JABULANI I WUWUZELE

Z wielkim zapałem i prawdziwą przyjemnością oglądam kolejne mecze południowoafrykańskiego Mundialu. Skończyła się faza eliminacji i teraz zespoły grają w systemie pucharowym, co powoduje, że spotkania są ciekawsze i mają więcej piłkarskiej dramaturgii. Jak zwykle, interesuję się też otoczką kulturową i charakterystycznymi elementami, rzeczami, emblematami i znakami związanymi z tym globalnym wydarzeniem. Na żadnych, z dotychczas rozegranych mistrzostw, tyle zainteresowania nie wzbudzała sama piłka. Tutaj – za sprawą jabulani – mamy do czynienia z prawdziwą lawiną komentarzy, sądów, oświadczeń itp. Słowo to pochodzi z języka zulu i oznacza świętowanie, a przedmiot ten został zaprojektowany i wykonany przez firmę Adidas. Piłka składa się z ośmiu zszywek, profilowanych trójwymiarowo i pomalowanych w jedenaście barw, które mają symbolizować liczbę piłkarzy w drużynie oraz liczbę języków używanych w RPA. Według zapewnień producenta piłka ta jest idealnie okrągła i najdokładniej wykonana w całej historii futbolu. Niestety wielu piłkarzy i trenerów krytykuje właściwości jabulani, twierdząc, że jest za szybka, nieprzewidywalna, zrobiona na bardzo niskim poziomie. Szczególnie wiele krytycznych uwag formułują szkoleniowcy i zawodnicy przegranych drużyn, co jest zrozumiałe, choć przecież nieco niepoważne. Wszyscy wszakże grają tą samą piłką i wielu udaje się strzelić piękne gole, popisywać się robinsonadami, żonglować i „kiwać” przeciwnika na granicy ludzkich możliwości. Drugim przedmiotem (celowo nie wprowadzam tutaj nadużywanego słowa: gadżetem) jest afrykańska trąbka wuwuzela, w którą dmą w RPA tysiące gardeł. Ich dźwięk jest tak przenikliwy i głośny, że niektóre stacje telewizyjne wprowadziły specjalne filtry, nie dopuszczające go do odbiorników. Wielu kibiców macha tym produktem, manifestuje nim swoją radość lub niezadowolenie i z zapałem produkuje coraz to dziwniejsze dźwięki. A mają one swoja moc, bo sięgają stu trzydziestu decybeli, czyli są tak głośne jak piła tarczowa lub silnik małego motocykla. Wuwuzele stają się przebojem handlowym na całym świecie i zapewne po tym Mundialu staną się nieodzownym elementem na wielu trybunach boisk piłkarskich. Dla mnie wszakże najpiękniejszym i najbardziej egzotycznym emblematem tych mistrzostw świata będzie afrykański ptak, który usiadł na bramce podczas meczu Anglii z Algierią i spokojnie, przez jakiś czas, obserwował widowisko. Musiały oszołomić go wuwuzele, a spłoszyła go dopiero kopnięta z dużą mocą jabulani

OCZEKIWANIE

Wczoraj czekałem długo na autobus linii 94, bo okazało się, że z jakiegoś powodu jeden z wozów wypadł z trasy. Nie lubię takich nagłych sytuacji, choć ogólnie wpisuję oczekiwanie w ciąg ważnych doświadczeń mojego życia. Szczególnie zapadły mi w pamięć godziny spędzone na lotniskach i czekanie na samoloty. Dwukrotnie siedziałem kilka godzin w aeroporcie im. J. F. Kennedy’ego i przyglądałem się temu centralnemu dla podróżującej ludzkości miejscu. Samoloty startowały i lądowały, mniejsze i większe, barwnie oznakowane i szare, wzlatywały ku niebu i kierowały się ku jakimś miejscom na ziemi. Oczekiwanie na lotnisku jest zawieszeniem pomiędzy życiem a śmiercią, bo zawsze może zdarzyć się wypadek lotniczy i brutalnie zgasić świadomość. Szczególnie czuje się to, gdy samolot jest już w powietrzu, ten aluminiowy olbrzym zawieszony na wysokości dziesięciu tysięcy metrów nad ziemią, posuwający się do przodu tylko dzięki ciągowi silników. Niektóre z nich latają na długich trasach i po szybkim przygotowaniu do następnego lotu, znowu startują i podlegają ogromnym naprężeniom, siłom powietrza i ciśnienia, turbulencjom i oblodzeniom. W takim kontekście czekanie na lotnisku jest chwilą pierwszą i ostatnią, momentem, w którym pojawiają się niezwykłe refleksje. Lubię chodzić korytarzami lotniskowymi i w pamięci pozostało mi wiele z nich – w Zurychu i w Paryżu, w Newark i w Nowym Jorku (La Guardia i JFK), w Amsterdamie i w Moskwie, w Antalyi i we Wiedniu,  w Pekinie i w Xining, a nade wszystko w Tampie, gdzie przyglądałem się niezwykłym, nowoczesnym freskom na ścianach. Teraz moja myśl biega ku oczekiwaniu na lotnisku JFK i na podziwianiu powietrznego spektaklu startów i lądowań. Takie bycie w obcej rzeczywistości i chłonięcie jej elementów jest cenne dla wyobraźni, a bliskość potencjalnej śmierci wzmacnia wszystko, powoduje, że twarze i gesty, uśmiechy i słowa, głęboko zapadają w pamięć. Widzę hinduską dziewczynkę biegającą wokół foteli w poczekalni i śmiejącą się do wielu ludzi, wyraziście rysuje mi się w pamięci rosły Murzyn, czytający arabską poezję. I ta czarnoskóra dziewczyna o urodzie pradawnej księżniczki, zamyślona i patrząca niewidzącym wzrokiem przed siebie. Zmęczone, lekko przestraszone Chinki, czekające w Moskwie na samolot do Pekinu i ten ogromny grubas, który wsiadł do samolotu z Tampy do Nowego Jorku i uśmiechając się serdecznie prawie przygniótł mnie swoim ciałem. Teraz siedzę na ławce i czekam na autobus do domu. Na niebie rozgrywa się niezwykły pokaz barw i kształtów, podświetlonych chmur, które w tle błękitów, wyglądają majestatycznie i jakoś tak nierzeczywiście. Ultramaryna i błękit paryski, szarość i siność, a na obrzeżach iluminacja słoneczna, te jakby gorące kontury. Godzina bezsensownego oczekiwania na autobus, tak bardzo nasączona sensem moich myśli i wyobrażeń, chwil elementarnych dla tego, co może kiedyś napiszę…

ORZECHÓWKA

Foto: Murray B. Henson

Przyglądałem się pięknym i ruchliwym orzechówkom (Nucifraga caryocatactes) w górach, podczas moich różnych pobytów na południu Polski. Podczas obozów sportowych, imprez literackich, wyjazdów indywidualnych i rodzinnych. To średniej wielkości ptak z rodziny krukowatych, najczęściej osiadły i przemieszczający się tylko wyjątkowo ze swoich rozległych biotopów. Zamieszkuje północno-wschodnią Europę, południową część Półwyspu Skandynawskiego, Syberię aż do wschodniej Azji oraz góry środkowej i południowej Europy. U nas można ją zaobserwować na Mazurach, na Podlasiu i na Pomorzu, a przede wszystkim w górach. Jest wielkości sójki i ma bardzo ciekawe upierzenie – cały brązowy, ma też liczne białe plamki. Skrzydła lekko zaokrąglone, dość szerokie, czarno brązowe, jak u wielu krukowatych, z zielonkawym metalicznym połyskiem. Wierzch dużej głowy jednolicie brązowy, a tył ciała i pokrywy podogonowe – białe. Ogon czarny z zielonkawym lub niebieskawym połyskiem, końcówki sterówek białe. Żyje przede wszystkim w wielkich drzewostanach świerkowych, gdzie przy pniu wysokiego drzewa buduje dobrze zamaskowane gniazdo. Ptak ten żywi się orzechami laskowymi, bukwią, nasionami szyszek, owadami i ich larwami ale nie gardzi też jajami i pisklętami, jaszczurkami, myszami i innymi drobnymi zwierzętami. W Polsce objęty całkowitą ochrona gatunkową, bo oprócz lat, gdy namnaża się obficie, zdarzają się też okresy, gdy jest nieliczny. Przypominam sobie, jak w oknie pensjonatu w Bierutowicach, skąd miałem widok na rozległe lasy Sudetów, przyglądałem się orzechówkom wzbijającym się nad kompleksy drzewne. Ich głosy budziły mnie rano i rozlegały się podczas zachodów słońca. Najpiękniejsze spotkanie z tym dość płochliwym ptakiem miałem jednak w Tatrach, tuż przy Morskim Oku. Tam właśnie orzechówki zalatywały do śmietników i nie bały się ludzi. Jedna z nich usiadła na metalowym koszu na odpadki i spokojnie przyglądała się rzeszom przechodzących turystów. Usiadłem na ławce i długo przyglądałem się temu urodziwemu stworzeniu, próbowałem zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Zauważyłem niezwykłą inteligencję i spryt, umiejętność wyprowadzania ludzi w pole. Niby to odlatywania, a zaraz potem wracania na dawne miejsce i przeszukiwania śmieci. To jeden z tych polskich ptaków, które mogą barwą i sposobem zachowania konkurować z najpiękniejszymi światowymi przedstawicielami awifauny.

PRAWDA ZWYCIĘŻA

Spodobał mi się  wpis znanego teologa prof. Tomasza Polaka (niegdyś Węcławskiego) przy jego biogramie zamieszczonym na stronie Pracowni Pytań Granicznych. To fragment „Dziejów Rzymu” Tytusa Liwiusza (XXII, 39). Tak jak ten niezwykły człowiek, cytuję go sobie i innym pod rozwagę:

Resistes autem, adversus famam rumoresque hominum si satis firmus steteris, si te neque collegae vana gloria neque tua falsa infamia moverit. Veritatem laborare nimis saepe aiunt, exstingui nunquam. Gloriam qui spreverit, veram habebit. Sine timidum pro cauto, tardum pro considerato, imbellem pro perito belli vocent. Malo te sapiens hostis metuat quam stulti cives laudent.

Oprzesz się więc zarówno pomówieniom jak i szemraniu ludzi, jeśli dość będziesz mocny, jeśli nie wzruszy cię ani próżna chwała kolegi [konsula], ani twoja własna fałszywa infamia. Mówią, że prawda często musi się napracować, ale nigdy nie przepada. Kto wzgardzi chwałą, zyska [chwałę] prawdziwą. Niech nie biorą ostrożnego za lękliwego, rozważnego za spóźnialskiego, doświadczonego w wojnie za unikającego wojny. Niech raczej boi się ciebie mądry wróg, niż wysławiają głupi współobywatele.

BRUNO I SZATKOWSKI

Jerzy Szatkowski wywodzi się z pokolenia poetów i prozaików, którzy wyraziście zaznaczyli swoją obecność w życiu literackim w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Uczestnicząc w nim i publikując kolejne książki, zaprzyjaźnił się z wieloma osobami, należącymi do kontrkulturowej grupy pokoleniowej. Podróżował z kolegami po Polsce i gościł ich w Antoniewie, koło Skoków, gdzie przez wiele lat pracował w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym. Widywano go zatem z Edwardem Stachurą, Ryszardem Milczewskim-Bruno, Wincentym Różańskim, Andrzejem Babińskim i z wielu, wielu innymi, którzy w wyraźny sposób zaznaczyli swoją obecność w świecie literatury i sztuki. Szybko stał się kimś w rodzaju guru, do którego zjeżdżali różni – jak nazwał to poeta młodszego pokolenia – wygnańcy ojczyzny, ku któremu zmierzali debiutanci i uznani literaci, z którym dyskutowali znani krytycy i ludzie z kręgów polonistyki uniwersyteckiej. Skalę jego literackich przyjaźni i powinowactw widać w redagowanej od wielu lat „Okolicy Poetów” – gdy po politycznych przełomach polski świat literacki podzielił się na związki, stowarzyszenia i koterie, w jego periodyku zgodnie publikują ludzie z najprzeróżniejszych odłamów ideowych i artystycznych, a są wśród nich – obok mrowia innych – tacy twórcy jak Tadeusz Różewicz, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, Adam Zagajewski czy Ryszard Krynicki. Co przyciąga tych wszystkich autorów, co powoduje, że godzą się na obecność na łamach pisma obok tych, z którymi w innych sytuacjach nie chcą mieć do czynienia. Odpowiedź jest prosta – to właśnie Redaktor Naczelny tego periodyku przyciąga ich i skupia w obrębie niezwykłego projektu, oddziałuje pozytywnie własnym mitem przyjaźni czystej i pięknej. Działa tutaj też zapewne etos generacyjny i kulturowy, który każe dopatrywać się w tym artyście dalszego ciągu chwalebnych i smutnych dziejów tych, którzy odchodzili z tego świata popełniając samobójstwa lub wegetując na skraju dróg, dociekając czym jest życie i ginąc w tym dociekaniu. Każdy, kto autentycznie interesuje się polską literaturą współczesną, kto śledzi jej linie rozwojowe i punkty dojścia, kto zna historię Bursy i Wojaczka, Obarskiego i Ratonia, nie może nie wiedzieć kim jest Jerzy Szatkowski. Już edycja pism wybranych Bruna i obecność w dziełach Stachury spowodowały, że wszedł on do uniwersum kultury polskiej, ale przecież sam jest też niezwykłym twórcą, innowatorem języka poetyckiego, lirykiem codzienności i wieczności zarazem, artystą chwil jaskrawych i jakże złowieszczego przemijania.

Twórczość tego niezwykłego autora wpisuje się w ciąg – stale nierozpoznanej i w niewielkim tylko stopniu opisanej – historii polskich, dwudziestowiecznych ruchów, działań i projektów kontrkulturowych. To jest nasza odpowiedź na to, co działo się pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku w amerykańskich uniwersytetach, to jest ta sama fala niezgody i manifestacji niezależności, jaka przewaliła się w 1968 roku przez Europę Zachodnią, a nawet przez niektóre kraje bloku wschodniego. Za oceanem ludzie gromadzili się w komunach, uprawiali wyzwoloną miłość, zażywali narkotyki, wpinali we włosy kwiaty, a potem siadając na Harleya lub we wzorzyście przyozdobiony kabriolet, jechali przed siebie. Bywało, że do Nowego Jorku lub – w drugą stronę – do San Francisco, bywało, jak przypadku Jamesa Deana, Jimmiego Hendrixa czy Janis Joplin, że po śmierć… Szatkowski wędrował po Polsce z wymienionymi wyżej przyjaciółmi, ale „buntował” się też z nimi, przebywając na odludziu, pośród lasów – w Antoniewie, które stało się rodzajem aśramu, do którego zmierzali wędrowcy. To była pustelnia, w której mogli się schronić ci, którzy narazili się różnorakim zarządcom i urzędnikom, to było miejsce, w którym można było przeczekać chwilowe i dłuższe nawałnice. Nie zrozumie tego ten, kto nie pojawi się w tym miejscu, kto nie odwiedzi mieszkania Szatkowskiego, pełnego pamiątek, obrazów i zdjęć, książek, podków i pomalowanych kamieni. Dopiero tam zaczyna się rozumieć niektóre wątki z dzieł Stachury, dopiero tam odsłaniają się głębie poezji Bruna, zamknięte przestrzenie Babińskiego czy Różańskiego. To miejsce należy do ciągu miejsc sakralnych tego pokolenia, obok samotni z Siekierezady i Całej jaskrawości, obok różnych chwalebnych i mniej uświęconych zakątków pojawiających się w wyzwolonej poezji, prozie i korespondencji. Starczy spojrzeć na ich fotografie z tamtego okresu, na długie włosy i brody, na stroje jakie nosili – to byli polscy, najprawdziwsi hipisi, to byli artyści, którzy szli krok dalej od zachodnich inicjatorów ruchu. Czasem starczało im tylko to, że byli ze sobą, że rozmawiali i dzielili się kawałkiem swojego życia – innym razem zadawalali się kartką wysłaną przez Steda z Meksyku, telefonem z Polski, jakimś drobiazgiem, lub wiadomością przekazana przez kogoś tam… Zawsze jednak do siebie wracali, wciąż gdzieś się odnajdywali, stale się wspomagali i tworzyli swój święty krąg wrażliwości i doświadczenia.

To zdumiewające, że dopiero teraz,  w dziesiątym roku kolejnego stulecia, wiele lat po śmierci przyjaciół pokoleniowych, pojawia się powieść Jerzego Szatkowskiego, nawiązująca do wskazanych wyżej dziejów i wydarzeń. To jakby wystudiowana, nowa spowiedź dziecięcia wieku, to summa, w której jest tyle prawdy i oryginalności językowej, tyle obserwacji świata i esencjonalnej mądrości, a zarazem tyle interesujących dopowiedzeń, glos autorskich i faktów, o których nikomu się nie śniło. To także próba rekonstrukcji życiowej filozofii, chęć zamknięcia w dziele prozatorskim tego, co niektórym mogło wydać się chaotyczne lub niezrozumiałe, a dla uczestników wydarzeń było smakowaniem życia i zaprzeczeniem śmierci – obłaskawianiem nicości i negowaniem sztucznej egzystencji. Jak w kalejdoskopie migają tutaj sytuacje i postaci, zmienia się perspektywa narracyjna – twórca w znakomity sposób przybliża i oddala się od realnych spraw, stosuje opis prosty lub zagłębia się w zawiłości semantyczne, dociera do istoty zdarzeń i słów, zachowań i póz. Wszystko inkrustowane wspaniałym humorem i dystansem pisarskim, na który zdobyć się umieją tylko ci, którzy mają też dystans do samego siebie. Trawestując tytuł tomu, można powiedzieć, że to tak prawdziwe, że aż nieprawdopodobne, tak zatopione w polskiej rzeczywistości i tyle do niej dopowiadające. Aż chce się rzucić wszystko, stanąć na szlaku i jak oni ruszyć przed siebie, być wolnym człowiekiem w nieograniczenie rozległej rzeczywistości. A do tego tak kształtować swoje życie by stało się spektaklem i mszą, ceremoniałem i ucztą, by swobodnie przekraczało granice mitu i zyskiwało nowe znaczenia, by dookreślało biografię kontekstami filozoficznymi. Tę książkę trzeba czytać uważnie i podskórnie, tak by wyodrębniając szczegół, nie uronić całości przesłania, którym jest wielka, wzbogacająca i dopełniająca człowieka  p r z y j a ź ń.  Głównym bohaterem tej narracji jest sam autor, ale obok niego staje Bruno i inne postaci, pojawia się też tyle integralnych wątków i „zachowanych” chwil, tyle niezwykłych momentów, że wszystko zaczyna pulsować, interaktywnie wychodzić do czytelnika i zapełniać treścią pustkę wyobraźniową, jaka wciąż rozszerza się w naszej świadomości. Szatkowski prezentuje tutaj własne ujęcie tego, co się wydarzyło, ale stale uwzględnia też potencjalną obecność swoich bohaterów, którzy przecież nigdy dla niego nie umarli, nie odeszli w przeszłość, nie znaleźli się za nieprzenikalną zasłoną czasu. On z nimi wciąż obcuje, czasem widzi ich, jak omamy za oknem, innym razem pojawiają się w jego snach, a potem w rozmowach z przyjaciółmi i bliskimi – w takim rozumieniu czas powieściowy został rozciągnięty i nałożył się na realne życie, a z drugiej strony prawdziwe istnienie wlało się między karty powieści. Oto niezwykła interakcja jak w czasach, gdy byli razem – oto aktywne przenikanie się chwil i gestów, uśmiechów i krzyków, realnego życia i jakże bolesnej, anihilującej wszystko śmierci.

Mit wolnego życia i wspaniałej przyjaźni od dawien dawna obecny był w historii ludzkości, przybierał różne formy, stawał się obrzędem przejścia, wzbogacał losy o żar emocji, przydawał im treści eternalnej, przypominał o chwilowości wszystkich i wszystkiego. Tutaj – w powieści Jerzego Szatkowskiego – mit ów został wpisany w dzieje wspólnego bycia w czasach trudnych i pięknych, niemożliwych i jakże realnych, pełnych niezwykłych fenomenów i najprostszych cząstek egzystencji. Nikt nie rodzi się dwa razy i nikt dwa razy nie umiera, ale można odradzać się w swoim czasie wielokrotnie i można umierać po trochu. Kto jednak chce sięgnąć tego, co nieprawdopodobne, kto chce znaleźć to, co prawdziwe, musi stanąć do konfrontacji ze światem, musi zamanifestować swój bunt, ze szklanką wina w dłoni, z palącym alkoholem we krwi i żrącą nikotyną w płucach, musi integrować się z otoczeniem i być w opozycji do niego podczas sakralnych spotkań i rozstań. Musi też wyrazić swoją niezgodę idąc drogą z przyjacielem, wpatrując się mu w oczy, rozmawiając z nim o wszystkim i o niczym, dopełniając jego losy własną treścią egzystencjalną. Autor tej książki utrwala w słowach ważny fragment w życiorysie własnym i swoich bohaterów, a choć jest to proza artystyczna, to czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko to wydarzyło się naprawdę. Prawda jest tutaj kluczem do poznania, a poszczególne elementy opowieści wspierają ją i wzbogacają o pojemne znaczeniowo głębie. W tym przesłaniu Szatkowskiego, formułowanym u końca drogi – wszak biologia i eschatologia nie oszczędzają nikogo – docieramy do samej istoty człowieczeństwa, odnajdujemy byty, które nie oparły się próbie czasu, ale stały się czytelnymi znakami wrażliwości i poświęcenia, wiary w prawdę eksperymentu życia i przekonania, że nie zmarnowało się danych nam chwil. Dobrze, że ta powieść ujrzała światło dzienne, bo jest ona przywracaniem pamięci, wyłowieniem z nieistnienia chwil, które miały wagę tysiącleci i momentalnie stawały się legendą. Doprawdy, to tak nieprawdopodobne, że aż prawdziwe…

BYDGOSKIE KOMPROMITACJE ORSKIEGO

Mieczysław Orski, jako wieloletni redaktor miesięcznika „Odra”, ma ogromne zasługi w dziedzinie promocji artystów, wydawania kulturotwórczego periodyku, inicjowania ciekawych dyskusji itd. Jest przy tym dość jednostronnym krytykiem, specjalizującym się głównie w streszczaniu i katalogowaniu współczesnej prozy. Ta wąska doraźność i perspektywa recenzencka spowodowały zapewne, że żadna z jego kilkunastu książek nie zyskała większego uznania w Polsce, nie stała się zaczynem daleko idących przewartościowań. Były to cenne, z punktu widzenia regionalistyki czy archiwistyki odnotowania jakichś zjawisk, ustalenia jakichś wąskich proporcji, ale zawsze nacechowane prywatnością, brakiem szerszej perspektywy krytycznoliterackiej, nie mówiąc już o złożonej konstrukcji naukowej. To rodziło czasem takie potworki jak łączenie bydgoskiego pisarza homoerotycznego Grzegorza Musiała z Wisławą Szymborską i lansowanie pomniejszych autorów, jako „wielkich” dojrzałych twórców. Trudno mi powiedzieć ile prawdy było w doniesieniach Grzegorza Brauna, że Orski był współpracownikiem SB o kryptonimie „101”, ale wrocławski krytyk powiedział w wywiadzie dla jednej z gazet:  Przyznaję, że na początku lat 60, kiedy wróciłem z Anglii od wuja, kilkakrotnie byłem przesłuchiwany przez SB. Musiałem napisać raport ze swojego pobytu w Anglii. Ubecy mi grozili, straszyli, że KGB skrzywdzi moją rodzinę w Anglii. Miałem wówczas 18 lat, byłem przerażony. Zobowiązałem się, że zgłoszę się na milicję, kiedy zobaczę jakiegoś szpiega na ulicy. Potem byłem wzywany przez SB, ale odmawiałem spotkań. Podobno w moich aktach jest wpis, że nie nadaję się na agenta. Zaczęły się groźby, śledzenie, byłem podsłuchiwany, wypytywano sąsiadów o mnie. Tak było przez kolejnych prawie 30 lat. Wierzę Orskiemu i nie jestem zwolennikiem eliminowania z życia społecznego ludzi, którzy coś tam kiedyś podpisywali, coś obiecywali milicji czy innym służbom. Sam byłem ich ofiarą i wiem, że za każdym razem trzeba brać pod uwagę specyfikę czasów, a wskazane wyżej groźby bywały często realizowane – fakt jest jednak faktem, potwierdzenie potwierdzeniem i choćby to powinno pociągnąć za sobą szereg konsekwencji. Mam tu na myśli przede wszystkim działalność decyzyjną w gronach eksperckich, w Jury konkursów, obdarzaniu nagrodami pieniężnymi itd. Wielu ludziom w nowej Polsce może nie wystarczyć tłumaczenie, że było się młodym i popełniało się błędy, tym bardziej, że dzisiaj trudno to dokładnie zweryfikować i sprawiedliwie ocenić.

Ten, może przydługi wstęp, potrzebny mi był by przejść do bydgoskich epizodów w życiu krytycznoliterackim Mieczysława Orskiego i przyznawania dorocznej nagrody „Strzała Łuczniczki”. Wspomniany wyżej bydgoski prozaik  – Musiał – powiedział w „Expressie Bydgoskim”(29 V 2007), że uczestniczył w „powołaniu do życia tej imprezy”, co jest zdumiewające, bo wskazuje na to, że u samego zarania owego wyróżnienia, w czasach Macieja Obremskiego, jednostronny wpływ na jego powołanie mieli tylko autorzy z SPP. Dziwiło mnie, że przewodniczącym Jury w prowincjonalnej Bydgoszczy został Orski, ale udział Musiała w prokreacji „imprezy” tłumaczy wszystko. Szkoda tylko, że ta nagroda firmowana jest przez Prezydenta Bydgoszczy, który powinien być lokalnym mężem stanu i unosić się ponad podziałami, nie występować jako strona w konfliktach środowiskowych. Ludzie pióra są sztucznie podzieleni, co jest na rękę osobom nie rozumiejącym, że dobra literatura zawsze powstaje ponad podziałami, a struktury formalne powinny mieć charakter związku zawodowego. Tym bardziej jest to ważne w sytuacji, gdy moje miasto ma zamiar ubiegać się o miano Europejskiej Stolicy Kultury – zamiast dzielić, pan Dombrowicz powinien zrobić wszystko by ludzi łączyć, a już szczególnie nie dopuszczać do takich sytuacji jakie zaistniały przy przyznawaniu Strzały Łuczniczki. Nie można wszakże zaakceptować tego, że Orski z SPP przyjeżdża co roku do Bydgoszczy i rozdaje pieniądze (10 000 zł) tylko pisarzom ze swojego związku twórczego. Znam nasze środowisko od końca lat siedemdziesiątych i dostrzegam wiele znaczących osiągnięć, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie „barykadki z piór”, dawałem temu wyraz, publikując szkice o twórcach z SPP i ZLP. Choć startuje w konkursie wielu autorów z ZLP, Orski za każdym razem jednostronnie nagradza espepowców. Dostał już tę nagrodę Derdowski, Pruss, Baziak, Banach, dwukrotnie – o zgrozo – Jarosław Jakubowski. W 2006 roku – wbrew regulaminowi nagrody, przyznano Strzałę Łuczniczki za tomik „Regalia” Krzysztofowi Grzechowiakowi z Gniezna, skądinąd sympatycznemu człowiekowi, ale poecie z trzeciej ligi lirycznej. Pisałem wtedy do Prezydenta Dombrowicza, że nagroda jest nieobiektywna i służy poniżaniu pisarzy bydgoskich, na co otrzymałem ogólnikową odpowiedź. Potem – gdy byłem razem z panem Orskim jurorem konkursu poetyckiego w Lesznie – powiedziałem mu o tym złamaniu regulaminu, na co odpowiedział, że nie poinformowano go, iż Grzechowiak nie jest z Bydgoszczy…

Jaki jest cel tego tekstu polemicznego? Przede wszystkim jako Prezes lokalnego Oddziału ZLP upominam się o sprawiedliwość w związku z publikacjami naszych członków. Po raz któryś z rzędu pan Orski i spółka skrzywdzili wspaniałego poetę – Andrzeja Baszkowskiego, a wcześniej robili tak w stosunku do innych naszych twórców. Nie widząc możliwości nagrodzenia prawdziwej, pięknej poezji tego zasłużonego dla miasta i regionu autora, przyznano po raz drugi wyróżnienie Jarosławowi Jakubowskiemu, obecnemu Prezesowi SPP w naszym mieście. Ten postawny młodzian jeszcze niedawno biegał na spotkania RSTK-u, gdzie pomagali mu nasi koledzy, a teraz już czuje się kimś wielkim, wykraczającym poza ramy doświadczeń literatów o których świetnie pisali najwięksi polscy krytycy. Podczas dyskusji w WSG o rynku książki (1 VI 2010) zaczął od ataków na ZLP i powiedział chyba największą bzdurę, jaką w ostatnich dwudziestu latach słyszałem w tym względzie: pisarze ZLP i SPP różnią się genetycznie!!! No oczywiście, my od małpy, a oni od przedwiecznych herosów… Pisania Jakubowskiego, nacechowanego doraźnością wieloletniej pracy w codziennej gazecie, w żaden sposób nie można porównywać z uniwersalną twórczością Baszkowskiego. To lokalna ciekawostka, która już obrosła różnymi kontrowersyjnymi dodatkami, takimi jak choćby lansowanie autora we własnym miejscu pracy. Wszakże „Express Bydgoski” poświęcił wiele miejsca zachwalaniu tego twórcy i jest to nieetyczne w stosunku do innych pisarzy, którzy nie korzystają z takich samych możliwości w innych instytucjach, w których pracują. Zresztą mógłbym wiele powiedzieć o etyce tego autora, który trzykrotnie oszukał mnie, prowadząc wywiad przez telefon, nie dając go potem do autoryzacji  i publikując teksty, które ustawiały mnie w negatywnym świetle. Jaka jest realna wartość jego prozy przekonam się niebawem czytając nagrodzony tom opowiadań, na razie wszakże cytuję wypowiedź tego geniusza z jego blogu o Andrzeju Stasiuku: Nie rozumiem Stasiuka z jego umiłowaniem wschodnioeuropejskiego gówna, tego niedocieczenia, niedokończenia, prowizorki, rozpierduchy. Podejrzewam, że autorem „Jadąc do Babadag” kieruje nie tylko ciekawość, ale i wyrachowanie – wykorzystuje modę na Wschód, na Południe. Jak można nie lubić przystrzyżonych trawników, równych autostrad, zapachu świeżo wyczyszczonego kibla? Jak można gardzić tym przyjaznym ciepłem cywilizacji, która tak długo była dla nas marzeniem, snem, kolorowym marketem za szkłem? Jak można gardzić tym, że obcy człowiek na ulicy mówi ci „dzień dobry” i że w sklepie nawet kiedy zepsuje się kasa nikt na nikogo nie krzyczy, a ludzie w metrze robią sobie nawzajem miejsce? Ja wybieram kulturę i cywilizację. Przeciwko wschodnioeuropejskiej bylejakości. Przeciwko mentalnej komunie, która wciąż u nas carem świata. Tak, cywilizacja Jakubowskiego i „gówno” oraz „mentalna komuna” Stasiuka… A mnie się wydawało, że Stasiuk był dysydentem, walczył z komuną, nawet zdezerterował z wojska… Autor tego „czegoś”, zacytowanego wyżej, nie dość, że ośmiesza się, to jeszcze wskazuje jak nikłe są jego możliwości interpretacyjne. Rozumiem, że może czuć się sfrustrowany w obliczu piękna prozy jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy polskich, ale żeby tak prymitywnie to opisywać? Panie Orski, komu pan daje te bydgoskie nagrody…? Może dobrze, że za ten grosz chłopak przejedzie się do Paryża, zobaczy Holandię, ale przecież talentu mu nagle nie przybędzie i tylko będzie zgrzytał zębami widząc dziesiątki tłumaczeń Stasiuka na języki obce. Ale to przecież wyrachowanie… i umiłowanie wschodnioeuropejskiego gówna, tego niedocieczenia, niedokończenia, prowizorki, rozpierduchy. Nie było jeszcze w naszym środowisku takiego zarozumialca i nawet sam największy z wielkich,  Musiał,  mu nie dorówna, choć swoją drogą produkuje podobne potworki prozatorskie…

DRAPERIE PRZESTRZENI (III)

Ostatnio zauważyłem u siebie nową, szczególną wrażliwość na kształty i barwy kwiatów. Całe moje dzieciństwo przebiegało pośród ogrodów, cmentarzy, lasów, a tam było ich wiele i jakoś nie robiły na mnie specjalnego wrażenia – owszem, czasem nimi się zajmowałem, przyglądałem się im w jakichś rzeczywistościach, ale to było bardzo pobieżne. Teraz często wyodrębniam te piękne roślinne twory i przyglądam się im z natężoną uwagą. Przypominam sobie zrywanie gałązek bzów przy płotach nekropolii, tworzenie wielkich bukietów i zanoszenie ich do domu. Moja mama ustawiała je w wazonie i cieszyła się, że syn obdarza ją takim barwnym bogactwem. Szczególnie urokliwie prezentowały się bukiety z połączonych ciemnoliliowych i białych bzów. A jaki zapach rozchodził się po domu, jak wszystko w nim wzbogacało się i stawało się częścią jakiegoś tajemniczego zapachowego eteru. To zrywanie gałązek czasami kończyło się źle, bo przy cmentarzu przechodzili milicjanci i ormowcy, a widząc co robimy, szybko chwytali nas i prowadzili na pobliska komendę. Tam wypisywali mandaty, a czasem nawet kierowali wnioski do kolegium. Stało się zatem owo zrywanie bzów rodzajem niebezpiecznych podchodów z władzą – czymś na kształt ryzykownych podróży. Czytywaliśmy o nich w licznych książkach przygodowych Alfreda Szklarskiego i Karola Maya, Kamila Giżyckiego i Jacka Londona, i to było równie ekscytujące – najpierw fachowe odrywanie gałązek, najlepiej przez pociągnięcie w dół, w miejscu rozejścia, a potem równie niebezpieczne przemycanie tych wielkich bukietów do domów. Bez w ogóle jest pierwszym kwiatem z moich dziecinnych wspomnień, bo jeszcze przy starym mieszkaniu, na ulicy Szubińskiej, rosły takie krzewy i pamiętam, że jako malec przyglądałem się im z zaciekawieniem. Potem były prawdziwe zarośla tej rośliny, w starych parkach i na cmentarzach, bieganina pośród nich, jakieś zabawy w chowanego, ale też odnajdywanie pośród gałęzi fragmentów nagrobków, jakichś ledwie wystających z ziemi krzyży, cząstek trumien. Gdzieś głęboko w mojej wyobraźni jest obraz barwnych bzów, wyodrębniających się z dziesiątków innych kształtów. Widzę je na tle błękitnego nieba i pisząc to, dosłownie czuję ich zapach, gładzę sercowate, delikatne liście.

Kwiaty i jakże rozbudowana na naszej planecie kwiecistość… Teraz, gdy często chodzę z dobrym aparatem cyfrowym, udaje mi się utrwalić mikroświaty, których nie dostrzega się w codziennym biegu i wspinaczce na jakieś tam mniejsze, lub większe szczyty. Mieszkam teraz w takim miejscu, z którego niedaleko mam do wielkich sadów owocowych i miejsc, gdzie rośnie wiele samotnych drzew tego rodzaju. Był taki czas, że reagowałem na pyłki alergicznie, ale teraz nie zauważam jakichś szczególnych utrudnień w tym zakresie. Chodziłem zatem w tym roku i fotografowałem wiosenne kwiaty wiśni, śliw i jabłoni, a przy tym wiele krzewów i kwiatów ozdobnych. Szukałem szczególnie pszczół i bąków zawisających nad płatkami i pręcikami i próbowałem utrwalać ich pracę. Często też dostrzegałem inne owady, siedzące spokojnie w kielichach lub wspinające się po łodygach. W jednym miejscu zatrzymałem się bardzo długo i patrzyłem na mszyce, mrówki i dwie biedronki, na jakiegoś barwnego chrząszcza, który ocierał czułki o fałdy kwiatów. Zamyśliłem się nad tym rewirem i spróbowałem wyobrazić sobie co by było, gdyby w naszym świecie wyrosły takie twory, proporcjonalnie wielkie do naszych ciał. Ale byłaby uciecha dla dzieci, które zjeżdżałyby z krzywizn na dół – ale by pachniało wszędzie i ile barw by się pojawiło pomiędzy budynkami, drogami i chodnikami. Ludziom wydaje się, że są wielcy i łatwo mogą zdeptać, dajmy na to, kowala bezskrzydłego (Pyrrhocoris apterus). To takie czerwone robaczki, które często widzimy na chodnikach, a które ludzie często mylnie nazywają „szewczykami”. Zdarza się, że gromadzi się rojowisko ich w jakimś nasłonecznionym miejscu, na betonowych płytach, niskich dachach lub i na korze wielkich drzew. Ciekawostką jest to, że kopulacja trwa u nich nawet siedem dni i nie zważają one wtedy na zagrożenia ze strony jaszczurek, żab czy małych ptaków. Gdyby w świecie ludzkim pojawiły się nagle ogromne kielichy kwiatowe, gdyby nagle wdarły się pomiędzy budynki te kolorowe kształty, może zrozumielibyśmy czym jest kwiecistość dla owadów. Czasem tylko w snach pojawiają się takie obrazy i przedzieramy się ku lepszym światom, a kształty roślinne przybierają formy drapieżnych rosiczek, jakichś ruchomych ostrzy i kling.

Wszystko co pojawia się w przestrzeni, każdy kształt, zapach i zauważalny ruch są elementami naszego świata i umykają w popłochu ku nieistnieniu. Niczego nie można zachować, niczego nie da się na zawsze utrwalić, ale można próbować coś na jakiś czas wyodrębnić, umieścić w swoim archiwum, między okładkami jakichś książek, na płótnie lub papierze. Szczególnie odnosi się to do kwiatów, które są tworami chwilowymi i nie mają szans na długą egzystencję w konfrontacji z wiatrem i deszczem, powiewami chłodu i nocnymi przymrozkami. Zatrzymywanie ich w kadrze jest utrwalaniem nieistniejącej rzeczywistości, jakiegoś wycinka, ale przecież tak jest ze wszystkim – żyjemy na granicy przeszłości i przyszłości, a ta cieniutka nić pomiędzy nimi to teraźniejszość. I może nią być piękny kwiat, samotnie rosnący w jakimś miejscu, albo replikujący się w tysiącach podobnych kształtów jak mlecze, wybuchający w miriadach jak maki czy kwiaty drzew owocowych. Gdyby ludzie nie mieli problemów finansowych, gdyby nie biegali za marnym groszem z miejsca na miejsce, zapewne więcej czasu poświęciliby studiowaniu natury, która ich zewsząd otacza. Wszędzie jest coś ciekawego, wszędzie znajdzie się jakiś obiekt, który nas zainteresuje, czymś zachwyci, coś dziwne wskaże lub odsłoni. W przypadku kwiatów jest to – najczęściej pojawiający się – okrąg, rozpięcie na nim płatków i ześrodkowanie innych cząstek, jakby nawiązanie ziemskiej natury do kształtu najczęściej występującego w kosmosie. „Orbity” koron gerber czy astrów są echem orbit planetarnych, zapisem tej samej myśli kosmogonicznej. Podobnie z kulami ”kwiatowymi”, na przykład chryzantem, róż, Turków, wszystkie mają w sobie tę samą doskonałość, co globy zawieszone w kosmosie. Mało tego, one są takimi „planetami” dla owadów, same w sobie tworzą przestrzeń niezwykłą, subtelną i groźną zarazem. A wspomniane wyżej bzy, czyż w swoim nabudowywaniu nowych kształtów kwietnych nie przypominają mgławic, tak teraz pięknie przybliżanych przez nowe teleskopy kosmiczne? Takie myśli przychodziły mi ostatnio do głowy, gdy pochylałem się nad kwiatami, gdy utrwalałem przy pomocy aparatu fotograficznego tę niezwykłą draperię przestrzeni. Jakże odprężającym zajęciem jest podglądanie natury, jakimż wspaniałym kontrapunktem dla ciężkiej pracy literackiej i dla sztywnienia przed komputerem, jest wyjście na łąki, do lasu, ku pobliskim wzgórzom. To oddech barw i światła, to świeży wiew wyobraźniowy czystego ładu…

W moich wspomnieniach ze szczególna mocą zapisały się też kwiaty hibiskusa, oglądane na Florydzie, w marcu 2008 roku. Ludzie żyją tam pośród barwnych eksplozji tych kruchych tworów i wszędzie ich pełno, pomiędzy domami, na murach i ogrodzeniach, przy drogach i na klombach. Wiele czasu spędziłem, siedząc na ławce i obserwując różowe hibiskusy po deszczu. Kropelki wody spływały po nich i przydawały im blasku, świeciły jak drogocenne klejnoty. Ta wyprawa na południe USA, obok skoków do Chin, to jak na razie moje najbardziej ekscytujące doświadczenia życiowe. Nie dość, że spotkałem się tam ze wspaniałymi przyjaciółmi – Danutą i Sachą – to jeszcze obcowałem z krystalicznie czystym pięknem. Chodziłem przez długie godziny brzegiem Zatoki Meksykańskiej, wkraczałem w gaje palmowe, przysiadałem na ławkach w parkach i nad zatokami. Podczas jednej z takich wypraw poświęciłem wiele czasu na przyglądanie się ptakom i kwiatom – wszakże niektóre miejsca na tym półwyspie przypominają dziecinne wyobrażenia raju. Pełno tam białych ibisów i czapli, ślepowronów i epoletników, wilg, drozdów i zawisających nad kwiatami kolibrów. Do tego spore zarośla, palmy i wszędzie wychylające się za innych kształtów, wybuchające barwnymi eksplozjami – kwiaty. Dokładnie zapamiętałem moje myśli, tym bardziej, że ubrałem je w formę wierszy i podążyłem ku czasom indiańskim. Dziewczyny wpinały wtedy hibiskusy we włosy, a mężni wojownicy polowali na zwierzynę, wracali do wiosek uśmiechnięci i opaleni przez słońce. Tyle zdarzyło się na tym świecie w przeszłości i tyle jeszcze się wydarzy… Idąc brzegiem oceanu widywałem też na brzegu wyrzucone z głębiny kwiaty podwodne, jakieś czerwone glony, barwne liście, jaskrawe trawy. Szkoda, że nie mogłem nurkować, bo zapewne uroda świata podwodnego równa jest tam pięknu rzeczywistości ziemskiej. No więc usiadłem na ławce i przyglądałem się kropelkom wody, ściekającym z płatków hibiskusów i zdaje się, że mógłbym tak trwać bardzo długo. To było wielkie odprężenie wewnętrzne, rozkosz wizualna i poczucie, że moje życie ma jakiś inny, wewnętrzny wymiar. Spośród draperii ziemskich kwiecistość jest jedną z najciekawszych i może konkurować ze zróżnicowaniem owadów, krzewów, drzew, ptaków i motyli, ale ona ma też w sobie jakąś niezwykłą integralność. Jest pięknem samym w sobie i zapowiedzią nieuchronnego więdnięcia, ma w sobie energię słońca, wilgoć deszczu, a zarazem jest tworem teramorficznym, przypisanym ziemi i eschatologii, procesom przebiegającym bardzo gwałtownie i prowadzącym do kosmizacji złożonych cząstek. Kwiaty są częścią naszego życia i są tak samo jak ono ulotne, chwilowe, warto czasem pochylić się nad nimi i zamyślić się nad ich strukturą, wpisaną w nasze życiowe konstrukcje i nieuchronne zawalenia się światów.

LAM QUANG MY

Kolejny z moich przyjaciół zagranicznych – Lam Quang My (po wietnamsku: Jasny Piękny Las) – trwale zadomowił sie w polskiej kulturze literackiej, bierze udział w znaczących sympozjach i festiwalach poezji,  publikuje w prasie, obecny jest w domach kultury i w bibliotekach. Jest atrakcyjnym gościem, bo prezentuje swoje wiersze z wielkim sercem, w formie tęsknego śpiewu. Jego występy przyciągają spore rzesze widzów i słuchaczy i stają się prawdziwym świętem liryki, dalekowschodniej egzotyki i łączności z przestrzeniami leżącymi poza obszarem oddziaływania europejskiej kultury. Istnieje wszakże na naszym kontynencie rozwinięta tradycja kontaktów z ludami Azji, a przede wszystkim Chin, Japonii i Wietnamu. Słynni podróżnicy i kupcy przywozili stamtąd piękne stroje i ozdoby, złoto, porcelanę i bambusowe meble, a nade wszystko tworzyli opisy tych ziem i pobudzali wyobraźnię. Szczególne zainteresowanie Orientem pojawiło się w czasach romantyzmu, choć i modernizm zapisał w tym względzie wspaniałe karty, żeby przypomnieć tylko stylizowane na japońskiej sztuce obrazy i projekty Gustava Klimta, Wojciecha Weissa czy Olgi Boznańskiej, a także liczne utwory poetyckie wzorowane na tankach i haiku, cytaty z dzieł buddyjskich, lamajskich i konfucjańskich. Począwszy od XIX wieku zaczyna się w świecie zachodnim wielka fascynacja obszarem i kulturą Dalekiego Wschodu. Wiek dwudziesty – w dobie powszechnej unifikacji planetarnej – przynosi już stałą obecność egzotyki w naszym życiu, ogrom inspiracji, zapożyczeń i przetworzeń. Zaczyna się też wielka migracja ludzka i osoby o skośnych oczach przestają dziwić w Europie, a przedstawiciele białej rasy coraz częściej odwiedzają dalekie krainy orientalne.

Lam Quang My bardzo przyczynił się do ożywienia kontaktów polsko-wietnamskich, dopomagając polskim twórcom w wyjazdach do jego ojczyzny, a nade wszystko przybliżając tam naszą literaturę. W 2010 roku opublikował wraz z Pawłem Kubiakiem niezwykle cenną Antologię poezji wietnamskiej w której zawarł, przetłumaczone na polski, wiersze od wieku jedenastego do współczesności. To prawdziwa skarbnica, której ramami są wiersze Ly Thuong Kieta (1019–1105) i Tu Xuonga (1870–1907). Ten pierwszy poeta jest autorem liryka uważanego za pierwszą wietnamską proklamację niezależnego państwa: Wietnamski kraj jest dla osiedlania się królów Wietnamu./ Te granice jasno zapisane są w boskiej księdze./ Nasi okrutni wrogowie, dlaczego z uporem je naruszacie?/ Bądźcie jednak pewni, że zostaniecie pokonani. Widzimy tutaj charakterystyczną dla poezji wietnamskiej prostotę i głębię filozoficznego przesłania, obecna też jest nutka nostalgii, szlachetnego smutku i mediacji w obliczu nieustającej agresji. Autorzy antologii piszą we wstępie, iż język wietnamski jest szczególnie predysponowany do przekazywania treści emocjonalnych i lirycznych ze względu na monosylabiczność i polifoniczność (sześć tonów; dla porównania język chiński dysponuje pięcioma tonami). A ponieważ poezja Kraju Południa – w ciągu pierwszych wieków swojej historii – tworzona była według misternych wzorów chińskich, niedoścignionych na całym Dalekim Wschodzie, cechuje ją godna podziwu regularność. Przez wiele wieków były to utwory cztero– lub ośmiowierszowe, z wersami podzielonymi na stopy, ubogaconymi rymem wewnętrznym. Ta kunsztowna forma sama w sobie jest już miłą dla ucha pieśnią. Lektura wierszy zgromadzonych w tej cennej antologii przenosi nas w inną rzeczywistość geograficzna i kulturową, a nade wszystko daje wyobrażenie o tęsknotach i pragnieniach, o wierze i miłości ludzi żyjących pośród zjawiskowej przyrody, szanujących wolność i potrafiących walczyć o nią. Czyta się kolejne utwory z przekonaniem, że obcujemy z prawdziwą sztuką słowa, której próżno szukać w tekstach eksperymentalnych, że mamy do czynienia z delikatnością, powiewnością i niezwykłym kolorytem. To jakby samo wnętrze wietnamskiej duszy, to opowieść o wrażliwych ludziach i ich świecie, to przybliżenie tajemnej wietnamskiej filozofii istnienia.

W prezentowanym tutaj tomie mamy do czynienia z liryką poety naszych dni, który doskonale zna dalekowschodnią tradycję literacką, a żyjąc od dziesiątków lat w Europie, udanie też wykorzystuje osiągnięcia nowoczesnego wiersza białego. Pozostaje wszakże niezmienna nuta smutku, nostalgii, zapatrzenia w niewidzialne dale. Obserwacja świata jest tutaj bardzo subtelna i wyodrębnia szczegóły, których ludzie niewrażliwi nie widzą. Właśnie z nich poeta buduje swój świat, tworzy konstrukcje, które przetrwać mają długie lata i przenieść do nowego czasu opowieść o jego wnętrzu. Patrząc na rzeczywistość pozostaje on w stanie nieustannego oszołomienia i zachwytu, z powodu natury i ludzi, których poznaje, ale nigdy nie przestaje dociekać istoty wszechrzeczy. Wszystko staje się dla niego rodzajem tajemnicy,  którą tylko chłonny umysł może wyodrębnić z natłoku informacji i ustawić w centrum ludzkiego doświadczenia. To jest twórcze mieszanie żywiołów i wpatrywanie się w fizyczną stronę zjawisk, a zarazem nieustanna czujność liryczna. To jest zadawanie pytań retorycznych, które są zarazem dociekaniem filozoficznym i próbą odnalezienia sensu żywej egzystencji. Poeta czuje, że został powołany do wypełnienia ważnej misji – musi wszakże opowiedzieć w wierszach historię świata i wrażliwego postrzegania dziejów, musi zachować w słowie energię początku i końca, korzenia palmy kokosowej i kwiatów phuong, świtu nad Bałtykiem i zmierzchu nad Morzem Wschodnim. W tej sile, przedwiecznej i elementarnej, najważniejsza jednak jest miłość, która zawsze triumfuje i nawet w obliczu śmierci objawia swoje jasne oblicze. Świat przygasa w oczach milionów istnień, ale jednocześnie zapala się w miliardach nowych oczu – rozświetla umysły tych, którzy zaczynają dążyć i szukać swojego miejsca na ziemi. Nikt nie zazna nieśmiertelności fizycznej, ale możliwe jest poetyckie ocalenie świadomości, zapisanie w wierszu własnego kodu ontologicznego, zachowanie go dla tych, którzy kiedyś się urodzą i kiedyś przeczytają te utwory. To jest piękna, żarliwa poezja, wielka sztuka słowa i głęboka, ocalająca  m y ś l  – oto wyznaczniki tego, z czym będzie miał do czynienia czytelnik, biorący do ręki tę książkę. Miłość zapisana w gestach i wyznaniach, nieprzemijające uczucie odzwierciedlone w subtelnej refleksji, nadzieja, że kiedyś nadejdą słoneczne dni i wiara w człowieka, przeciwstawiona złu i bezduszności. Wiara, nadzieja, miłość…             

MUNDIAL 2010

W Republice Południowej Afryki zaczął się kolejny Mundial i zauważam jak zmieniło się moje nastawienie do piłki nożnej. Kiedyś byłem zapalonym kibicem i przeżywałem wielkie emocje przed ekranem telewizora lub na koronach stadionów. Teraz podchodzę do meczy w inny sposób, szukam finezji, przyglądam się zachowaniom piłkarzy, fascynuję się strategią drużyn. O ile moje zainteresowanie footballem klubowym spadło niemal do zera, to z przyjemnością zasiadam do oglądania meczy międzypaństwowych. Przez wiele lat byłem czynnym piłkarzem, przede wszystkim na bramce, ale też i w polu – brałem udział w turniejach drużyn podwórkowych, a potem chodziłem na treningi do bydgoskiej „Polonii” i krótko do „Zawiszy”. Moimi trenerami byli Jan Góral i Marian Norkowski, który często krzyczał do mnie: „Lebioda, ty klarnecie!!!”. Nie wiem dlaczego upodobał sobie ten instrument, ale gdy puszczałem bramkę, potrafił się srogo rozedrzeć. Zapamiętałem go jako fajnego człowieka, skromnego i pragnącego przekazać swoje umiejętności trenerskie młodzieży. Teraz przypominam sobie też jego „wypalenie” i zapewne zawiedzenie z powodu tego, co przyszło mu robić. W bydgoskiej Gwardii grał razem z bratem Henrykiem i strzelił 91 bramek, co nie uszło uwadze polskich szkoleniowców. Sześciokrotnie był reprezentantem Polski i pojechał na Olimpiadę do Rzymu (1960) i w tym samym roku został też królem strzelców ekstraklasy. Nie trafił w swoje czasy, zakończył karierę, trochę działał w Bydgoskim Okręgowym Związku Piłki Nożnej, a potem przez kilka lat pracował w mojej uczelni jako portier. Zmarł cichutko w 2001 roku i jak wiele dawnych wielkich gwiazd piłkarskich powoli popada w zapomnienie. W naszych czasach, ze swoim talentem i umiejętnościami, byłby krezusem i znalazłby wiele życiowych zajęć na emeryturze. Dawnego trenera przypomina mi stale moja koleżanka z Wydziału Humanistycznego – doktor Ola – jego synowa, niegdyś moja studentka, a teraz pracowniczka naukowa, zajmująca się przede wszystkim literaturą Oświecenia. Sporo mojego potu wciekło w trawniki „Polonii” Bydgoszcz i wiele razy zdarłem łokcie i kolana na twardym gruncie bocznych boisk. Ale to był święty czas…

Lionel Messi

Przypominają mi się też wcześniejsze lata, gdy całe dnie spędzałem na boiskach szkolnych. Obecnie bramkarze mają wspaniałe, markowe rękawice, a ja zakładałem po prostu zimowe, skórzane, które szybko ulegały degradacji. Ale broniłem z wielką brawurą, rzucałem się do słupków, popisywałem się odważnymi wyjściami ku pędzącym na bramkę napastnikom. Wiele zdarzeń boiskowych pozostało w mojej pamięci, szczególnie tych groźnych: gruby Grzesiu paskudnie łamie nogę i kości pojawiają się na zewnątrz, Zenek z Jarów uderza brzuchem w słup z metalowym zaczepem do siatki, a Piotr z ulicy Waryńskiego traci nagle przytomność i zostaje odwieziony karetką do szpitala. Pamiętam też sporo akcji, strzałów i szczególnie dużo udanych robinsonad lub wybić piłki. Iluż tam grało wspaniałych napastników i obrońców, ruchliwych pomocników i bramkarzy. Krzysiu Balcer, Piotr Myszka, Jurek Kowalski, Marek Fojut, Marek Bajkowski, Marek Maślanka i wielu, wielu innych. Był też czas grania na małe bramki (ze „smoków” do zabaw dziecinnych) – przybiegał wtedy z Gałczyńskiego 4 taki Jacek (co się z nim dzieje?) i cięliśmy mecz za meczem. Czasem dochodził Stefek Brygman, który w przyszłości miał popełnić samobójstwo, innym razem koledzy, których życie, po latach, zakończyło się na torach kolejowych, na sznurze, w więzieniach. Szkoda, opłakuję ich dzisiaj, bo to byli naprawdę wartościowi gracze, którzy – gdyby ich właściwie poprowadzić – mogliby zawojować świat. No ale niestety, było im pisane wypić wiele kufli piwa, opróżnić wiele kieliszków z wódką, a w końcu znaleźć miejsce na cmentarzach, tuż przy boiskach, gdzie tyle razy biegaliśmy, krzyczeliśmy z radości po strzelonych golach i czuliśmy się wspaniale. Przypominam sobie, po całodziennych piłkarskich bojach te smakowite kolacje, jedzone wieczorem, po kąpieli, a potem lektury książek w małym pokoiku i sen najzdrowszy ze zdrowych. Ani się nie obejrzałem jak urosłem i trafiłem pod skrzydła trenerów profesjonalnych drużyn. Moim idolem był wtedy Jan Tomaszewski i podpatrywałem go podczas ważnych meczy naszej reprezentacji. Nie da się opisać tego, co przeżywałem oglądając spotkanie z Anglią na Wembley, a potem wiele pojedynków kadry Kazimierza Górskiego, Jacka Gmocha i Antoniego Piechniczka.

Teraz – jak już powiedziałem – mam inne podejście do piłki nożnej i śledzę przede wszystkim poczynania moich ulubionych piłkarzy. Uwielbiam patrzeć jak mieszają na boisku pochodzący z Polski, ale reprezentujący Niemcy, Mirosław Klose i Łukasz Podolski, mam też swoich ulubionych piłkarzy egzotycznych – Samuel Eto z Kamerunu, John Mensah z Ghany, czy Keisuke Honda z Japonii. Najbardziej jednak ekscytuję się grą Argentyńczyka włoskiego pochodzenia – Lionela Messiego. Od czasów Pelégo nie było piłkarza, który by grał z taką finezją, z takim wyczuciem piłki i boiska. I to jego kosmiczne przyspieszenie, inteligentne ustawianie się na pozycjach i kierowanie rozwojem akcji. Ten chłopak ma cudowną technikę i wnosi tyle ożywienia do gry, że z jednej strony przypomina Maradonę z najlepszych dni, a ze strony drugiej Platiniego czy Rossiego. Oby tylko kontuzje go omijały, to na pewno stanie się jedną z najjaśniejszych gwiazd w historii całego footballu. Już mówi się o nim, że jest najlepszym piłkarzem świata, a kolejne mecze tylko potwierdzają wspaniałą formę tego zawodnika. W czasach moich meczy szkolnych, czy podwórkowych też obserwowałem wiele błyskotliwych zagrań, czasem wręcz na miarę Messiego. Ale naszym idolem był wtedy król Footballu Edson Arantes do Nascimento Pelé, George Best, Gerd Müller, Włodzimierz Lubański, a  potem inni nasi kadrowicze: Kazimierz Deyna, Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach, Robert Gadocha, Marek Kusto, Henryk Miłoszewicz czy Zbigniew Boniek (z Bydgoszczy). Ja przede wszystkim przyglądałem się grze bramkarzy i najwyżej ceniłem wspomnianego już Tomaszewskiego, ale fascynowałem się też grą Lwa Jaszyna, Seppa Maiera, , naszego Józefa Młynarczyka i Zygmunta Kukli. W czasach studenckich trenowałem przede wszystkim pod opieką Waldemara Koryckiego bieg na 400 metrów. To był zabójczy dystans, z głodem tlenowym już po pierwszych stu metrach. Może z tego powodu pod koniec studiów przeniosłem się do sekcji piłkarskiej i znowu stanąłem pomiędzy słupkami. Pojechałem z kadrą uczelni na mistrzostwa szkół wyższych do Częstochowy i miałem tam sporo udanych interwencji. Omal wszystko nie skończyło się tragicznie, bo przy jednym wyjściu na pole bramkowe, napastnik pomylił moją głowę z piłką i z ogromnym zamachem kopnął mnie w twarz. Na szczęście zrobił to podbiciem stopy i uderzenia jakoś zostało zamortyzowane, wszystko wszakże wyglądało makabrycznie i obie drużyny wbiegły na murawę. Z niedowierzaniem patrzyli jak wstałem, otrzepałem się, trochę poruszałem obolałą szczęką i grałem dalej. No dobra, idę oglądać następny mecz…

GWINEA – PIĘĆDZIESIĄT FRANKÓW

Banknot ten został wyemitowany w 1985 roku. Na stronie emisyjnej znajdziemy godło narodowe: na tle gałązki oliwnej niesionej przez gołębia odwzorowano miecz i karabin. Pod spodem tarczy napis w języku francuskim: Praca – Sprawiedliwość – Solidarność. Całość umieszczono w misternym splocie stylizowanych liści. Po stronie prawej charakterystyczna maska obrzędowa ludów zachodniobantuidalnych. Po stronie lewej podobizna starego człowieka z siwą brodą – na pozostałych banknotach z tej serii są osoby mlode i średnim wieku. Gwinea jest państwem leżącym nad Zatoką Gwinejską a właściwie już w miejscu jej połączenia się z otwartym Atlantykiem. Zdecydowana większość powierzchni jest wyżynno-górzysta, ze szczególnie uwydatnionym masywem Futa Dżalon. To właśnie z tych gór wypływają trzy wielki rzeki Zachodniej Afryki: Niger (jako Dżoliba), Senegal (jako Bafting) oraz Gambia. Klimat w Gwinei ma charakter podrównikowy, wilgotny, z porą deszczową w lecie, trwającą – w zależności od wysokości nad poziomem morza – od pięciu do ośmiu miesięcy. Trudno się zatem dziwić, że łączny roczny opad deszczu w niektórych miejscach tego kraju wynosi 4000 milimetrów. Większą część obszaru porastają sawanny parkowe i wilgotne lasy równikowe – można zatem spotkać w Gwinei prawie wszystkie zwierzęta występujące w Afryce; od lwów i panter, poprzez liczne rodzaje antylop, do słoni, bawołów, nosorożców i żyraf. Ludność to głównie ludy Fulbe, Mandingo i Susu, z których większość wyznaje islam (65%) i animizm (30%). Na drugiej, niezwykle barwnej stronie banknotu przedstawiony został rolnik orzący ziemię. Rolnictwo jest podstawą gospodarki Gwinei – uprawia się tutaj ryż, maniok, proso, sorgo, kukurydzę, kawę, banany, ananasy, orzeszki ziemne. W tle przedstawienia widzimy palmy kokosowe i bananowce. Po prawej stronie umieszczono inną maskę obrzędową. Cały banknot pokryty jest geometrycznymi wzorami zaczerpniętymi z ornamentyki ludowej. Znak wodny umieszczony pod numerem i oznaczeniem serii przedstawia lecącego gołębia. Banknot został zabezpieczony przed sfałszowaniem wtopioną nicią metalową. Barwy komponują się znakomicie, a na plan pierwszy wysuwa się kolor bordowy, choć w ornamentach pojawiają się także przytłumione błękity, żółcienie i fiolety. W sumie ciekawy bilet płatniczy z egzotycznego miejsca w Afryce.

« Older entries

%d blogerów lubi to: