W wydawnictwie Znak ukazała się niezwykła książka, składająca się z rozmów z ptasiarzami, dla których pasja obserwowania, fotografowania lub opisywania skrzydlatych mieszkańców przestworzy jest ważnym życiowym doświadczeniem. Tom sprowokował i rozmowy przeprowadził Maciej Zdziarski, który był reporterem Trójki i przygotowywał programy w telewizji, a obecnie jego największą pasją jest fotografowanie ptaków. W książce tej obok wielu znanych i mniej znanych Polaków znalazła się też rozmowa z Dariuszem Tomaszem Lebiodą zatytułowana „Ratunek”. Oto jej zapis ilustrowany fotografiami pięknych chińskich ptaków Wonga Sifu.
Czy Mickiewicz znał się na ptakach?
I tak i nie, raczej średnio…
Ale to go nie zrażało.
Ani trochę. Miał ambicję, żeby w „Panu Tadeuszu” pokazać prawie wszystkie gatunki, które żyły w jego czasach na Litwie.
Nieźle przeinaczał wiedzę ornitologiczną: „On patrzył z wyciągniętą szyją, jak dziobaty żuraw, z dala od stada, gdy odprawia czaty, stojąc na jednej nodze, z czujnemi oczyma, i by nie zasnąć, kamień w drugiej nodze trzyma”.
Żaden z ornitologów nie potwierdzi, by żuraw trzymał kamień, żeby nie zasnąć. Może Mickiewicz gdzieś usłyszał taka opowieść…
Idziemy dalej: „Zaś jastrząb, pod jasnemi wiszący błękity, trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity”.
To solidny błąd merytoryczny. Jastrząb nigdy nie zawisa w powietrzu i nie trzepocze skrzydłami, tylko zatacza wielkie koła w powietrzu, aż nagle spada na ofiarę. Ptak, który zawisa w powietrzu i poluje na wróble oraz mniejsze ptactwo, to pustułka. Mickiewicz omyłkowo obserwację pustułki przeniósł na jastrzębia.
„A najstraszniej pan Rejent był zacietrzewiony: jak raz zaczął, bez przerwy rzecz swoją tokował i gestami ją bardzo dobitnie malował”.
Tutaj Mickiewicz przesadził z określeniem tokować, chociaż fraza poetycka jest smaczna. W mickiewiczologii mówimy o tzw. niekonsekwencjach autorskich i najzabawniejszy lapsus związany jest z Zosią, którą Mickiewicz opisał w ten sposób: „Zosia, jak wróbel w piasku, trzepioce się, myje, z pomocą sługi ręce, oblicze i szyję”. Dowcip polega na tym, że wróble myją się trojako: po pierwsze w wodzie, po drugie – zimą w śniegu, a po trzecie – w piachu, pyle ulicznym i kurzu, gdy chcą się pozbyć wszołów spomiędzy piór. Porównanie Zosi do wróbla myjącego się w piasku jest więc ryzykowne, bo sugeruje, jakoby Zosia miała wszoły!
Może Słowacki był bardziej, jak mówi młodzież, ogarnięty?
Był świetnym ornitologiem. Pojawiają się u niego choćby białozory. To ptaki drapieżne, które u Mickiewicza nie występują. Gdy Słowacki opisuje wschodnie krainy, przywołuje gatunki charakterystyczne dla tych regionów.
No i we własnej wersji „Pana Tadeusza” napisał o zimorodku.
„A nawet ów dziw lasu, tak rzadko widziany halcyjon, a na Litwie zimorodkiem zwany, który czasem strzelcowi pokaże się w borach przez mgłę gałązek, niby w anioła kolorach, nad zwierciadłem Przełomki, piękny i błyszczący jak anioł, w równi złote skrzydła trzymające”. Piękne i prawdziwe!
To słynny fragment, który odnaleziono po śmierci poety. Słowacki, gdy przeczytał „Pana Tadeusza”, tak był zachwycony poematem, że napisał fragmencik z tytułem pożyczonym od Mickiewicza i właśnie tam pojawia się halcyjon, czyli zimorodek.
Zanim zaczął pan jako filolog badać ornitologiczną wiedzę wieszczów – sam nauczył się ptasiarstwa?
Tak, od wieku młodzieńczego. Wychowałem się na osiedlu Błonie w Bydgoszczy, na obrzeżach miasta, gdzie obok ciągną się lasy. Naturalną koleją rzeczy chodziliśmy w dzieciństwie do nich, i to była nasza pierwsza szkoła ornitologiczna. Zbiegło się to w czasie z tym, że mój brat Jacek, sześć lat młodszy ode mnie, zaczął interesować się ptakami i je fotografować. Przynosił do domu książki ornitologiczne, atlasy i albumy. Mieliśmy bardzo dobry kontakt ze sobą. Rozmawialiśmy o ptakach, przeglądaliśmy albumy.
Dostałem się na studia polonistyczne do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Bydgoszczy. Moim promotorem był Józef Bachórz z Gdańska, który dojeżdżał do nas na seminarium. Spytałem go, czy nie mógłbym napisać pracy magisterskiej o ptakach Mickiewicza. On na to przystał, zaproponował tytuł: „Symbolika ornitologiczna w twórczości Adama Mickiewicza”. Wtedy zacząłem studiować literaturę romantyczną pod kątem awifauny.
W czasie studiów debiutował pan jako poeta, w 1988 roku wydał tomik, w którego tytule pojawia się ptak – „Pole umierającej kraski”.
To była próba opisu dwóch cmentarzy niedaleko blokowiska, na którym mieszkałem. Jeden z nich to cmentarz Świętej Trójcy, obok którego znajduje się cmentarz komunalny i rozdziela je od siebie ulica Lotników. Na tym drugim pochowany jest mój ojciec, a na pierwszym – brat Piotruś, który umarł po trzech miesiącach od narodzin.
Poza tym to był taki czas w moim życiu, kiedy wielu przyjaciół popełniło samobójstwo. Jeden z kolegów powiesił się na cmentarzu z powodu nieszczęśliwej miłości. Wlazł na drzewo i zawisł na szaliku. Pochowani tam byli również inni moi przyjaciele: Andrzej, Leszek, ach, wiele imion mógłbym tutaj przywołać. Jeden otruł się gazem, inny przygotował pętlę w piwnicy, kolejny rzucił się pod pociąg.
Tak nagle z raju dzieciństwa przeniosłem się do krainy śmierci. Chodziłem na pogrzeby, widziałem ciała kolegów w otwartych trumnach. Było to wstrząsające przeżycie. Dodatkowo w ’82 roku opłakiwałem gorącą młodzieńczą miłość. Słowem – byłem w stanie wielkiej depresji. Chodziłem po cmentarzach, ale być może właśnie to mnie uratowało.
Jak to?
Zauważyłem, że pomiędzy grobami pulsuje życie. Wokół rosły wysokie drzewa, topole, morwowce i głogi, a ptaki zlatywały się do owoców i szukały nasion. Pamiętam, jak szedłem koło drzewa z grubą korą, usłyszałem szelest. Stanąłem, zacząłem się rozglądać. W pierwszej chwili nie zauważyłem pełzacza. A to ciekawy ptak, który chodzi po korze drzewa, z głową skierowaną w dół. Na cmentarz zlatywały też ptaki leśne, między innymi dzięcioły. Swój tomik zatytułowałem „Pole umierającej kraski”, bo pewnego razu zauważyłem tam kraskę, a już wtedy to był rzadki gatunek. Obecnie kraski w Polsce niemalże nie występują.
Są prawdziwym dziełem sztuki.
Rysował je Albrecht Dürer i pozostawił nam wspaniałe studium piór. Na cmentarzach widywałem też wilgę, całe mrowie barwnej drobnicy: sikorki, jery, gile, trznadle, dzwońce.
Rzecz dzieje się we wczesnych latach 80. To dość ponure czasy, stan wojenny, wielka smuta.
Tak, poczucie utraty szans. Wtedy eksplodowała we mnie poezja, stanowiła formę pomocy samemu sobie. Byłem przekonany, że również moje życie zaraz się skończy, bo nie wytrzymam presji. I nagle, w tej beznadziei, pojawiła się ambicja: chciałem opisać rzeczywistość cmentarzy, pokazać drzewa, ptaki, symbole religijne.
Po latach myślę, że uratowała mnie literatura, ale również pasja ornitologiczna.Ptaki ukazały mi witalność świata. Uzmysłowiły, że cmentarz nie jest wcale miejscem stagnacji, leżenia w postawie horyzontalnej w ziemi, powolnego gnicia i rozkładu ciał.
Jest równoległa rzeczywistość.Drzewa wydają owoce, są nasiona, ptaki znajdują więc pożywienie. Poza tym wiją gniazda, mają więcej możliwości niż na blokowisku, gdzie nie ma aż tylu drzew.
I za nic mają żałobną naturę cmentarza.
Oczywiście, bo jest w nich życie, energia, potrzeba zdobywania pokarmu. Lubiłem obserwować ptaki wlatujące do kaplicy, która stoi na środku cmentarza. Zalatują pod dach, chowają się w dziurach. Podczas jednego z pogrzebów widziałem wróbla, który latał pod sufitem…
…zakłócając powagę uroczystości.
Z jednej strony tak, a z drugiej – wzbogacał ją.
Obserwacje cmentarne to był początek pańskich zainteresowań ptasich. Czy gdyby wtedy ktoś panu powiedział, że dekadę lub dwie później p będzie podziwiał ptaki w Central Parku, to by pan uwierzył?
Byłbym bardzo zdziwiony! Wiadomo, że w PRL-u dostać paszport i polecieć do USA to była ekwilibrystyka. Do Stanów wybrałem się po raz pierwszy w 2000 roku na zaproszenie poety Adama Szypera, który mieszkał tam od końca lat 50. To było spotkanie w Organizacji Narodów Zjednoczonych w sali Daga Hammarskjölda i nazywało się „American Poets Meets Polish Poets”. Polecieliśmy we trójkę – oprócz mnie zaproszono Józefa Barana i Bogusława Żurakowskiego z Krakowa. Mieliśmy zaszczyt spotkać uznanych autorów amerykańskich – Geralda Sterna, Stanleya Kunitza, Henry’ego Taylora.
Było to wielkie przeżycie literackie, a przy okazji znalazłem się w ptasim raju. Adam Szyper mieszkał pod Nowym Jorkiem, w miasteczku Elizabeth. Widziałem tam blue jaye, czyli ptaki będące połączeniem sójki ze sroką, o pastelowym, błękitnawym upierzeniu. A gdy pojechaliśmy do Nowego Jorku i Adam zaprowadził mnie do Central Parku, miałem poczucie, że znalazłem się w środku ptasiego raju.
Jakie gatunki widział pan w Central Parku?
Pamiętam kardynała, to piękny czerwony ptak. Widziałem wilgę z Baltimore, po angielsku: Baltimore oriole – wspaniałą, pomarańczowo-żółtą. Obserwowałem też pirangę szkarłatną, której samica w ogóle nie jest czerwona, ma upierzenie koloru khaki, a samce pysznią się w pięknej czerwieni! Od tamtej pory wielokrotnie wracałem do Central Parku, siadałem na ławce i podziwiałem ptasie eldorado.
To ciekawe, jak pasja zmienia perspektywę. Ludzi, którzy przybywają po raz pierwszy do Nowego Jorku, zazwyczaj oszałamiają wieżowce i ogólny przepych.
Gdy zabrałem tam żonę w 2019 roku, pokazywałem jej wszystkie miejsca, które znamy z popkultury. Widzieliśmy Empire State Building, Chrysler Building, byliśmy w hotelu Roosevelt, ale oprowadzanie po ptasim Central Parku stanowiło punkt kulminacyjny wycieczki. Oglądaliśmy amerykańskie drozdy, czyli American robin, które biegały po trawie. Widuje się je wszędzie wokół, mają rdzawe upierzenie, nawet nie bardzo boją się ludzi, więc można podejść do nich bardzo blisko.
Niezwykłym przeżyciem w Ameryce było także podążanie szlakiem ptasich fascynacji Czesława Miłosza, który zawarł w swojej poezji ogrom motywów ornitologicznych, napisałem o tym szkic, ale planuję stworzyć szerszą panoramę. Gdy w 2018 roku byłem w Waszyngtonie, przypomniał mi się słynny wiersz „Na śpiew ptaka nad brzegami Potomaku”.
„Kiedy zakwita magnoliowe drzewo i park zielonym zmąca się obłokiem, słyszę twój śpiew nad brzegiem Potomaku w uśpione płatkiem wiśniowym wieczory”.
No właśnie… Wydaje mi się, że Miłosz obserwował kardynały, często je widać na magnoliach. Noblista przez długi czas mieszkał w Beverly Hills w okolicach San Francisco, gdzie był wykładowcą uniwersyteckim, dlatego w wierszach pozostawił sporo obrazów kalifornijskich ptaków. Miłosz nie był wytrawnym ornitologiem i niektóre gatunki stanowiły dla niego zagadkę, dlatego stosował nazwy angielskie. Gdy swego czasu pisałem do niego list, wyjaśniłem mu, jak te ptaki nazywają się po polsku. Dostałem miłą odpowiedź. Wyjaśnił, że w czasach litewskich uczył się wielu łacińskich nazw. Będąc na Litwie przeprowadziłem piękną obserwację żołny w dolinie Niewiaży, właśnie tam, gdzie wychował się Miłosz – i mu o tym napisałem. Odpowiedział, że nie miał szczęścia zobaczyć żołny. U nas to bardzo rzadki ptak, ale na przykład w Iraku, nad rzekami Eufrat czy Tygrys, jest prawdziwe mrowie żołn. Byłem tam dwukrotnie. To innego rodzaju żołny, u nasze są żółto-rdzawo-pomarańczowe, w Iraku mają zielone upierzenie.
Od wielu lat jeździ pan po całym świecie na festiwale literackie i artystyczne.
I przy okazji prowadzę obserwacje, a także chętnie rozmawiam z twórcami z innych krajów o ptakach. Nie po to, żeby popisywać się wiedzą, jestem po prostu ciekawy, jak oni je postrzegają. Najczęśćiej ich wiedza jest szczątkowa, ale zdarza się, że trafiam na kogoś, kto interesuje się skrzydlatymi stworzeniami. Byłem między innymi w Kenii, w Republice Południowej Afryki, w Indiach, Kolumbii. W tych krajach odbywały się wielkie imprezy literackie. W Kenii widziałem zatrzęsienie ptaków, barwnych, przepięknych. Byłem przygotowany na ten wyjazd, bo zawsze przed wyjazdem kupuję książki poświęcone ptakom danego kraju, na półce mam więc „Birds of Kenya and Northern Tanzania”. Na miejscu szukałem gatunków, które widziałem wcześniej w atlasie. W Afryce Zaliczyłem kilka wspaniałych obserwacji. Jeśli miałbym wybrać jedną, która najbardziej mnie zachwyciła, to byłyby to ibisy nad Jeziorem Wiktorii. Ogrom białych i purpurowych ptaków krążących nad taflą wody, coś niesamowitego! Z kolei w Republice Południowej Afryki wzruszyłem się na widok szpaków i jeżyków. Pomyślałem, że to ptaki z Polski, które przyleciały przezimować. W Kolumbii zaskoczył mnie poeta George Mario Angel Quintero, który sporo lat mieszkał w Kalifornii i mogłem z nim dyskutować o ptakach USA i jego kraju rodzinnego. Zaskoczył mnie, gdy sprezentował mi spory informator Avifauna Colombiana.
A jak było w Indiach?
Przy hotelu w miejscowości Puri, nad Oceanem Indyjskim, obserwowałem majny błękitne. Buszowały przy śmietnikach hotelowych i latały między ogrodami.
W dzieciństwie zbierałem pocztówki i miałem, sam nie wiem skąd, czarno-białą pocztówkę właśnie z Puri. Widać było na niej łodzie na brzegu Oceanu Indyjskiego. To zaskakujące, że po latach mogłem odwiedzić to miasto.
Nałóg zbieractwa w moim przypadku połączył się zresztą z zainteresowaniami ptasiarskimi.
Co najpierw pan zbierał?
Znaczki pocztowe, zwłaszcza z Afryki, ze szczególnym uwzględnieniem fauny. Z czasem, gdy moje zbiory się rozrosły, ograniczyłem się tylko do ptaków. Tyle miałem klaserów, że co mogłem, to posprzedawałem, a zostawiłem tylko te ornitologiczne. Z czasem zbiór zaczął zbytnio się rozrastać, więc część kolekcji przekazałem wnuczce i wnukowi, a sobie pozostawiłem mały wycinek. Bo co tu wiele gadać, mam 64 lata, nie żyjemy wiecznie. Już w Biblii napisano, że żaden bogacz nie przeciśnie się przez ucho igielne ze swoim majątkiem.
Musiałby pan przeciskać się z klaserami, figurkami, monetami i książkami…
Tak, byłoby to trudne. Od dłuższego czasu upłynniam więc to, co zebrałem. Zostawiłem banknoty świata, dużą ich część stanowią te z ptakami. Szczególnie dotyczy to krajów afrykańskich czy krajów Ameryki Południowej i Środkowej. Ich banknoty są niezwykle barwne.
Dlaczego dorośli ludzie siadają przy stole, przeglądają banknoty, znaczki i zachwycają się: „O, tu jest taki ptak, a tu inny”. O co w tym chodzi?
Myślę, że każde zbieractwo ma sens, kiedy służy pogłębianiu wiedzy. Jeśli kolekcjonujemy znaczki z ptakami, to zwykle chcemy dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Sprawdzamy, jak nazywa się gatunek przedstawiony na znaczku, gdzie żyje, czym się charakteryzuje. Zbieractwo stanowi furtkę do zdobywania nowych wiadomości. Ale w zasadzie podobną rolę może wypełniać każdy kontakt z przyrodą. Obecnie w miejscu mojego zamieszkania często dokarmiam ptaki. Widuję mnóstwo gatunków, pojawiają się też drapieżniki. Jeśli przylatuje stado wróbli, które czekają na ziarno, to prędzej czy później pojawi się i mickiewiczowska pustułka…
Nazwana przez niego jastrzębiem.
Zawisa nad drzewami i próbuje któregoś z wróbli upolować. Widziałem też krogulca, który usiadł na płotku przy tarasie i czekał na ofiarę. Po każdym takim spotkaniu wracam do książek, atlasów. Tak doświadczenia z bydgoskiego podwórka przeplatają się ze wspomnieniami z egzotycznych eskapad.
Ważnym miejscem pańskich wypraw poetyckich i ornitologicznych są Chiny. Skąd wzięła się fascynacja tym krajem?
Chiny po raz pierwszy odwiedziłem w 2009 roku, gdy dostałem zaproszenie na festiwal literacki w Xining. To sporej wielkości miejscowość. Widziałem ptaki, które przylatują z różnych zadrzewień, z gajów bambusowych. Obserwowałem między innymi dudka, którego w Polsce widuje się rzadko. Tam też prowadziłem rozmowy z chińskimi poetami, którzy znają się na ptakach i żywo reagują na nie w swoich wierszach. Do jednej z rozmów włączyła się jamie Xu, która pozostawała kilka lat w związku z chińczykiem i urodziła dziecko z tego związku. Jej fascynacja ptakami jest ogromna, a oprócz chińskich gatunków interesuje się bardzo kolib, które każdego roku ma w przydomowym ogrodzie. Z wypraw chińskich przywiozłem sporo literatury przedmiotowej i najwięcej frajdy dała mi lektura książki o ptakach symbolicznych dla kultury Wschodu, czyli żurawi mandżurskich (w jęz. angielskim red-crowned crane) pt. The Red-crowned Cranes of Yancheng. Bogato ilustrowany tom znalazł się w serii wydawnictwa Xanadu zatytułowanej Symbols of Jiangsu i w niej zaciekawiła mnie też książka pt. The Wu School of Chinese Painting, prezentujące tradycyjne chińskie ujęcia ptaków na papierze i jedwabiu.
Rzadko, ale jesteśmy dumni z piękna dudka, który zdobi okładkę kultowej książki Jana Sokołowskiego „Ptaki Polski”.
Gdy ukaże się mój „Dziennik ornitologa” w formie papierowej, dudek również będzie na okładce. W każdym razie obserwowałem w Chinach całe stado.
Wątek chiński w moich ptasich zainteresowaniach ma swoją kontynuację w przyjaźni z tamtejszym policjantem, fotografem i ptasiarzem, który nazywa się Wong Sifu. Na blogu publikuję niekiedy jego prace. To prawdziwa bajka ornitologiczna! Wong mieszka w Hongkongu – ciepły klimat, ornitofauna egzotyczna. Ptaki są barwne, niesamowicie zróżnicowane, coś niebywałego!
W ciągu 10 lat byłem 11 razy w Chinach. Mam szczęście, że mogłem je odwiedzać tak często. Pamiętam pobyt w Chengdu, to jedno z wielkich miast . Znajduje się tam słynny park z pandami. Wszystko jest zorganizowane jak w naturze – ogromne połacie gajów bambusowych, pandy wchodzą na drzewa. Gaje bambusowe przyciągają też mnóstwo barwnych ptaków.
Które gatunki zapadły panu w pamięć?
Ilekroć jestem w Chinach, fascynuję się srokami błękitnymi. Polskie sroki mają kolory ewangelickie – sama czerń i biel…
Chociaż jak przyjrzeć się sroce w promieniach słońca, to wcale taka czarno-biała nie jest, ma błękitny połysk.
Zgadza się, widać u niej tę metaliczność piór. Podobnie szpaki wydają się jednolite, a gdy spojrzy się z bliska, to dostrzegamy, że mają mnóstwo lśniących barw.
Wracamy do chińskich srok…
Zwykłe chińskie sroki też są biało-czarne, ale poza nimi spotyka się mnóstwo srok błękitnych. Są smuklejsze od naszych, a upierzenie jest w kolorze błękitu, bieli i szarości. To bardzo widowiskowe ptaki.
W Chinach widziałem także zimorodki. To nie halcyjony z wiersza Słowackiego, najczęściej widzi się zimorodka srokatego, w czarno-białym upierzeniu. Obserwowałem go też na Florydzie.
Wygląda trochę jak gość we fraku.
Tak, ma w sobie rodzaj majestatu. A przy okazji Florydy wspomnę, że to kolejny ptasi raj. Idąc na spacer, można na trawniku spotkać w jednym miejscu 30 ibisów! Ja byłem akurat w miasteczku Clearwater, nad Zatoką Meksykańską. Na brzegu, przy wielkich kutrach, które wracają z połowów, oprawia się ryby i handluje nimi. Mnogość ryb przyciąga ptaki, które mogą pożywić się szczątkami. Zlatują się albatrosy, ślepowrony, różne gatunki czapli.
Ślepowrony widziałem też w Szanghaju, nieopodal wyspy Pudong. Było ich wiele, wyglądały pięknie na tle strzelistych wieżowców i statków wypływających z portu, bo niedaleko jest Morze Wschodniochińskie. Ślepowrony w Polsce są bardzo płochliwe, a tam widziałem je w ogromnych ilościach, niczym nasze mewy latające przy brzegu.
Jeśli ktoś interesuje się ptakami i ma okazję trafić do egzotycznych krajów, obserwować niespotykane na co dzień gatunki, to odczuwa wielkie szczęście. We mnie każde spotkanie z ptakami wywołuje euforię.
Jest pan tym samym obserwatorem, który spacerował po cmentarzach w Bydgoszczy w latach 80?
I tym samym, i całkiem innym. Nigdy bym nie przypuszczał, że takie życie czeka młodego chuligana z osiedla! W młodości byłem przecież przywódcą bitnej bandy. Co prawda szybko się od nich odciąłem, poszedłem na studia, zainteresowałem się literaturą, ale nie wyprę się tego, że uczestniczyłem w generacyjnych bachanaliach i dopuszczałem się różnych, czasem mocno dyskusyjnych zachowań. Nie przypuszczałbym, że odbędę w przyszłości tyle wspaniałych podróży, dokonam tylu obserwacji, napiszę tyle wierszy… I że tak wiele motywów ornitologicznych pojawi się w mojej poezji.
A czy ma pan relacje z ludźmi oparte na wspólnej fascynacji ptakami?
Przede wszystkim musiałbym wymienić wspomnianego na początku młodszego brata, Jacka. Ale oczywiście tych kontaktów jest znacznie więcej, od zawodowych ornitologów po fanów i przygodnych czytelników mojego bloga Dziennik ornitologa, który generuje sporo komentarzy. Czasami dochodzi nawet do twórczych sporów, gdy mamy odmienne zdania na temat wyglądu, głosu lub zwyczaju jakiegoś ptaka.
Rzadko się zdarza, że ktoś przejmuje pasję od młodszego – a nie starszego – rodzeństwa.
On ode mnie także sporo przejął. Miałem wtedy inne pasje, głównie sportowe, bo uprawiałem szermierkę, boks i kulturystykę. Byłem nawet bramkarzem w drugim zespole Zawiszy Bydgoszcz. Brat nie miał serca do sportu, za to poznał ornitologa, z którym chodził nad stawy rybne pod Bydgoszczą. Z uwagą słuchałem jego relacji i momentami uśmiechałem się, gdyż Jacek opowiadał najwięcej o ptakach wodnych (kaczki, gęsi, siewki), a ja najbardziej lubię gatunki śpiewające. Dopiero po latach zainteresowałem się wodniakami, gdy nad jeziorem Eire wsłuchiwałem się w głosy nurów, a potem u jednego ze znajomych poetów z okolic Niagary przeglądałem klaser z kanadyjskimi seriami, prezentującymi takie gatunki.
Jacek obserwował ptaki, zaczął je fotografować i z czasem przerodziło się to w pasję fotograficzną. Niedługo wydamy album z jego zdjęciami. Nie tak dawno temu w domu kultury Orion w Bydgoszczy odbyła się jego wystawa i gościliśmy syna Arkadego Fiedlera. Bardzo chwalił fotografie Jacka.
Czy pan także fotografuje?
Tak, chociaż bez spektakularnych sukcesów o charakterze zawodowym. Za każdym razem próbuję jednak zatrzymać na zdjęciu jakąś świetlistą chwilę. Pamiętam sroki błękitne, które widziałem w ogrodzie dynastii Ming w Nankinie. Chodziły po trawniku, i tak bardzo chciałem je wtedy sfotografować z bliższej perspektywy, ale jak tylko się zbliżałem, to umykały. To była jedna z tych chwil szczęścia, o których wspomniałem wcześniej…
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…