RADOŚNIE TLĄCE SIĘ OGNIE NOWOCZESNOŚCI

Gdy mam gorszy dzień, albo smutek napływa nie wiadomo skąd, czytam dla rozweselenia wstępniaki Marka Maciejewskiego, publikowane w bydgoskim periodyku „Fabularie”. Poznałem tego dziwnego jegomościa w jednym z tutejszych klubów, gdzie wspaniałomyślny szef dawał mu trochę zarobić podczas imprez kulturalnych. Gdy prowadziłem tam jakieś spotkania lub miałem wykład, młodzian ów przynosił mi z namaszczeniem mikrofony i podłączał niezbędne kable. Dopiero później dowiedziałem się, że miał ku temu jakieś predyspozycje, bo gra na gitarze elektrycznej w jednym z zespołów. Kolega opowiadał mi też, że widział go w kombinezonie robotnika, gdy przed bydgoskim Jedynakiem wykonywał prace ziemne, ale przecież żadna praca nie hańbi, a ja mam wielki szacunek do ludzi z gitarą, łopatą lub kilofem w dłoni. Gorzej jest, gdy mamy do czynienia z szachrajstwem „intelektualnym”, gdy na przykład taki gość jak Maciejewski nie wiadomo dlaczego zostaje redaktorem naczelnym jakiegoś periodyku, który wchodzi na rynek z hukiem, tzn. z histerycznymi atakami na twórców kultury i nudnymi już, bo powtarzanymi bez końca zaśpiewami M. Tabaczyńskiego: Są okresy spokoju i okresy wzmożenia. Wzmożenia, które często nazywa się moralnym. Błędnie. W istocie to wzmożenie politycznego chamstwa, ideologizacji kultury, wzrost brutalności życia społecznego i politycznego, smutne osłabienie demokracji. Czym się owo wzmożenie objawia? Atakami na homoseksualizm. Tak jednostronnie analizuje nasz skomplikowany świat autor kilku książek, którego można by podejrzewać o jakąś logikę w wypowiedziach, ale przecież jego genderowe zacietrzewienie na to nie pozwala i wciąż zapomina, że jest owocem heteroseksualnego związku kobiety i mężczyzny. Jakaż to sprytna manipulacja – przeciwstawienie ustroju społecznego upodobaniom erotycznym – jakaż demagogiczna teza: osłabienie demokracji przez ataki na homoseksualizm. Na analizy „eseistyki płciowej” Tabaczyńskiego przyjdzie jeszcze czas, na razie jednak skupmy się na absurdalnych wstępniakach Maciejewskiego.

Zaczyna już w pierwszym numerze wskazanych wyżej „Fabularii”, choć nie czuje się jeszcze zbyt pewnie i ucieka się do wolty iście kuriozalnej – pisze do siebie maila i sam sobie odpowiada: Ok, zanim zaczniemy cokolwiek robić, wyjaśnijmy sobie o co chodzi z tymi „Fabulariami”? Co to za bonus do rzeczywistości? Otwarta na krytykę trybuna nieskrępowanej wypowiedzi? Nacechowane mową otwartości dłuższe lub krótsze opowieści? A może nie do zaspokojenia głód wiedzy? Czy też zwykła ciekawość? Tak zaczyna nasz redaktor naczelny jako producent kawałków rozweselających, popisując się dezynwolturą językową i stylistyczną, tak zadaje sam sobie żenujące pytania, którymi chce stworzyć wrażenie niezwykłej „fachowości” redaktorskiej. Niestety, grafomańska odpowiedź nie pozostawia złudzeń z kim mamy do czynienia i jaka jest kultura literacka tego pana: „Fabularie” przecież nie mogą być jedynie dobrze wypolerowaną soczewką teraźniejszości, przez którą widać jak jest. Gdzie obok kilku minutowych facebookowych karier czy ekscytujących eksplozji supernowych zwycięzców kolejnych edycji tv show, wabiąc nieznanym, radośnie tlą się ognie nowoczesności. „Dobrze wypolerowana soczewka teraźniejszości”, „ekscytujące eksplozje supernowych zwycięzców” i „radośnie tlące się ognie nowoczesności” – tak zaczyna nasz heros, dodając, że odczuwalny powiew świeżości nie pochodzi jedynie od zapachu drukarskiej farby. Niestety, lektura kolejnych woluminów periodyku przynosi same rozczarowania i zapewne zszywki te uznać można za jeden z największych przejawów prasowego eklektyzmu ostatnich lat, mydła i powidła, esejów Tabaczyńskiego o ulubionej opcji seksualnej, histerycznych zapewnień Sałdeckiej o własnej wielkości, dziwacznych tekstów Karnowskiego, nader często na poziomie wskazanych wyżej „metafor” Maciejewskiego.

Głupkowatość wstępniaków redaktora naczelnego świadczy o jego kulturze pisarskiej, jeśli w ogóle można tutaj mówić choćby o ocieraniu się o pisanie. Wielokrotnie miałem do czynienia z takim „stylem” w szkołach, w których pracowałem i w Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego. Sprawdzając prace uczniów i kandydatów na studia, od razu wiedziałem z kim mam przyjemność, bo stylistyki nie można się nauczyć z roku na rok. Stylistą zostaje się poprzez lektury wielu książek i utrwalanie w ten sposób modelu polskiego języka literackiego, przez owo „wgrywanie” do mózgu zasad następstwa zdań, zauważanie opozycji treściowych i sensu wyrazów. Imitator, który mało czyta i niewiele rozumie z języka literackiego będzie tworzył pseudobarokowe konstrukcje, w których jak w lustrze widać będzie jego dezynwoltury: Emocje najchętniej gromadzą się w miejscach pęknięć. Pilnują otwartych ran. W takich warunkach niewinne rozłożenie ramion oznacza gotowość do lotu albo zaproszenie. Tak czy inaczej nieprzeparta chęć, czy wręcz konieczność, ciągłego uzewnętrzniania jest czystym pragnieniem wolności. Tworzy miejsca startowe, przestrzenie, sceny. Czasem przyjmuje konkretną formę sztuki. Dzięki temu może dryfować po nieznanych obszarach, stale poszerzając horyzonty. Takie poszukiwania, kierowane własną intuicją, stają się niekiedy uosobieniem zbiorowych przeczuć. Ta sama chęć, owa konieczność, potrzebuje ciągłego wyrażania się, potrzebuje wyobraźni i talentu, potrzebuje sceny. Przestrzeni z pogranicza stanów, z której do rzeczywistości wyciekają raz po raz strużki światła, rozjaśniając rzeczy i sprawy. Tam skupiają się i tłoczą wszystkie języki, każda sztuka. Wtedy wzrasta napięcie i pocą się ręce. Pojawiają się obawy, niepokoje i wzruszenia. Maciejewski nie widzi rozchwiania sensów w swoich tekstach i tworzy okropieństwa językowe na miarę klasyków „gatunku”. Tak, emocje pilnują otwartych ran, niewinne rozłożenie ramion oznacza gotowość do lotu albo zaproszenie, tak nieprzeparta chęć, czy wręcz konieczność, ciągłego uzewnętrzniania jest czystym pragnieniem wolności, tak wzrasta napięcie i pocą się ręce. Pojawiają się obawy, niepokoje i wzruszenia.  Aż strach cytować te nielogiczne brednie, mające podkreślić fachowość naszego redaktora, tudzież gitarzysty-intelektualisty.

Zwykle jest tak, że w periodykach piszą wstępniaki członkowie redakcji, którzy posiedli umiejętność kontrapunktowania i nawiązywania do treści kolejnego woluminu. Jeśli wstępniak jest głupkowaty, to ta głupkowatość przechodzi na treść numeru i naraża na niezręczność autorów opublikowanych tekstów. Szczególne niebezpieczeństwo rodzi się, gdy redakcja pragnie nagłośnić jakiegoś twórcę i podkreślić jego wielką wagę dla kultury polskiej. Na takiej zasadzie pojawił się w jednej z zszywek Marek Bieńczyk, nasz etatowy melancholik literacki, którego miałem nieszczęście poznać osobiście w Uniwersytecie Gdańskim, gdzie powołany jako znawca przedmiotu, pozwolił na ewokowanie nieprawdziwych treści na temat mojego dorobku. Cóż, tak czasem bywa, ale jego eseje mają swoją wartość i publiczne wypowiedzi też bywają sensowne, ale w połączeniu z głupkowatością wstępniaków Maciejewskiego stają się zabawnym przyczynkiem do wygłupów „pseudo redaktorskich”. No bo jak brać na poważnie wypowiedzi kolejnych kanonizowanych postaci naszej kultury, gdy tuż przy nich „naczelny” pisze tak: …współczesna akulturacja nie ma nic wspólnego z przeobrażaniem się wzorców kulturowych, której końcowym efektem powinna być unifikacja. Uniwersalny system relacji społecznych oparty na szacunku i zrozumieniu. A ponoć dzieje się tak, gdy …kultura wędrująca jest niechciana. Swoje korzenie trzyma w zaciśniętych dłoniach.  Ot, fascynujące makabry pojawiają się w głowie Maciejewskiego, który nawet kulturę pojmuje jako monstrum trzymające coś w swoich łapach, niczym czarne charaktery z bajek opowiadanych niegrzecznym dzieciom. Autor w jednym ze swoich gadanek zdradza jak to zdziecinniał odwiedzając swoją babcię: Pewnego jesiennego popołudnia, na wyłożonej ceratą babcinej ławie czekało na mnie mięso. Nabrzmiały oburzeniem, nagle zatęskniłem za zapachem jej rąk i zdziecinniałem. W jednej chwili zrozumiałem, że gdybym nie zjadł tych kilku klopsików, ugniecionych powykręcanymi od reumatyzmu, bólu i wojen palcami, zrobionych specjalnie na przyjście ukochanego wnuczka, byłbym największym gnojkiem na ziemi. I znowu nie wiedziałem w czym tkwi tajemnica życia. Może takie opowiastki z życia Maciejewskiego lepiej nadawałyby się na wstępniaki, ale przecież wszechobecne błędy stylistyczne nie pozwalają traktować ich poważnie. Paradoksalnie głupkowatość zapisków redaktora naczelnego uratowała go przed procesem sądowym, gdy dwukrotnie pozwolił sobie na zamieszczenie ataków na mnie, autorstwa swojego najbliższego kolesia i promotora. Początkowo chciałem oskarżyć go o zniesławienia, ale koniec końców uznałem, że absurdy i kłamstwa pojawiające w napaściach tracą swoją moc w konfrontacji ze wstępnymi zaśpiewami Maciejewskiego. Tak jak deformują one kształt materiałów pojawiających się w „Fabulariach”, tak zdeformowały też kłamstwa i przeinaczenia przypisywane mojej działalności i osobie. Ryknąłem zatem śmiechem i napaści z „Fabularii” umieściłem we własnym archiwum głupot wypisywanych wcześniej na mój temat. Przynajmniej tutaj gitarzysta-naczelny Maciejewski urósł i znalazł się obok różnorakich, wielkich a garbatych napastników.

KSIĄŻKI ABSURDALNE (1)

Żadne wydawnictwo ostatnich lat nie nadaje się tak dobrze, by zainicjować w moim dzienniku cykl omówień „książek absurdalnych”. Pisałem już wcześniej, że Addenda Krzysztofa Myszkowskiego obrazuje jego bezdech twórczy i brak energii narracyjnej. Widać to już było w tekstach prozatorskich albo streszczeniach, które umieszczał w dziale recenzji „Kwartalnika Artystycznego”, ale tutaj mamy do czynienia z zadęciem totalnym, bo przecież należy te zapiski odbierać jako drogocenne szczątki myśli i działań redaktora. Jeśli byłyby to cudownie odnalezione zdania, wyrazy, cząstki Szekspira, Kafki, Dostojewskiego, to miałoby to jakiś sens, a tu mamy jednozdaniowe „bazgroły”, które czytelnik ma uznać za szczególne, syntetyczne wskazania i komentarze. Na przykład takie: Pełnia księżyca. Rój ruin i ich rytm. Auta, skutery, motory, autokary. Drzewa, mury, błękit. Widok do środka i na zewnątrz, na Miasto. Rozproszeni, w ścisku, w swoim porządku. Rogi i moc Mojżesza. Skalne nory Etrusków. Można by mnożyć te „zapiski”, bo cykl liczy już ponad czterdzieści części, a nasz pisarz zapewne będzie dalej obrazował swoje bezdechy, zagapienia i „komentarze” do rzeczywistości, w której bywał i bywa. Niestety, choćby nie wiadomo jakimi wielkimi twórcami Myszkowski obudowywałby swoje pisanie, zawsze widać będzie wyrazisty rozdział pomiędzy nim i nimi, a takie określenia jak nory Etrusków, będą obrazowały kim jest naprawdę, jako autor i komentator sztuki. Może to chociaż jeden wartościowy regionalizm w rozdętym do granic możliwości dziele pt. „Kwartalnik Artystyczny”… A przecież wszyscy razem należymy tylko do literatury polskiej, gdzieś między Słowakami, Czechami, Bułgarami, Chorwatami i Serbami i nic nie da się zrobić w zakresie promocji i ekspandacji ogólnoświatowej, jeśli pisarz nie pisze po angielsku, francusku albo niemiecku… Sytuacja komplikuje się jeszcze, gdy polski autor wlewa do swoich utworów treści religijne i biblijne, tak niezrozumiałe dla współczesnych pisarzy i intelektualistów światowych. To jeszcze jedno dziedzictwo naszej literatury romantycznej, zauroczeń tandetnie pojmowanym Bogiem i ludyczną religijnością, eschatologicznych lęków Miłosza, tak kompletnie zanegowanych i wydrwionych teraz przez przyznanie Nagrody Nobla Oldze Tokarczuk.

Można zrozumieć założenie Myszkowskiego i jego chęć ocalenia pojedynczych myśli, jakichś chwilowych zauroczeń i zagapień, ale trzystustronicowy zbiór takich detali powinien mieć jakieś szersze uzasadnienie. Auror wolał okazać pogardę czytelnikowi i niczego nie wyjaśnił, nie opatrzył swojego „dzieła” wstępem ani posłowiem, a jedynie zawierzył potędze swojego słowa, zaczynając od enigmatycznego wskazania: Do celu, w stronę światła. To ma być owa otwierająca się głębia, w której autor będzie penetrować tajemne przestrzenie i wskazywać czytelnikowi nieuświadamiane rozświetlenia. Niestety, już kolejny zapisek wskazuje na to, iż odkrycia Myszkowskiego przywiązane są do jego, jakże powierzchownego postrzegania istnienia pośmiertnego: W dniu Wszystkich Świętych, nad grobem, słuchanie słabo słyszanej mszy. Zamazujące się obłoki, zapadający zmierzch. W tym szumie czuwanie i oczekiwanie. Złączony z nimi trwam z wierną pamięcią i niepamięcią, wdzięcznością i niewdzięcznością, powiązany więzami krwi i miłością, węzłami wiary, modlitwy, nadziei. Już tutaj absurdalność tych zapisków jawi się w pełnej krasie, a autor ukazuje siebie w tandetnej oprawie zmierzchającego słońca, zamazujących się obłoków, ledwie słyszalnej mszy, zderzanych naiwnie z kontrapunktowymi określeniami: pamięci i niepamięci, wdzięczności i niewdzięczności, dodatkowo komicznie powiązanych z nim więzami krwi, miłością, węzłami wiary, modlitwy, nadziei. Autor chciał od razu otworzyć przed czytelnikiem głębie, a zamanifestował tylko swoje zagubienie w świecie, tudzież – charakterystyczną dla niego – tendencję do mnożenia sensów w gęstwinach bezsensu. Absurdalność może być kołem zamachowym wielkiej literatury i wskazać tutaj byśmy mogli wiele takich realizacji pisarskich, począwszy od Boskiej komedii Dantego, poprzez Fausta Goethego, a dalej przez prozę eksperymentalną nurtu nouveau roman, dzieła Becketta, a skończywszy na dramatach Witkacego i wierszach Mirona Białoszewskiego, ale w przypadku Myszkowskiego nie ma ona żadnego umotywowania, jest ewokacją pustki myślowej, podpieranej raz po raz geograficznymi, biograficznymi lub nawet kulinarnymi wtrętami: Przysmaki, które pamiętam z dzieciństwa: czernina, grochówka z gotowanym boczkiem i ziemniaki w mundurkach, krupnik, rosół, zupa pomidorowa z kluskami lub łazankami, kartoflanka z cebulą i skwarkami, kołduny w rosole, chłodnik z jajkiem na twardo, zupa nic z kulami ubitego białka, surówki i konfitury z wiśni, gruszek, żurawin i borówek, owinięte nitkami zrazy, gołąbki, kiszone ogórki, pyzy nadziewane mięsem lub grzybami, pierogi z czarnymi jagodami lub wiśniami, babka ziemniaczana i placki ze śmietaną i cukrem, omlety z cukrem pudrem lub konfiturami, pieczone jabłka, budynie z rodzynkami, orzechami włoskimi i sokiem owocowym, kisiele z mlekiem, drożdżowe ciasta, kompot z truskawek i musujący kwasek z drożdży. Gdyby autor wplótł tego typu wyliczanki do prozy fabularnej czy eksperymentalnej, może osiągnąłby efekt artystyczny, ale tutaj, w tym mrowiu innych przywołań, zagęszcza tylko – skorzystajmy z jego retoryki –zupę nic; nie do zjedzenia.

Problem Myszkowskiego polega na tym, że panicznie chciałby stworzyć coś oryginalnego, jakieś dzieło, którym mógłby dorównać  największym pisarzom, ale niestety doskonale zdaje sobie sprawę z tego kim jest i jakie są jego możliwości kreacyjne: To samo i tak samo, w kółko. Potwierdzając swoją pisarską nijakość, nie zapomina zabezpieczyć się i ustawić w długim ciągu tych, którzy niczego nie osiągnęli: Widzę swoją mizerię i mizerię innych, ale nie mnie siebie sądzić, tym bardziej innych. Kabotynizm tego stwierdzenia ujawnia się w pełnej krasie, gdy czyta się notę krytyczną Stefana Chwina, zamieszczoną na okładce książki, będącą potwierdzeniem, że mamy do czynienia z zapiskami geniusza: Proza Krzysztofa Myszkowskiego łączy głębokie obserwacje psychologiczne z problematyką filozoficzną w sposób oryginalny, jakiego nie dostrzeżemy u innych pisarzy. Daleki od chaosu życia publicznego, Krzysztof Myszkowski skupia swoją twórczość wokół tematów najważniejszych, podstawowych, takich jak doświadczenie estetyczne świata i doświadczenie religijne, a raczej ich wielorakie, fascynujące związki.  Trudno dociec dlaczego znany pisarz, autor niezwykle fachowego wstępu do Konrada Wallenroda w ramach Biblioteki Narodowej, podjął się próby rehabilitacji zapisków kolegi, który często publikuje jego teksty w „Kwartalniku Artystycznym”. Chyba tylko owa częsta obecność Chwina w tym periodyku może być tropem swoistego zaśnięcia dociekliwego krytyka, który ucieka się do iście karkołomnych wolt myślowych: Jego najnowsza książka, „Addenda”, publikowana we fragmentach w „Kwartalniku Artystycznym”, przyjmowanych z uznaniem przez czytelników, jest kolejnym osiągnięciem literackim zasługującym na baczna uwagę. To niespotykane w polskiej literaturze połączenie głębokości myśli z maksymalną lapidarnością zapisu. Stworzył formę własną, w której poetyka szczególnego rodzaju aforyzmu, czy raczej starannie skomponowanej serii aforyzmów, pozwala na zapis doświadczeń i wzruszeń filozoficznych, połączony z kontemplacją tajemniczego piękna świata, które w jego twórczości objawia się jako znak Bożej Obecności, w niepojęty dla nas sposób utajonej w rzeczach, miastach, krajobrazach. Zaiste musi Chwinowi zależeć na publikacjach w periodyku Myszkowskiego, skoro ucieka się do tego rodzaju określeń, a przy tym będąc profesorem UG, neguje osiągnięcia literatury polskiej i wynosi marną pisaninę do rangi największych dzieł naszego pisarstwa. Jakby nie było Leca, jakby nie istniały aforyzmy Miłosza, jakby Stachura nie stworzył swoich książek drobinkowych, jakby wreszcie nie istniały najważniejsze polskie realizacje diarystyczne (Gombrowicz, Tyrmand, Dąbrowska). Oczywiście Chwin zdaje sobie sprawę z tego, ze nadużywa cierpliwości czytelnika, tworzy więc nową konstrukcję, która nijak się ma do rzeczywistego kształtu absurdalnego dzieła Myszkowskiego: „Addenda” są nie tylko statycznym zapisem konstatacji teologiczno-filozoficznych. Są też nowego typu formą autobiograficzną, którą należałoby określić jako dziennik aforystyczny. Trudno pojąć jak Chwin mógł dopatrzyć się elementów syntetycznych w prozaicznych „kawałkach” Myszkowskiego, a tym bardziej uznać je za rodzaj dziennika aforystycznego, wszak jest to zbiór rozklekotanych zapisków od Sasa do Lasa. Wątpliwe jest też owo przyjmowanie tych drobinek z uznaniem przez czytelników, skoro książka nie przebiła się przez żadne ogólnopolskie sito konkursowe, a poległa nawet w lokalnych zawodach o tytuł książki roku – Strzała Łuczniczki.

Paradoksalnie największa siła zbioru pisanek Myszkowskiego tkwi w ich absurdalności, w rozdętym  do granic zarozumialstwie myślowym i chęci oszukania czytelnika. Podobną tendencję zaobserwować mogliśmy w dzienniku Jerzego Andrzejewskiego, publikowanym swego czasu w tygodniku „Literatura”, a który Czesław Miłosz w liście do Zygmunta Hertza określił jako „jakieś siusiu”… Tam też mieliśmy do czynienia z próbą wmówienia czytelnikowi, że podejmowane tematy są ważne i są rodzajem gry z czytelnikiem i cenzurą, a tymczasem były po prostu zwykłym „siusiu”. Bardzo podoba mi się to określenie Miłosza i projektuję je na chaotyczne zapiski Myszkowskiego, określane przez autora Hanemanna jako przejaw literackiego talentu i filozoficznej przenikliwości. Ot takiej: Ciągle coś się kończy i coś się zaczyna. Pod jednym i pod drugim można by dopisać długą listę imion, spraw, myśli i uczuć. Ta pierwsza byłaby o wiele dłuższa, albo takiej: nawet gdy idzie się przez pustki, to to nie są pustki. Szkoda, że autor nie uratował swojej książki i nie postawił na jej absurdalność, zapewne wtedy osiągnąłby efekt artystyczny i wykrzesałby z niej jakąś dziwną energię. Stawiając na jej niezwykłość i podpierając się opinią prof. Chwina, zanegował to, co w gruncie rzeczy w niej jest obrazem jego samego i jego „wielkiej” tajemnicy. I to mogłoby być interesujące, szczególnie w sytuacji kogoś, kto jest cenionym redaktorem, ale nie stworzył książki, która by wprowadziła go  w obręb najznamienitszych realizacji pisarskich przełomu wieków. Myszkowski postawił na absurd nieuświadomiony, gdy zapragnął przedstawić czytelnikowi komiczną książkę jako dzieło  najwyższej powagi. Okrasił wszystko drobinkami wskazującymi, że jest twórcą bywałym w świecie, jak Herbert zauważającym sakralny charakter sztuki włoskiej, francuskiej, kościołów wileńskich. Przywołał też mrowie wielkich humanistów, pisarzy i filozofów w wierze, że skomponował coś wyjątkowego, mającego związek z ich osiągnięciami: Opowieść zestawiona z fragmentów, urywków i pojedynczych zdań. Wewnętrzną ciągłość daje jej ścisły związek z formą i duchem całości. Szkoda, że Myszkowski nie rozumie, że absurdalności nie można pogodzić z powagą, a fragmentaryczność świata twórca musi rzutować na szersze panoramy. Dobrze się jednak stało, że opublikował swój zapiśnik, bo przynajmniej sprowokował piszącego te słowa do podjęcia tematu książkach absurdalnych i zainicjowanie szerszego cyklu.

_______________

Krzysztof Myszkowski, Addenda, Margrafsen, Bydgoszcz 2017, s. 330.

JOANNA SIEDLECKA O SEKRETARZU ANDRZEJEWSKIEGO

Jakiż to bydgoski „inteligentny i kulturalny” student zaopatrywał Andrzejewskiego w alkohol i był jego „kochankiem”? Ciekawa sprawa… Zaczynam drążyć ten temat jako samozwańczy dziennikarz śledczy. Może dowiem się czegoś ciekawego i informację zamieszczę w przygotowywanej książce? I nie będzie to jakieś siusiu…

Zięć Andrzejewskiego informował też o przyjacielu domu – sekretarzu i zarazem kochanku teścia, który u niego pomieszkiwał. Akceptowała go jeszcze żona Andrzejewskiego, wolała, gdy miał stałych i znanych jej partnerów, a nie przygodne męty z „Bristolu”, na jedną noc. Tym bardziej, że sekretarz był inteligentnym, kulturalnym studentem. Pochodził z prowincji, Andrzejewski płacił mu za wynajmowany pokój, popychał zawodowo, pomagał nawiązywać kontakty. I oczywiście z nim pił, do jego głównych obowiązków należało zaopatrywanie Andrzejewskiego w alkohol, raportował zięć. Według niego – to właśnie sekretarz był współautorem żenująco słabych felietonów teścia w „Literaturze” z cyklu „Z dnia na dzień”, pisanych zwykle rano, na kacu, z ogromnym wysiłkiem. Zawsze przy pomocy sekretarza, bez którego w ogóle by nie powstały, powinien być pod nimi podpisany.

„Nasz Jerzy pieprzy niemożebnie w tym strasznym piśmie Literatura – pisał Zygmunt Hertz 9 kwietnia 1976 roku. „Raz, czy dwa czytałem. Jakieś siusiu” – odpowiadał Miłosz.

Joanna Siedlecka, Sekretarz pisał mu felietony? [w:] Biografie odtajnione Z archiwów literackich bezpieki, Poznań 2015, s. 266.

 

TWÓRCZE OŻYWIENIE STEFANA PASTUSZEWSKIEGO

Stefan Pastuszewski zawsze był płodnym literatem, a ostatnio stał się też bardzo aktywnym naukowcem i eseistą, sięgającym po niezwykle interesujące tematy. Wyraziste staje się jteż zadanie, które przed sobą postawił, owo wypełnianie luk w zakresie opisu życia literackiego i kulturalnego ostatnich dziesięcioleci dwudziestego wieku i pierwszych dekad wieku następnego. W roku 2016 ukazała się pierwsza praca w ambitnie zaplanowanym ciągu: Edytorstwo literatury pięknej w latach 1956-1989, będąca syntetycznym przybliżeniem osiągnięć edytorów z naszego miasta, a także analizą złożonych procesów promocji i kształtowania nurtów, lansowania twórców i stowarzyszeń literackich. Pastuszewski posiadł ogromną wiedzę na ten temat, gdyż pracował jako dziennikarz i literat, a nade wszystko był wydawcą, który musiał pokonywać wskazane we wstępie bariery: Wydawca musiał uzyskać zgodę Ministerstwa na wydanie tytułu, z czym wiązał się uzależniony od nakładu przydział papieru, o co też trzeba było się starać oraz zgodę Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Obejście tych barier było niemożliwe, bowiem upaństwowiony przemysł poligraficzny – pod groźbą sankcji – ściśle przestrzegał tych uregulowań. Paradoksalnie, ale za ich sprawą, badanie ruchu wydawniczego po 1948 roku jest ułatwione, gdyż każda wydana książka pozostawiła wyraźny ślad w różnych instytucjach. Czwartą barierą dla ruchu wydawniczego była centralizacja państwowych i spółdzielczych wydawnictw. Regionalizacja, która nastąpiła po okresie stalinowsko-bierutowskim była tylko pozorna, bo i tak finansowanie pozostało centralne. Pastuszewski poświęca temu zjawisku pierwszy rozdział swojej książki, wskazując, że Bydgoszcz znalazła się na granicy wielkich regionów i twórcy z naszego miasta musieli najpierw pukać do drzwi Wydawnictwa Morskiego i Wydawnictwa Poznańskiego, a dopiero w maju 1971 roku utworzono w Bydgoszczy Oddział Wydawnictwa Morskiego. Najpierw kierowała nim Maria Kalota-Szymańska, a potem wieloletni agent SB Czesław Slezák. Autor wskazuje, iż Oddział wydawał głównie książki pisarzy z regionu kujawsko-pomorskiego, około 6-9 tytułów rocznie. Był to precedens w skali kraju, gdyż Oddział był w zasadzie dwuosobową (redaktor + sekretarka) redakcją bez bazy technicznej i administracyjnej. A choć próbowano go dwukrotnie zlikwidować, przetrwał do czasów przemian i dopiero wtedy został przemianowany na wydawnictwo „Pomorze”. Pastuszewski wskazuje, że powstanie tych instytucji przyczyniło się do rozwoju literatury, w czym spore zasługi miał też lokalny Oddział Związku Literatów Polskich. Stał się on retortą, w której kształtowały się takie osobowości literackie jak Władysław Dunarowski, Alfred Kowalkowski, Bogusław Sujkowski, Jan Górec-Rosiński, Andrzej Baszkowski, ważną rolę odgrywały też Koła Młodych i środowiska dziennikarskie. O niezależności nie mogło jednak być mowy i utworzenie Kujawsko-Pomorskiego Towarzystwa Kulturalnego wcale nie poprawiło sytuacji wydawniczej miasta, gdyż we władzach znalazło się sporo radykalnych komunistów. Literatom udawało się jednak negocjować korzystne dla siebie ustalenia i po powstaniu Sekcji Literacko-Odczytowej zaczęto publikować książki lokalnych autorów, a także wspomagać ich honorariami za spotkania autorskie. Pastuszewski zamieszcza sporo fotografii osób związanych z literackim ruchem wydawniczym w Bydgoszczy i przypomina takie osoby jak Wiesław Rogowski, Maria Kowalewska, Zofia Wachowiak, Krzysztof Soliński (jak się okazało Kontakt Operacyjny SB „Pegaz”), Czesław Niedzielski. KPTK było instytucją sterowaną przez PZPR, ale osoby z nią związane znajdowały luki, w których można było lokować książki nieideologiczne, literackie, naukowe, a nawet debiuty młodych autorów. Pastuszewski wskazuje też, że na bazie Związku Literatów polskich rozwijał się pozainstytucjonalny ruch wydawniczy, który owocował nowymi seriami, takimi jak Zbliżenia czy Galeria Poezji. Ożywienie literackie w Bydgoszczy nie umknęło uwadze partyjnych zarządców, którzy dostrzegli w nim elementy pozytywne, ale też i potencjalne zagrożenia. Odpowiedzią było tutaj utworzenie w 1982 roku samodzielnego wydawnictwa „Pomorze” i obstawienie go agentami SB, a także ludźmi z określonego układu pezetperowskiego. Pierwszym Redaktorem Naczelnym został Wiesław Woźniak, a po nim funkcję tę pełnili: Zbigniew Cieśliński, ściągnięty z Torunia Wiesław Krzysztoszek i Ryszard Ziętek. Wydawnictwo było ściśle kontrolowane, a i tak ukazały się w nim książki autorów kontestujących system, co uznać należy za sukces naszego środowiska. Autor wskazuje też błędy, które popełnili zarządcy wydawnictwa, które nie wiedzieć dlaczego zaczęło wydawać wielką literaturę światową. Krzysztof Soliński był wtedy pod przemożnym wpływem Grzegorza Musiała, który namawiał go do publikacji książek swoich przyjaciół, szczególnie translatorów i poetów. Akcje te nie miały większego sensu i oficyna musiała przekształcić się w Spółdzielnię Pracy Wydawców „Pomorze”, która nie radziła sobie na polskim rynku wydawniczym i w końcu została rozwiązana w 1996 roku. Praca Pastuszewskiego wypełnia bolesną lukę w zakresie opracowania życia literackiego Bydgoszczy w latach zakreślonych w tytule, a poprzez swoją bezstronność i dokumentację archiwalną może być traktowana jako popularny zarys naukowy, będący wstępem do dalszych badań.

 

Kolejna książka tego autora pt. Rewolucja, odnowa i ożywienie w bydgoskiej kulturze od sierpnia 1980 do grudnia 1981, oprócz tego, że jest cennym opracowaniem naukowym, ma też charakter iście sensacyjny. Jest to omówienie wielu dziedzin aktywności kulturalnej, takich jak teatr, kabaret, estrada, czasopiśmiennictwo i twórczość literacka, a także sztuki wizualne, krytyka artystyczna i upowszechnianie kultury. A wszystko na tle ożywienia społecznego po Sierpniu 1980 roku, powstaniu „Solidarności” i daleko idących zmianach życia w Polsce. To był prawdziwy szok: Wybuch „Solidarności” zaskoczył społeczeństwo Bydgoszczy, a szczególnie środowisko artystyczne. Wszystko było dotąd poukładane, przeważająca większość postaw wobec rzeczywistości społeczno-politycznej to eskapizm, konformizm i oportunizm. Zarzewia kontestacji, krytyki i buntu tliły się głównie w środowiskach młodych twórców, szczególnie tych, którzy nie byli związani etatowo z instytucjami. Było to bowiem pokolenie bez doświadczeń II wojny światowej i w zasadzie także doświadczenia stalinizmu. Korzystając z „przecieków” z Zachodu pewna część młodych twórców nabierała przekonania, że wolna kultura to taran, który rozbija tyranię. Więź międzypokoleniowa była słaba z uwagi na różne drogi życiowe, a szczególnie oczekiwania jeśli idzie o młodych, którzy narzekali na zastój, stagnację, jak się wtedy mówiło. Miała miejsce wyraźna konkurencja, dotycząca głównie pokolenia, które „ustawiło się” w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku oraz pokolenia pierwszych dwóch dekad po II wojnie światowej. Nie ulega wątpliwości, że monografia Pastuszewskiego jest rodzajem pisania historii na nowo, a przy tym próbą ustalenia jaką rolę w czasie przemian odegrały konkretne osoby bydgoskiej kultury. I tutaj pojawia się ów element sensacyjny, bo autor ujawnia wiele niewygodnych faktów z życia poszczególnych twórców, moderatorów i zarządców, a czyni to zawsze na rozległym tle historyczno-społecznym. Tak jest w przypadku Krzysztofa Solińskiego: Próby nagabywania przez SB były jednak przez przeważającą większość młodych twórców, głownie ze względów moralnych, odrzucane. Nie odmówił jednak wcześniej – jak wynika ze zgromadzonych w IPN dokumentów ewidencyjnych i operacyjnych Służby Bezpieczeństwa – Krzysztof Soliński (1950–2006). 27 maja 1977 roku został on zwerbowany i zarejestrowany pod numerem 16376 jako Kontakt Operacyjny „Pegaz”. Do momentu zdjęcia z ewidencji 12 grudnia 1989 roku współpraca ta musiała być na tyle owocna, że KO „Pegaz” wraz ze swoimi „prowadzącymi”, w ciągu 12 lat co najmniej nominalnej współpracy, wyprodukował dwie „teczki pracy”, które po przeleżeniu przez pewien czas w archiwum (nr archiwalny I-41164), zostały 18 maja 1990 roku zniszczone „we własnym zakresie z uwagi na znikomą wartość operacyjną”. Trudno dzisiaj powiedzieć czy przyczynił się do tego sam agent Soliński, bo przecież szczątkowe dane wskazują, że mącił solidnie w wielu środowiskach, a jego delatorstwo miało na celu przede wszystkim skanalizowanie ruchu młodoliterackiego. Pastuszewski – jakby nie było ofiara donosów KO „Pegaza” – wskazuje też zasługi edytorskie i literackie Solińskiego, które wszakże znacznie tracą na znaczeniu w obliczu odsłanianej drugiej twarzy tego człowieka. Inną postacią uwikłaną w kontakty z SB, a której działalność donosicielską analizuje autor monografii, jest Wiesław Trzeciakowski: Mimo buntowniczych nastrojów społecznych oraz początkowego chaosu władza realizowała swoje dotychczasowe plany sterowania kulturą, w tym za pośrednictwem tajnych służb. W styczniu 1981 roku przy ul. Pomorskiej 5 otworzył swoje podwoje Klub Miłośników Sztuki. Kierownikiem został Wiesław Trzeciakowski (1950 –). Był on od 19 czerwca 1980 roku tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Mercedes” (nr rejestracji 18642). Jego zadaniem było zapewnienie dopływu informacji o stanie zagrożeń występujących w środowisku literackim miasta Bydgoszczy, a w szczególności w odniesieniu do mogących występować działań antysocjalistycznych”. Miał to czynić poprzez ustalanie osób o poglądach wrogich politycznie, ujawnianie faktów wykorzystywania spotkań autorskich do prowadzenia działalności antysocjalistycznej, przekazywanie charakterystyki osób w opracowaniu lub rozpoznaniu”. Pastuszewski obnaża delatorstwo Trzeciakowskiego, ale też – co jest wątpliwe – wskazuje jego obywatelską postawę, szczególnie w przygotowywanych dla SB elaboratach socjologicznych, które przecież dzisiaj brzmią jak wypowiedzi Papkina. Trudno też zgodzić się z naciąganym usprawiedliwianiem donosiciela, jakoby ofiary szantażu ze strony SB, która założyła mu akta „H”, wskazujące na ściśle określone upodobania seksualne. Przeglądając teczkę tego skomplikowanego mentalnie człowieka, natkniemy się przecież na własnoręcznie podpisane pisma, informacje o otrzymanych prezentach, a i przetrzebienie dokumentacji wskazuje na to, że zakres jego perfidnych działań był znacznie szerszy. Pastuszewski ujawnia też informacje o innych agentach SB wkorzenionych w struktury literackie Bydgoszczy, a więc o Czesławie Slezáku (TW „Leszek”), Tadeuszu Petrykowskim (TW „Bury Wiesław”), Januszu Kryszaku (TW „Krzysztof”). Niezwykle interesujące – chociaż niepełne – są informacje autora o donosicielach SB w bydgoskim środowisku artystycznym, ze szczególnym uwzględnieniem Jerzego Puciaty (TW „Lewandowski”, TW „Lew”, TW „Piast”), choć i tutaj wątpliwość budzi swoista rehabilitacja delatora: Przyczyną zgody na współpracę, być może nawet nie udzielonej na piśmie, mógł być szantaż oparty o publiczne ujawnienie współpracy w latach 1967-1975, jak również sprawy obyczajowe. Można przypuszczać – znając beztroskie podejście malarza do życia – że nie w pełni zdawał on sobie sprawę z tego co czyni. Jak na opracowanie naukowe, jest to zbytnia dowolność, nie poparta stosownymi dokumentami, które mogłyby przeciwstawić się sporej dokumentacji świadczącej o współpracy z SB. I choć Pastuszewski podaje sporo faktów związanych z pozytywną działalnością (jego „oczyszczaniem się w ogniu rewolucji solidarnościowej”), to zniszczenie teczek przez SB, dowodzi o wadze spraw, które Puciata poruszał i analizował. Monografia przynosi też informacje o innych agentach ze środowiska plastycznego, teatralnego i estradowego, a więc o informatorze Wojskowych Służb Specjalnych Andrzeju Stanisławie Budniku, o Zygmuncie Bobrowskim, Grażynie Juszczyk (TW „Róża”), Urszuli Tauzik. Zdziwienie musi też budzić zaklasyfikowanie jako rewolucjonistów i odnowicieli kultury bydgoskiej takich osób jak Józef Herold, Piotr Szymański, czy Marek Zagórski, brakuje też analiz agentury w Polskim Radiu, wyraziście odnotowanej w IPN-ie.

 

Dwaj agenci SB, których działalność opisuje S. Pastuszewski – od lewej: Krzysztof Soliński (TW „Pegaz”) i Wiesław Trzeciakowski (TW „Mercedes”)

Kontynuacją i dopełnieniem omówionych wyżej prac jest Krótka historia literatury Bydgoszczy, którą Stefan Pastuszewski przygotował do druku i udostępnił recenzentom. Autor dookreśla we wstępie, iż jego książka jest ledwie rejestrem ważniejszych faktów literackich i okołoliterackich oraz procesów zachodzących w tej strefie, w pewnym tylko stopniu zaopatrzonym w szerszy opis. Zarówno z uwagi na ową skrótowość i świadomie założony charakter dokumentacyjny, ale też ze względu na fakt, że autor sam uczestniczy w życiu literackim miasta i regionu, opracowanie to pozbawione jest w zasadzie ocen, chyba że są one utrwalone i stosunkowo mało kontrowersyjne; zazwyczaj są to przytoczenia innych autorów. Skrótowość monografii wynika także z faktu, że założono sporządzenie syntezy, całościowego oglądu funkcjonowania literatury w Bydgoszczy na przestrzeni dziejów. Kryterium wyboru przywołanych twórców to przede wszystkim rola jaką odegrali oni w tym, co kolokwialnie nazywa się duchowością i życiem artystycznym miasta. Są to więc pisarze trwale z Bydgoszczą związani, albo też świadomie przez dłuższy czas współdziałający w pomnażaniu jej dorobku kulturalnego. W opracowaniu przywołuje się też, głównie w Aneksie 1, twórców, którzy pochodzili z Bydgoszczy lub przez pewien czas w niej przebywali. Urodzili się w Bydgoszczy lub byli z nią związani, ale dla tego miasta, oprócz popularyzacji jego nazwy w swoich notach biograficznych, zazwyczaj niewiele uczynili. Odnotowano więc „dla porządku” pisarzy, których związki z tym miastem można nazwać „symbolicznymi”, choć trudno tak nazwać formowanie się i kształcenie w okresie dziecięco-młodzieńczym. W monografii tej nie używa się określenia bydgoski, bowiem „pisarze zmieniają miejsce zamieszkania, w sposób naturalny zrywają więzi bezpośrednie, wchodzą w inne regionalne i lokalne zależności o charakterze instytucjonalnym”. „Żaden twórca nie jest przywiązany na stałe do swego miejsca pobytu i miejsca twórczości. Każde środowisko twórcze ulega fluktuacjom. Przybywają doń ludzie nowi z innych środowisk twórczych, mający już na swym koncie mniejszy lub większy dorobek literacki, z drugiej zaś strony notujemy często odpływ twórców. jednym słowem mamy do czynienia ze zjawiskiem migracji literatów. Wybór przywołanych w tej monografii pisarzy, jest więc w mniejszym lub większym stopniu subiektywny, jak subiektywne są zaliczenia do kategorii pisarz lub literat. Choć autor stara się zminimalizować swoją rolę, to nie ulega wątpliwości, że jego praca jest bardzo cenna i wypełnia kolejna lukę w zakresie poznania kultury naszego miasta. Wszak każde dzieło tego typu wzbogaca dorobek regionu i interioryzuje go w ściśle określonym czasie. Praca ta prawdopodobnie będzie wstępem do szerszego, panoramicznego opracowania, które może stanie się wykładnią tego, co literatura bydgoska osiągnęła. Może też będzie impulsem do utworzenia instytucji, która by zbierała i opracowywała dane na ten temat. Od dawna mówi się, że powinno powstać w Bydgoszczy Archiwum Pisarzy Pomorza i Kujaw, którego utrzymanie zapewne nie kosztowałoby zbyt wiele. Pastuszewski ma wszelkie dane ku temu, żeby stworzyć grupę badawczą, zajmującą się opracowaniem archiwów zmarłych pisarzy, zbiorów bardzo bogatych i narażonych na rozsypanie w kolejnych latach. Cieszy zatem takie wstępne uporządkowanie literatury naszego kręgu, mające swoje braki, ale też będące wyrazistą propozycją periodyzacji i ustalenia zachodzących procesów literackich oraz kształtowania się kanonów gatunkowych i tematycznych. Oczywiście praca ta powinna też posiadać Aneks innego autora, który by opracował dorobek samego Stefana Pastuszewskiego, będącego ważnym uczestnikiem życia literackiego Bydgoszczy, obecnego w niej od lat siedemdziesiątych XX wieku i stale tworzącym wartościowe dzieła.

LUDZIE LUDZIOM

Bogdan Bartnikowski po latach w Auschwitz   Foto: wp.pl

Dzisiaj osiemdziesiąta rocznica przyjazdu pierwszego transportu więźniów do nazistowskiego obozu w Auschwitz. W telewizji Polsat film z udziałem Bogdana Bartnikowskiego, którego miałem zaszczyt poznać na literackich szlakach, przede wszystkim w Poznaniu i Warszawie. To człowiek legenda, który walczył w powstaniu warszawskim, a potem wraz z matką został przewieziony do najhaniebniejszego z niemieckich obozów śmierci. Udało mu się przeżyć, ale musiał jeszcze potem pracować przymusowo przy odgruzowywaniu Berlina i dopiero po powrocie do Polski wziął się za edukację, został pilotem i redaktorem pism wojskowych. Straszliwe przeżycia wieku młodzieńczego obudziły w nim niezwykłą wrażliwość i został też poetą z dużym dorobkiem książkowym. Dzisiaj opowiada o Auschwitz łamiącym się głosem i w jego oczach lśnią przeczyste łzy – choć ocalał, niesie przez życie krzyki ludzi mordowanych w komorach gazowych, obraz snujących się „kościotrupów”, których nie warto było już Niemcom zabijać i butne spojrzenia bestii w ludzkim ciele: Hoessa, Mengele, Liebehenschela, Grabnera i kierowniczki obozu kobiecego – Marie Mandel. On wie czym był ten obóz, tak jak wie, że ludzie ludziom zgotowali ten los…

POLACZKI…

Fiodor Dostojewski

Czytam Gracza Fiodora Dostojewskiego, brawurowo napisaną, niewielką powieść z roku 1866. Podobno autor stworzył ten utwór w przeciągu jednego miesiąca, a za otrzymane pieniądze spłacił swoje długi karciane. Wyraźnie nakreślone postaci przypominają persony dramatyczne, co zapewne przyczyniło się do tego, że Sergiej Prokofiew wykorzystał Gracza do stworzenia opery, do której sam stworzył libretto. Choć powieść traktuje o fatalnym zauroczeniu hazardem głównego bohatera Aleksego Iwanowicza, to staje się też portretem zbiorowym międzynarodowego towarzystwa, gromadzącego się wokół stołów z ruletkami i gnieżdżącego się w hotelach Ruletenburga (nazwa fikcyjna, odnosząca się prawdopodobnie do Baden-Baden, Wiesbaden lub Marienbadu). Jest to też opowieść o dziwnej miłości Iwanowicza do Poliny Aleksandrowny, kochającej go, ale też nieustannie grymaszącej i wystawiającej na próby swojego adoratora. Dostojewski – jak w wielu swoich powieściach – wykorzystał tutaj zdarzenia ze swojego życia, wszak powszechnie wiadomo, że był hazardzistą, kochał się w kobiecie o imieniu Polina, a także odbywał podróże niemieckie dla poratowania zdrowia, z hazardem w tle. Zapewne stąd wzięła się tak dogłębna znajomość realiów, wzmocniona przez umiejętność opisu psychologicznego postaci i wyciągania wniosków z ich zachowań. Autor znakomicie kreśli wizerunki kolejnych postaci: roztrzepanego i ślepo zakochanego carskiego generała Sagorjańskiego, jego chciwej kochanki Blanche, wspomnianej wyżej Poliny, dziwacznego Anglika Astleya i francuza de Grieux, którego nazwisko prześmiewczo nawiązuje do słynnej powieści eks-zakonnika Antoine’a Prévosta,.  Na plan pierwszy wysuwa się jednak Iwanowicz, który nie potrafi uwolnić się od przekonania, że wygra fortunę, a gdy do tego rzeczywiście dochodzi, roztrwania ją bezsensownie w Paryżu, u boku Blanche, która ostatecznie i tak go porzuci dla generała i jego spadku. Inną dominującą postacią w tej powieści jest Antonida Wasilewna Tarasewiczewa, która nagle przyjeżdża do uzdrowiska, wszystkimi dyryguje, popisuje się swoją dominacją nad generałem, a potem zasiada do stołu z ruletką. Najpierw wygrywa ogromna sumę, stawiając na zero, a potem sukcesywnie przegrywa sporą część swojej fortuny. Generał czekał na jej śmierć i słał depesze do Rosji z zapytaniem, czy starsza kobieta już umarła, więc jej przyjazd do „letniej stolicy Europy” był dla niego prawdziwym szokiem. W opisie zdarzeń związanych z nią podkreślić należy wielki talent komediowy Dostojewskiego, który tworzy postać zabawną, ale też budzącą sympatię u czytelnika.

Intryga powieściowa służy też pisarzowi do snucia refleksji natury ogólnej, szczególnie na temat charakterów narodowych – najpierw na temat Rosjan trafiających do jaskini hazardu: A Rosjanin nie tylko nie jest zdolny do gromadzenia kapitałów, lecz nawet pozbywa się ich jakoś jawnie i nieprzyzwoicie. Niemniej Rosjanom pieniądze są równie potrzebne – dodałem – a co za tym idzie, jesteśmy bardzo radzi takim okazjom, jak na przykład ruletka, gdzie można wzbogacić się nagle, w ciągu dwóch godzin, bez pracy. (F. Dostojewski, Gracz, przeł. W. Broniewski, Warszawa 1984, s. 890).  Niezwykle zgryźliwy, ale jakże trafny, jest też opis przywar finansowych Niemców: A więc każda taka tutejsza rodzina jest w całkowitej niewoli od  f a t e r a.  Wszyscy pracują jak woły i wszyscy duszą pieniądze jak Żydzi. Dajmy na to, że  f a t e r  uciułał już tyle a tyle guldenów i liczy na starszego syna, chcąc mu przekazać rzemiosło albo ziemię; z tego powodu córka nie otrzymuje posagu i zostaje starą panną. Z tego samego powodu młodszego syna sprzedają prawie w niewolę albo do wojska, a pieniądze dodają do domowego kapitału. Naprawdę, tak się tutaj robi. (…) Cóż dalej? Ano i starszemu synowi również nie jest lżej: ma on tam swoją Amalchen, którą kocha, ale ożenić się nie może, bo jeszcze nie uciułane tyle a tyle guldenów. Więc też czekają, poczciwie i szczerze, i z uśmiechem idą na zarżnięcie. Amalchen zapadają się policzki, schnie. Wreszcie, po dwudziestu latach majątek się powiększył; guldeny uczciwie i cnotliwie zostały uciułane.                F a t e r  błogosławi czterdziestoletniego starszego syna i trzydziestopięcioletnią Amalchen z wyschnięta piersią i czerwonym nosem… Przy tym płacze, prawi morały i umiera. Ze starszego syna robi się cnotliwy  f a t e r i zaczyna się znów ta sama historia. A po latach pięćdziesięciu albo siedemdziesięciu wnuk pierwszego f a t e r a naprawdę zbija poważny kapitał i oddaje go swojemu synowi, ten swojemu, i po pięciu albo sześciu pokoleniach zjawia się sam baron Rothschild albo Hoppe et Comp, czy tam diabli wiedzą kto. (Tamże, s. 891-892) Ileż trzeba było mieć wiedzy o świecie, by tworzyć takie portrety, ale przecież mamy tutaj do czynienia z jednym z największych pisarzy w dziejach świata.

Grób Dostojewskiego na Cmentarzu Tychwińskim w Petersburgu

Z kolei sarkastyczne przeciwstawienie Rosjan Francuzom, pozwala Dostojewskiemu snuć refleksje na ich temat: My, Rosjanie, jesteśmy przeważnie tak bogato uzdolnieni, że dla przyzwoitych form potrzeba nam genialności. No, a na genialności coraz częściej zbywa, bo w ogóle genialność rzadko się trafia. To tylko u Francuzów i może jeszcze u niektórych Europejczyków formy się ułożyły tak doskonale, że można sprawiać wrażenie niesłychanej godności, będąc najnikczemniejszym człowiekiem. Dlatego formy znaczą u nich tak wiele. Francuz zniesie obrazę, prawdziwą, dotkliwą obrazę i ani się skrzywi, ale szczutka w nos za nic w świecie nie zniesie, dlatego że to jest naruszeniem przyjętej i utrwalonej od wieków formy przyzwoitości. Dlatego właśnie nasze panie są tak rade Francuzom, że ci mają ładne formy. Zresztą, moim zdaniem, nie ma żadnej formy, jest tylko kogut, le coq gaulois. (Tamże, s. 897) Dorzućmy do tego jeszcze charakterystykę sprytnego pana de Grieux, który: był taki jak wszyscy Francuzi, czyli wesoły i grzeczny, kiedy to potrzebne i wygodne, a nieznośnie nudny, kiedy nie trzeba było być wesołym i grzecznym. Francuz rzadko jest z natury grzeczny; jest grzeczny zawsze jakby z nakazu, przez wyrachowanie. Jeżeli na przykład uważa, że powinien być fantastyczny, oryginalny, niecodzienny, to jego fantazja, głupia i nienaturalna, posługuje się zawczasu przyjętymi i dawno wytartymi formami. Naturalny zaś Francuz ma w sobie tylko najbardziej mieszczański, drobiazgowy, pospolity pozytywizm – słowem, jest to istota najnudniejsza w świecie. Moim zdaniem, tylko naiwni, zwłaszcza rosyjskie panie, zachwycają się Francuzami. Natomiast każdy porządny człowiek natychmiast spostrzega i odczuwa jako nieznośny ów przymus na zawsze ustanowionych form salonowej grzeczności, nonszalancji i wesołego ożywienia. (Tamże, s. 909). Dostaje się także od Dostojewskiego Anglikowi Astleyowi, przypominającemu groteskowego szpiega, a w gruncie rzeczy będącemu tragikomicznym kochankiem, stale szukającym możliwości zdobycia fortuny i znalezienia się u boku Poliny – główny bohater tak go widzi:  Zaciekawił mnie również wczoraj i dzisiaj mister Astley. Tak, jestem przekonany, że się kocha w Polinie! Ciekawe i zabawne, ile niekiedy może wyrazić spojrzenie człowieka wstydliwego i chorobliwie powściągliwego, który się zakocha, i to właśnie wówczas, gdy ów człowiek wolałby się raczej zapaść w ziemię niż cokolwiek wyrazić słowem lub spojrzeniem. Mister Astley bardzo często spotyka się z nami na spacerach. Zdejmuje kapelusz i mija nas, rozumie się, umierając z chęci przyłączenia się do naszego towarzystwa. Jeżeli zaś bywa zaproszony, natychmiast się wymawia. W miejscach odpoczynku, w kasynie, przy muzyce lub przed fontanną, zatrzymuje się zawsze gdzieś w pobliżu naszej ławki, gdziekolwiek jesteśmy, w parku, w lesie czy na Schlangenbergu – wystarczy tylko rzucić okiem, rozejrzeć się dokoła, a z pewnością gdzieś na pobliskiej ścieżce albo zza krzaka ukaże się sylwetka mister Astleya. (Tamże, s. 887) W powieści znajdziemy też karykaturalny portret fałszywego włoskiego księcia Barberiniego, który nagle ucieka z jaskini hazardu, ale najbardziej komiczne są portrety Polaków.

Pierwsze wydanie Gracza

Dostojewski nazywa ich Polaczkami, a swoją niechęć uzasadniał tym, że lokował nas w obrębie grzesznej kultury Zachodu i obarczał winą za działania destrukcyjne w obrębie narodów słowiańskich. Można by tutaj mnożyć przykłady kanaliowatych Polaczków, ale przywołajmy tych spotkanych na katordze i sportretowanych we Wspomnieniach z domu umarłych i cwaniaczka z pijanej kompanii Rogożyna tudzież tego, który doprowadza do upadku Agłaję. O ile w Idiocie związek z Polaczkiem jest zapowiedzią wielkiej tragedii i rozpadu osobowości, o tyle w Graczu są to tylko wyspecjalizowani oszuści, kradnący pieniądze ze stołów. Towarzyszą oni babci, która wpadła w szał obstawiania kolorów i cyfr przy stole: Polaczki, którzy mentorowali babci, zmienili się tego dnia kilkakrotnie. Babcia zaczęła od tego, że przepędziła owego Polaczka, którego poprzedniego dnia darła za włosy, i wzięła drugiego, ale ów okazał się chyba jeszcze gorszy. Przepędziwszy go i wziąwszy znowu pierwszego, który nie odszedł i przez cały czas swojego wygnania kręcił się tuż obok za jej fotelem, wysuwając co chwila głowę, babcia wpadła wreszcie w zupełną rozpacz. (Tamże, s. 964) Natręctwo Polaczków jest ogromne i ukierunkowane na kradzież środków finansowych Antonidy Wasilewny: Wpędzon y drugi Polaczek również za nic nie chciał odejść; jeden z nich stanął z prawej, a drugi z lewej strony. Przez cały czas kłócili się i wymyślali sobie za wysokość stawek i sposób gry, wyzywając się wzajemnie od „łajdaków” i używając innych polskich uprzejmości, po czym znów się ze sobą godzili, ciskali pieniędzmi bez ładu i składu i rządzili się jak szare gęsi.  Po przegonieniu skłóconych doradców zjawia się współpracujący z nimi inny polski oszust: Babcia niewiele skorzystała na tym, że ją wybawiono od dwóch Polaczków. Zamiast nich zjawił się natychmiast na jej usługi trzeci Polak, najzupełniej już czysto mówiący po rosyjsku, ubrany jak dżentelmen, choć mimo wszystko wyglądający jak lokaj, z ogromnymi wąsami i honorem. I on również „całował stópki i słał się do stópek” jaśnie pani, ale względem otaczających zachowywał się wyniośle, wydawał despotyczne rozporządzenia – słowem, od razu zajął wobec babci pozycję pana, a nie sługi. (Tamże, s. 965) Im babcia więcej przegrywa, tym pojawia się więcej rozwrzeszczanych Polaczków, bez jej wiedzy obstawiających i po kryjomu zagarniających żetony.

Rękopis Dostojewskiego

Niewielką powieść Dostojewskiego określa się czasami jako opowiadanie lub nowelę, ale przecież – według dzisiejszych standardów – jest to dość obszerna, ponad stustronicowa powieść z wyraziście zarysowanymi typami ludzkimi i intrygami, charakterystycznymi dla miejsc, które w dziewiętnastym wieku były tęsknotą i „katorgą” bogatych Rosjan. Autor mimochodem ukazuje chorobliwe zauroczenie jego krajan kulturą Zachodu i tandetne wzorowanie się na dziwacznych cudzoziemcach, przede wszystkim Francuzach. W dalekich rosyjskich guberniach, w Moskwie czy Petersburgu, posiadanie kochanki znad Sekwany albo „bywanie u zachodnioeuropejskich wód” miało ogromne znaczenie i podnosiło rangę Rosjanina. Podczas siarczystych rosyjskich zim, na rautach i w trakcie kameralnych spotkań przy kominkach, rozprawiało się o wizytach w Paryżu, Berlinie, Genewie, a od biedy w okupowanej Warszawie. Jakże mogło być inaczej, gdy nawet carskie rodziny udawały się w podróż do Zachodniej Europy, a sukcesy lub wielkie przegrane przy stole krupierskim bywały przywoływane latami. Wielkie miłości – takie jak ta Dostojewskiego do Poliny Susłowej – rozgrywały się pośród dalekich przestrzeni i zmieniających się dekoracji, między Paryżem a Twerem, albo miedzy Baden-Baden a Moskwą. Gracz, choć może nieco zapomniany, na zawsze pozostanie przykładem niezwykłej dynamiki narracyjnej Dostojewskiego i jego wielkiej umiejętności analizowania ludzkich charakterów. To, że pisarz dyktował swoje powieści swojej przyszłej żonie, nie umniejsza ich rangi, bo przecież potem zasiadał do stenogramów i wielokrotnie je modyfikował. Zaświadczają to jego rękopisy, bogate w wiele poprawek i adjustacji, a często zawierające ogromne, dopisane partie. Dzisiaj także – szczególnie w USA – wielu autorów idzie tym tropem i posługuje się dyktafonem lub wynajmuje sobie kogoś, kto zapisze ich myśli w formie stenogramów. Choć tak nieprzychylny Polakom, zawarł Dostojewski w swoim dziele także sarkastyczne opisy innych nacji, a portret głupkowatego rosyjskiego generała na pewno nie spodobał się w arystokratycznych sferach Rosji. Jakkolwiek by nie patrzeć na Gracza, jest to utwór ważny w dorobku Dostojewskiego i w dziejach dziewiętnastowiecznej myśli rosyjskiej – tak zadufanej w sobie i tak zmaltretowanej w tym zdumiewającym utworze.

SZKODNIK TABACZYŃSKI

W bezdyskusyjnym przekonaniu o swojej wyjątkowości, młodość zawsze była głupkowata, zarozumiała, pewna siebie, zacietrzewiona i absurdalna,. Ale po młodzianie, który osiągnął wiek czterdziestu czterech lat można by się było spodziewać, że trochę zmądrzał… Poznałem go w czasach, gdy trwał jeszcze nieustający atak na mnie jego wieloletniego mentora i promotora, autora wątpliwej wartości próz – Grzegorza Musiała. Od swojego mistrza przejął Michał Tabaczyński – bo o nim przecież mowa – przekonanie o swojej wyjątkowości i sile pióra, które wydobędzie na światło dzienne wszelkie tajemnice tego marnego świata. Z tego okresu zapamiętałem żenujące spotkanie dwóch bydgoskich organizacji pisarskich w WSG, kiedy to nie indagowany o preferencje seksualne zapewniał, że nie jest gejem, i dodawał – dla potwierdzenia – że po publikacji swojej antologii pt. Parada równości dostał popalić od tych kochających inaczej i od heteryków. Nigdy nie interesowało mnie jakie są preferencje seksualne tego ogolonego na łyso pana, a jego teksty „teoretyczne” o homoseksualizmie, publikowane w powołanych przez niego „Fabulariach”, odbierałem jako rodzaj osobistej fascynacji lub chęć przypodobania się środowiskom genderowym. Jakoś nie spotkałem się z artykułami tego typu na temat miłości heteroseksualnej, tak samo oczywistej we współczesnym świecie, jak te innego rodzaju. Co prawda ja nigdy nie interesowałem się panami w takim rozumieniu, bo spotkanie kobiety i mężczyzny było dla mnie rodzajem mistyki, nie dającej się powtórzyć w jakichkolwiek innych relacjach. Później było wiele spięć, absurdalnych opinii, kwestionowania werdyktów uznanych krytyków, nagradzających moje książki w konkursie o Strzałę Łuczniczki, no i oczywiście nieustającego plotkarstwa, kpiarstwa i prób pomniejszania mojego dorobku. Nie chce mi się o tym pisać, bo przedmiot refleksji po prostu na to nie zasługuje, a z opinii na jego temat wyciągam tylko dwie – Krzysztofa Derdowskiego, który określił go w „Tygodniku Bydgoskim” mianem „pisarzyny” i Marka Bieńczyka, który twierdzi, że „cudne strony Tabaczyńskiego są hołdem dla literatury”. Z racji moich doświadczeń życiowych z Bieńczykiem, a konkretnie z jego postawą na moim kolokwium habilitacyjnym w UG, gdzie nie potrafił stać murem przy swojej recenzji, oczywiste jest, że bliższe mi jest określenie Derdowskiego, który też bywał obiektem ataków naszego „zoila”. Tabaczyński, gdy zadekował się w MCK-u  i zapewnił sobie jako takie zabezpieczenie finansowe, założył, że w tymże BIK-u będzie uprawiał „wielką krytykę literacką”. A wyglądało to tak, że zaczął walić w wielu ludzi, obśmiewać książki i poglądy, podżegać do opluwania i ironizowania (Bartłomiej Siwiec super star…), a nade wszystko tworzyć koterie i kółka wzajemnych adoracji. Ewa Starosta opublikowała swego czasu tekst interwencyjny na portalu bydgoszcz24.pl, w którym pokazała hipokryzję Tabaczyńskiego i jego nieustanną chęć dezinformowania opinii publicznej na temat lokalnej kultury: Krzysztof Derdowski został opisany przez Tabaczyńskiego, oczywiście  w miejskim informatorze kulturalnym, jako „niedoszły kandydat na wojewodę o ambicjach literackich i dziennikarskich”. Redaktor naczelny BIK-u nie wie, że za debiutancki tomik poezji Krzysztof został nagrodzony Czerwoną Różą, a za powieści dwukrotnie Strzałą Łuczniczki? Zaś kandydatem na wojewodę nie był niedoszłym, tylko jak najbardziej rzeczywistym. Starosta kpiła z tandetnej zjadliwości naszego czterdziestoczterolatka i podkreślała to, że uczynił z informatora poletko uprawy własnych kompleksów.

Dawno już przestałem przykładać wagę do działalności dezinformacyjnej Tabaczyńskiego i jego wiekopomnych osiągnięć w zakresie prozy, eseju, przekładu, recenzji, tekstów publikowanych pod pseudonimem, no i oczywiście „działalności redaktorskiej”. I tak po jakimś czasie okres zawłaszczenia BIK-u zostanie opisany i podsumowany i nie ma wątpliwości, że będzie to ocena bardzo zła. Zresztą ów BIK jest tylko lokalnym pisemkiem, o którym nikt nic nie wie w Polsce (choć Tabaczyński myśli, ze dyskutowane stale jest w wielu krajach świata…) i przykładanie do niego jakiejkolwiek wagi, mija się z celem. Można tylko bawić się tym, co prezentuje na łamach tej trybunki jej redaktorek i momentami śmiać się do rozpuku. Tak było i w tym momencie, gdy zapoznałem się z nowymi wypocinami Tabaczyńskiego pt. Wojna i nuda, mającymi na celu deprecjację całego środowiska literackiego Bydgoszczy. Rechotałem solidnie, wyobrażając sobie wielki posąg niezłomnego krytyka z BIK-u, przypominający kolosa z Rodos, a pod nim tych malutkich jak smerfy, garbatych, kulawych, najczęściej tandetnie heteroseksualnych pisarzy z grodu nad Brdą i Wisłą. Co takiego wymyślił tym razem nasz nieoceniony, genialny krytyk i literaturoznawca, kulturoznawca i sędzia pokoleń?  Ano zacytujmy najpierw jego histeryczny  zaśpiew z najnowszego BIK-u – nr 3/2020: Bydgoszcz w kilku aspektach nie ma szczęścia. Nie ma szczęścia to zresztą mało powiedziane; ma pecha. Brawurowego. Niespotykanego. Tragicznego czasem. W dwóch przynajmniej – bolesnego, choć w różnym zupełnie, nieporównywalnym stopniu, i tylko korzystając z literackiej formy, pozwalam sobie na brawurę ich zestawienia. A i to nie bez wahań. Po lekturze tego wstępu czytelnik oczekuje jakiejś wielkiej, brawurowej rewelacji, jakiegoś odsłonięcia skrzętnie skrywanej tajemnicy i rzeczywiście pojawia się konstatacja na miarę – co najmniej – nagrody im. Kazimierza Wyki: Ten pierwszy, zacznijmy od lekkiego tematu, to literatura. Nie miała Bydgoszcz żadnej literackiej mitologii, nie miała żadnego wielkiego pisarza, który by ją do literatury przeniósł na tyle skutecznie, by przekroczyć regionalne granice. (…) naszego miasta nikt, jak to się ładnie mówi, nie rozsławił piórem. Nasza przedziwna duma z Salingera, który tu przecież przejazdem bawił, jest znacząca. Cóż ładnie, to się mówi inaczej, a pisze przede wszystkim stylistycznie, ale gdzież tam by nasz geniusz dbał o stylistykę. Od dawna uprawia rąbaninę słowną, w której takie określenia jak „rozsławił piórem” są na porządku dziennym, a sensy mają tylko znaczenie użytkowe, w zależności od tego, kogo właśnie chce ugryźć lub opluć krytyk, tłumacz z języka czeskiego i antologista. Oj chyba też jest już na bakier ze swoim dawnym mistrzem, bo naigrywa się z fascynacji pobytem autora Buszującego w zbożu w Bydgoszczy, a to przecież Grzegorz Musiał pierwszy dął w tę absurdalną tubę i przyczynił się do umieszczenia informującej o tym tablicy, na murze dawnej rzeźni. (Por. https://culture.pl/pl/wydarzenie/jd-salinger) Pal sześć aktualne sojusze i wzajemne lansowanie się w kółkach Tabaczyńskiego, skupmy się raczej na manipulacji, jakiej dopuścił się po raz kolejny w periodyku, z założenia informacyjnym. Sam określa swoje potworki myślowe jako brawurowe, a przecież jest to paskudna próba zniszczenia dorobku kilku pokoleń pisarzy.

Nie sądzę, żeby nasz „krytyk” nie wiedział, że Bydgoszcz pojawiła się w wielu powieściach, opowiadaniach, esejach, wierszach, a co najmniej kilku autorów swoje teksty opublikowało w językach obcych, od Stanów Zjednoczonych, poprzez Niemcy, Włochy, Francję, a skończywszy na Rosji, krajach arabskich i Dalekim Wschodzie. Tutaj znowu Tabaczyński zaparł się swojego pierwszego promotora, bo jego liczne książki rozgrywają się przecież w Bydgoszczy, a choć tyle w nich mizoginizmu, to przyznać trzeba, że sporo też znajdziemy tam trafnych przybliżeń naszego miasta. No, ale pomińmy Musiała i przywołajmy tylko kilka książek, w których pojawia się Bydgoszcz, a które przekroczyły lokalne opłotki i odbiły się szerokim echem w kraju, tudzież poza jego granicami – Tabaczyński „brawurowo„ zapomniał o bydgostianach Adama Grzymały-Siedleckiego, o Obozie wszystkich Świętych i Urzeczeniu Tadeusza Nowakowskiego, o Moście królowej Jadwigi Jerzego Sulimy-Kamińskiego, o Klatce Kazimierza Kummera, o opowiadaniach Władysława Dunarowskiego i Stefana Pastuszewskiego, o powieściach Krzysztofa Derdowskiego, nie mówiąc już o zbiorach wierszy wielu bydgoskich poetów, diarystów i dramaturgów, zaznaczających nawet w tytułach bydgoskość tematyki (np. Plac Piastowski i inne wiersze, Góra szybowcowa, Wybrałem Bydgoszcz, Zmierzch w mieście B.). Przywołań mogłoby tutaj być więcej, ale na pewno nie znalazłyby się w nich żadne książki Tabaczyńskiego i autorów z jego środowiska. Może zatem owo niespełnienie każe mu deprecjonować dorobek wspaniałych pisarzy, a przy okazji, w oficjalnym periodyku bydgoskiego Ratusza, spychać Bydgoszcz do rangi zaścianka literackiego Polski. Ciekaw jestem czy widział on w rocznikach ogólnopolskich periodyków artykuły Krzysztofa Nowickiego i piszącego te słowa, czy wie, ze Alfred Kowalkowski – jakby nie było Prezes znienawidzonego przez niego Związku Literatów Polskich – był wspaniałym tłumaczem Franza Kafki, a książki Góreca-Rosińskiego, Bogusława Sujkowskiego, Tadeusza Nowakowskiego ukazały się w wielu krajach świata, od Nowej Zelandii, poprzez Niemcy, Jugosławię, Meksyk, Indie aż do Słowacji, Rosji i Białorusi.  No ale co to jest dla naszego dezinformatora? Nicość, nicość, nicość… Jego dezynwoltura i warczenie na nasze środowisko domagały się jakiegoś kontrapunktu i „pisarzyna” (przypominam określenie Derdowskiego) brawurowo go znalazł. A zrobił to tak: przypomniał powszechnie znane nawiązania do Bydgoszczy z listów niemieckiego laureata Literackiej Nagrody Nobla  Heinricha Bölla, przywołał też jego opowiadanie  pt. Dzieje pewnego chlebaka, w którym akcja zaczyna się w Bydgoszczy. To miała być przeciwwaga dla jego bzdurnej tezy o nijakości literatury bydgoskiej i nieobecności naszego miasta w kulturze Polski i świata.  Oczywiście te głupotki Tabaczyńskiego nie zasługują na jakąś szczególną uwagę, a opublikowane w jego organie dezinformacyjnym, zmanipulują niewielką grupę uczestników kultury. I tak same świadczą o sobie, klecone w prosty sposób, zawsze według tego samego schematu – oplucie kogoś lub czegoś, a potem popisywanie się swoją ponadnaturalną „wiedzą tajemną”, nie mieszczącą się w żadnych intelektualnych kanonach (!) – obliczone są na poklask jego niewielkiego środowiska i zaspakajają tylko egoistyczną potrzebę nieustannego prowokowania konfliktów. Z Derdowskim, Jakubowskim, Banachem, z autorami ZLP i kontestującymi członkami SPP, jak Częstochowski, byle tylko trwał bajzel, byle była zadyma. Ale przecież w ludzkim świecie wszystko przemija i Tabaczyński odejdzie w niepamięć razem z jego BIK-iem, jadem, głupkowatymi tezami i pseudointelektualnymi konstrukcjami. Na razie jednak jest solidnym szkodnikiem, który zamiast służyć lokalnej kulturze, niszczy co popadnie, strzela na oślep z korkowca i myśli, że zabija swoich wyimaginowanych wrogów. Wyimaginowanych, bo tak naprawdę wszyscy śmieją się tylko z jego nadętych „akcji”…

TRUMNA RASKOLNIKOWA

Nie ulega wątpliwości, że dwudziestotrzyletni Rodion Raskolnikow jest neurastenikiem, nie potrafiącym wydostać się z długich okresów skrajnej depresji. Może przyczyniła się do tego nadopiekuńczość jego matki Pulcherii Aleksandrowny i idealizowanie go przez siostrę – Awdotię Romanowną, a może okoliczności życia w Petersburgu. Gdyby te kobiety nie kochały go tak bardzo i nie pomagałyby mu finansowo, zapewne szybko popełniłby samobójstwo, popadł w alkoholizm albo znalazłby się w więzieniu za jakieś drobne przestępstwo. Niestety jego poglądy na społeczeństwo i „teoria” wszy, które je obsiadają, spowodowały, że uciekł się do popełnienia straszliwej zbrodni. Jego działanie w tym względzie charakteryzuje jednostki tchórzliwe, ale chorobliwie pragnące udowodnić sobie, że są wybitne i zdolne do działań ekstremalnych. Choć jego przygotowania i realizacja planu zamordowania z zimną krwią starej lichwiarki Alony Iwanowny, mają znamiona premedytacji, to wykonanie tylko cudem się udaje i Raskolnikow nie zostaje schwytany na miejscu zbrodni. Jego nieporadność i totalna nieumiejętność przewidywania możliwych konsekwencji, a nade wszystko rozchwianie emocjonalne, prowadzą do rozszerzenia morderstwa, kiedy to w mieszkaniu pojawia się nagle Lizawieta, nieco dziwaczna siostra lichwiarki. Skala tej makabry jest ogromna, a narzędzie typowe dla prymitywnych zabójców, wpadających w szał w chwili wykonywania egzekucji na niewinnych ofiarach. Szybko też dociera do bohatera powieści, że jego czyn był obrzydliwy, a konsekwencje będą daleko idące, wykraczające poza ramy jego dotychczasowego życia. Dlatego kradnie tylko trochę biżuterii i pieniędzy, a nie zauważa pudełka pełnego rubli i innych cennych przedmiotów. Równie szybko pojawia się w jego świadomości przerażenie, rozrastające się niemal do rozmiarów choroby umysłowej.  Postępuje nieracjonalnie, miewa napady gorączki i majaczy przez sen, często niebezpiecznie ujawniając okoliczności zbrodni. W obliczu tragicznej śmierci alkoholika Marmieładowa, którego poznał w szynku, przekazuje jego rodzinie pieniądze, które z ogromnym trudem zdobyła dla niego matka. Poznaje też jego córkę, prostytutkę Sonię, która po latach przebywania na katordze, stanie się jego jedyną nadzieją na powrót do normalnego życia.

 

Michaił Pietrowicz Klodt, Raskolnikow i Marmieładow w szynku

Powieści Dostojewskiego skonstruowane zostały na zasadzie licznych kontrapunktów osobowościowych i w Zbrodni i karze znajdziemy jedną z najwyrazistszych takich opozycji. Neurastenicznemu studentowi i mordercy przeciwstawił autor śledczego Porfirego Pietrowicza, który krok po kroku potwierdzi, że jego podejrzenie, co do osoby Raskolnikowa od samego początku było słuszne.  Raskolnikow od razu zauważy, że jego przeciwnik jest niezwykle inteligentny, kieruje się żelazną logiką, a nie brakuje mu też dociekliwości psychologicznej i umiejętności łączenia – zdawać by się mogło – odległych faktów, rozsypanych elementów wielu układanek. To starcie karła z olbrzymem musiało zakończyć się tak, jak zakładał Porfiry i nie miało tutaj znaczenia mylenie tropów przez byłego studenta i podejmowane próby oddalenia od niego kolejnych podejrzeń. Na przykładzie artykułu Raskolnikowa, opublikowanego w prasie, Dostojewski ukazuje jak pokrętna ideologia może opanować ludzki umysł i doprowadzić do straszliwych tragedii. Koniec końców, za sprawą podstępu Porfirego, przyczyni się ona do zdemaskowania mordercy i jego przyznania się do winy, a potem szczegółowego opisu zbrodni przed sądem. Ogromną rolę odegra tutaj też miłość Soni, która – tak doświadczona przez życie, gdy była sprzedajną dziewczyną – dostrzeże w Rodionie dobro, które dopiero po latach odbywania kary, objawi się w pełnym świetle i stanie się zaczątkiem ich nowego życia.

           

Mal. N. N. Karazin

Sonia Siemionowna Marmieładowa, piękna, szczupła blondynka o zjawiskowych niebieskich oczach jest w powieści Dostojewskiego kolejnym kontrapunktem dla szaleństw i zła Raskolnikowa. Pijaństwo ojca i bieda w rodzinie popchnęły ją do wyjścia na ulicę, gdzie zaczęła zarabiać jako prostytutka. Jej dzieciństwo zakończyło się szybko i gwałtownie, a śmierć ojca odmieniła wszystko w tym smutnym życiu, choć poznanie byłego studenta nie zwiastowało przecież wydarzeń chwalebnych. Ujął ją jednak darowizną na wydatki pogrzebowe, a szybko też zaczęła dostrzegać jego inną, ukrytą naturę, którą postanowiła ujawnić, bez względu na skalę poświęcenia. A choć miała do czynienia z okrutnym mordercą, zauważała, że tylko on traktuje ją z szacunkiem. Z czasem w obskurnym pokoiku studenta zaczynają razem czytać Nowy Testament, fascynując się sytuacjami ewangelicznego wybaczenia. Jej miłość do przyjaciela wybucha z pełną mocą, gdy ten przyznaje się do popełnionej zbrodni, a ofiarę dostrzega ona tylko w nim. To za jej sprawą Raskolnikow uda się na policję i przyzna do wszystkiego, a potem na sali sądowej nie zawaha się opisywać ze szczegółami wydarzeń z domu lichwiarki. Miłość Soni do niego jest bezwarunkowa i tak wielka, że postanawia udać się z mordercą na osiem lat katorgi, a potem towarzyszy mu w jego przemianie duchowej i akceptacji chrześcijańskiej filozofii wybaczenia i dźwignięcia się z martwoty. Jej dobre serce, tyle razy wykorzystywane i jej dobra natura, tylekroć wystawiana na próby, znajdują wsparcie w przywołaniach Chrystusa, niosącemu krzyż na Kalwarię. Nie bez powodu Dostojewski porównuje pokój Raskolnikowa do trumny, a upadek Sonii ma wszelkie cechy tragedii i śmierci za życia jawnogrzesznicy Marii Magdaleny. Nędza i brak perspektyw popychają ich do podjęcia tragicznych wyborów, ale szansa dana przez społeczeństwo powoduje, że kochający się partnerzy zaczynają widzieć dalekie, nikłe światełko w tunelu. Funkcja dydaktyczna powieści Dostojewskiego jawi się tutaj z całą mocą, a dwoje głównych bohaterów personifikuje jego wielką tęsknotę za czystością i pełnią spokojnego życia. Podobnie doświadczony, poprzez pracę i ogromną chęć życia, wzniósł się na wyżyny człowieczeństwa i stał się jednym z największych twórców w dziejach.

W. Świerdzewski, Śledczy, 2017

Wróćmy jeszcze na chwile do postaci śledczego policji petersburskiej, którego postępowanie staje się kontrapunktem dla zachowań i czynów Raskolnikowa. Dostojewski robi wszystko, żeby czytelnik zniechęcił się do niego, tworząc postać niemal odrażającą: Mógł mieć jakieś trzydzieści pięć lat, wzrostu mniej niż średniego, tłuściutki, z lekko zaokrąglonym brzuszkiem, gładko wygolony, bez wąsów i bez bokobrodów, o krótko ostrzyżonych włosach na ogromnej, kulistej głowie, z jakimś osobliwym, wypukłym zaokrągleniem na potylicy. W pulchnej, okrąglutkiej twarzy z nieco zadartym nosem, o chorobliwej żółtowoskowej cerze, było coś chwackiego, a nawet jakby szyderczego. Można by go uznać nawet za dobrodusznego, gdyby nie wyraz jego oczu, błyszczących jakimś wodnistym blaskiem i skrytych pod powiekami z niemal białymi rzęsami. Powiekami, którymi ustawicznie mrugał, jakby porozumiewawczo, jakby ciągle puszczał do kogoś oko. Wyraz owych oczu dziwnie nie pasował do jego nieco zniewieściałej postaci i sprawiał, że wyglądał znacznie stateczniej niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. A jednak w miarę poznawania tego człowieka, zaczynamy rozumieć jego metody i rodzi się w nas coś na kształt podziwu dla tego młodego przecież człowieka. Nic nie wiemy o jego przeszłości, na kartach powieści nie pojawiają się też jakikolwiek fakty z jego życia, jakby wyłonił się z tajemniczej mgły i został powołany do tego, by wskazać mordercę dwóch samotnych kobiet. Niewątpliwie jest prawym człowiekiem, którego celem jest zdemaskowanie mordercy, ale też uwolnienie go od poczucia winy i skierowanie na inne tory życiowe. Jest świetnym psychologiem, zadającym punktowe pytania i tak kierującym rozmowami, by podejrzanemu wydało się bezsensowne dalsze ukrywanie prawdy. Pisząc swoją powieść Dostojewski korzystał z własnych doświadczeń, a jej nieco dewiacyjna aura brała się z przede wszystkim z cech osobowości autora. Zastanowiły mnie słowa Sándora Máraia z jego Dziennika 1943-1948: Dostojewski tak mnie męczy, jakbym się zamknął w pokoju z szaleńcem, ale takim szaleńcem, który może kiedyś ogłoszony zostanie świętym. Nie mogę się pogodzić z tym, że perspektywą człowieka jest ta ograniczona bezkresność, jestem Europejczykiem, ufam raczej miarom i danym kartograficznym. Opór, jaki czuję wobec jego stylu, topnieje w płomieniu temperatury dzieła niczym ołów w żarze kotła. Dostojewski zmiata wszelki opór: to jest coś więcej niż „literatura”, z tym nie sposób dyskutować. Albo trzeba się do niego przyłączyć, albo uciec. I właśnie nad tym zastanawia się teraz świat, oceniając rzeczywistość, która z dzieł Dostojewskiego powstała do życia; ale to już ostatnia rzecz, jaką człowiek Zachodu może w tej chwili jeszcze przeciwstawić rosyjskiemu mesjanizmowi.[1] I jeszcze jedna zdumiewająca konstatacja: Wydaje mi się najzupełniej możliwe – co może któregoś dnia udokumentuje policja – że Dostojewski zabił człowieka[2]. A jeśli tego nie uczynił – co wydaje się wątpliwe – to długie lata, spędzone na zesłaniu dały mu głęboką wiedzę o ludziach i ich zachowaniach, o metodach śledztw i psychologii najokropniejszych zabójstw.

_________________

[1] Sándor Márai, Dziennik 1943-1948, wyb. przeł. i oprac. Teresa Worowska, Warszawa 2016.

[2] Tamże, s. 15-16.

POWIEŚĆ ABSURDALNA

 Autentyczny krytyk literacki zawsze z zainteresowaniem czeka na autorów nowych, wstępujących pokoleń. W pamięci ma liczne „odkrycia” w tym względzie, bezdyskusyjne werdykty, potwierdzone po latach w naukowych podsumowaniach, w wielkich syntezach krytycznoliterackich, a na koniec w encyklopediach, leksykonach i słownikach tematycznych. Niestety często się zdarza, że na horyzoncie pojawia się krytyk układowy, spowinowacony z jakąś koterią, należący do jakiegoś lobby, który miast forować sprawiedliwe sądy, kieruje się dobrem „układu”, chwilowego rozdania kart, lansu konkretnego wydawnictwa, związku twórczego lub grupy nacisku. Przypomina się w tym momencie powieść Honoriusza Balzaka pt. Stracone złudzenia, w której bohater (Lucjan) wchodzi do świata recenzentów i dziennikarzy i z przerażeniem odkrywa, że jest on przeżarty przez korupcję, fałsz, kłamstwo, a na porządku dziennym jest wzajemne wyświadczanie sobie mniejszych lub większych przysług. Nagrody bywają wciąż takie same – dobre pieniądze, obecność na łamach, zasiadanie w gremiach i radach, urodziwa aktoreczka, albo „ładny chłopiec”. W polskiej krytyce powojennej mamy przede wszystkim do czynienia z krytykami podlizującymi się władzy komunistycznej, często będącymi agentami policji politycznej albo członkami PZPR-u. Nowy wynalazek, po 1989 roku, to krytyk medialny, odwalający pańszczyznę za pieniądze, wychwalający określony układ i będący klakierem określonych nagród, wchodzący w skład jury tychże „zaszczytów”. Mamy już też dowody – w formie publikacji książkowych – jak ogromne były nadużycia tego rodzaju krytyków i jak wiele klęsk ponieśli. Ich analizy i syntezy pełne są histerycznych sądów, patetycznych kreacji nowych Faulknerów i Bułhakowów, którzy bezpowrotnie utonęli w smole czasu. Nikt i nic ich już z niej nie wydobędzie, no chyba że inny krytyk, uniwersytecki filolog, który wyszpera sądy poprzedników i dla korzyści własnej poprze je w jakimś przewodzie doktorskim, habilitacyjnym czy profesorskim. Polska kultura, ponad siedemdziesiąt lat po drugiej wojnie światowej, nie wytworzyła magazynów branżowych, tygodników i dzienników, które by w sposób kompetentny oceniały naszą literaturę i sztukę. Próżno szukać też teraz krytyków na miarę Kazimierza Wyki czy Jana Błońskiego, próżno szukać ich następców. Dominuje strategia recenzencka, a pojawienie się zoila, reprezentującego określoną szkołę krytycznoliteracką bywa prawdziwym ewenementem.

Łukasz Orbitowski w powieści pt. Inna dusza, zapragnął odzwierciedlić miałkość i absurdalność zachowań dorastających chłopaków z Bydgoszczy. A przy tym poczuł się jak Dostojewski – poklepywany po plecach przez krytyków i kumpli – i zamarzył sobie by ukazać wnętrze młodocianego mordercy. Mnożąc monologi wewnętrzne bohatera, doprowadził swoją powieść do absurdu i zaplątał się w niej bezsensownie. Pisarz musi panować nad materiałem literackim, który generuje, a tutaj mamy sieć bełkotliwych dopowiedzi, nieustającą ewokację pustki myślowej, momentami tak przerażającej, że aż nieprawdopodobnej. Jakież to mało interesujące – ów infantylizm myślowy narratora, syna alkoholika, toczącego wciąż walki z własną psychiką i otoczeniem. Opis takiego dewianta sam w sobie byłby może interesujący, gdyby wykonanie było należyte, na dobrym poziomie literackim. Tutaj niestety mamy do czynienia z ogromną nieudolnością narracyjną, która w końcu rozmywa się w wielkiej nudzie i rozdrobnieniu celów pośrednich, nie mówiąc już o owym szczytnym marzeniu, by pokazać psychikę i mechanizm postępowania mordercy. Tak jak Jędrek jest niedojrzały emocjonalnie, tandetny w swoich zachowaniach, tak samo nieudolny jest autor powieści, mnożący marne opisy rodziny bohatera (tatka i mamusi), dorzucający ze strony na stronę opisy zachowań, w których nie ma niczego wartościowego. Przy tym najbardziej rażą tutaj doraźności, ciągłe nawiązywanie do tandetnych elementów kultury masowej (nie wiadomo jaką funkcję ma pełnić pomysł z tytułami rozdziałów wziętymi z utworów polskich zespołów rozrywkowych i piosenkarzy od Sasa do Lasa). Dobra powieść musi mieć swój rytm, wewnętrzną dynamikę, zachęcającą do dalszej lektury – musi wciągać w sposób magiczny, albo choćby denerwować na tyle, by chciało się ją dokończyć i posiąść określoną wiedzę o niej. Tutaj mamy do czynienia z przerażającym rozmamłaniem narracyjnym, jakby autor nie mógł się zdecydować, czy chce tworzyć portret psychologiczny narratora czy mordercy, czy tworzy studium psychoanalityczne czy tylko dokleja kolejne „kawałki” rozbitego lustra. Tak jego postaci – nawet jeśli ma to być odbiciem niedojrzałości – stają się niewiarygodne, równie sztuczne jak umieszczenie akcji w Bydgoszczy.

Wszystko w tej powieści zostało spłaszczone, zmarginalizowane i ciąg zdarzeń nie układa się w logiczną całość – to raczej cząstki, notatki, z których dopiero należałoby wysnuć narrację. Trudno się dziwić, że czytelnicy tego „dzieła” nie potrafią powiedzieć nic sensownego na jego temat, tak jak choćby Sylwia Chutnik, której opinię wydrukowano na okładce: Opowieść pełna szczegółów, które oddają klimat lat dziewięćdziesiątych w kraju Polska i klimat wieku dojrzewania: gdy chciało się po prostu szybko jeździć na rowerze, strzelać z procy, znaleźć sposób na samego siebie. Ojciec to był tatko, meblościanka gnieździła skarby z całego dzieciństwa. Przyszłość to decyzja o wyborze szkoły, nie myślało się o śmierci. Tylko robiło rzeczy zakazane. I dlatego powieść Łukasza ściska za gardło. Bo tu nie ma typowo złych bohaterów. Jest to ich zły koniec. Można by powiedzieć: jaki pisarz, tacy krytycy, ale przecież trudno wyartykułować coś sensownego o tej pisaninie, sztucznie dostosowanej do realiów lat dziewięćdziesiątych. Mogłaby jednak Chutnik wystrzegać się błędów stylistycznych, choć – nolens volens – oddają one to, co w powieści Orbitowskiego się nie udało. Dążąc do stworzenia specyficznej aury, pragnąc wypracować własną stylistykę nowoczesnej powieści, przedłożył autor czytelnikom mieszaninę nudy z powieści obyczajowych Kraszewskiego, z wydumanymi konceptami ostatnio nagłaśnianych autorów jego pokolenia. Niedookreśloność bohatera może być wartością powieści, ale w tym przypadku przełożyła się też ona na nieokreśloność narracyjną, pustkę myślową kolejnych stronic, a nade wszystko absurdalne fajerwerki zdarzeniowe, mające wzbogacić utwór; a to wyjazd na wybrzeże, gdzie Jędrek prawie zabija dziewczynę, a to jego pobyt w Legii Cudzoziemskiej. Wydawnictwo Od deski doi deski reklamuje tę powieść jako opartą na faktach, a tu przecież mamy do czynienia z rozmamłaniem faktów i absurdalnym ich rozdęciem. Może dlatego na końcu dzieła pojawiła się taka asekuracyjna dopowiedź: Zarys fabuły książki „Inna dusza” jest oparty na prawdziwych zdarzeniach. Trzeba jednak pamiętać, że tekst nie jest reportażem, tylko dziełem fikcji literackiej. Nie należy go traktować jako dokumentu. Wypowiedzi i myśli bohaterów, ich charakterystyka, a także opisy szczegółów miejsc i wydarzeń nie mogą stanowić źródła wiedzy o faktach. Szczytne założenie, próba ukazania psychiki i motywów postępowania młodocianego mordercy, zrodziło dzieło zaświadczające, iż jego autor nie zrozumiał podstawowej zasady wszelkiej wartościowej prozy: jeśli nawet bohater jest prymitywny, jeśli jego świat rozpada się jak domek z kart, narrator musi nad nim panować, strategicznie wprowadzać kolejne wątki, tak by na końcu wyłonił się kształt dający się obronić w każdej rzeczywistości i w każdym języku. Jako powieść w rozsypce, powieść bez reguł i bez wewnętrznej dynamiki, jest ona nieprzydatna przy opisie polskiej rzeczywistości, a tym bardziej nieprzekładalna na wielkie języki europejskie, gdyż glosy i przypisy zajęłyby w takich edycjach kolejne sto albo dwieście stron. Pracując w latach osiemdziesiątych w uniwersytecie i mając nieustannie do czynienia z młodymi ludźmi, mogę zaświadczyć, że miałem często do czynienia ze wspaniałymi osobowościami, które potem wyraziście zaznaczyły swoją obecność w społeczeństwie. Tutaj sugeruje się całkowite zepsucie młodzieży tego pokolenia, degrengoladę moralną, tandetę myślenia i konsumpcyjny model życia.

Założenie Orbitowskiego, że Bydgoszcz jest miastem mordu i przegrania to ogromne nadużycie, w taki tandetny sposób argumentowane przez Tomasza Sekielskiego: Wychowywałem się w Bydgoszczy, znam ją i pamiętam jej klimat. W „Innej duszy” Orbitowski odmalowuje niepokojący obraz miasta i jego mieszkańców z lat dziewięćdziesiątych., Chaos początków transformacji i społeczeństwo próbujące odnaleźć się w pierwszych latach przemian. Mord, który wtedy wstrząsnął bydgoszczanami, był symbolicznym znakiem tamtego czasu. Niepojęty, niezrozumiały, a przez to jeszcze bardziej przerażający. Ciekawe, bo ja też wychowałem się w Bydgoszczy i niczego takiego nie pamiętam, jak w każdym mieście zdarzały się tutaj patologie, ale tak daleko idące uogólnienie jest sporym nadużyciem. Opisy Bydgoszczy to nieustający ciąg przegięć, wypaczeń i przerysowań – ot tak jak w przypadku opisu wschodniej dzielnicy miasta: Fordon ciemnieje wcześnie. Latarnie znajdują się tylko przy głównych ulicach, niektórym utrącono głowy, pozostałe nie palą się jeszcze z innego powodu. Droga łącząca dzielnicę z resztą Bydgoszczy również bywa nieoświetlona. Jest jeszcze ciepło, więc wina wciąż pija się pod chmurką. Nie ma tutaj knajp. Nie ma tutaj bibliotek, kin, pubów z bilardem, nie ma klubów tanecznych ani ogniska kulturystycznego, nie ma placów zabaw ani kwiaciarni, nie ma kręgielni, pływalni czy hali do koszykówki. Salonów z flipperami również nie ma, podobnie jak działek. Są tylko niewielkie ogródki, po których schodzi się po brązowych schodach z pierwszych pięter bloków. Bloki te ciągną się w nieskończoność czy jeszcze dalej, do morza, osadzone na zielonych wzgórzach i wrosłe w kotliny, czteropiętrowe i dziesięciopiętrowe, przedzielone przez parkingi, przedszkola, podstawówki tysiąclatki i dyskonty spożywcze o dachach pokrytych blacha falistą. W chaszczach Fordonu chrumkają dziki. Kuny skaczą po gałęziach. Lis myszkuje w śmietniku. Jakaż psychika widzi jedynie negatywy i przerysowuje co i rusz opisy rzeczywistości – jakaż próbuje przekonywać, że w takiej przestrzeni muszą pojawiać się patologiczne typy ludzkie – ot takie jak Malwina: U nas po Fordonie włóczy się taka Malwina. Weźmie do ręki za dziesięć, do buzi za dwadzieścia, a za trzydzieści pięć całą resztę, czy jakoś tak, w każdym razie taniej niż Aneta Gorące Usta, co jest w gazecie, albo babeczki w hotelu Brda. To też ma być znak firmowy miasta, jakby w innych aglomeracjach nie pojawiały się prostytutki albo zdegenerowane, bezdomne kobiety. Dalej opisy orbitują ku granicom absurdu: Bydgoszcz rozwadnia się za oknem autobusu. Kamienice, pościskane w centrum jak gołębie podczas ulewy, rozluźniają się z każdym kolejnym przystankiem. Ich okna robią się mniejsze, bramy zieją czernią i pyłem. Między nimi wyrastają czteropiętrowe bloki, plomby, mokre ogródki i place zabaw z rdzewiejącymi zjeżdżalniami. Błyska stalowa tafla Brdy. Pojawiają się zaniedbane wille ze sztucznymi kwiatami na parapetach i wiejski domki, pobielane, o czerwonych dachówkach. Są też szare kloce, bliźniaki, gdzie każde okno i drzwi są inne, obsypane przez anteny satelitarne, z gałęziami i liśćmi na dachach. Autor szczególnie upodobał sobie Fordon, dzielnicę pięknie położoną, pełną szerokich ulic i wysokościowców. W jego opisach wygląda ona tak: Fordon o poranku jest szary jak gołąb. Dalekie bloki zlewają się z zachmurzonym niebem, w bliższych rozpalają się światła, które z trudem przebijają się przez mgłę. Pod budką fryzjerską przycupnęła jakaś sylwetka w kożuchu i wełnianej czapie. Przypomina pogańskie bóstwo zagubione w betonowej pustyni. Kobiety z pustymi siatkami, pijaczkowie w dresowych bluzach i zmęczeni bezrobotni oczekują na otwarcie spożywczaka.

Jakże absurdalna jest metoda twórcza Orbitowskiego, który pragnąc wzmocnić opisy psychiki mordercy, opluwa miasto, w którym on nieszczęśliwie zaistniał. Kontrapunktem czyni Warszawę, idealizując ją, choć i ona nie znajduje u niego pełnej akceptacji: Ale Warszawa to nie prawdziwe miasto, choć może kiedyś nim będzie. Na pewno jest lepsza niż Bydgoszcz. W prawdziwych miastach nie znajdziesz cuchnącej bramy, tylko sklepy, kawiarnie i restauracje. Ludzie noszą tylko nowe ubrania i piją wino do obiadu. Nie ma miast bez cuchnącej bramy, znajdziemy je w Nowym Jorku, Pekinie i Buenos Aires, nie ma też przestrzeni idealnych, o których opowiada autor. Dla niego: Bydgoszcz jest nierzeczywista jak malunek na szkle – byle jakie domy, ludzie byle jacy i słońce nasmarowane na niebie. W jego promieniach tańczy świetlisty kurz. W spożywczaku zaduch i mrok, mydło przygniata powidło. Do tego jeszcze: Na dachach kręcą się gołębie i leżą butelki. W trawie tkwią klapy studzienek kanalizacyjnych, a w chaszczach obok bloków zalegają hałdy śmieci. Te znaczące przerysowania sąsiadują z błędami topograficznymi i onomastycznymi (Wypaleniska to u autora Wykopaliska), a Bydgoszcz zyskuje w końcu miano miasta przeklętego. I tak jak trudno znaleźć jakieś pozytywy w tej powieści, tak trudno przypisać jej określone wartości pisarskie lub artystyczne. To ciąg napastliwych relacji, opisów, rozmów, nie przystających do wagi problemu, jakim jest niewytłumaczalna zbrodnia, której dopuścił się człowiek daleki od profilów osobowościowych innych morderców. Tak oto coś, co miało aspirować do pokrewieństwa z prozą Dostojewskiego, stało się rodzajem śmietnika pisarskiego, worka, do którego autor wpakował co się dało, przyozdabiając wszystko wulgaryzmami, uproszczeniami i opluwaniem dużego polskiego miasta, o którym tak naprawdę niczego nie wie, a tym bardziej nie jest w stanie zrozumieć jego etosu. Starczy spojrzeć na pocztówki z okresu międzywojennego, starczy przejść się ulicą Gdańską, Dworcową lub Cieszkowskiego, by zauważyć, że obraz Bydgoszczy, wykreowany na kartach prozy Orbitowskiego jest z gruntu fałszywy i szkodliwy. Tym bardziej zaskakuje to, że książkę uhonorowano największym bydgoskim wyróżnieniem literackim – Strzałą Łuczniczki.

_____________

Łukasz Orbitowski, Inna dusza, Od deski do deski, Warszawa 2015, s. 430.

SZCZĘŚCIE POZA UCZELNIĄ

Prof. zw. dr hab. Józef Banaszak – zawsze mile widziany gość w moim domu

Dobra rozmowa z Józkiem Banaszakiem o ostatnich wydarzeniach i o tym, co ma nadejść niebawem. Jak lejtmotyw wraca temat Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego, który niedawno obchodził pięćdziesięciolecie istnienia. Józek miał ogromne zasługi w zakresie wykreowania tej uczelni i postawienia jej na nogi – potrafił tak prowadzić rozmowy i tak mądrze zszywać działania, że powstała Akademia Bydgoska, która szybko przekształciła się w uniwersytet. Teraz to jakaś dziwna instytucja, kierowana przez przypadkowego Rektora, której nie zależy na bogactwie intelektualnym i indywidualnym dążeniu ku wielkości. Jesteśmy obaj tego dobrym przykładem, a szczególnie Józek, który tak zniechęcił się do uczelni, że w pełni swoich sił kreatywnych, definitywnie postanowił odejść na emeryturę. Nie wziął też udziału w obchodach jubileuszowych, bo nie chciał spotkać się z ludźmi, którzy wyrządzali mu krzywdę i wciąż stawali na drodze, ale wciąż pchają się do pierwszych rzędów. Teraz, gdy posiadł ogromną wiedzę, zgromadził wspaniały dorobek publikacyjny i pedagogiczny i mógłby być ozdobą wielu uniwersytetów amerykańskich i europejskich, obecni zarządcy mają go gdzieś i kierują się tylko literą martwych przepisów. Kto ma uczyć studentów, kto ma ich prowadzić do wielkości, gdy największe osobowości odsuwane są na margines – kto ma wytyczać kierunki eksploracji naukowej, gdy powszechne w tej instytucji jest zastraszanie i tolerowanie intryg, prowadzących do eliminacji zdolnych naukowców. Wiem coś o tym, bo sam jestem ofiarą oszustw kogoś, kto w pewnym momencie próbował zmanipulować cały Wydział Humanistyczny i niszczył przede wszystkim ludzi, którzy mogliby ujawnić jego przestępstwa seksualne i dawanie fragmentów swoich prac naukowych kochankom, w celu stworzenia humbugów prac magisterskich. Gdzie teraz szukać takich uczonych jak Wacław Borowy, Stanisław Pigoń, Kazimierz Wyka, którzy potrafili zauważyć wyjątkowość młodych naukowców i tak nimi kierować, by powstająca praca doktorska stała się też częścią i podstawą habilitacji. Mogłaby o tym coś powiedzieć sanitariuszka z powstania warszawskiego, a potem wielka badaczka romantyzmu – Zofia Stefanowska, wzór kompetencji, uczciwości i pracowitości. Po drugiej stronie postawiłbym Alinę Kowalczyk, autorkę problematycznych prac filologicznych, która z poety genezyjskiego i kosmogonicznego, jakim był Juliusz Słowacki, uczyniła mistyka, tworząc nawet osobny tom Biblioteki Narodowej i formułując swoistą, pokrętną ideologię w tym względzie. Dobrze pamiętam moje rozmowy na ten temat z prof. Stanisławem Makowskim i jego oceny prac prof. Kowalczykowej, co wkrótce znajdzie odzwierciedlenie w nowej edycji mojej monografii autora Kordiana.

Rozmawiamy z Józkiem o naszych rozczarowaniach uniwersyteckich i nieustannych intrygach, które prowadzili ludzie małego intelektu, zdobywający polskie tytuliki naukowe za sprawą fałszerstw i działań pozaprawnych. Nie mówię o tym, ale w moich myślach pojawia się uczony, który jest moim największym rozczarowaniem naukowym i ludzkim. To prof. Józef Bachórz z Uniwersytetu Gdańskiego, który nie umiał odsunąć na bok plotek na mój temat i ostatecznie przyczynił się do tego, co miało miejsce w jego uczelni podczas kolokwium habilitacyjnego. Pamiętam jak w 1983 roku pojawił się na Wydziale Humanistycznym, wtedy jeszcze WSP, zapalając nas do badań nad literaturą romantyzmu i uwodząc swoją interesującą osobowością. Choć już wtedy martwiło mnie jego uwikłanie w komunizm, przemowy na zjeździe PZPR, podziwiałem jego odwagę, gdy w stanie wojennym potrafił bronić ludzi przed restrykcjami władzy. Niestety moje kolejne spotkania z tym człowiekiem utwierdzały mnie w przekonaniu, że stracił swoją ogromną empatię do ludzi, a współpracując stale z Michałem Głowińskim, stał się też adoratorem jego ucznia i mojego największego wroga, bezkrytycznie przyjmując jego „opowieści” i „powiastki”. Przed wejściem na kolokwium, gdy z radością relacjonowałem mu, w końcu promotorowi mojej pracy magisterskiej i recenzentowi doktoratu, że jestem blisko uzyskania habilitacji, warknął coś paskudnie i szybko się oddalił. Jedno jego słowo zmieniłoby sytuację, jedna wypowiedź powstrzymałaby jego bezkarnych uczniów (Rosiek, Owczarski) przed formułowaniem na kolokwium kłamstw na mój temat, ale niestety, tkwiąc w określonym układzie, nie kiwnął palcem. Zbliża się czas odsłonięcia mojej hańby habilitacyjnej, ujawnienia Protokołu z UG i podsumowania tego wszystkiego w osobnej publikacji. Józek Banaszak ciągle mówi o tym, że to, co ze mną zrobiono, przechodzi ludzkie pojęcie i nie mieści się w głowie. Tak, wiem o tym, ale przecież wciąż mamy do czynienia z wydziałowymi matactwami i kombinacjami – nie zdziwiło mnie zatem ostatnie  uwalenie Stefana Pastuszewskiego na kolokwium habilitacyjnym w UKW, gdy jego ogromny dorobek i aktywność polityczną odebrano jako przewinę, a nie zasługę. Nigdy nie doczekamy się takiego rozwoju nauki, jak w uniwersytetach amerykańskich, póki paskudny hamulec, jakim jest habilitacja, wykorzystywany będzie przez zera uczelniane do gier i gierek, mających na celu eliminację zdolnych ludzi.

Robimy sobie z Józkiem kilka zdjęć, by udokumentować spotkanie w moim domu, a potem żegnamy się i wracamy do swoich codziennych zajęć. Wciąż jeszcze jednak rozmyślam o tym, o czym rozmawialiśmy i uśmiecham się do samego siebie. Paradoksalnie mój największy rozwój ma miejsce po odejściu z uczelni, która wciąż hamowała mnie i generowała drastyczne sytuacje. Teraz dopiero mogę spokojnie pisać książki prozatorskie i poetyckie, a także komponować odważne monografie, nie bojąc się, że jakiś „urzędnik” uczelniany poczuje się dotknięty i zemści się negatywną recenzją. Gdy stawałem do kolokwium habilitacyjnego w Gdańsku miałem w dorobku trzy duże monografie o największych polskich romantykach – Mickiewiczu, Słowackim i Krasińskim, a do tego tzw. „dorobek naukowy”, którym mógłbym obdzielić trzech habilitantów. Ostatnia ogromna monografia o gigantomachii Zygmunta Krasińskiego, która była podstawą habilitacji zyskała pozytywne recenzje wydawnicze tak wybitnych humanistów jak prof. Andrzej Fabianowski i prof. Jarosław Ławski, a w przewodzie zachwyciła prof. Zbigniewa Sudolskiego i prof. Tadeusza Linknera, przebiła się też przez niechęć i zazdrość Jerzego Fiećki i Marka Bieńczyka, którzy przy całym swoim wybrzydzaniu, też zwieńczyli swoje recenzje ostateczną formułą pozytywną. A zatem sześć pozytywnych recenzji, ogromny dorobek publikacyjny w Polsce i za granicą, udział w dziesiątkach polskich i międzynarodowych konferencji naukowych, pobyt jako visiting profesor w wielkim uniwersytecie amerykańskim, wypromowanie dwustu magistrów i ponad 60 licencjatów, nie miało znaczenia w konfrontacji z intrygą, którą nakręcił zawistny „badacz” socrealizmu, bojący się, że jako profesor lub urzędnik uczelniany, ujawnię jego igrce seksualne ze studentkami, robienie im dzieci, a w konsekwencji stanie się bohaterem powieści Krzysztofa Derdowskiego pt. „Wstyd”. Nasze ludzkie życie jest bardzo krótkie i w każdym przypadku kończy się śmiercią, czyli tragedią, więc jakiekolwiek działania, intrygi podłości i tak idą do piachu – może przez jakiś czas wikłają ludzkie życiorysy, ale koniec końców i tak nie mają znaczenia dla jednostek takich jak Józek i ja. Mój rozwój po wyjściu z uniwersytetu jest permanentny i będzie taki aż do śmierci. Dopiero teraz czuję się wyzwolony i niczym nie ograniczany, na półkach stają wciąż nowe książki, odbywam wiele intrygujących podróży zagranicznych, poznaję mrowię wspaniałych ludzi różnych kolorów skóry. No i przygotowuję się do ostatecznej rozprawy z tymi, którzy chcieli mnie zniszczyć, a tylko przyczynili się do wielkiej mobilizacji i nieustannego rozszerzania twórczych pasji. Zdjęcie, które zamieszam na końcu tego tekstu ma wymiar symboliczny, bo ukazuje mój uporządkowany pokój codziennych prac, z książkami, które napisałem i atlasami ornitologicznymi, które nieodmiennie przywożę z dalekich wypraw – w rękach trzymam atlas ptaków Republiki Południowej Afryki, który kupiłem w sklepie na skraju Parku Krugera, a którego nigdy nie miałbym w rękach, gdybym dalej tkwił w polskim marazmie uniwersyteckim. Ściskając rękę prof. Józefa Banaszaka na pożegnanie, byłem pewien, że po jego jesiennym odejściu z UKW, zacznie się dla niego nowy, wspanialszy etap życia i nowe otwarcie. Szkoda tylko, że tak późno…

« Older entries

%d blogerów lubi to: