Wyspa Pentecôte, w archipelagu Vanuatu, noszącego wcześniej nazwę Nowe Hybrydy, ma podłużny kształt i jest prawie w całości pokryta tropikalną roślinnością. W języku krajowców określana jest jako Raga i taki też tytuł nosi książka Jeana-Marie Gustava Le Clézio, literackiego laureata Nagrody Nobla z 2008 roku. Cała twórczość tego Francuza to wielki hymn kulturowy i wydobywanie z przeszłości takich elementów, które zyskują rangę symbolu i zaczynają żyć integralnie w obrębie światowego dziedzictwa. Choć wyspy i atole Vanuatu słyną ze zjawiskowych widoków, jako żywo przypominających tropikalny raj, na Wyspie Pięćdziesiątnicy (Raga, Wyspa Zielonoświątkowa) pojawia się tajemnicza aura posępności i zaprzepaszczenia. Zauważyli to już odkrywcy i kolonizatorzy – jak pisze Le Clézio: Pierwsi europejscy podróżnicy, którzy dotarli do tych brzegów, Portugalczyk Quirós, Francuz Bougainville i Anglik Cook, odnieśli podobne wrażenie; wyspy wyglądały, jakby od wieków były zastygłe w trwodze. Szczyty wulkanicznych gór sięgają tutaj prawie tysiąca metrów, a oba brzegi mają odmienną wilgotność, co spowodowało przede wszystkim osiedlanie się ludności na zachodniej stronie wyspy, gdzie też sporo jest niewielkich równin przybrzeżnych. Przecinają je strumyki, dając dostęp do słodkiej wody i stwarzając dogodne warunki do uprawy taro, kavy, pochrzynów, słodkich bananów, manioku, liczi i różnorakich owoców cytrusowych. Raga uważana jest za miejsce narodzin skoków na bungee, bo właśnie tutaj od dawien dawna krajowcy popisywali się w taki sposób przed kobietami, używając specjalnie dobranych, elastycznych lian. Skakano z drewnianych wież o wysokości nawet trzydziestu metrów, wierząc, że taka aktywność zapewni dobre zbiory i specjalnie zaakcentuje męskość ryzykantów. Le Clézio wyruszył do Oceanii by znaleźć odpowiedź na podstawowe pytania, które pojawiły się niemal we wszystkich jego wcześniej opublikowanych książkach, a także w tytule obrazu Paula Gauguina: Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?
Książka francuskiego noblisty nie jest powieścią sensu stricte, to raczej rodzaj mozaiki kulturowej, w której na plan pierwszy wysuwają się podania i legendy ludów oceanicznych, bliskie ujęciom słynnego nowozelandzkiego antropologa Petera H. Bucka, ale też nieustannie konfrontowane z etosem człowieczeństwa. Dzieła Le Clézio charakteryzuje niezwykła czujność na wszelkie sytuacje graniczne – szukając miejsc przecięcia zwykłej egzystencji i magii, codziennej walki o życie i legendy, opowiada dzieje ludzkości w wielu odsłonach i na kilku kontynentach. To taka postawa pozwala mu zauważać coś, co inni wzięliby za zwykłość, element krajobrazu, cechę nie domagającą się komentarza. On jednak głęboko wnika w przestrzeń i czas i formułuje prawdy uniwersalne, syntetyzuje to, co zdołał wyodrębnić, tworzy prawdziwy ekstrakt kulturowy: Na Radze na każdym kroku wyczuwa się obecność tajemnicy. W wąwozach, grotach na zboczach gór, w nagromadzonych liściach, w gałęziach i lianach tarasujących przejście. W banianach nad brzegiem morza, w ich wydrążonych pniach oraz gałęziach, które wrastają w ziemię i stają się korzeniami. Jest w tym morze coś z prastarej trwogi leżącej u podstaw wszystkich legend świata. To właśnie owa trwoga stała się fundamentem dawnej mądrości. Ale Le Clézio pisze też o innej trwodze, która pojawiała się na tej wyspie przez dziesięciolecia, a związanej z blackbirdingiem, czyli uprowadzaniem krajowców do ciężkich prac w australijskim Queenslandzie, w kopalniach niklu na Nowej Kaledonii czy nawet w Południowej Afryce i Europie. Te haniebne zdarzenia miały miejsce za sprawą kolonizatorów, którzy stale potrzebowali taniej siły roboczej i traktowali Melanezyjczyków jak rodzaj podludzi, istot gorszej kategorii. Dopiero dekret królowej Wiktorii (Kidnapping Act) i późniejszy australijski Pacific Island Labourers Act z 1901 roku zakończył te praktyki, ale ofiary chciwości Europejczyków liczyć można w setki tysięcy istnień
Czytając książkę Le Clézio, odświeżyłem dawne lektury i przekartkowałem na nowo Argonautów zachodniego Pacyfiku i Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji Bronisława Malinowskiego, a także Wikingów Pacyfiku, wspomnianego wyżej na poły maoryskiego antropologa Petera H. Bucka. Z dzieła tego ostatniego warto tutaj zacytować fragment wstępnego rozdziału, uświadamiający Europejczykom, rozległość przestrzeni oceanicznych, a także ich zagubienie w czasie, izolację kulturową i ciągnące się przez tysiące lat osamotnienie: Przez stulecia od zasiedlenia obrzeży Pacyfiku przez człowieka wyspy te pozostawały izolowane i nie zajęte, dając schronienie małżom, owadom, gadom i ptakom. Nawet miejscowa flora była skromna jako potencjalne pożywienie człowieka. Palma kokosowa, drzewo bananowe i chlebowe – teraz tak charakterystyczne dla oceanicznej flory – miały być dopiero przez człowieka przywiezione. Zachodnie wiatry i regularne pasaty wiały ponad pustymi morzami, żaden bowiem prymitywny nawigator nie ośmielił się rozwinąć żagla z maty, by pomknąć ku oczekującym wyspom. Mijały niezliczone lata, Plejady wznosiły się ponad wschodnim horyzontem, a żaden człowiek nie obwieszczał swego przybycia tańcem i pieśnią na znak nastania nowej ery. Gwiazdy wędrowały po niebie, lecz żadna łódź nie kierowała się nimi po nieznanych wodach. Przybywało i ubywało księżyca, ale nikt nie badał jego faz. Ryby składały ikrę, rozmnażały się i wędrowały swobodnie przez kanały w rafach do zacisznych i nie oświetlonych lagun. Dziewiczy Ocean w burzliwym nastroju wyładowywał swój gniew na martwych skałach i rafach, nie pojawił się jeszcze żaden zdobywca, który zaznaczyłby ślad żeglującej łodzi na jego wzburzonym łonie (…). Życiorys Bucka w pewien sposób przypomina biografię Le Clézio, bo takie same są u tych intelektualistów poszukiwania istoty oceaniczności, próby przeniknięcia do czasów pierwszych kosmogonii, gdy wszystko się zaczynało i dopiero wolno ruszało w kierunku naszych czasów. Jakże czysty i klarowny był to wtedy świat i jak bardzo zaczął się zmieniać, gdy europejskie statki jeden po drugim przybijały do samotnych wysp, burząc ustalony od wieków rytuał monotonnej egzystencji Melanezyjczyków, Polinezyjczyków, Aborygenów i Maorysów. Francuskiemu prozaikowi udało się oddać w słowach coś z zagubienia i tajemnicy Vanuatu i wybór jednej z najbardziej zaskakujących wysp jakże był celny, tym bardziej, że w Europie jest ona obecnie prawie nieznana, powoli i raz jeszcze osuwając się w nicość i senność, ginąc pośród mgieł i oparów pacyficznych.
Le Clézio kilkakrotnie podkreśla wagę studiów i monografii Bronisława Malinowskiego, a mnie przypomina się udział Witkacego w jednej z wypraw polskiego antropologa. Jakaż przerażająca musiała to być podróż dla tego wielkiego artysty i jeszcze większego histeryka i dziwaka, jakież myśli musiały się rodzić w jego głowie. Pisarz przeciwstawia antropologom ludzi, którzy zyskali światową sławę, ale cynicznie wykorzystywali swoją przewagę nad krajowcami. Należy do nich uwielbiany przez kulturę światową Gauguin – perwersyjny autor dziennika „Noa Noa”, który wykorzystał podbój wysp do zaspokojenia swoich pragnień i na zawsze zostawił obraz polinezyjskiej kobiety sprowadzonej do zwykłego przedmiotu, gładkiego, łagodnego, uległego. Le Clézio może sobie pozwolić na wielką desakralizację twórcy, uważanego za skarb narodowy Francji i mówić prawdę o jego pedofilskich skłonnościach, zresztą odsłania też podobne zachowania Jamesa Flechera, autora słynnego dzieła Isles of Illusions, gwałciciela ledwo dojrzałej dziewczynki, z którą spłodził dwoje dzieci, a potem porzucił ją jak przedmiot i podarował jednemu ze swych służących. Cierpienie przedstawicieli starożytnej cywilizacji oceanicznej w konfrontacji z okrutnymi Europejczykami, to stały motyw w Radze, powieści otwartej, dzienniku z podróży, a zarazem wspaniałej mozaice kulturowej. To wiele cennych diagnoz, dopowiedzeń, ustaleń na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego stulecia: „Zwierciadło morza”, o którym pisał Joseph Conrad, to świadomość ludów z wysp. Nie odbija ono indywidualnego obrazu ani w szalejących zawieruchach, ani w spokoju lagun. Ocean jest miejscem, gdzie w każdej chwili może pojawić się wszystko. Wszystko może napłynąć od strony horyzontu. Śmiertelne zagrożenie, czarne statki wiozące najemników i misjonarzy, zdobywców, fanatycznych dobroczyńców pragnących nagiąć świat do swych idei, bezwzględnych grabieżców zagarniających, jak niegdyś, ziemie, dzieci, obraz tych ludów. Smutne, bolesne są te konstatacje, ale prawdziwe i oddające sprawiedliwość czasom kolonialnym i absurdalnym, rozdętym do granic, postkolonialnym teoriom.
Książka Le Clézio o Wyspie Zielonoświątkowej może na początku budzić zdziwienie, stawiać opór czytelnikowi, szukającemu przede wszystkim żywiołowych bohaterów i dynamicznych fabuł, z wyrazistym zakończeniem. Tutaj wszystko jest ruchome jak mgły, wszystko przypomina rozleniwienie Melanezyjczyków po wypiciu napoju kava, powstającego ze zmielonego pieprzu metystynowego. Ma on lekkie działanie relaksujące, powodując rozluźnienie mięśni i stan beztroski, przy jednoczesnej jasności umysłu. Wywód francuskiego pisarza jest przejrzysty, choć stale przeplatają się w nim mroczne mity i podania z rzeczywistością epoki nowoczesnej, a wielka hiperbola ogromnej łodzi, przemierzającej ocean i podążającej ku nowej wyspie, graniczy z opisami partii politycznych i ruchów rewolucyjnych w świecie wyspiarskim. Ale jak można inaczej opisać kontynent, który jest i którego nie ma? Niewątpliwie Le Clézio ma rację, iż wyobraźnię Europejczyków przerósł bezmiar oceanu, owe miriady wysp, wysepek, atoli pokrywających przestrzeń stanowiącą dwie trzecie planety, od Hawajów na zwrotniku Raka po cypel Nowej Zelandii niedaleko bieguna południowego, od Wyspy Wielkanocnej na wschodzie po Indonezję na zachodzie i Madagaskar w południowej części Oceanu Indyjskiego. Kontynent stworzony bardziej z morza niż lądu, z archipelagów, raf koralowych, wyłaniających się z głębin wulkanów, zamieszkany przez ludzi przybyłych tu podczas najśmielszej morskiej odysei wszech czasów. Kontynent, który pierwsi europejscy podróżnicy przemierzyli, nie widząc go. Kontynent marzeń. To takie książki jak Raga ugruntowały pozycję francuskiego prozaika i zapewne w dużym stopniu przyczyniły się do przyznania mu Literackiej Nagrody Nobla. Choć znalazło się sporo oponentów tego werdyktu, ich porażającą niewiedzę na temat osiągnięć i odkryć pisarskich Le Clézio porównać można z niewiedzą Europejczyków, którzy po raz pierwszy stanęli na wyspach atolu Vanuatu, wysiedli z okrętów na biały piasek wyspy Mauritius, Seszeli, atoli Polinezji czy Mikronezji. Takie intelektualne podróżowanie i taka dogłębna analiza światów alternatywnych dla Europy czy Ameryki, mogą stać się celem samym w sobie, albo sensem prawdziwie przeżytego, nie danego nam na kredyt czasu.