszcz, którego już dawno nie odczuł w anielskim ciele. W obu źrenicach młodego anioła poruszały się złote kule, lekko zmieniające się w torusy, a na skrzydłach połyskiwały złote ostrza przemieniające się w piramidy i wielościany.
– Coś musiało cię poruszyć Yasmenie, że podążałeś tak szybko, nieomal rozbijając się tutaj… – powiedział z czarującym uśmiechem Olinopas i puścił uścisk dłoni, wciąż podtrzymujących brata.