Szybki skok rowerem do lasu i zachwyt nad brzozami połyskującymi w porannym słońcu… Drzewa te układają się w ciągi graficzne i są trudne do sfotografowania, bo biel i czerń to barwy kontrastowe, wzajemnie się znoszące pośród milionów pikseli. Dopiero błękit nieba w tle ustala proporcje i pozwala odwzorować to, co nieuchwytne, ulotne, zwiewne. No ale zachwyt zachwytem, ale czas wracać do pracy, bo stale coś czeka na biurku, wciąż pojawiają się nowe wyzwania, a i opracowanie archiwum z wielu lat wymaga ogromnego nakładu pracy i długich ciągów godzinowych. Jednak takie chwile na łonie natury są niepowtarzalne i bezcenne…
BIBLIOTEKA (5)
2015/04/21 @ 20:40 (Biblioteka, Literatura)
Pośród moich pierwszych świadomych lektur, trzy książki urosły do rangi symboli odważnego wchodzenia w literaturę. Interesowałem się wtedy geografią i swoją przyszłość widziałem w dalekich zakątkach świata, podczas rejsów i lotów międzykontynentalnych, odkrywania nieznanych lądów, przyglądania się zwierzętom i minerałom, przepływania wielkich rzek i mórz. Trzy książki w tamtym czasie szczególnie mnie rozpłomieniły, a z racji ich trudności, gęstości i intelektualnego ładunku, stały się prawdziwym czytelniczym wyzwaniem. To była najpierw opowieść francuskiego dziennikarza i podróżnika Raymonda Maufraisa pt. Zielone piekło, odtworzona z odnalezionego dziennika. Autor zaginął bez wieści podczas samotnej wyprawy przez dżunglę z Gujany Francuskiej do Belém w Brazylii i kilka ekspedycji poszukiwawczych nie odnalazło go żywego. Po pierwszej, grupowej wyprawie do Mato Grosso, która zakończyła się porażką, zapragnął z kolei samotnie przejść siedemset kilometrów jednej z najdzikszych dżungli świata i dotrzeć do dziwnego masywu górskiego Tumuc-Humac, gdzie miał zamiar spotkać plemiona indiańskie, które nie miały nigdy kontaktu z białymi ludźmi. Ta wyprawa rozpaliła jego wyobraźnię, ale jak się szybko okazało, Maufrais szybko znalazł się w owym tytułowym zielonym piekle, jak w pułapce bez wyjścia. Nieustanny czterdziestostopniowy upał, mnóstwo węży, atakujących kajmanów i innych dzikich zwierząt, mrowie najprzeróżniejszego robactwa, a do tego wilgoć w dzień i w nocy, szybko nadwątliły siły młodzieńca. Chyba zbyt zaufał on swoim umiejętnościom komandosa i pierwotna, drapieżna natura nie dała mu szans. Czytałem tę książkę z wypiekami na twarzy, ale też z ogromnym wysiłkiem, bo dopiero wchodziłem w świat prawdziwej literatury, wcześniej pochłaniając przede wszystkim powieści podróżnicze, prostsze opisy dalekich miejsc i młodzieżową beletrystykę. Tutaj trafiłem na zapis, który natychmiast formatował mój umysł i odsłaniał przestrzenie, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Wytrwałem dzielnie do końca lektury, utożsamiając się z autorem, przeżywając jego perypetie, wielokrotnie też chcąc rzucić książką o ścianę. Choć ojciec autora organizował kolejne ekspedycje ratunkowe, znaleziono tylko kilka jego rzeczy osobistych i poplamiony, ledwo dający się odczytać dziennik. Dzisiaj, gdy patrzymy na współczesne fotografie skał Tumuc-Humac, wyrastających nagle z morza gęstej dżungli, zrozumieć możemy pasję i tęsknotę młodego zdobywcy, który oczyma wyobraźni widział się na ich szczytach.
Jeszcze trudniejszą lekturą okazał się dla mnie Smutek tropików (1955) Claude’a Lévi-Straussa, które to dzieło znalazłem w bibliotece osiedlowej i od razu uznałem, że w jakiś sposób komponuje się z Zielonym piekłem. Była to na poły autobiograficzna książka, z elementami eseistycznymi, w której słynny antropolog snuł rozważania o człowieku, postrzeganym w kontekście egzotycznych krain i cywilizacji. Ale jakoś nie mogłem zgodzić się, że Indianie ze szczepów Kadiweu, Bororo, Nambikwara, Tupi-Kawahib górowali nad naszym modelem kultury. Książka francuskiego uczonego udręczyła mnie wtedy straszliwie, ale punktem honoru było przecież przebrnięcie przez nią (to był w ogóle czas dziwnych lektur, jedną z nich była biografia autokratycznego prezydenta Ghany Kwame Nkrumacha) i – co wcale nie było łatwe – zrozumienie najważniejszego przesłania. Zaletą tej lektury było moje otwarcie na inne kultury, przede wszystkim indyjską i amerykańską, bo wcześniej interesowałem się głównie egzotyką afrykańską i południowoamerykańską. Teraz, kiedy myślę o tamtej lekturze, zastanawiam się jak do tego doszło, że zacząłem wybierać takie trudne książki. Zapewne wielka w tym była rola przypadku, ale też moja ambicja miała spore znaczenie i chciałem sobie narzucać „udręczenia” czytelnicze na wysokim poziomie. Potem po latach przeczytałem chyba wszystkie książki tego autora, wielokrotnie cytując je w moich pracach o wielkich romantykach polskich. Tutaj z kolei przydała się przenikliwość Lévi-Straussa w zakresie opisu mitów i motywów kulturowych w literaturze, a także eseistyczne zacięcie. Perspektywa porównawcza była dla mnie czymś nowym, ale wszystko rekompensowały elementy etnologiczne i próba integralnego spojrzenia na innych ludzi, żyjących w różnych miejscach świata i będących na różnych poziomach rozwoju cywilizacyjnego. Nie pamiętam jak wyglądała motoryka tamtego czytania, ale zdaje się przerywałem je kilka razy, potem jednak znowu otwierając książkę i podążając do przodu, tak na dobrą sprawę nie wiedząc, z jak ważnym dwudziestowiecznym uczonym mam do czynienia. Przeżył sto lat i zabrakło mu ledwie trzech miesięcy do stu pierwszych urodzin, a jego życie i monumentalne dzieło, to ogromny obszar badawczy, pełen fascynujących przestrzeni, pierwiastkowych studiów, wspomnień i dogłębnych analiz ludzkości, która odchodzi i świata, który zostaje.
Z jednej z kolejnych wypraw do biblioteki przyniosłem powieść kubańskiego pisarza i muzykologa Alejo Carpentiera pt. Podróż do źródeł czasu (polski tytuł jest dość dziwny, bo hiszpański brzmi: Los Pasos Perdidos). Autor ten pozostawił po sobie tylko kilka książek, ale powszechnie uważany jest za prekursora realizmu magicznego i wielkiej eksplozji literatury iberoamerykańskiej. Jego matka była Rosjanką, profesorem lingwistyki, a ojciec francuskim architektem, co od razu dało mu wielokulturowe podłoże intelektualne do rozwoju i rozległej edukacji. Studiował we Francji, gdzie wielki wpływ wywarli na niego najwięksi surrealiści, na czele z Louisem Aragonem, André Bretonem i Paulem Éluardem. Jego twórczość związana była z basenem Morza Karaibskiego, a szczególny wpływ na jego rozwój intelektualny miała podróż na Haiti, która zaowocowała powieścią pt. Królestwo z tego świata. W latach 1945–1959 przebywał w Wenezueli, a doświadczenia z tamtego okresu wykorzystał w swojej najsłynniejszej powieści – Podróż do źródeł czasu (1953). Potem jeszcze sukcesem okazały się powieści: Eksplozja w katedrze (1962), Szaleństwo i metoda (1974) oraz Harfa i cień (1979), ale to opowieść o wędrówce rzeką Orinoko wywarła ogromny wpływ na takich pisarzy jak Gabriel Garcia Marquez, Miguel Ángel Asturias, Jose Lezama Lima i wielu innych twórców. W roku 1977 Capentier otrzymał nagrodę Cervantesa, najważniejszy laur w świecie literatury tworzonej w języku hiszpańskim, w czym nie przeszkodziły jego poglądy i bliskie związki z reżimem Fidela Castro. Wykładał na kubańskich uczelniach, prowadził audycje radiowe, a także reprezentował swój kraj jako polityk za granicą, a przy tym rosła jego sława jako pisarza, choć nigdy nie udało mu się zdobyć Nagrody Nobla. Zmarł wiosną 1980 roku w Paryżu, a jego ciało przetransportowano na Kubę, gdzie znalazł miejsce wiecznego spoczynku na cmentarzu im. Krzysztofa Kolumba w Hawanie. Patrzę teraz na neobarokowy kształt jego nagrobka i rozmyślam jaką rolę odegrał w moim życiu, jak bardzo mnie otworzył na literaturę i kazał szukać utworów równie intrygujących jak jego powieść.
Powyższe refleksje związane są z moją nową lekturą Podróży do źródeł czasu, która tym razem trochę mnie jednak rozczarowała. Nosiłem w pamięci inny kształt tego dzieła i wielokrotnie zachęcałem studentów, by przeczytali je w wolnej chwili. Tamta powieść, z czasów mojej młodości była wielkim wydarzeniem, lekturowym rzutem na taśmę, ekscytacją, która pozostała w pamięci przez ponad trzydzieści lat . Teraz czytałem ten utwór z bagażem setek moich innych lektur, w tym wielu książek nurtu iberoamerykańskiego, a przede wszystkim powieści pisarzy amerykańskich i anglojęzycznych i byłem już innym czytelnikiem. To historia muzykologa, który rusza do dżungli w poszukiwaniu pierwotnych instrumentów, ale jednocześnie cofa się świadomie ku źródłom cywilizacji, ku początkom czasu. Jego wiedza i przeżycia z czasu II wojny światowej każą patrzeć mu na ceremoniały świata sceptycznie i w archaicznych układach kulturowych szukać oryginalności i prawdy o bycie. Stopniowo traci kontakt ze swoim dawnym otoczeniem, zostawia w nim żonę, potem oficjalną kochankę, by związać się z Indianką Rosario i wraz z nią powędrować ku czasom przedchrześcijańskim, ku epoce konkwistadorów, a wreszcie ku pierwotnej obrzędowości epoki „przedludzkiej”. Niby chodzi tutaj o poszukiwanie starodawnych instrumentów, ale prawdziwy powód wyprawy jest inny – to jest ambitne przedsięwzięcie ocierające się o magię. Chodzi o zrozumienie samego siebie jako tworu określonej cywilizacji, a przy tym o niezwykłe przeżycia, od żarliwej erotyki, po etnografię i studiowanie struktury istnienia w różnych czasach i na odmiennych poziomach rozwojowych. Pierwotna dżungla jest rodzajem wyzwania – jak u Maufraisa, jak u Lévi-Straussa – ale też jest nową rzeczywistością, w której znalazł się ktoś z innego czasu i miejsca. Bohaterowie docierają w końcu do punktu, który mógłby być ich przeznaczeniem, ale niełatwo zerwać całkowicie więzy z cywilizacją zachodnią. Budowane w dżungli miasto Santa Monica de los Venados, ta nowa Utopia, okazuje się tworem sztucznym, w którym prawdziwe szczęście, u boku wybranej kobiety, jest jednak niemożliwe, bo obwarowane licznymi wspomnieniami i raną umysłu ukształtowanego na klasycznych wzorcach. Nawet najpiękniejsza miłość zagrożona jest rutyną i nudą, a prymitywne dźwięki bębnów i grzechotek nigdy nie zastąpią koncertów Vivaldiego, boskiej harmonii Bacha, innowacyjności Mozarta czy potęgi Beethovena. Poza tym jakakolwiek ucieczka ma sens tylko wtedy, gdy można ją ocenić i zweryfikować po powrocie do dawnego życia, albo u wejścia w nowe koleiny czasu. Tym razem moja lektura Carpentiera była bardzo wymagająca i nie ukrywam, że momentami irytował mnie ten jego przeładowany szczegółami styl, to nieustanne przywoływanie faktów, obrazów, elementów naszej kultury jako kontrapunktu dla ucieczki do indiańskiej Utopii.
SYNOGARLICA TURECKA
2015/04/19 @ 7:54 (Uncategorized)
Pohukiwanie synogarlic tureckich (Streptopelia decaocto) należy do pięknych, intymnych odgłosów mojego dzieciństwa. Jak to wielokrotnie podkreślałem, wychowałem się na skraju nowego osiedla, tuż przy dwóch cmentarzach, na których sporo było tego rodzaju ptaków. Często po całodziennym jeżdżeniu na rowerze, albo po meczach rozegranych na boisku szkolnym, siadywaliśmy w kilku chłopaków na skarpie przy bramce i komentowaliśmy ostatnie wydarzenia. Pomarańczowa kula słońca spływała wolno za wysokie topole, a w dali słychać było śpiew zięb, sikorek i tęskne hukanie synogarlic, inaczej nazywanych sierpówkami. Ptaki te, praktycznie bezbronne i bardzo łagodne w swej naturze, zawsze były łakomym kąskiem dla wszelkich drapieżników, dlatego najczęściej trzymały się wysokich gałęzi, przysiadały na słupach elektrycznych lub lampach. Na początku moich studiów polonistycznych, gdy pisałem zbiór wierszy pt. Pole umierającej kraski, niemal codziennie przemierzałem alejki cmentarne i przyglądałem się tym sinawym mieszkańcom pierwszego piętra powietrznego. Jak wiadomo ptaki te nie wznoszą się zbyt wysoko w górę, gdzie czyha jastrząb czy pustułka, a raczej trzymają się bliżej koron drzew, ze szczególnym uwzględnieniem akacji i wierzb, głogów i jesionów. Widuje się je jak trzepocząc gwałtownie skrzydłami przelatują z gałęzi na gałąź albo zmieniają sektory żerowania w parkach, miejskich zaroślach i na cmentarzach. Kiedyś było ich znacznie mniej, bo dopiero w dwudziestym wieku rozwijała się gwałtowna ekspansja tego ptaka, zamieszkującego pierwotnie południową Azję. Trudno uwierzyć, że po raz pierwszy w Europie zauważono go w 1835 roku w Bułgarii (Płowdiw), a na nasz kontynent przywieźli ją prawdopodobnie osmańscy najeźdźcy, kolonizujący kraje arabskie i zapuszczający się daleko na południe Azji. Można powiedzieć, że gołąb ten wziął przykład od Turków i zaczął zasiedlać coraz większe tereny w Europie, szybko docierając do krajów jej zachodniego skraju, leżących nad Atlantykiem i morzami łączącymi się z nim. Obecnie widywana jest też w Skandynawii, Iraku i Izraelu, a nawet wyspowo na Półwyspie Iberyjskim i w Maroku. Ptaki te znajdują wiele pożywienia przy siedzibach ludzkich, szczególnie w ogrodach i na podmiejskich polach, a przy tym rozmnażają się nawet kilka razy do roku i powiększają swoją mnogość w postępie geometrycznym. Prawdziwym spektaklem ornitologicznym jest gromadzenie się synogarlic na drzewach podczas wielkich mrozów – śpią wtedy wspólnie na wyniosłych dębach, platanach czy osikach i przypominają kupki przybrudzonego śniegu. Ptaki te mają na sino-różowym upierzeniu czarny pasek, nazywany sierpem, a ich oczy są wyraziście czerwone, z lekkim nalotem żółcieni. Za pohukiwanie, które towarzyszyło mojemu dorastaniu, odpowiedzialne są samce, które w ten sposób przywołują samice lub informują otoczenie o stanie zagrożenia ze strony intruzów. Choć w Polsce sierpówek jest tak wiele, otoczono je ścisłą ochroną gatunkową i nieomal codziennie możemy zaobserwować ich wspaniałe przeloty, gwałtowne wznoszenie się na gałęzie lub zawisanie na drutach trakcyjnych. Słyszymy też ich gruchanie i nieustanne pohukiwanie, a zdarza się, że pojedyncze osobniki zlatują na trawniki i nie zwracając większej uwagi na ludzi, żerują na nich. Niezwykła smukłość sylwetki i walorowe, delikatne umaszczenie piór powodują, że synogarlice należą do jednych z najurodziwszych polskich mieszkańców przestworzy.
PTASIOŚĆ
2015/04/06 @ 17:32 (Natura, Ptaki, Sztuka)
Świat ptaków jest tak oryginalny i piękny, że jego studiowanie i stopniowe poznawanie zapiera dech w piersiach, odsłania przestrzenie, o których prawie nikt nie ma pojęcia. To jest rzeczywistość nacechowana śmiercią w takim samym stopniu jak spektrum ludzkie, w którym zabijanie zwierząt uwarunkowane jest ciągłością istnienia i określonymi wymogami organizmów, potrzebujących żelaza z mięsa, skór na okrycia i buty czy zastępczego mleka na początku egzystencji. Ptaki także zabijają dla przetrwania i daleko idące specjalizacje drapieżców mają swoje umotywowanie w występowaniu określonych gatunków, trasach przelotów i miejsc gniazdowania. Skrzydlate stworzenia, żywiące się owocami czy ziarnami, też pochłaniają jakieś cząstki materii i przetwarzają je na energię, w czym naśladują owady, gryzonie, ssaki. Nie ma w naszym świecie takich stworzeń, które utrzymałyby się w trudnych warunkach bez przetwarzania dóbr natury, a człowiek jest chyba najbardziej rozwiniętym drapieżcą, który zinstytucjonalizował zabijanie w rzeźniach, zawłaszczył świat roślinny i mineralny, zminimalizował też wymowę nieustannego podkradania, na przykład jajek lub mleka. Opisując świat ptasi, równoległy do ludzkiego, musimy z konieczności oddalić jego krwiożerczość i nieustanne polowania, tak jak robimy to w naszym życiu, chętnie spożywając szynkę lub nabiał, zjadając na śniadanie jajecznicę i pijąc kakao. Jeśli to uczynimy, skupić się będziemy mogli na cechach wyjątkowych skrzydlatych tworów natury, a szczególnie na pięknie lotu, który stał się jedynie ich domeną. Zdarzają się w przyrodzie także jaszczurki z błoną pławną pomiędzy łapami, które skacząc z gałęzi na gałąź potrafią szybować w powietrzu, obserwuje się ryby wyskakujące ponad powierzchnię wody i wykorzystujące przez chwilę płetwy jak skrzydła, polatują też motyle i inne owady, ale tylko ptaki potrafią latać bez ograniczeń, unosząc się na ogromne wysokości, szybując daleko w przestrzeni, przelatując między gałęziami drzew, przysiadając na kamieniach i pagórkach, a potem znowu szybko zrywając się w powietrze. Ich pneumatyczne kości, drobne ciała, a nade wszystko ogromne przestrzenie skrzydeł, umożliwiają unoszenie się w górę, zawisanie i szybkie lądowanie w wybranym miejscu. Odwieczne marzenie człowieka o locie było zawsze tęsknotą za zwinnością i lekkością wilgi, orła, pelikana czy sikorki bogatki, a pierwsze „statki powietrzne” jako żywo naśladowały konstrukcję opierzonych skrzydeł. Widać to na rysunkach lotni Leonarda da Vinci i na planach pierwszych „samolotów” Wilbura i Orville’a Wrightów – obecnie też w najnowocześniejszych statkach powietrznych wraca się do porzuconych kiedyś „usprawnień”, zaobserwowanych w świecie ptasim.
Ptasiość ma wiele zmiennych wymiarów i uświadamiamy to sobie, gdy obserwujemy na przykład wielotysięczne stada szpaków, tworzące w przestrzeni niesamowite konfiguracje, zmieniające się i mieniące w dali jak ogromna płachta, powiewająca na wietrze czarna, oniryczna flaga. Albo gdy kontemplujemy tysiące gawronów, kawek krążących nad miastami, przysiadających na dachach wysokich domów, kłębiących się w jednym miejscu jak żywa masa, wydająca z siebie charakterystyczne krakania, piski i chroboty. Ta mnogość i wielorakość stworów latających stała się punktem wyjścia dla specjalnie stylizowanych obrazów Tiffany Bozic, młodej artystki, mieszkającej w San Francisco w Kalifornii. Maluje ona na swój własny sposób naturę, wykorzystując farby akrylowe i nakładając je najczęściej na lite klonowe deski. Wychowała się na farmie w Arkansas, gdzie obserwowała ogromną różnorodność świata zwierzęcego, ze szczególnym uwzględnieniem ptaków. Ameryka jest prawdziwym rajem dla ornitologa i na każdym niemal kroku natknąć się można na ciekawe gatunki, niezwykle barwne, rozkrzyczane i dające się podejść bardzo blisko. Szczególnie interesujące pod tym względem są krainy tropikalne, a do takich należy przez dużą część roku Kalifornia, do której przylatuje wiele przepięknych skrzydlatych stworów z Ameryki Środkowej i Południowej. Artystka jako swojego mistrza wymienia słynnego amerykańskiego ornitologa i rysownika Johna Jamesa Audubona, a także niemieckiego biologa Ernsta Haeckela, twórcę monizmu i pierwszego drzewa rodowego żywych organizmów. Jeśli do tego dodamy liczne podróże do najpiękniejszych zakątków świata, studia nad gatunkami w California Academy of Sciences w San Francisco, a także szerokie zainteresowania naturą i niezwykły talent malarski, to otrzymamy osobowość, która prędzej czy później eksplodować musiała wspaniałymi dziełami. Każde pióro, każdy dziób czy pazur, namalowane przez tę artystkę, mają określoną wartość mimetyczną, ale też otwierają obszary metaforyczne, inicjują symbolikę przepastnych głębin istnienia. W kraju, w którym młodzież dorasta z atlasami przyrody Rogera Tory’ego Petersona w ręku i może ciągle weryfikować znakomite przedstawienia ze zwierzętami pojawiającymi się w pobliżu domów, często pojawiają się młodzi ludzie ukierunkowani na wnikliwe studiowanie natury. Dodatkowe znaczenie ma tutaj też przestrzeń kalifornijska, w której wiele zwierząt, i szczególnie ptaków ma charakter endemiczny, a podobne gatunki, znane z innych części Ameryki, bywają barwniejsze i liczniejsze. Prawdziwy ptasi festiwal zaczyna się jesienią, kiedy to gatunki północne – często tak barwne jak Painted Banting (Passerina ciris) przelatują na zimowiska na południu, w Meksyku, Panamie i Ameryce Południowej, zatrzymując się etapowo w cieplejszych stanach USA.
Ornitologiczne obrazy Tiffany Bozic – jak zostało wyżej powiedziane – są udanymi studiami natury, ale specyficznie upozowanymi, otwierającymi się na interpretację metaforyczną i symboliczną. To nawiązania do konkretnych gatunków, najczęściej amerykańskich, z uwzględnieniem ich specyfiki i bogatej kolorystyki, a przy tym prace te są pulsującymi wizjami, wydobytymi z głębin snu i marzenia, swoiście upozowanymi. Wart podkreślenia jest tutaj element delikatności i zwiewności, a przy tym celowo zastosowanych kryptocytatów z naiwnego malarstwa Celnika Rousseau. Akryle stawiają określone wymagania przed twórcą, nie dają się rozcierać jak oleje, ale za to tworzą płaszczyzny idealnie gładkie, jakby powleczone plastikiem, co można dowolnie wzmacniać przez zastosowanie odpowiednich werniksów. To praca iście benedyktyńska, wymagająca ogromnej cierpliwości i długich przedziałów czasowych, bo nakładane warstwy, przed kolejnymi operacjami, muszą porządnie wyschnąć. Namalowanie piór, sierści zwierząt czy delikatnych nerwów lub żył wymaga nie lada maestrii i w tym amerykańska artystka jest bardzo dobra. Naturalną cechą farb akrylowych jest ich nieznaczne przyciemnienie i w tym przypadku znajduje ono uzasadnienie w lekkiej baśniowości, w zwiewności i umowności prezentowanych ptaków. Swoje znaczenie ma też owo wyrwanie z kontekstu naturalnego, akcentowane brakiem teł, zastępowanych naturalnym rysunkiem słoi klonowego drewna. Taki zabieg dodatkowo zawiesza ptaki w przestrzeni i imituje lotność, przydaje lekkości i każe doszukiwać się w przedstawieniach jakichś głębszych treści. Zapewne chodzi tu artystce o podkreślenie znaczenia chwili w obserwacji natury, owego błyskotliwego zauważenia, które każe potem w specjalny sposób komponować kolejne obrazy. To jakby zauroczenie i jasność widzenia dziecka, które staje oniemiałe w obliczu przysiadającego na gałęzi kardynała, Indigo Banting albo tanagry, to radość małego chłopca, który zauważył w krzakach wilgę, dudka albo ptaka o indiańskiej nazwie Towhee. Przesunięcie ku fantazji i twórczej metamorfozie jest znaczące na wielu deskach, a czasem przeradza się w nową kompozycję znaczeniową, gdzie znane z przyrody kształty przeobrażają się, tajemniczo mutują i nabierają nowych cech semantycznych.
Warto zatrzymać się też na chwilę nad strukturą kompozycji artystki, które często tworzą rodzaj naturalnego kolażu, w którym ogromną rolę odgrywa mnogość ptasich bytów. Tak jest w przypadku multiplikowanych sów i kolibrów, ustawianych obok siebie mandarynek czy amerykańskich dzięciołów, ale dochodzi też do poszerzania penetracji o owady, ryby, gryzonie czy ssaki. Tak subtelne kompozycje stają się rodzajem haftu przyrodniczego, w którym poszczególne ptaki i inne twory stają się cząstkami, dającymi się dowolnie przesuwać i zamieniać. Wspomniana wyżej ptasiość staje się rodzajem wielkiego, ciągnącego się przez wieki pytania o naturę rzeczywistości w której żyjemy i którą staramy się uważnie analizować. Podczas wyprawy do Papui Nowej Gwinei Bozic odkryła wielowymiarowość bytów egzystujących w dżungli, ze szczególnym uwzględnieniem rajskich ptaków. Potem odzwierciedliła ich wspaniałe pióra na wielu swoich deskach klonowych, a ich ornamentalność wykorzystała wielokrotnie w grafice. Za każdym razem stwarzała jednak w swoich pracach sytuację graniczną, zachęcając odbiorców do twórczej interpretacji przedstawionych kompozycji. W młodości była czytelniczką książek Davida Attenborough, oglądała z zapartym tchem nakręcone przez niego filmy i zapamiętała z tamtego okresu rodzaj „rozpalenia”, żarliwego zaangażowania się w tego rodzaju prezentacje natury. Teraz z takim samym żarem ma do czynienia podczas malowania – stara się wydobywać z nicości kompozycje niespotykanie piękne, zwiewne i przesuwające się ku organicznej metaforyce. To są pytania zadawane najpierw sobie, potem swoim mistrzom, a na koniec tym, którzy jej obrazy oglądają i analizują, znajdując w nich treści, o których nawet nie śniła. To jest sztuka bardzo dekoracyjna i od samego początku wzbudzająca wielkie zainteresowanie marszandów, zarządców galerii i tych, którzy pragną urządzić wyjątkowo swoje mieszkania czy domy. Tego rodzaju wprowadzenie natury do przestrzeni życiowej ma w sobie wiele z obcowania z prawdziwymi zwierzętami i jakby dodatkowo podkreśla ich wagę w naszym życiu. To, co dla wielu jest tylko ozdobnikiem, nagłym zdziwieniem i zaskoczeniem, może stać się cząstką mądrej egzystencji, życia ukierunkowanego na poznawanie i cieszenie się z różnorodności naszego świata. W ostatnich latach obserwujemy przesunięcie się akcentów w tym malarstwie, od realistyczno-baśniowych odwzorowań i prawdziwych popisów możliwości malarskich, artystka przechodzi powoli ku surrealistycznym kreacjom, w których ważną rolę odgrywa wnętrze organizmu. W tym celu dokonuje przecięć pionowych lub poziomych poszczególnych ciał i ukazuje strukturę podskórną, z plątaniną nerwów, żył i kości. Trudno powiedzieć w jakim kierunku rozwinie się ta sztuka, ale nie ulega wątpliwości, że jest dojrzałą, niemal filozoficzną, a przy tym jakże inspirującą propozycją odczytania naszego odwiecznego zakorzenienia w naturze.