NAWAŁNICA

Za oknem gwałtowna ulewa i burza z potężnymi wyładowaniami elektrycznymi. Stoję przy parapecie i patrzę na nagle odmieniony, spłakany świat. Choć rano było słonecznie, czułem zbliżanie się nawałnicy, gdy wędrowałem powoli przez miasto. Ostatnie zajęcia z osobami ze studiów podyplomowych, a potem spokojny spacer przez parki, w okolice teatru, gdzie wsiadłem do autobusu linii dziewięćdziesiąt cztery. Słońce prześwietlało pięknie korony lip i akacji i spostrzegłem w nich ogromne gołębie grzywacze, których ostatnimi czasy namnożyło się bardzo dużo. Nie są tak płochliwe jak niegdyś, zlatują na trawniki i dają się podejść na kilka metrów. Jedzą młode pędy traw, jakieś owady i dopiero co wyrosłe, soczyście zielone listki drzew. Choć powietrze było duszne, nie czułem się najlepiej, jakby gwałtowna burza rozgrywała się też we mnie. To bardzo ważny dla mnie czas, przed kolokwium habilitacyjnym, ale też taki moment w życiu, kiedy wszystko się decyduje i zawiązują się wątki następnych działań, pojawiają się zdumiewające, nowe sytuacje. Po powrocie do domu zrobiłem ostatnią korektę mojego nowego zbioru poetyckiego pt. Bulwar Singera, składającego się z wierszy i wspomnień z pobytów w Ameryce. Potem była drzemka i film o zwierzętach w delcie Orinoko, a teraz ulewa i burza, które szybko się skończyły. Teraz znowu świeci słońce, choć w dali widać granatowe chmury, które nie wróżą nic dobrego. Dzisiaj wieczorem mecz w ramach Mistrzostw Europy pomiędzy Polską i Czechami, który zadecyduje kto awansuje do dalszej fazy rozgrywek. Stawiam oczywiście na naszych, chociaż różnie może być z naszymi braćmi w słowiańszczyźnie…

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (V)

ŻOŁNA

Żołna zwyczajna (Merops apiaster) to bardzo płochliwy ptak, chwytający w locie błonkówki, chrząszcze, motyle, muchówki i owady prostoskrzydłe. Pszczoły, szerszenie i osy miażdży zwykle końcem ostrego dzioba, by uniknąć użądlenia. Nieprawdziwe są jednak opowieści o tym, że ptaki te potrafią zniszczyć całe pszczele rodziny czy dostawać się do uli. Żywiąc się licznymi owadami, żołny chwytają niewiele pszczół miodnych, a łakomym kąskiem dla nich są też ważki i trzmiele, tłuste larwy i duże owady opancerzone. Te barwne cuda natury zamieszkują południową Europę i u nas osiedlają się rzadko, głównie na Podkarpaciu i Dolnym Śląsku. Ruchliwe pary budują długie nory na wielkich urwiskach i głównie przy nich są obserwowane, choć nowoczesne aparaty fotograficzne pozwalają też „upolować” je podczas odpoczynku, na łąkach, na gałęziach drzew czy drutach instalacji elektrycznych. Natkniemy się na nie także w południowej Azji, a podczas zimowania, w Afryce, na południe od Sahary. Natura obdarzyła żołny przepięknym ubarwieniem, w którym główną rolę gra turkus, żółcień i kolor rdzawy, który czasem interpretuje się jako barwę złotą. Ptak osiąga długość dwudziestu pięciu centymetrów, a rozpiętość długich skrzydeł sięga pół metra. Zwykle składa w norze pięć lub sześć jaj, z których wykluwają się młode osobniki, gotowe do opuszczenia schronienia po trzydziestu dniach. Żołny objęte zostały w Polsce całkowitą ochroną gatunkową, ale mogą ginąć w pojedynkach ze skrzydlatymi drapieżnikami i sprytnymi zwierzętami futerkowymi, zakradającymi się do nor po pniach drzew lub wystających głazach. Szczególnie widowiskowe są duże stada tych ptaków, gdy gromadzą się przed przelotem do ciepłych krajów, ale pojedyncze osobniki też potrafią zachwycić pośród natury. Fotografowie, którzy chcieliby uwiecznić na zdjęciach ich piękno muszą być bardzo cierpliwi, dobrze zakamuflowani w specjalnych kryjówkach i muszą dysponować najlepszym sprzętem. Efekty ich pracy bywają jednak zdumiewające, co może poświadczyć jedno ze zdjęć dostępnych w Internecie, które zamieszczam też na moim blogu.

DRŻĄCE SERCE DZIECKA

Stary Doktor stoi naprzeciwko hitlerowskich żołnierzy, którzy mówią mu, że jest wolny i może odłączyć się od grupy prowadzonej do komory gazowej w Treblince. Podnosi głowę i patrzy na okoliczne pola, przenosi wzrok na dzieci, karnie ustawione w czwórki i czekające na dalszy ciąg zdarzeń. Serce ściska mu się boleśnie, w oczach pojawiają się łzy, ale w ułamku sekundy, raz jeszcze, podejmuje decyzję. Podchodzi do wychowanków, bierze za ręce małą dziewczynkę i chłopca i czeka na hasło wymarszu. Hitlerowcy patrzą na to beznamiętnie i ironicznie komentują gest posiwiałego lekarza. Kolumna rusza wolno w stronę komory, gdzie biegają pomocnicy żołnierzy i wykrzykują na wystraszone dzieci. Padają rozkazy by rozbierać się przed kąpielą, by zdejmować buty i stawać przed wielkimi wrotami. Malcy wstydzą się swojej nagości. Co jakiś czas zerkają na opiekuna, a ten uspakaja je i prosi by robić wszystko co rozkazano, tłok jest coraz większy, ciała ocierają się o ciała, aż wreszcie otwierają się odrzwia i wszyscy przesuwają się do przodu. U góry widać sitka pryszniców i dzieci czekają aż poleci z nich ożywcza woda, aż zmyje pył dalekiej podróży w bydlęcych wagonach. Dłuższą chwilę nic się nie dzieje, słychać tylko kroki mężczyzn chodzących po dachu i nagle z pryszniców zaczyna wydobywać się trujący gaz. Malcy zaczynają płakać, jęki i krzyki potężnieją, doktor otacza ramieniem najbliższą grupę, a rozpacz uderza w jego świadomość niczym czarny kir. Jego świat powoli gaśnie, ale jeszcze obiega wzrokiem tych, których najbardziej kochał, odprowadza ich w niebyt i potwierdza swym czynem wielką więź międzyludzką. Nic już dla nich nie może zrobić, ale wspólna śmierć jest jak ostatecznie usynowienie, jak przybranie rodzicielskie córek, wspólna śmierć jest jak przytulenie wystraszonego dziecka przed zaśnięciem.

Henryk Goldszmit urodził się w Warszawie, u końca ósmego dziesięciolecia dziewiętnastego wieku, a do historii przeszedł jako Janusz Korczak. Swój pseudonim zaczerpnął z powieści Kraszewskiego, którego uważał za wielkiego pisarza, artystę i działacza społecznego.  Był synem adwokata Józefa Goldszmita i Cecylii z domu Gębickiej, co dawało określony status społeczny, pozwalający na podjęcie nauki w dobrych szkołach. Dzieląc – w Pamiętniku – swoje życie na siedmioletnie okresy, jako prawdziwe narodziny intelektualne wskazywał ów moment, kiedy to w wieku piętnastu lat zaczął czytać dziesiątki książek z różnych dziedzin. Uczył się też języków obcych i bystro obserwował otoczenie, wyciągając wnioski, szczególnie z wystawnego trybu życia swojego ojca, co miało doprowadzić do zaprzepaszczenia dóbr i rychłej śmierci rodzica. Już wtedy ukształtowały się cechy charakteru przyszłego doktora, które staną się podporą jego działalności edukacyjnej i pisarskiej. Choć problemy finansowe wydawały się nie do pokonania, podjął w 1898 roku studia medyczne w swoim rodzinnym mieście, uczęszczając na wykłady znamienitych anatomów, bakteriologów, chirurgów i psychiatrów. Po otrzymaniu w 1905 roku dyplomu lekarza, nieomal natychmiast poddany został kolejnej życiowej próbie. Skierowano go do północno-wschodnich Chin, gdzie w mieście Harbin miał leczyć rannych. Tam po raz pierwszy zetknął się z grozą i tragizmem wojny, a w jego myślach kiełkować zaczęły poglądy, które później z taką determinacją będzie wcielać w życie. Roczny pobyt na Dalekim Wschodzie zaowocował stopniem majora i rozległą wiedzą na temat ciężkich urazów ciała, a także zachowań ludzkich w sytuacjach ekstremalnych. Po powrocie do Warszawy pracował jako pediatra w szpitalu, często rezygnując z zapłaty podczas leczenia ubogich ludzi. Publikując znaczące artykuły w prasie fachowej, stał się szybko cenionym lekarzem, do którego garnęli się zatroskani rodzice z chorymi dziećmi. Zarówno medyków jak i pacjentów ujmowało to, że traktował dzieci jak partnerów, wprowadzał samorządy wychowanków w placówkach, którymi kierował, a nawet godził się na sądy młodzieży nad opiekunami.  W 1926 roku doprowadził do wydania pisma redagowanego w znacznej mierze przez dzieci, co było elementem jego poglądów na resocjalizację i wychowawcze diagnozowanie. Szczególną opieką otaczał trudnych wychowanków, tworząc podwaliny dla współczesnej, twórczej pedagogiki, w której ważną rolę pełni uznanie osób edukowanych za partnerów, za integralne i decydujące o sobie byty. Trafiając do różnych środowisk, mając kontakt z biedotą, proletariatem i ludźmi z wyższych sfer, miewał Korczak do czynienia z przejawami niezrozumienia. Nie opuszczało go, mimo to przekonanie, że można być dobrym Polakiem i jednocześnie dobrym Żydem, tym bardziej, że kulturowe dziedzictwo obu narodów dostarczało wielu dowodów,  iż tego rodzaju unia dawała wspaniałe owoce.  W 1907 roku pojechał do Berlina, gdzie uczestniczył w wykładach znamienitych lekarzy i profesorów, a także zapoznawał się metodami pracy w licznych zakładach wychowawczych. Po powrocie do kraju, w 1911 roku, podjął decyzję, że nie założy własnej rodziny, wszystkie obce dzieci, z którymi miał do czynienia, traktując jak własne. W taki sposób mógł czuć się ojcem blisko dwustu sierot w domu opiekuńczym, który prowadził, darząc je miłością i pragnąc wychować je na wartościowe osoby, które znajdą właściwe miejsce w społeczeństwie. Dzieciństwo bywa bardzo trudnym okresem w życiu człowieka, szczególnie w patologicznych rodzinach, w sytuacjach rozpadu więzi rodzicielskich, w chwili dojścia do wieku młodzieńczego bez odpowiedniego przygotowania pedagogicznego. Rozumiejąc to, doktor Korczak wprowadzał rewolucyjne zmiany w grupach, którymi się opiekował, pozwalając na podejmowanie decyzji i rządy – zdawać by się mogło – niedorosłych do tego istot. Paradoksalnie uzyskiwał wspaniałe wyniki, zapewniając dzieciom beztroskie lata dojrzewania i stawania się pełnoprawnymi obywatelami. Dyskutował z nimi jak równy z równym, dawał poczucie spełnienia i wartości artykułowanych poglądów, moderował emocjonalne podejście do sytuacji trudnych, które pojawiać się będą w przyszłości. Takie przygotowanie miało uodpornić wychowanków na trudy życia, a także uczyć wyciągania wniosków, tworzenia sytuacji modelowych dla różnorakich zachowań i postaw.  W latach 1914–1918 znowu znalazł się na froncie walk, pełniąc funkcję ordynatora szpitala wojskowego na Ukrainie, a potem leczył dzieci w przytułkach pod Kijowem i pracował krótko w domu wychowawczym dla chłopców polskich w największym mieście tych ziem. Nieomal od samego początku swojej pracy zawodowej zajmował się Korczak twórczością literacką, publikując w tygodniku satyrycznym „Kolce” liczne felietony, biorąc udział w pisaniu zbiorowej sensacyjnej powieści, wysyłając dramaty na konkursy. Opublikował kilka powieści, zbiorów felietonów, ale najbardziej zasłynął jako autor książek dla dzieci. Król Maciuś Pierwszy, Król Maciuś na wyspie bezludnej, Bankructwo małego Dżeka, Kajtuś Czarodziej to najważniejsze dzieła, które przez następne dziesięciolecia stały się ulubioną lekturą dzieci, w mądry sposób kształtującą ich świadomość i wskazującą właściwe postawy w procesie poznawania świata. Zanim osłabła jego działalność literacka, po 1930 roku, opublikował jeszcze Sławę, Pedagogikę żartobliwą, Jak kochać dziecko i Sam na sam z Panem Bogiem. Jeśli dodamy do tego szeroką działalność popularyzatorską i prelegencką na antenie radiowej, regularne wydawanie „Małego Przeglądu”, a także nieustanną pomoc medyczną dla potrzebujących, uzyskamy obraz niezwykłej aktywności i żywiołowości tego człowieka. W tym trudnym czasie dzieła Korczaka potężniały i były znakiem humanizmu, ogólnoludzkiej wiary w dobrą naturę istot pojawiających się na naszej drodze. Niestety wiara ta została poważnie nadszarpnięta w czasie hitlerowskiej okupacji, kiedy aresztowano go i umieszczono na Pawiaku, a potem – po zwolnieniu – gdy opiekował się dziećmi w sierocińcach getta, na ulicy Chłodnej i Siennej. Próbowano namówić go do opuszczenia tego miejsca, ale konsekwentnie odmawiał, notując swoje refleksje w Pamiętniku, czasem posuwając się do rozwiązań skrajnych, myśląc o samobójstwie i eutanazji, ratującej dzieci przed cierpieniami apokalipsy XX wieku. Jego droga kończyła się na początku sierpnia 1942 roku, kiedy to wyruszył z dziećmi na Umschlagplatz, trzymając na ręku najmniejsze z nich, idąc z odkrytą głową, w sfatygowanym mundurze żołnierza polskiego, przeczuwając co się stanie, ale nie dopuszczając do siebie myśli o porzuceniu wychowanków. Pośród wybuchających pocisków, w tle rozrywających się granatów i płonących domów, posuwał się pochód dzieci, niosących swoje zabawki, dzierżących dumnie flagę Króla Maciusia Pierwszego, jakby podążających ku nowej „zabawie”. Doktor Korczak dobrze przygotował je do zniesienia trudów ostatecznej wyprawy i nie opuścił aż do końca. W tym nieludzkim czasie doktor Korczak potwierdził, że prawdziwe człowieczeństwo wychodzi naprzeciw każdego wyzwania, a wiara w dobro zawsze ostatecznie triumfuje. Nawet jeśli musi przejść przez okrutną, niesprawiedliwą i niczym niezawinioną śmierć.

Od samego początku nowego okresu dziejowego, od pierwszych chwil powojennych, rosła legenda Starego Doktora, jako tego, który dał świadectwo swoich przekonań, odkrywczych metod pedagogicznych, wielkiego bezinteresownego humanizmu i wytrwał przy swoich dzieciach do końca. Będąc symbolem okrutnej śmierci i zwycięstwa zza grobu, stawał się Korczak bohaterem licznych utworów literackich, powieści, sztuk scenicznych i esejów, nakręcono też wartościowe filmy fabularne, namalowano wiele obrazów, powstały utwory muzyczne inspirowane jego życiem i twórczością. Stosunkowo najmniej napisano wierszy, bo forma ta jest najtrudniejsza, wymagająca delikatności i niezwykłych umiejętności twórczych. I choć dedykowano Korczakowi osobne książki liryczne, choć tworzono cykle, to wielką rzadkością są zbiory układające się w poemat, ukazujący fenomen tej postaci i jej czynów w wielowymiarowym oglądzie.  Karolina Kusek, autorka kilkudziesięciu tomów poezji, utworów scenicznych i wierszy dla dzieci, nagrodzona za swoją twórczość Nagrodą Imienia Marii Konopnickiej, zdobyła się na wysiłek ogromny. Dokonała  wyboru spośród jej wierszy, w centrum  których jest dziecko postrzegane okiem obrońcy jego praw do szczęśliwego dzieciństwa oraz dopisała wiersze nowe, które w znaczący sposób wzbogacają rozumienie Korczaka i roli jaką spełnił w świecie tych, którzy szli ku dorosłemu życiu, którzy mieli mieć piękną przyszłość, a ostatecznie zmierzyć się musieli z ludzkim okrucieństwem i bezduszną śmiercią. Ale nie tylko to jest tutaj tematem, bo to także zbiór, w którym autorka próbuje wniknąć w naturę i wrażliwość dzieci w różnych miejscach świata i w odmiennych przedziałach czasowych. Już samo motto – wzięte z wypowiedzi Starego Doktora – wskazuje jak ważne są nasze pociechy i ich mądre wychowanie: Dzieci – to przyszli ludzie. Więc dopiero będą, więc jakby ich jeszcze nie było. A przecież jesteśmy: żyjemy, czujemy, cierpimy… Ta myśl, jakże charakterystyczna dla pedagogiki Korczaka, ów paradoks i zarazem oczywistość, wskazują, że dziecko – tak jak dorosły człowiek – żyje, czuje i cierpi. I tak jak doktor próbował wniknąć w świadomość dziecka, tak autorka tych wierszy stara się zrozumieć  jego nauczanie, metody i ostateczne przesłanie oraz psychikę najmniejszych ludzi. Lekkość metafory, piękno porównań i symboli pozostaje tutaj w opozycji do smutnego końca epopei przybranych dzieci – znana z wcześniejszych książek tej autorki zasada kontrapunktu i wyrazistej ekspozycji tematu, staje się raz jeszcze elementem monumentalnej kreacji. To jest wskazywanie wielkości bez niepotrzebnego patosu, to jest wydobywanie wzniosłych tonów w jakże pięknych odniesieniach do natury i ludzkiego wnętrza:  To już ostatni dzwonek lata./ Poznaję go po smutnym fioletowym tonie./ A choć za chwilę wiatr z łodyżki go zdmuchnie /  na trwogę nie dzwoni./ Bo aby głos jego ktoś usłyszał,/ serce musiałby mieć ze stali./ A w piersi jego podzwaniał tylko…/ rosy koralik. Wszystko tutaj prowadzi do miejsca zagłady, wszystko biegnie ku chwili ostatniej, wszystko dookreśla niewinnie przelaną krew, ale też wnosi wiedzę o innych cierpiących dzieciach. Poetka widzi ogromną kolumnę malców podążających za swoim przewodnikiem, wierzących, że z nim są bezpieczne. To jedyne „kłamstwo” doktora Korczaka było jak przykrycie zasypiającego dziecka kołderką, jak przytulenie się do niego, jak wypowiedzenie słowa „dobranoc”. Ileż trzeba mieć w sobie okrucieństwa, by realizując plan eksterminacji narodów nie oszczędzić dzieci. Czas wojenny przynosił nieustannie jakieś tragedie, ale czym innym jest śmierć żołnierza na froncie, a czym innym zabijanie dzieci. Doktor wiedział, że idą na śmierć, ale chciał by do końca wierzyły, że obmyją ciała w łaźni, on przeczuwał wszystko, ale pragnął ocalić wychowanków przed obezwładniającym strachem. Hitlerowcy  używali cyklonu B, który paraliżował oddychanie i szybko odbierał życie, ale przecież świadomość nie gasła od razu. Dzieci za mało miały jednak czasu by uświadomić sobie co się dzieje, zanim zrozumiały w jakiej tragedii uczestniczą, świat tracił wyrazistość i odchodziły z niego, ocalone po raz ostatni przez swojego opiekuna. Oddając własne życie, potwierdził Korczak, że jego praca, jego poglądy i metody pedagogiczne miały głęboko ludzki sens. On rzeczywiście – jak mówi poetka – uczył je jak odejść z godnością, bez lęku – on dawał im serce i w ostatniej chwili uniósł je symbolicznie na dłoni, w ich kierunku.

Zaletą wierszy Karoliny Kusek jest to, że wychodząc od historii Starego Doktora i jego czynu w Treblince, podąża ku dzieciom naszego wieku – pragnąc obudzić sumienia ludzkie przywołuje obrazy istot głodujących w Afryce, garnących się gdzieś do kotła z zupą, a nawet inscenizuje samotną śmierć ptasich piskląt w gnieździe. To wskazanie, że cierpienie dziecka  było i jest powszechne, to krzyk w obliczu świata, który nie wyciągnął wniosków z historii, który tak łatwo zapomniał  o czynie Janusza Korczaka.  Dzieci cierpiące, szukające rodziców, błąkające się po dworcach, istoty potrzebujące pomocy, a także objawy nieprawości wobec dziecka wynikające  bądź to z patologii rodzin, braku właściwych rozwiązań systemowych  oraz obojętności świata stają się bohaterami kolejnych wierszy i następnych ujęć. Poetka ukazuje bez zaciemnień ich dramat i jest to znana z filmu metoda przybliżania kadrów, wskazywania ile piękna jest w spojrzeniu małej dziewczynki, ile czułości niesie w sobie kilkuletni chłopiec. Wychodząc od cierpienia dzieci doktora Korczaka, przechodzi poetka do prezentacji ogromnych obszarów wrażliwości dziecka, kreśli obrazy, które mają głębię i plastyczność, ale nade wszystko są serdecznym napomnieniem. Jej przesłanie jest zbieżne z tym, co przez całe swoje życie propagował Korczak, z jego pedagogiką rozumiejącą i stawiającą wrażliwość dziecka na tym samym poziomie co mądrość dorosłego człowieka. To tak jakbyśmy zaglądali w myśli i dusze dzieci prowadzonych wtedy na śmierć, to historie i zdarzenia z ich umysłów i z refleksji dzieci współczesnych. Tylko piękna, głęboka poezja może się na to poważyć,  by objąć spojrzeniem świat dziecka i wsłuchać  się w jego drżące serce…

ŚCIEŻKA PRZY KANADYJSKIEJ GRANICY

Scarlet Tanagra

dzisiaj z dala od zgiełku europy i nowego jorku
wędrują moje myśli

z drzewa na drzewo przelatuje blackbird
rdzawy drozd omija łukiem ciepłe cienie
czasem zawoła blue jay czasem
liście okrwawi tanagra

mógłbym tak iść i iść
do końca dni

mógłbym tak iść po
kres chwili

uspokojony pełen wiary
w siebie i w człowieka

z dala od nienawiści
z dala od poniżenia

tak mógłbym istnieć

tak być

Lewiston, 2002

AMERYKAŃSKIE CHWILE (3)

Wrócił do domu Krzysiek, który jest anestezjologiem w amerykańskim szpitalu i zaraz postanowił zrobić mi jakąś specjalną niespodziankę. Zarządził wyjazd w nieznane, więc wsiedliśmy z Sachą i Danutą do dużego BMW jego żony i ruszyliśmy szybko z Getzville, mijając znane mi ulice, przemykając przed wielkimi centrami handlowymi i setkami mniejszych sklepów, biur i agencji. Moi przyjaciele mieszkają w zakątku zwanym Marshfield i stamtąd codziennie chodzę ulicami Bywater, Taverly, Applefield do długiej nitki Heim Road, która wiedzie mnie do North Forest Road, a stąd tylko mały skok uliczką Saint Rita, przejście mostu nad rzeką Ellicott i już jestem w przestrzeniach Północnego Kampusu SUNY. Ameryka jest płaska i dominują w niej budynki parterowe ze skośnym dachem, długie ciągi lokali użytkowych, schludnych placów i parkingów przed nimi, równiutko przystrzyżonych trawników. Mijamy sznury samochodów i już po chwili jesteśmy na 290 autostradzie, noszącej nazwę Youngmann Memorial, która łączy się z drogą numer 190, prowadzącą nad Niagarę. Teraz już wiem jaka to niespodzianka i cieszę się bardzo, że zobaczę to wspaniałe miejsce. Szybko mijamy potężny, stalowy South Grand Island Bridge na Niagarze i wjeżdżamy na wielką wyspę, którą oblewają dwie odnogi tej rwącej i głębokiej rzeki, łączącej dwa ogromne jeziora północnoamerykańskie – Ontario na północy i Erie na południu. Wszędzie osiedla pięknych domów, wiele wspaniale wypielęgnowanych ogrodów, nad którymi powiewają amerykańskie flagi, uczepione wyniosłych masztów. Ten zwyczaj manifestowania przywiązania do kraju bardzo mi się podoba i żałuję, że w Polsce tylko okazjonalnie wywiesza się nasze znaki narodowe. Moi przyjaciele rozmawiają o sprawach, które są do załatwienia, a ja chłonę to, co widzę za oknem samochodu. Często zauważam wiele ptaków na drzewach, jakieś sarny i jelenie pośród większych zielonych przestrzeni, przemykające skrajem drogi oposy, samotne skunksy i wiele wiewiórek różnej maści. Zbliżamy się do końca wyspy i przed oczyma pojawiają się balustrady, tym razem płaskiego mostu – North Grand Island Bridge. Z jego wysokości przyglądam się okolicy, widzę dalekie osiedla i rozległe parki, pełne krzewów i drzew, ciągnące się po obu stronach drogi, którą właśnie przejechaliśmy. Teraz skręcamy na szlak wiodący do wodospadów, a upamiętniający Roberta Mosesa, słynnego architekta szlaków komunikacyjnych i mostów Nowego Jorku, a także współtwórcę zabudowy kompleksu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Droga wiedzie przy rzece, więc w milczeniu podziwiam nowe widoki, zauważam sporo wodnych ptaków, pływających na wodzie, albo unoszących się nad spienionymi toniami. W okolicach kanadyjskiego brzegu widzę majestatycznie bujającego rybołowa, który patroluje wielkie obszary wodne i raz po raz znika nad ciemnymi plamami lasów.

Zajeżdżamy na parking przy wielkim parku i wysiadamy z samochodu, najpierw kierując się do niewielkiej restauracji, przy której wypijamy po piwie i jemy po jednym steku. Nie mogę się doczekać kiedy pójdziemy nad wodospady, ale moi towarzysze poczuli głód i trzeba było szybko go zaspokoić. Piję ze smakiem Budweisera, który jest chyba najbardziej cenionym, najdroższym piwem w Ameryce, i obserwuję czarną wiewiórkę, która wspina się po pniu pobliskiej sosny, to zbiega na ziemię, to znowu wspina się w górę. Rzucam jej kawałek mięsa i trochę bułki i widzę, że nie wiadomo skąd pojawiły się trzy następne takie zwierzątka, w tym jedna szara. Rzucamy im resztki z naszych talerzy, a Danuta informuje mnie, że w Ameryce są przede wszystkim trzy rodzaje tych drzewnych biegaczy. W całym kraju można spotkać wiewiórkę szarą (gray squirrel), na północy, a więc także w okolicach Niagary występują czarne odmiany (black squirrel), na które możemy natknąć się też w stanach Ohio, Maryland, Michigan, Indiana, Virginia, Washington, Wisconsin, Minnesota, and Pennsylvania. Natomiast rude wiewiórki (American red squirrel) znajdziemy przede wszystkim w Kanadzie i w północnych stanach USA. Wstajemy od stołu i kierujemy się ku drugiemu mostowi nad Niagarą – Pedestrian Bridge, a więc przeznaczonemu tylko do przechodzenia pieszo. Już tutaj widzę jaką moc ma rzeka łącząca dwa wielkie akweny, przyspieszająca bardzo i już za chwilę spadająca z wielkiego skalnego urwiska. Widzę dalekie budynki kanadyjskiej części widokowej, ze słynną wieżą obserwacyjną, na którą wjeżdża się zewnętrzną windą, przypominającą mały, owalny samochodzik. Przechodzimy most i wędrujemy wspaniałym parkiem, który wszakże ma wiele z naturalnej rzeczywistości tego miejsca. Po stronie kanadyjskiej wszystko jest rozplanowane i zabudowane, amerykańska część jest bliska temu, co zobaczyli tutaj pierwsi europejscy podróżnicy i co przez stulecia widziały oczy indiańskich wojowników. Rozprawiamy o tym i o owym, a mnie udziela się coraz większe podniecenie, jakbym zbliżał się do miejsca szczególnego w moim życiorysie. Znowu wróciło do mnie przekonanie, że nasze losy złożone są z chwil, których nie można zatrzymać. Tak chciałbym tutaj pobyć dłużej, tak pragnąłbym zgłębić wszystkie zakamarki, posiedzieć na ławkach, przystanąć przy drzewach i sfotografować ich korę, tak bym chciał dłużej studiować twarze i zachowania ludzi, ale wszystko umyka i pobyt nad Niagarą też skończy się niebawem. Wyspa, na którą przeszliśmy mostem dla pieszych jest rezerwatem i wszystkie ścieżki na niej prowadzą do wielkiej platformy widokowej, umiejscowionej na mniejszej wysepce o nazwie Luna.

Wchodzimy wreszcie na niewielki placyk, z niskimi stalowymi balustradami i przed moimi oczyma rozpościera się widok nie do opisania. Setki, tysiące, miliony litrów wody przelewają się przez skalny próg i spadają z hałasem na dół. Barwy spienionej kipieli oscylują pomiędzy granatem i ciemną zielenią, a turkusem i jasnymi odcieniami szarości, by w końcu popaść w biel przeczystą. Słychać grzmienie, jakby po kamieniach przewalały się ogromne walce żelazne albo jakby potężne głazy ruszyły w dół stoku. Zapach jest nie najlepszy, bo do Niagary wpada wiele pomniejszych strumieni i rzek, zbierających toksyczne ścieki i organiczne odpady. Wszystko wszakże rekompensuje widok wodospadów, bo to w gruncie rzeczy jest wiele takich miejsc. Patrzę na prawo i widzę ogromne tafle wodne, załamujące się nagle i opadające w przepaść z przejmującym hukiem. W dali rysują się wyraziste przęsła Rainbow Bridge, przerzuconego nad rzeką wysoko i biorącego swoją nazwę od tęczy, która stale się pojawia pośród rozbitych kropli wody. Amerykańska Niagara ma szerokość około trzystu metrów, a kanadyjska – nazywana Horsehoe (Podkowa) aż dziewięćset metrów. Wokół rozbudowały się dwa miasteczka, tak samo nazywające się w obu granicznych krajach – Niagara Falls. Wodospad cofa się o około osiemdziesiąt centymetrów rocznie, bo woda odłamuje kolejne warstwy  dolomitów, wapieni i piaskowców, poprzerastanych grubymi warstwami łupków. U podstawy, z racji nieustannego pogłębiania przez spadające tysiące ton cieczy, dno znajduje się na głębokości sześćdziesięciu metrów i stale się przeobraża. Tylko potęga mrozu może przeciwstawić się tej sile i zdarzyło się w 1848 roku, podczas zimy stulecia w USA, że wodospad zamarzł. Dzisiaj miejsce to jest centrum turystycznym, przyciągającym każdego roku miliony ludzi z całego świata i na podeście, na Luna Island, widziałem wiele japonek, Murzynów, Kreolów, Latynosów i Europejczyków. Jakaś Chinka poprosiła mnie o wykonanie jej zdjęcia, a potem usłużnie sfotografowała i mnie na tle przelewających się fal. Największą atrakcją turystyczną są rejsy stateczkami pod same kaskady, a turyści wyposażani są wtedy w specjalne „sztormiaki” z kapturami i wysokie kalosze. Zobaczę za jakiś czas te stateczki w specjalnym porcie, na brzegu Niagary, w Lewiston, gdzie zamieszkam przez kilka dni u Danuty i Sachy. Powoli zbieramy się z tego magicznego miejsca i żałujemy, że nie zobaczymy specjalnego podświetlenia spadających wód, które pojawia się dopiero w nocy. I tak wystarczy tych wrażeń, zapierających dech widoków i smutku, że kolejna moja amerykańska chwila kończy się i nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek stanę na małej wysepce, tuż przy Niagarze, stale od nowa przewalającej się przez skalne progi. Wracamy tą samą drogą do samochodu i szybko kierujemy się ku centrum amerykańskiego miasteczka, w którym niegdyś kwitł interes matrymonialny, bo tysiące par przyjeżdżały z całego kontynentu by wziąć ślub w tym miejscu. Jakież wrażenie musiały potem robić te zdjęcia w białych sukniach nad wodospadami, jakież niezwykłe wspomnienia cementowały nowe związki. Przemykamy dość wąskimi uliczkami i kierujemy się ku drodze nadrzecznej, którą przybyliśmy. Oddycham głęboko i stale jestem w euforii, którą wywołali we mnie amerykańscy przyjaciele – żegnaj Niagaro, a jeśli zdarzy się jeszcze kiedyś, że stanę tam po raz drugi, to będzie to jeden z cudów mojego życia i zarazem chwila, która także minie bezpowrotnie.

%d blogerów lubi to: