
Gdy mam gorszy dzień, albo smutek napływa nie wiadomo skąd, czytam dla rozweselenia wstępniaki Marka Maciejewskiego, publikowane w bydgoskim periodyku „Fabularie”. Poznałem tego dziwnego jegomościa w jednym z tutejszych klubów, gdzie wspaniałomyślny szef dawał mu trochę zarobić podczas imprez kulturalnych. Gdy prowadziłem tam jakieś spotkania lub miałem wykład, młodzian ów przynosił mi z namaszczeniem mikrofony i podłączał niezbędne kable. Dopiero później dowiedziałem się, że miał ku temu jakieś predyspozycje, bo gra na gitarze elektrycznej w jednym z zespołów. Kolega opowiadał mi też, że widział go w kombinezonie robotnika, gdy przed bydgoskim Jedynakiem wykonywał prace ziemne, ale przecież żadna praca nie hańbi, a ja mam wielki szacunek do ludzi z gitarą, łopatą lub kilofem w dłoni. Gorzej jest, gdy mamy do czynienia z szachrajstwem „intelektualnym”, gdy na przykład taki gość jak Maciejewski nie wiadomo dlaczego zostaje redaktorem naczelnym jakiegoś periodyku, który wchodzi na rynek z hukiem, tzn. z histerycznymi atakami na twórców kultury i nudnymi już, bo powtarzanymi bez końca zaśpiewami M. Tabaczyńskiego: Są okresy spokoju i okresy wzmożenia. Wzmożenia, które często nazywa się moralnym. Błędnie. W istocie to wzmożenie politycznego chamstwa, ideologizacji kultury, wzrost brutalności życia społecznego i politycznego, smutne osłabienie demokracji. Czym się owo wzmożenie objawia? Atakami na homoseksualizm. Tak jednostronnie analizuje nasz skomplikowany świat autor kilku książek, którego można by podejrzewać o jakąś logikę w wypowiedziach, ale przecież jego genderowe zacietrzewienie na to nie pozwala i wciąż zapomina, że jest owocem heteroseksualnego związku kobiety i mężczyzny. Jakaż to sprytna manipulacja – przeciwstawienie ustroju społecznego upodobaniom erotycznym – jakaż demagogiczna teza: osłabienie demokracji przez ataki na homoseksualizm. Na analizy „eseistyki płciowej” Tabaczyńskiego przyjdzie jeszcze czas, na razie jednak skupmy się na absurdalnych wstępniakach Maciejewskiego.
Zaczyna już w pierwszym numerze wskazanych wyżej „Fabularii”, choć nie czuje się jeszcze zbyt pewnie i ucieka się do wolty iście kuriozalnej – pisze do siebie maila i sam sobie odpowiada: Ok, zanim zaczniemy cokolwiek robić, wyjaśnijmy sobie o co chodzi z tymi „Fabulariami”? Co to za bonus do rzeczywistości? Otwarta na krytykę trybuna nieskrępowanej wypowiedzi? Nacechowane mową otwartości dłuższe lub krótsze opowieści? A może nie do zaspokojenia głód wiedzy? Czy też zwykła ciekawość? Tak zaczyna nasz redaktor naczelny jako producent kawałków rozweselających, popisując się dezynwolturą językową i stylistyczną, tak zadaje sam sobie żenujące pytania, którymi chce stworzyć wrażenie niezwykłej „fachowości” redaktorskiej. Niestety, grafomańska odpowiedź nie pozostawia złudzeń z kim mamy do czynienia i jaka jest kultura literacka tego pana: „Fabularie” przecież nie mogą być jedynie dobrze wypolerowaną soczewką teraźniejszości, przez którą widać jak jest. Gdzie obok kilku minutowych facebookowych karier czy ekscytujących eksplozji supernowych zwycięzców kolejnych edycji tv show, wabiąc nieznanym, radośnie tlą się ognie nowoczesności. „Dobrze wypolerowana soczewka teraźniejszości”, „ekscytujące eksplozje supernowych zwycięzców” i „radośnie tlące się ognie nowoczesności” – tak zaczyna nasz heros, dodając, że odczuwalny powiew świeżości nie pochodzi jedynie od zapachu drukarskiej farby. Niestety, lektura kolejnych woluminów periodyku przynosi same rozczarowania i zapewne zszywki te uznać można za jeden z największych przejawów prasowego eklektyzmu ostatnich lat, mydła i powidła, esejów Tabaczyńskiego o ulubionej opcji seksualnej, histerycznych zapewnień Sałdeckiej o własnej wielkości, dziwacznych tekstów Karnowskiego, nader często na poziomie wskazanych wyżej „metafor” Maciejewskiego.
Głupkowatość wstępniaków redaktora naczelnego świadczy o jego kulturze pisarskiej, jeśli w ogóle można tutaj mówić choćby o ocieraniu się o pisanie. Wielokrotnie miałem do czynienia z takim „stylem” w szkołach, w których pracowałem i w Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego. Sprawdzając prace uczniów i kandydatów na studia, od razu wiedziałem z kim mam przyjemność, bo stylistyki nie można się nauczyć z roku na rok. Stylistą zostaje się poprzez lektury wielu książek i utrwalanie w ten sposób modelu polskiego języka literackiego, przez owo „wgrywanie” do mózgu zasad następstwa zdań, zauważanie opozycji treściowych i sensu wyrazów. Imitator, który mało czyta i niewiele rozumie z języka literackiego będzie tworzył pseudobarokowe konstrukcje, w których jak w lustrze widać będzie jego dezynwoltury: Emocje najchętniej gromadzą się w miejscach pęknięć. Pilnują otwartych ran. W takich warunkach niewinne rozłożenie ramion oznacza gotowość do lotu albo zaproszenie. Tak czy inaczej nieprzeparta chęć, czy wręcz konieczność, ciągłego uzewnętrzniania jest czystym pragnieniem wolności. Tworzy miejsca startowe, przestrzenie, sceny. Czasem przyjmuje konkretną formę sztuki. Dzięki temu może dryfować po nieznanych obszarach, stale poszerzając horyzonty. Takie poszukiwania, kierowane własną intuicją, stają się niekiedy uosobieniem zbiorowych przeczuć. Ta sama chęć, owa konieczność, potrzebuje ciągłego wyrażania się, potrzebuje wyobraźni i talentu, potrzebuje sceny. Przestrzeni z pogranicza stanów, z której do rzeczywistości wyciekają raz po raz strużki światła, rozjaśniając rzeczy i sprawy. Tam skupiają się i tłoczą wszystkie języki, każda sztuka. Wtedy wzrasta napięcie i pocą się ręce. Pojawiają się obawy, niepokoje i wzruszenia. Maciejewski nie widzi rozchwiania sensów w swoich tekstach i tworzy okropieństwa językowe na miarę klasyków „gatunku”. Tak, emocje pilnują otwartych ran, niewinne rozłożenie ramion oznacza gotowość do lotu albo zaproszenie, tak nieprzeparta chęć, czy wręcz konieczność, ciągłego uzewnętrzniania jest czystym pragnieniem wolności, tak wzrasta napięcie i pocą się ręce. Pojawiają się obawy, niepokoje i wzruszenia. Aż strach cytować te nielogiczne brednie, mające podkreślić fachowość naszego redaktora, tudzież gitarzysty-intelektualisty.
Zwykle jest tak, że w periodykach piszą wstępniaki członkowie redakcji, którzy posiedli umiejętność kontrapunktowania i nawiązywania do treści kolejnego woluminu. Jeśli wstępniak jest głupkowaty, to ta głupkowatość przechodzi na treść numeru i naraża na niezręczność autorów opublikowanych tekstów. Szczególne niebezpieczeństwo rodzi się, gdy redakcja pragnie nagłośnić jakiegoś twórcę i podkreślić jego wielką wagę dla kultury polskiej. Na takiej zasadzie pojawił się w jednej z zszywek Marek Bieńczyk, nasz etatowy melancholik literacki, którego miałem nieszczęście poznać osobiście w Uniwersytecie Gdańskim, gdzie powołany jako znawca przedmiotu, pozwolił na ewokowanie nieprawdziwych treści na temat mojego dorobku. Cóż, tak czasem bywa, ale jego eseje mają swoją wartość i publiczne wypowiedzi też bywają sensowne, ale w połączeniu z głupkowatością wstępniaków Maciejewskiego stają się zabawnym przyczynkiem do wygłupów „pseudo redaktorskich”. No bo jak brać na poważnie wypowiedzi kolejnych kanonizowanych postaci naszej kultury, gdy tuż przy nich „naczelny” pisze tak: …współczesna akulturacja nie ma nic wspólnego z przeobrażaniem się wzorców kulturowych, której końcowym efektem powinna być unifikacja. Uniwersalny system relacji społecznych oparty na szacunku i zrozumieniu. A ponoć dzieje się tak, gdy …kultura wędrująca jest niechciana. Swoje korzenie trzyma w zaciśniętych dłoniach. Ot, fascynujące makabry pojawiają się w głowie Maciejewskiego, który nawet kulturę pojmuje jako monstrum trzymające coś w swoich łapach, niczym czarne charaktery z bajek opowiadanych niegrzecznym dzieciom. Autor w jednym ze swoich gadanek zdradza jak to zdziecinniał odwiedzając swoją babcię: Pewnego jesiennego popołudnia, na wyłożonej ceratą babcinej ławie czekało na mnie mięso. Nabrzmiały oburzeniem, nagle zatęskniłem za zapachem jej rąk i zdziecinniałem. W jednej chwili zrozumiałem, że gdybym nie zjadł tych kilku klopsików, ugniecionych powykręcanymi od reumatyzmu, bólu i wojen palcami, zrobionych specjalnie na przyjście ukochanego wnuczka, byłbym największym gnojkiem na ziemi. I znowu nie wiedziałem w czym tkwi tajemnica życia. Może takie opowiastki z życia Maciejewskiego lepiej nadawałyby się na wstępniaki, ale przecież wszechobecne błędy stylistyczne nie pozwalają traktować ich poważnie. Paradoksalnie głupkowatość zapisków redaktora naczelnego uratowała go przed procesem sądowym, gdy dwukrotnie pozwolił sobie na zamieszczenie ataków na mnie, autorstwa swojego najbliższego kolesia i promotora. Początkowo chciałem oskarżyć go o zniesławienia, ale koniec końców uznałem, że absurdy i kłamstwa pojawiające w napaściach tracą swoją moc w konfrontacji ze wstępnymi zaśpiewami Maciejewskiego. Tak jak deformują one kształt materiałów pojawiających się w „Fabulariach”, tak zdeformowały też kłamstwa i przeinaczenia przypisywane mojej działalności i osobie. Ryknąłem zatem śmiechem i napaści z „Fabularii” umieściłem we własnym archiwum głupot wypisywanych wcześniej na mój temat. Przynajmniej tutaj gitarzysta-naczelny Maciejewski urósł i znalazł się obok różnorakich, wielkich a garbatych napastników.