BIBLIOTEKA (7)

1

Nasze życie jest bardzo krótkie, ale stale coś odkładamy na potem, wciąż kieruje nami przekonanie, że mamy nieograniczony kredyt dni i nocy. Często myślimy, że warto byłoby coś zrobić, ale jakoś odkładamy to na nie wiadomo kiedy. W przypadku humanistów widać to znakomicie na przykładzie przeczytanych książek – wszakże prawdziwy pisarz, poeta, dziennikarz, mistrz słowa powinien obcować z wielkimi dziełami, znać szeroki kanon arcydzieł i książek pomniejszych, swobodnie poruszać się w rewirach nawiązań i odniesień do fikcyjnych postaci albo życiorysów twórców. Często śmierć zaskakuje takich ludzi i odłożona na potem lektura dramatów Sofoklesa, Szekspira, Moliera, powieści Dickensa, Dostojewskiego, Kafki, Bułhakowa, nigdy nie dochodzi do skutku. Owszem, w życiu zaskoczonych przez śmierć ludzi pojawiały się nawiązania do Davida Copperfielda i Samuela Pickwicka, Raskolnikowa i braci Karamazow, Józefa K i Karla Rossmana, potrafili nawet czynić aluzje do nich, ale posługiwali się wiedzą ogólną, encyklopedyczną albo – ostatnio – internetową. Nie zasiedli w wygodnym fotelu i nie poświęcili wielu godzin na lekturę tych ważnych książek, tak jak nie przestudiowali powieści Hemingwaya i Faulknera, Marqueza i Llosy, Coetzee’ego i Hrabala. Wierzyli, że kiedyś nadejdzie czas spełnienia nadziei, a tymczasem nagły zawał serca, niespodziewana apopleksja, tragiczny wypadek drogowy, niweczyły wszystko. Od czasów dziecinnych czytałem wiele książek, z różnych dziedzin, beletrystycznych i gromadzących wiedzę, a wszystko zaczęło się oczywiście od literatury podróżniczej i przygodowej. Naczelne miejsce zajmuje tutaj Jules Verne i jego powieści, które taszczyłem do domu w płóciennych siatkach (nie było jeszcze wtedy reklamówek) z pobliskiej biblioteki, ulokowanej najpierw w piwnicy jednego z wieżowców, a potem w okazałym, nowym budynku. Z przebogatego dorobku francuskiego pisarza czytałem najpierw powieść pt. Z Ziemi na Księżyc (1865), potem Podróż do wnętrza Ziemi (1864), Pięć tygodni w balonie (1863) i W osiemdziesiąt dni dookoła świata (1872). Następnie przyszła kolej na trylogię: Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1869-1870), Dzieci kapitana Granta (1868), Tajemnicza wyspa (1874), a całość moich spotkań czytelniczych z płodnym pisarsko Francuzem, zakończyłem lekturą Piętnastoletniego kapitana (1878) i Węża morskiego (1901). Z tamtego czasu zapamiętałem niezwykłą ekscytację niektórymi tomami i prawdziwą męczarnię podczas przewracania kartek innych dzieł – lekko przełknąłem opowieść o podróży balonem nad Afryką, a przygody Samuela Fergussona, Dicka Kennedy’ego i służącego Joe’a były wstępem do trzykrotnej lektury W Pustyni i w puszczy Henryka Sienkiewicza. Podobnie łatwo czytało mi się relację o osiemdziesięciodniowej podróży dookoła świata Phileasa Fogga, tym bardziej, że w powieści pojawił się też wątek sensacyjny.

2

Niestety sporo było spotkań trudnych, szczególnie z powieściami przeładowanymi wiedzą specjalistyczną i zbyt daleko idącą fantastyką. Z niedowierzaniem zatem przeczytałem powieść o podróży na Księżyc lunonautów wystrzelonych w wielkim pocisku z monstrualnej armaty, a także relację z wyprawy do wnętrza ziemi – prawdziwie jednak męczyłem się czytając Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Nie wiem dlaczego ta historia sprawiła mi tyle kłopotu, ale jakoś dobrnąłem do końca, co i rusz buntując się przeciw pomysłom pisarza. Pamiętam też z tamtego czasu postanowienie, że przeczytam tę książkę raz jeszcze, bo uznałem, że moja lektura była zbyt powierzchowna. Musiało jednak minąć ponad trzydzieści lat, zanim po raz drugi wziąłem do ręki powieść Verne’a i zacząłem konfrontować ją ze spotkaniem z przeszłości. Często mówiłem moim studentom polonistyki o tym, że nosimy w naszej pamięci tylko szczątki książek, a im dalej od procesu czytelniczego, tym mniej zostaje w nas z autentycznego kształtu dzieła. Dlatego – o ile to jest możliwe – trzeba odnawiać lektury i wracać do książek, z którymi kiedyś się już zapoznaliśmy. Czytając po kilka razy dzieła Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego za każdym razem znajdowałem coś nowego, albo byłem zdumiony, że tyle przeoczyłem – dopiero słynne zdanie Norwida uświadomiło mi, że arcydzieła czyta się w coraz głębszych głębiach, tak, że lektura takich utworów jest praktycznie nieskończona. To odnosi się do wielkich dzieł, jak Dziady, Król-Duch albo Nie Boska-komedia, ale przecież warto też wracać do innych utworów, także do tych, które miały nam kiedyś dostarczyć rozrywki. Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi to historia spotkania naukowca Pierre’a Aronnax, jego służącego – Conseila i harpunnika Neda Landa z tajemniczym Kapitanem Nemo i jego fantastyczną łodzią podwodną Nautilus. Osoby te zostały uratowane i wspaniałomyślnie podjęte z oceanu przez dowódcę, choć brały udział w wyprawie statku Abraham Lincoln, mającej doprowadzić do jego schwytania i wyjaśnienia zagadki tajemniczych świateł, pojawiających się pod wodą. Ich udziałem stało się następnie polowanie w podwodnych „lasach” wyspy Crespo (skały na północnym Pacyfiku), obserwacje ichtiologiczne w Cieśninie Torresa, udział w pogrzebie w głębinach, na koralowym cmentarzu, łowienie pereł u brzegów Cejlonu, podróż hipotetycznym Tunelem Arabskim z Morza Czerwonego na Morze Śródziemne, podpłynięcie do podwodnego wulkanu przy wyspie Santorini, zbieranie złota z zatopionego galeonu w zatoce Vigo, odkrywanie Atlantydy, a nawet podróż na biegun północny.

4

Lektura po latach odsłoniła sporo nieścisłości i dowolności francuskiego pisarza, choć oczywiście trzeba podziwiać jego wyobraźnię i odwagę w formułowaniu wizji przyszłości. Powieści fantastyczne bardzo szybko się starzeją i przy dynamicznym rozwoju techniki, rewolucyjnych rozwiązań naukowych, zaczynają śmieszyć. Tak jest w przypadku opowieści o dalekich podróżach we wszechświecie, gdy w pierwszych książkach z gatunku space opera statki kosmiczne uruchamia się przez wciśnięcie guzika i nie ma żadnych komputerów. Tutaj mamy do czynienia z prawdziwym cudem techniki dziewiętnastego wieku, okrętem podwodnym Nautilus, który swobodnie pływa pod morzami i oceanami, bez trudu zmienia głębokość zanurzenia i penetruje dno. Niektóre rozwiązania Verne’a rzeczywiście wykorzystano w przyszłości (śluzy powietrzne i grodzie wodoszczelne, elektryczność jako źródło zasilania), ale sporo też pojawiło się fanaberii futurystycznych. Okręt tego typu, z tak cienkim poszyciem nie mógłby zanurzać się tak głęboko i pływać tak szybko, a w tym kontekście bardzo wątpliwe jest też przebijanie się przez czapę lodową Antarktydy. Sporo kontrowersji budzi wędrowanie w mosiężnych hełmach i prymitywnych skafandrach po dnie morskim i schodzenie zboczami podwodnymi do głębokości trzystu metrów. Także opisy świata podwodnego nie wykraczają poza zdawkowość stanu wiedzy dziewiętnastowiecznej, a fantastyczne wizje wielkich ośmiornic, oplatających okręt też dzisiaj budzą zdziwienie. Sama konstrukcja powieści jest bardzo prosta, żeby nie powiedzieć archaiczna, za mało jest w niej elementów popychających narrację do przodu, za dużo encyklopedycznych wstawek, tym bardziej, że wiele z nich zostało bezlitośnie zweryfikowanych przez naukę. Czytając po raz drugi Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi brałem pod uwagę stan wiedzy w latach 1867–1868, ale i tak często miałem wrażenie, że autor pozwolił sobie na zbyt daleko idące fantazje i modyfikacje. Najbardziej jednak raziła mnie kostyczność postaci, brak szerszych opisów kontrastowych osobowości i powielanie tych samych kalek, nie wnoszących niczego nowego do charakterystyk. Powieść zatem jest mało plastyczna, a nawet przy opisach morskich głębin i żyjących w nich zwierząt brakuje giętkości narracyjnej, szerszej palety barw i odcieni. Także zakończenie narracji, owa nagła śmierć kapitana Nemo – zresztą zakwestionowana w powieści pt. Tajemnicza wyspa – budzą zdziwienie i niedowierzanie. Przy tym stanie wiedzy i możliwości technicznych, jakimi dysponowała załoga Nautilusa, łatwo przecież wyszłaby z opresji. Niektórzy badacze sugerują, że Nemo miał być polskim powstańcem, który mścił się na Rosjanach, ale zabiegi dyplomatyczne doprowadziły do wymuszenia na pisarzu zmiany jego narodowości. Cieszyć się jednak możemy tym, że w salonie tego futurysty wisi portret Tadeusza Kościuszki, a jego poglądy często zbieżne są z jego hasłami wolnościowymi i uniwersalistycznymi. Czytanie książek po latach jest bardzo intrygujące, bo odnawiając wiedzę o jakimś dziele, obcując na nowo z pisarzem i jego światem, wracamy też ku sobie z dawnych lat. Widzimy w takiej książce, jak w lustrze to, co nas kiedyś zajmowało, co intrygowało i fascynowało, a teraz zastanawia, rodzi niezgodę, każe weryfikować poglądy i wyobrażenia. No i to, co miało charakter szczątkowy w naszej pamięci, przybiera na nowo kształty, staje się wyrazistym śladem w świadomości i może mieć wpływ na dalsze rozumienie i poznawanie literatury.

5

WŚRÓD NOCNEJ CISZY

Kolędy

Pod koniec zeszłego roku, do tomu kolęd, pięknie wydanego przez Konsulat RP w Monachium napisałem Posłowie. Książka dotarła do mnie nieco później, ale teraz jest dobry moment by ten tekst opublikować także w sieci, z dedykacją dla moich wszystkich przyjaciół. 

Każdego roku, podczas świąt Bożego Narodzenia rodziny gromadzą się w domach wokół specjalnie udekorowanej choinki i śpiewają kolędy. Podniosły nastrój i atmosfera radości, wyjątkowego święta, celebracji narodzin Bożej Dzieciny, powodują, że babcie i dziadkowie, matki i ojcowie, dzieci i wnuki czekają z utęsknieniem na tę chwilę. To jakby potwierdzenie bliskości i łączności więzów krwi, to spotkanie w gronie najbliższych ze świętością i wiarą w inny wymiar naszego bytowania. Już podczas uroczystej kolacji, a także po jej spożyciu, rozbrzmiewać zaczynają pieśni, które skomponowali w dawnych wiekach wielcy kompozytorzy (Feliks Nowowiejski, Zygmunt Noskowski), a teksty napisali tak znaczący twórcy jak Piotr Skarga, Franciszek Karpiński, Mikołaj Sęp-Szarzyński i Andrzej Morsztyn. Za zwieńczenie tych prac uznać należy zacytowanie przez Fryderyka Chopina w scherzu h-moll fragmentu kolędy Lulajże, Jezuniu i współczesne modyfikacje brzmieniowe Witolda Lutosławskiego. Szczególnie lud polski upodobał sobie kolędy i ich prostszą formę, jaką jest pastorałka, łącząc je z charakterystycznymi zwyczajami czasu bożonarodzeniowego – także Kościół zaakceptował w pełni te pieśni, czyniąc z nich podłoże dla wspaniałych spotkań wiernych, podczas dorocznych Pasterek. To, co początkowo było radosnym hymnem noworocznym, stało się religijnym potwierdzeniem uczestnictwa w celebrze bożonarodzeniowej, przywiązania do tradycji narodowej i wiary w nadprzyrodzony charakter naszego istnienia. Kolęda jest jednym z nieodzownych elementów tych świąt, tak samo ważnym jak specjalnie przygotowana kolacja, bogate dekorowanie choinki, modlitwa i wyrażanie radości z powodu narodzin Syna Bożego. Pieśni tego typu łączą pokolenia, bo śpiewają je najmłodsi i najstarsi członkowie rodzin, a pozostając w pamięci dzieci, stają się rodzajem wzorca intymności i wspólnoty ludzi powiązanych ze sobą więzami krwi.

Sam termin kolęda pochodzi od łacińskiego określenia calendae, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „pierwszy dzień miesiąca”. Z czasem słowo to zaczęło oznaczać wizytę księdza w domu, pieśń bożonarodzeniową i obrzęd ludowy związany z odwiedzaniem się w zagrodach. Ogromną rolę w kształtowaniu się zwyczajów kolędowych odegrała niemiecka pieśń O, Tannenbam i angielskie Jingle Bells i White Christmas, nawiązujące bezpośrednio do zamysłu św. Franciszka z Asyżu, którego uważa się za twórcę pierwszej kolędy, śpiewanej w zorganizowanej przez niego szopce. Najstarsza polska kolęda to Zdrów bądź Królu Anielski z 1424 roku, a najsłynniejszą pieśnią tego typu jest Cicha noc, którą przetłumaczono na ponad trzysta języków i dialektów. Powstała w roku 1818 w małym austriackim miasteczku Oberndorf bei Salzburg w Alpach i jej autorami byli, wikary miejscowego kościoła ks. Józef Mohr oraz jego organista Franz Xaver Gruber. I choć sakralny charakter tego dnia ma swoje korzenie w czasach rzymskich – Kalendy styczniowe, kiedy to zaczynał się rok administracyjny, w Cesarstwie, to dopiero w chrześcijaństwie kolęda stała się noworoczną pieśnią powitalną, a potem pochwalną na cześć gospodarzy domu, z życzeniami wszelkiej pomyślności. Obecnie podkreśla ona tkliwość jaką rodzice otaczają dziecko, z wyrazistym odniesieniem do świętości pierwszych chwil Bożego Syna. Obecność dziecka – zarówno Boskiego jak żywego, pary domowników, nadaje szczególny charakter wspólnemu śpiewaniu, cementuje więzi rodzinne, pozostawia też w świadomości malca niezatarty ślad, który potem wracać będzie we wspomnieniach i stanie się paradygmatem szczęścia i jedności.

W krajach europejskich, a szczególnie w Polsce, w Niemczech, na wyspach brytyjskich przykłada się wielką wagę do wspólnego kolędowania i czyni się z takich chwil rodzaj wyjątkowego święta. Domownicy ubierają się w specjalnie na tę okazję przygotowane (niegdyś na wsiach –ludowe) stroje, dba się o wystrój wnętrz i specjalnie dobiera się potrawy, które znajdą się na stole podczas kolacji wigilijnej. Rodziny dzielą się opłatkiem i śpiewają razem, często z akompaniamentem gitar lub akordeonów, a w bogatszych domach – pianin i fortepianów. Wspólny śpiew jest jedną z form współistnienia w tym samym czasie i tym samym miejscu, z podkreśleniem ulotności ludzkiego bytu i niepowtarzalności takich chwil. Kolędy są zarazem rozpamiętywaniem chwalebnego zdarzenia z Betlejem, kiedy to w skromnej stajence przyszedł na świat Zbawiciel całej ludzkości. Często pieśni takie są rodzajem streszczenia wiedzy ewangelicznej na ten temat i zachętą do modlitwy, udziału w Mszach świętych – to także domowe przygotowanie do pasterki w świątyni, w gronie wielu innych ludzi. Jak Europa długa i szeroka, od Rzymu do Krakowa, od Monachium do Londynu rozbrzmiewają o północy te same dźwięki i ludzie śpiewają najsłynniejsze kolędy. Warto tutaj podkreślić, że literatury wielu krajów zawsze interesowały się kolędami i znajdowały w nich inspirację dla wartościowych dzieł. W opracowaniu poetyckim taki utwór może stać się rodzajem artystycznego credo, może też ukazać możliwości twórcze poszczególnych poetów. Wychodząc od tekstów dobrze znanych i śpiewanych podczas wigilii i pasterek, potrafią oni wskazywać nowe aspekty świętości, kierować uwagę ku Bogu i całemu stworzeniu. Zawsze jednak takie działania wywodzą się z tradycji i w niej szukają potwierdzenia dla poetyckiego języka i symbolicznej treści. Śpiewając pośród chłodnej nocy Lulajże Jezuniu… pamiętajmy, o wskazanej wyżej tradycji i obecności kolędy w kulturze Europy i świata – ciesząc się prostą formą pieśni, pamiętajmy, że mają one drugie dno i otwierają się na ogromy niewyobrażalne, pośród których Bóg jest Alfą i Omegą, początkiem i końcem, pierwszym słowem i ostatnim tchnieniem.

UWAGA GRAFOMANIA!!!

1329297310flat,550x550,075,f-tile
Zajmując się od ponad trzydziestu lat filologią i krytyką literacką, będąc jurorem mnogich konkursów poetyckich i prozatorskich, miewałem wiele razy do czynienia z grafomanami i grafomanią. Zwykle podchodziłem życzliwie do takich twórców i twórczyń, no chyba, że ewidentnie naruszali reguły obowiązujące w świecie słów i książek. Najczęściej grafomania miewała niegroźne oblicze – ot jakaś pani, jakiś pan płodzili dziesiątki, setki rymowanek i domagali się choćby odrobiny akceptacji. Czy to byli członkowie robotniczych stowarzyszeń kulturalnych, wojskowych klubów literackich, klubów emerytów lub nauczycieli, za każdym razem przypadłość była ta sama – radosna nadprodukcja i wygórowana ambicja, a nade wszystko chęć udowodnienia, że krytyka w tym przypadku nie ma sensu, bo autor lub autorka należą do rodziny największych słowopiewców. Był taki czas, że grafomania podążała w kierunku modnych autorów, np. Stachury albo Wojaczka, naśladowano też Bursę i Milczewskiego-Bruna, albo mniej znanych poetów wyklętych, jak Babiński, Ratoń, albo Szymanowicz. Miałem też do czynienia z grafomanią pseudopatriotyczną, gdy jeden z autorów wyrąbał wierszydło mające usprawiedliwić jego uwikłanie w poprzedni system polityczny i wieloletnią współpracę z SB. Pisał wtedy: nie czuję się patriotą…/ straszy i śmieszy mnie sarmatyzm,/ mam lepsze zdanie o Krzyżakach niż Sienkiewicz/ i krytyczny stosunek do najazdu Naczelnika na Kijów,/ wolę Wokulskiego od Konrada i Kordiana,/ a generała Berlinga od Bora Komorowskiego,/ wciąż mam słabość do Broniewskiego/ kolegowałem się z Żukrowskim… Oczywiście wierszydło było znacznie dłuższe i pochlebiam sobie, że po mojej krytyce, zostało nieco zmodyfikowane, by w książce tego autora ukazać się w wersji light. No cóż, przyznać też muszę, że spotkałem wielu grafomaniących księży, kleryków, a nawet siostry zakonne, a choć tematyka bywała wzniosła, od Ducha Świętego, przez Jezusa Chrystusa, do samego Boga Stworzyciela, to te chybione twory natchnień religijnych też wołały o pomstę do nieba. Nie zapomnę także „poety”, który w kuluarach jednego turnieju wiersza miał do mnie pretensję, że nie wyraziłem zachwytu nad jego lirykiem, który zaczynał się mniej więcej tak: Stanąłem przy matce i walnąłem ją siekierą w łeb/ Potem zatargałem ją do wanny i rąbałem raz za razem/ Na koniec kawałki matki wsadziłem do wora/ I cisnąłem z balkonu na chodnik. To było takie debilne naśladownictwo Zabicia ciotki Andrzeja Bursy, bez jakiejkolwiek wiedzy, w jakim czasie utwór krakowskiego autora powstawał i przeciwko czemu się buntował, ale ten „poeta” był przekonany, że stworzył arcydzieło surrealizmu i symbolizmu zarazem.

1

Choć tych doświadczeń z grafomanią było sporo i mógłbym przywołać jeszcze wiele sytuacji, zacytować „najwybitniejszych twórców”, to poprzestanę na tym, co zostało wyżej powiedziane, bo celem tego tekstu jest przede wszystkim wyrażenie oburzenia w związku z nadużyciem, jakie miało miejsce ostatnio w Toruniu. A to za sprawą publikacji przez toruńskie wydawnictwo Algo wierszy Krzysztofa Marii Szarszewskiego. Widywałem książki tej oficyny wiele razy, wertowałem wartościową pracę Anny Nasiłowskiej o Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, zaciekawiał mnie ciąg publikacji o profilu detektywistycznym i sensacyjnym, a także szata graficzna nowych wydań Ani z Zielonego Wzgórza. W pewnym momencie moją uwagę przyciągnęły pomysłowo wydane tomy z serii Liryki najpiękniejsze, a to za sprawą Norwida, Krasińskiego, Leśmiana, Staffa, Baczyńskiego, Grochowiaka i wielu innych. Była też inaczej akcentowana graficznie seria wierszy Emily Dickinson, Anny Achmatowej i Sylwii Plath, a do tego tomy prezentujące poezję romantyków, starożytnej Grecji i Rzymu. Dopisek na okładkach – Liryki najpiękniejsze – sugerował, że mamy tutaj do czynienia z poezją najwyższej próby, z autentycznymi wielkościami, usankcjonowanymi przez naukę o literaturze, krytykę literacką i podziw odbiorców. Myślę, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego powinno śledzić recepcję wielkich poetów polskich i nadużycia w tym względzie ze strony wydawnictw. Jeśli obok wielkich romantyków czy tak znakomitych modyfikatorów języka jak Leśmian, Pawlikowska-Jasnorzewska i Grochowiak prezentuje się w tej samej szacie graficznej skrajną grafomanię jakiegoś autora, powinny za tym iść określone prawem konsekwencje. Nietrudno się domyślić, że w grę wchodzą tutaj jakieś gratyfikacje finansowe, ale przecież jest to obniżanie rangi naszych wielkich, narodowych twórców. Umieszczanie Szarszewskiego obok Asnyka, Przerwy-Tetmajera, Gałczyńskiego to ogromna dowolność i obniżanie rangi poetów, którzy mają swoją pozycję w naszej kulturze i jednocześnie kompromitacja wydawnictwa. Elementem unifikującym jest tutaj szata graficzna w jednym stylu (zresztą ciekawa), sugerująca ten sam ciąg wartości, pokrewieństwo gatunkowe, bliskość artystyczną. W przypadku Szarszewskiego mamy jednak do czynienia ledwie z zabawą w poezję, a choć zdarza mu się napisać lepszy wiersz, to nie waham się większości jego nadprodukcji lirycznej uznać za przejaw skrajnej grafomanii.

2

Hrabia Szarszewski (sam tak się podpisuje) ma skłonność do tworzenia ogromnych wierszydeł i histerycznego reagowania na wydarzenia polityczne, na zachowania osób medialnych, a szczególnie polityków, potrafi się też głęboko „zadumać” nad światem – oto przykład z wiersza pt. Papierki i bombonierki: Godzino mgnienia poety/ Alchemika lirycznych zdarzeń/ O marzycielskich oczach ascety/ Już nie widać ratunku/ Nie dotkniemy ciszy nastrojów/ Choć nie zgasł jeszcze uśmiech/ Więc skąd ta pochmurność ?/ Na twarzach bez marzeń. Bardzo często pierwszym sygnałem, że mamy do czynienia z grafomanią, jest nadużywania przez autora słowa marzenie, tak przecież skompromitowanego w poezji polskiej, które odmieniano na wszystkie możliwe sposoby i z czasem stało się wytrychem bez znaczenia, zapchaj dziurą w tandetnych produkcjach. W tekstach Szarszewskiego znajdziemy wiele bezsensownych zastosowań tego słowa, ale komiczne też bywa jego opakowanie. Oto mamy do czynienia z apostrofą do godziny (mgnienia poety?), który dalej określany jest z emfazą jako alchemik lirycznych zdarzeń, o marzycielskich oczach ascety. Alchemik lirycznych zdarzeń – no powiedzmy, choć to pewnie zarozumiałe nawiązanie do samego hrabiego, ale trudno zgadnąć dlaczego ma on marzycielskie oczy, w dodatku ascety. Ikonografia przekazała nam wizerunki ascetów znękanych, żeby tylko przywołać oblewanego fekaliami św. Aleksego – ascetów cierpiących niewypowiedziane męki, jak na przykład niewiasty zamurowane w celach albo eremici zrywający kontakt ze światem. W liryce Szarszewskiego poeta-asceta ma marzycielski wzrok, który nie jest władny zmienić czegokolwiek – stąd konstatacja, że nie ma już ratunku. Dalej owo zachwianie semantyczne potęguje się jeszcze bardziej: Teraz cicha mgła otula/ Resztki ekstatycznych złudzeń/ W świecie wirującym jak kula/ Zgasły świeczki na ławie/ Na coś czeka łyżeczka/ W wystygłej, porannej kawie. W cytowanym wyżej fragmencie pierwszej wersji wiersza pseudopatriotycznego poeta użył jakże komicznego określenia płomień rozdygotanej nadziei, co porównałem z innym smaczkiem, z tekstu innego wieszcza: stara rozkraczona tęsknota. Tutaj znajdziemy określenie, które dorównuje im swoją potęgą poetyckiej mocy i staje do konkursu na najbardziej bezsensowne cząstki polskich wierszy. Chodzi o resztki ekstatycznych złudzeń… czyli o połączenie śmietniska z ekstazą, resztek ze złudzeniami – chodzi też o rymy częstochowskie, ulubione narzędzia poetyckiego rzemiosła Szarszewskiego, które tutaj mają być pointą dla tych ochłapów ekstatycznych. Uderzając w najwyższe tony, odwołując się do stanu ekstazy, zderzając ją z kiblem, podąża poeta ku owej częstochowskiej i jakże bzdurnej poincie: Zgasły świeczki na ławie/ Na coś czeka łyżeczka/ W wystygłej, porannej kawie. Szarszewski nie wie na co czeka, a ja wiem – na to by przestał płodzić takie pseudoliryczne bohomazy. Żarty żartami, ale chodzi przede wszystkim o to rymowanie, przypominające serię z karabinu maszynowego, które lokować należy pomiędzy Baką, a Ujejskim, Syrokomlą a Zmorskim.

5

O Krzysztofie Marii Szarszewskim czytamy w Internecie, że jest z wykształcenia prawnikiem, a z zamiłowania podróżnikiem, zafascynowanym wulkanami, do tego jeszcze autorem kilku tomików wierszy. Takich oto naśladowań wierszy okolicznościowych i kościelnych litanii: W poe temacie… sytuacje/ Poetyczne konstelacje/ Niesensowne konstatacje/ Konotacje i frustracje/ Patetyczne intonacje…/ Poza percepcją wariacje/ Intelektu fascynacje/ Duszy… ducha afirmacje. Ten poe temat, to wynalazek słowny Szarszewskiego, a znajdziemy ich całe mrowie w kolejnych „utworach”. Dalej kałasznikow liryki wali równie dynamicznie, choć na samym końcu autor zaczyna mieć wątpliwości: me abstrakcje/ Muz poezji adoracje/ W kształty poe obleczone/ Świtem, zmierzchem wyrzeźbione/ Czy z powodu Weny głodu?/ Tęsknot duszy niespełnione? Ale może być jeszcze dziwniej i jeszcze zabawniej, gdy poeta zapatrzy się: W bezkres mistycyzmu/ W osobliwość… w czasoprzestrzeń/ W pustą niepojętą… zdobną/ Fantasmagoryczną piękność/ Czarnej dziury astro kieszeń/ Transcendentalnej urody szczycie/ Somnambulicznie nadobną. Brrr… bezkres mistycyzmu i czarnej dziury astro kieszeń, transcendentalna uroda, w dodatku somnambulicznie nadobna – czytając „wiersze” Szarszewskiego zastanowić się trzeba, czy autor w ogóle wie o czym pisze? Czy też pozwala wyrazom swobodnie wypadać z głowy, jakoś je kleci, jakoś porządkuje częstochowskimi rymami i hajda, do serii najpiękniejszych wierszy polskich. Autor jest przekonany o swojej wielkości, o czekającej go sławie i chwale wiekopomnej, dlatego często czyni samego siebie podmiotem wiersza i tak siebie kryśli: Laur głowę dziwnie przyozdabia/ I stos piramid ksiąg zawiłych/ Zamiast przykazań dziesięcioro…/ Patronów i faryzeuszy czarnych/ Dla bliźnich jak rzeźbione mgły/ Marzeń ulotnych blichtr i sny. Rzeczywiście dziwny jest ten laur na głowie kogoś, kto trudni się produkcją grafomańskich tekstów i nadużywaniem w twórczości skompromitowanych słów. Zawiłość sensów Szarszewskiego jest trudna do pojęcia, bo jak dociec czym jest marzeń ulotny blichtr, w dodatku w połączeniu ze snami. Ale może komuś umysł rozjaśni lektura liryka pt. Konkluzje iluzji, gdzie jakże pomysłowo: W dźwiękach fałszu nieporadnych/ Na orbicie kieratu codzienności/ Oszukana czułość miłości/ Ziszczeń rozwodnione napoje serwuje. Czyli mamy tutaj do czynienia z czułością-barmanką, w dodatku z Barcelony, bo pod wierszem widnieje miejsce, gdzie ten arcyliryk powstał. Orbitę kieratu codzienności dorzuciłbym do wyżej wskazanych hitów grafomanii polskiej, ale przecież nie jestem w stanie wskazać wszystkich tego rodzaju wspaniałości pana hrabiego. Myślę jednak, że to krótkie przywołanie dorobku poetyckiego Szarszewskiego jest wystarczające i znakomicie obrazuje jego poziom literacki.

4

Dlaczego piszę o tym, trwonię cenny czas, który kradnę sam sobie i z wyrzutem patrzę na półkę, pełną różnorakich autorów o wielkiej klasie, czekających na lekturę i powstanie nowych tekstów? Piszę, bo jestem zbulwersowany zachowaniem toruńskiego wydawnictwa i samego Szarszewskiego, który bez żenady ustawił się w ciągu najwybitniejszych polskich poetów dla określonych korzyści. Spotkałem go w Inowrocławiu, gdzie przyjechał na niewielki zlot autorów emigracyjnych, wraz ze swoją partnerką życiową, malującą obrazki na poziomie amatorskim, zachody słońca, maki na polach i naśladowania słoneczników Van Gogha. Szarszewski najczęściej występuje na scenie placówek, gdzie wystawia swoje malowanki jego przyjaciółka i mamy wtedy do czynienia z duetem typu dwa w jednym. Otrzymałem oczywiście zbiór, wydany w serii najpiękniejszych wierszy polskich, ale tego było mało naszemu wieszczowi, przy stole, podczas kolacji, obdarzał kogo się dało wydrukami swoich wierszy, podpisując je zamaszyście złotym długopisem (tusz w kolorze złotym). Miał tego chyba całą ryzę i co chwilę przemieszczał się przy stole by komuś uzmysłowić jaki jest wielki, jak wspaniałe wiersze płodzi, a ów rozbujany podpis, jak na dawnych edyktach królewskich, miał być dopełnieniem i zwieńczeniem chwały wiersza polskiego. Można by nad tym lokalnym, patologicznym zjawiskiem przejść do porządku dziennego, ale – jak się przekonałem – Szarszewski używa książki wydanej przez toruńskie wydawnictwo by wkradać się do różnych gremiów, brać udział w imprezach, szczególnie emigracyjnych, gdzie też intryguje na potęgę (sam tego zaznałem). Jakie to robi wrażenie, gdy do Belgii albo Holandii przyjeżdża poeta, którego liryki wydano w tej samej serii, co Norwida, Krasińskiego i Leśmiana, a że ludzie rzadko poezję czytają, zwracają uwagę przede wszystkim na opakowanie, czyli estetycznie podany tom, w twardych oprawach i ten chwalebny kontekst wydawniczy. To jest oczywiście ogromne nadużycie ze strony Szarszewskiego, oszukiwanie wielu ludzi, którzy biorą jego twórczość za coś wyjątkowego, bo przecież podczas prezentacji na scenie sporo sensów umyka, poeta czyta szybko jak terkotka, a do tego jakiś koleś zagra na keyboardzie Chopina i już robi się patriotycznie. Trzeba dawać odpór takim zachowaniom i ostrzegać, szczególnie gremia emigracji polskiej, przed tego rodzaju nadużyciami, przed takim wykorzystywaniem serii gigantów poezji do własnych celów. Szarszewski pojawia się stale na plakatach imprez, w różnorakich centrach kultury, jako gwiazda, gość wyjątkowy, poeta z tej samej półki artystycznej, co Baczyński i Lechoń. A prawda jest taka, że mamy tutaj do czynienia z przypadkiem skrajnej grafomanii, w której nie ma żadnych reguł, a teoretyczne podwaliny wiersza polskiego, sformułowane przez Marię Dłuską, Szarszewski ma w głębokim poważaniu. Płodzi parafrazy Lokomotywy Tuwima, nabijając się z arcybiskupa Głódzia i trąbi absurdalne, pseudo barokowe, pseudo młodopolskie strofy: Za horyzontem życia zamyśleń/ Dyszy wszechogarniająca próżnia/ Nie słychać harfich majaczeń/ Brzmień lir poezji antycznych/ Wybacz mi… krysztale rosy/ Maku… z ostrz morderczej ocalony kosy/ Brak róż w błękitach lirycznych…/ Że nie proszę na biesiady/ Poetów nieśmiertelników/ W gajach post apokaliptycznych. W gajach post apokaliptycznych… Tak, to by było na tyle.

WYPRAWA KU ISTOCIE

zdjęcie po stronie przedtytułowej

Poezja bywa rodzajem ekstremalnej podróży, podejmowanej w jakimś momencie życia, w konkretnej sytuacji i ściśle określonym miejscu. W przypadku ludzi pióra, często przemieszczających się w świecie realnym, wiersz staje się też zapisem w dzienniku wyprawy, świadectwem przeżyć i przemyśleń, cząstką życia i drogi. Najlepsze teksty, inspirowane podróżami powstają, gdy w świadomości poety łączą się doznania zmysłowe i intelektualne, a zmieniające się obrazy domagają się kompensacji słownej. Wtedy jeden impuls, nagła refleksja, rozmowa z jakimś człowiekiem, albo otwieranie się szerokiej panoramy, mogą stać się zarzewiem wiersza i dłuższych ich ciągów, konstruujących nową książkę. Tak świadomość otwiera się na nową rzeczywistość, tak próbuje ją uporządkować w pamięci i stworzyć propozycję artystyczną, która w każdym czasie będzie świadectwem ruchu w przestrzeni i odsłaniania się piękna immanentnego, doświadczania ulotności i zwiewności świata. Ale przecież nie każda podróż przeobraża się w wyprawę poetycką, nie każda trasa generuje nowe utwory, imaginacyjne emblematy, znaki obecności i doświadczania wyjątkowości. To musi być autentyczne zauroczenie i przekonanie, że przeżywa się coś niezwykłego, co trzeba odzwierciedlić w słowie, zatrzymać na zawsze, ocalić od zapomnienia. Z takich pobudek powstawały wiersze Mickiewicza z podróży krymskiej 1825 roku, w takich okolicznościach tworzyli swoje wiersze włoskie Herbert i Miłosz, tak też opisywał Wenecję Josif Brodski. Za każdym razem powstawały utwory, które odzwierciedlały przestrzeń obcej krainy, a zarazem stawały się świadectwem tego, co poeta przeżywał, o czym myślał i jak odbierał swoją obecność w obcym świecie.

Barbara Orlowski jest poetką przede wszystkim trzech rzeczywistości – polskiej, bo urodziła się w Toruniu i wychowała w różnych regionach naszego kraju; niemieckiej, bo mieszka teraz w Krefeld i brazylijskiej, bo przez jakiś czas przebywała w okolicach Recife. Takie połączenie kontrastowych przestrzeni zaowocować musiało u autorki oryginalną twórczością, daleko wykraczającą poza literackie schematy. Wiersze napisane w Brazylii pełne są nostalgii i szlachetnego smutku, a zarazem stają się próbą twórczego ukazania miejsc egzotycznych, przetransponowania ich w tkankę poezji. Łatwo możemy wyobrazić sobie autorkę, stojącą nad brzegiem oceanu z lampką czerwonego wina, wpatrzoną w dal i wsłuchaną w siebie, odbywającą jakby podróż w drugą stronę – w głąb własnej osobowości. Dlatego pojawiają się tutaj pytania o istotę związków międzyludzkich, pytania o realność świata i ułudę wszystkiego, co człowiek stara się zbudować w swoim życiu. Pełne smutku są też wiersze greckie, powstałe w zjawiskowym, wyspiarskim kraju, ale mające w sobie jakiś antyczny tragizm, jakby pęknięcie przestrzeni, z której powoli wypływa krew. To są obrazy charakterystyczne dla Hellady, wyraziste i barwne, a przy tym odsyłające wyobraźnię do dramatów Sofoklesa, do dialogów Platona i żywiołów Empedoklesa. Symbolem Kanady mogłaby być w tej poezji Niagara, z jej skłębionymi wodami i energetyczną potęgą, ale w przecież w wierszach napisanych w tym kraju pojawia się ta sama nuta, co w lirykach brazylijskich i greckich – zaduma nad sobą i przepływem sił, opis realnej rzeczywistości, a zarazem nieustanne spoglądanie za siebie i wspominanie rozognionych chwil. W wierszach niemieckich pojawia się matka, którą „kocha za nic”, a przy tym staje się ikoną tej liryki, smutnym znakiem przemijania i wkraczania każdego życiorysu w nieodwracalność i ostateczność. Po drugiej stronie eschatologii lokować trzeba witalność żeńską, manifestowaną przez przywołanie jakże kobiecych elementów, czerwonych butów, aromatycznej szminki i sukni. A wszystko w perspektywie kosmosu, pojawiających się na niebie gwiazd i meteorytów, wytęsknionej miłości, czystej jak samo marzenie o niej.

W wierszach tworzonych w Niemczech – których jest tutaj przewaga – Orlowski ukazuje prawdziwą maestrię liryczną, swobodnie przechodząc od tematu do tematu, tworząc wariacje motywów, odnajdując swoje odbicia w powidokach przeszłości. Aforystyczna celność łączy się tutaj z pełnią metafory, wyłaniającej się z całego wiersza, jak kształt z mgły, a donośne słowa stają się kontrastem dla bolesnej ciszy. Warto też wsłuchać się w subtelne liryki portugalskie, w których tyle jest zmysłowej miłości, tyle uczuć elementarnych, a przy tym sporo cząstek przestrzennych i udane odwzorowanie świata pełnego słońca. Wiersze napisane we Francji, Anglii, Holandii i Belgii mają też swoją specyficzną aurę, docierają do istoty świata, dopełniają wcześniejsze wizualizacje, a zarazem stają się integralnymi propozycjami odczytania odmiennych rzeczywistości. Oczywiście najważniejsza jest i tutaj podróż wewnętrzna i przyglądanie się sobie w obliczu nowych wydarzeń, podglądanie reakcji w zmieniających się „dekoracjach”. Europejskość staje się ich wyznacznikiem, a zarazem rozmywa się w kosmopolityzmie wszystkich tekstów, bo Orlowski to obywatelka świata, podróżująca ogromnymi odrzutowcami, przemierzająca swym autem autostrady i ulice miast. Szczególnie brzmią też w tym kontekście wiersze amerykańskie, z przyrodą i nasyceniem barw Florydy, z nawiązaniami do Hemingwaya, a nade wszystko z bolesną samotnością pośród deszczowej nocy, ciepłego wiatru i szumu palm. Dla liryki Orlowski charakterystyczna jest zwiewność, zmysłowość i pełnia dookreślanych obrazów, jakby poetka nieustannie wpatrywała się z uwagą w oblicza świata i widziała więcej, niż widzą inni. Może dlatego tak często mówi się tutaj o łzach w oczach i zadumie nad upływającym czasem, może dlatego wciąż wspomina się żarliwą miłość i doświadczanie bliskości drugiej osoby.

Zarówno wiersze powstałe na Litwie, jak i w Polsce, orbitują wokół problematyki słowiańskiej, stają się wyznaniem wiary poetyckiej i afirmacja ojczystego języka. Noc Kupały może tu być obietnicą wielkiej odmiany, szczęścia, które nagle zawisło gdzieś w rewirach nieistnienia i chyba tylko skrzydła anielskie zdołałyby przenieść poetkę ku lipom miodem cieknącym, ku pachnącej żywicy i mięcie. W tych krótkich lirykach pojawia ekstrakt polskości (litewskość też pojmowana jest jako cząstka ojczyzny), a Bóg bywa partnerem w rozmowie – choć niewidzialny i milczący – staje się bytem wyczuwalnym w tkance i tętnie wiersza. Swoje wiersze poetka uporządkowała w cykle geograficzne, ale bez nazw pozostały wyprawy wewnętrzne, do głębi samej siebie, do przestrzeni intymnych, intuicyjnie wyczuwanych i wytęsknionych. I tak być musi, bo przecież poezja jest tajemnicą, którą ma zdekodować wrażliwy czytelnik – tajemnicą, która ekscytuje i rodzi się na obrzeżu znaczenia i metafory. Widać, że wiersze te pisała osoba dobra, kierująca się w życiu uczuciami – ale też osoba zraniona i stale wracająca myślą do chwil szczęścia. Dlatego jej wyprawy wyobraźniowe są próbą dotknięcia tego, co już przepadło, co znikło w oparach podeszłych lat, ale przecież naczelnym zadaniem poezji jest dotykać niedotykalnego, próbować uchwycić to, co nieuchwytne. Na pytanie jak przechować miłość, jak ją ocalić w sobie Barbara Orlowski odpowiada: wsłuchaj się w ciszę/ bez słowa…/ miłość cofnęła/ wskazówki zegara/ mówi cicho…/ dotyka czasem/ wyczarowuje zabłąkane marzenia/ maluje obrazy w wyobraźni/ milczy…/ jak kamienie przydrożne. To rada, a zarazem bolesne podsumowanie, wskazówka dla tych, którzy szukają uczuć najżarliwszych, a znajdują rozczarowanie i ból. Udało się autorce stworzyć książkę niezwykłą, podwójnie odwołującą się do motywu podróży, a jednocześnie ukazującą delikatność kobiecego wnętrza, pulsowania myśli, łez na poduszce i snów gorących nad ranem. Udało się dotrzeć do istoty samej siebie, istoty odwiedzanych miejsc i najtrudniejszej do określenia – istoty poezji, prawdziwej i żywej jak miłość.

PTAKI W ŻÓŁTYCH RAMACH

Przy okazji pisania o moich młodzieńczych fascynacjach  i studiowaniu periodyków geograficznych raz jeszcze sprawdziłem jaka jest potęga Internetu. Znalazłem stronę, na której umieszczono prawie wszystkie okładki „National Geographic”, a potem – skoro blog jest dziennikiem ornitologa – łatwe było wyodrębnienie najlepszych przedstawień ptaków, pogrupowanie ich i połączenie w poczwórne obrazki i wstawienie tutaj.

1

2

3

4

LEOPOLD II

5007647241_5b2908d262_z

Siwy kacyk śmierci puszy się jak guziec
syczy jak czarna mamba

przepasany złotą szarfą z lśniącego
atłasu obwieszony orderami
i krzyżami

ten błękitny za odcięte ręce starych
zbieraczy kauczuku

ten srebrny z rubinami za mężczyzn
zabitych na plantacjach kawy kakao
i trzciny cukrowej

gwiazda z masą perłową za niewolników
zamęczonych w kopalniach złota
i diamentów

i jeszcze wiele innych brzęczących blaszek
za ginące w mękach dzieci za gwałcone
dziewczęta i powieszonych chłopców

spasiony guziec chrząka warczy ociera się
o kopce szkieletów strzaskanych
czaszek ciał w rozkładzie

stara się leżeć sztywno ale miliony
istnień uwierają go w ozdobnej
szkatule trumny czarna wija
wchodzi do ucha

i codziennie o świcie unosi się
wolno nad królewską kryptą
przeklęte jądro
ciemności

Bruksela 2015

congi00

GEMINIDY

Zdjęcie: NASA

Zdjęcie: NASA

Nie mogłem spać ostatniej nocy, jakby coś wołało mnie, jakby zapraszało do wzięcia udziału w ważnym wydarzeniu. I rzeczywiście, dane mi było uczestniczyć w spektaklu kosmicznym, powtarzającym się co roku. Otworzyłem okno i poczułem lodowaty chłód, powiew lekkiego, zimnego wiatru – na wschodniej stronie bezchmurnego nieba wyraziście rysował się Orion i wiele, wiele innych konstelacji. W pewnej chwili zobaczyłem jedną, dwie „spadające gwiazdy”, po jakimś czasie jeszcze jedną. Choć były to ułamki sekund, wiedziałem, że jestem świadkiem incydentów kosmicznych, a ściślej mówiąc wchodzenia w ziemską atmosferę roju geminidów, meteorów powstałych w wyniku sukcesywnego nagrzewania i rozpadu planetoidy Phaethon. To niewielkie ciało niebieskie, które okrąża Słońce i przecina orbity Merkurego, Wenus, Marsa i Ziemi, a przy tym rozpyla warkocz pyłowy i „gubi” materię skalną. To właśnie ona spala się w naszej atmosferze i daje takie zjawiskowe efekty, przypominające fajerwerki. Nie mogłem stać za długo w otwartym oknie, bo ziąb grudniowy był przenikliwy, a oczy zaczynały się kleić. Przecież była prawie czwarta nad ranem, zegar biologiczny dał o sobie znać i chwilowa przerwa we śnie kończyła się. Jeszcze usiadłem do komputera, odszukałem wiadomości na temat geminidów, niewielkiej planetoidy Phaethon i powoli ruszyłem do łóżka.

BIBLIOTEKA (6)

National-Geographic-Magazine-1977-03-March

Jakież to były przeżycia, gdy interesując się żarliwie geografią, wertowałem w tę i z powrotem numery dwóch miesięczników – „Poznaj Świat” i „Kontynentów”. Co miesiąc czekałem w napięciu na pojawienie się nowych woluminów, wypytywałem panie w kioskach, czy już je dostarczono, a gdy to miało miejsce, natychmiast je kupowałem i pędziłem do domu, by przeczytać od deski do deski. Szybko uzbierało się w moim pokoju bardzo dużo tych periodyków i często wracałem do starych numerów, czytałem artykuły i przyglądałem się mapom. Jakaż była moja radość, gdy mój nieco starszy kolega zaczął pracować w składzie makulatury i dostarczać mi egzemplarze archiwalne. Pewnego dnia zawołał mnie na klatkę schodową, gdzie zwykle handlowaliśmy znaczkami i innymi numizmatami i pokazał mi prawdziwy skarb, chyba ze sto starych numerów pisma „Poznaj świat” i kilkanaście „Kontynentów”. Niektóre były trochę sfatygowane, ale większość wyglądała jakby dopiero została wydrukowana. Widocznie ktoś właściwie je przechowywał, w jakieś szczelnej szafie i nie spłowiały, nie zżółkły, aż w końcu trafiły do składu makulatury, gdzie miały być przemielone i wysłane do papierni. Tadziu, bo tak miał na imię mój kolega, zaproponował mi oddanie tego znaleziska za mój album znaczków pocztowych z różnych krajów. Bardzo to było bolesne, ale od jakiegoś czasu zbierałem przede wszystkim znaczki z Afryki, które gromadziłem w dwóch innych klaserach, więc z ciężkim sercem oddałem walory, które towarzyszyły mi od lat i zostałem właścicielem ogromnego zbioru pism geograficznych. Odtąd były już stałym elementem wystroju mojego malutkiego pokoju (charakterystycznej dla budownictwa peerelowskiego wnęki), który dodatkowo dzieliłem z moim bratem. Jakoś jednak wychowaliśmy się razem w tej klitce i wywodząc się ze zwykłej, standardowej rodziny umieliśmy wytworzyć w sobie ogromne pasje – u mnie związaną z literaturą, geografią i przyrodą, a u brata z fotografią, ornitologią i szybownictwem.

1

Myślałem poważnie o studiowaniu geografii i jeśli chodzi o ten przedmiot, byłem najlepszym uczniem w klasie. Miało to swoje dobre strony, ale też generowało zagrożenia, bo zawalałem inne lekcje, czekając z utęsknieniem na moje ulubione godziny. W „Poznaj świecie” było sporo artykułów opisujących dalekie wyprawy, zagubione gdzieś zakątki ziemi, gdzie docierali reporterzy i podróżnicy. Dzięki tym lekturom dobrze poznałem oblicza świata, od amazońskiej i afrykańskiej dżungli, poprzez lodowate pustki półkuli południowej, syberyjskiej tajgi i tundry – czytywałem o pustyniach Australii, Atakamie i Saharze, wznosiłem się ku najwyższym szczytom Himalajów i Andów, albo podejmowałem wyprawy na McKinley, Górę Kościuszki lub znacznie niższe, ale jakże ciekawe szczyty alpejskie. „Kontynenty” były większym pismem, wydawanym na lepszym papierze i miały także interesujący, lekko kulturowy profil. Pojawiały się w nim artykuły o rzeźbach i maskach, o dziwnych totemach i pięknej biżuterii, a przy tym nie brakowało też opisów ekstremalnych krain, zdumiewających narodów, elementów dalekiej rzeczywistości, pełnej zagrożeń, ale będącej też wspaniałym wyzwaniem. Oczyma wyobraźni widziałem siebie w tamtych przestrzeniach i w czasach szkolnych zadawalałem się uczestnictwem czytelniczym. Gdy dzisiaj przyglądam się w Internecie okładkom starych numerów tych pism, przypominają mi się one wizualnie, ale też wraca aura tamtego zauroczenia, pasji, która potem powtórzyła się, gdy zacząłem wchodzić do świata literatury i sztuki. Nie wiem co stało się z tymi periodykami, ale jeszcze dość długo po moim wyjściu z domu leżały w piwnicy i chyba po jakimś czasie mój ojciec wyrzucił je do śmietnika albo oddał do składnicy makulatury. Teraz czasami kupuję nowe numery i staram się porównywać je z tymi, które kiedyś wertowałem, a choć wydawane są na znakomitym, kredowym papierze, lepsza jest jakość fotografii i opracowania typograficznego, to z łezką w oku wracam do wcześniejszych doświadczeń lekturowych. Niby niczego nie mogę zarzuć współczesnym odmianom tych pism, niby kontynuują one wypracowane kształty, ale czegoś mi w nich brakuje. No i wiem czego – tamtej pasji, tamtego zauroczenia, krótko mówiąc młodości i chęci zdobywania świata, może nieco naiwnego przekonania, że stoi on przed nami otworem i starczy tylko wejść w jakąś koleinę, by doprowadziła nas ona ku bezdrożom okolic Uluru Rock, Wodospadów Wiktorii albo ciągu uliczek Hongkongu, Szanghaju, Marakeszu.

169507121_1_1000x700_kontynenty-miesiecznik-czasopismo-lodz

Gdy byłem już studentem polonistyki nie rezygnowałem z moich pasji geograficznych, odbywając pierwsze podróże zagraniczne, a nade wszystko studiując po angielsku periodyk, który był moją wielką tęsknotą, choć dość długo był niedostępny. Dopiero, gdy zauważyłem, że „National Geographic” pojawia się w bydgoskim antykwariacie naukowym, zacząłem go kupować za dość duże pieniądze. To były prawdziwe uczty geograficzne, a wertowanie stron i czytanie artykułów miało w sobie coś z wchodzenia do zakazanej rzeczywistości kultury zachodniej. Wspaniały, kredowy papier i najlepsze na świecie fotografie, a przy tym świadomość, że ma się w ręku coś, co przez długie lata znane mi było tylko z opowieści i prezentacji telewizyjnych. Szybko zaczęły rosnąć u mnie sterty pism, w charakterystycznej żółtej ramce i wracałem do nich w każdej wolnej chwili, stale znajdując coś nowego, wciąż docierając do informacji, które mnie zdumiewały. Wielką wartością były tutaj bogato ilustrowane, specjalne bloki tematyczne i do dzisiaj pamiętam lekturę numerów poświęconą gorylom z masywu wulkanicznego Wirunga, na pograniczu Konga, Ugandy i Rwandy, wielkim postaciom historycznym, takim jak Czyngis-chan, Tutenchamon czy Timur, piramidom w Gizie, miastu Inków w Peru albo Wielkiemu Murowi Chińskiemu. Oprócz wartości poznawczych, szlifowałem także język angielski, planowałem nowe wyprawy, a podziwiając zdjęcia Niagary, gór Kurdystanu, wielkiej rzeki Jangcy i Huang Ho, stając wirtualnie na brzegu Morza Północnego, wędrując ulicami Barcelony, Fryburga, Gandawy, Nankinu, Nowego Jorku, nie mogłem nawet przypuszczać, że kiedyś wejdę w tę rzeczywistość. Zawsze wierzyłem w siłę marzeń i moje wielkie monografie, poświęcone poetom romantycznym, powstały dzięki takiemu zachwytowi i dążeniu do zrealizowania ambitnych planów. „National Geographic”, tak jak „Poznaj Świat”, „Kontynenty”, a także „Poznaj Swój Kraj”, odegrały wielką rolę w kształtowaniu się mojej świadomości i wywarły znaczący wpływ na osobowość. Teraz wciąż jeszcze mam na półce sporo starych numerów pisma Narodowego Towarzystwa Geograficznego i czasami przed snem, przed ostatecznym zamknięciem dnia, biorę je do ręki, wertuję i poczytuję. Dzięki tym periodykom uwierzyłem, że życie może być wielką przygodą, a chociaż jesteśmy śmiertelnymi bytami, stale podlegającymi prawom licznych zagrożeń, czających się chorób i ludzkich bestii, to możemy osiągać cele, które zdawać by się mogło są niedosiężne, dalekie i nierealne. A jednak…

featured-animals

LUDZKOŚĆ W OBRAZACH (XVIII)

W Internecie pojawił się ciąg fotografii prezentujących ludzi z różnych krain geograficznych, w ich charakterystycznych pozach, strojach, makijażach. To wzruszające przedstawienie różnorodności naszego gatunku, tak zbrodniczego i tak morderczego, a zarazem tak pięknego, niepowtarzalnego, stanowiącego cząstkę wszechświata. Nie potrafimy sobie nawet wyobrazić jaka jest różnorodność żywych tworów w kosmosie, ale te zdjęcia ukazują – na przykładzie naszej planety – jak niezwykłym fenomenem jest istnienie. Kopiuję te przedstawienia dla celów edukacyjnych, nie podając autorów, bo są one ważnym wkładem w nasze ludzkie dziedzictwo, a nazwiska twórców łatwe są do znalezienia w sieci, na stronie arteide.org. To migawki ukazujące ludzkość na początku dwudziestego pierwszego wieku, zapis chwilowy tego, co stanowi o naszej sile, mądrości i oryginalności.    

1558579_740889979265830_9201187277236518754_n

1546152_730705056950989_5234823594993015185_n

3-weeks-old-newborn-with-albinism-happily-sleeping-with-his-cousin-in-Kinshasa-Congo-photo-Patricia-Willocq

292261_432107150144116_902816538_n

11227381_948218468532979_6873369575809907260_n

“I’m-fed-up-to-the-ears-with-old-men-dreaming-up-wars-for-young-men-to-die-in.”

10421516_947982501889909_693922052020781157_n

522482_431693893518775_30364941_n

11232893_945803348774491_1387246591134615119_n

1512685_948218488532977_3716681077743263699_n

Blind-albino-boys-in-their-boarding-room-at-a-mission-school-for-the-blind-in-West-Bengal-India-2013

399368_442088095812688_1706395497_n

10463933_945803085441184_5255658514836819854_n

10959761_896075073747319_1908810119013839530_n

Mother-and-Daughter

11227883_945803962107763_8494775462914158097_n

Rice-Farmer-in-Small-Village-Vietnam

Ethiopian-girl-from-the-Hamer-tribe

TOSHIMANA-AN-APPRENTICE-GEISHA-IN-KYOTO

11102742_945803288774497_3599020656993540688_n

A-girl-from-the-minority-Yazidi-sect-rests-at-the-Iraqi-Syrian-border-crossing-in-Fishkhabour-Dohuk-province-after-fleeing-Isla

An-18-year-old-IDF-soldier-pauses-after-a-long-run-in-full-gear-and-battle-paint.-By-Asher-Svidensky

10923605_885609381460555_8168550221346788869_n

GŁOWA HAYDNA

Joseph_Haydn

Czytam monografię Karla Geiringera, poświęconą Josephowi Haydnowi, mojemu uwielbianemu kompozytorowi, którego muzyka od wielu lat towarzyszy mi w pracy literackiej. Niegdyś stale zmieniałem płyty winylowe, odtwarzane na gramofonie Bambino, a teraz sprawa jest ułatwiona, bo korzystam z ogromnego archiwum komputerowego, w którym znaczące miejsce zajmują kompozycje tego twórcy. Należy on do wielkiej trójcy klasyków wiedeńskich, razem z Mozartem i Beethovenem, ale jego styl i zwiewność tonów, nowatorskie wykorzystanie instrumentów i kontrapunktów, a nade wszystko niezwykła pomysłowość muzyczna, pozwalają go natychmiast oddzielić od śpiewnych dzieł autora Czarodziejskiego fletu i potężnych kompozycji twórcy Missy solemnis. Biografia Haydna wskazuje jak trudno było chłopcu z ubogiej rodziny cieśli wiejskiego, wspiąć się na wyżyny sztuki europejskiej, ale też dokumentuje niezłomną siłę woli i nieustanne wspinanie się ku coraz większym wyzwaniom. Taki wspaniały rozwój możliwy był przede wszystkim dzięki możnemu protektorowi, jakim stała się arystokratyczna, węgierska rodzina Esterházych, ale też dzięki cechom charakteru Haydna, jednego z dwanaściorga dzieci, biorącego przykład z pracowitej matki i uzdolnionego ojca. Książka Geiringera należy do kanonu literatury poświęconej kompozytorowi, analizuje zdarzenia życia, ale też opisuje i komentuje najważniejsze dzieła, staje się prawdziwym przewodnikiem tego, co najistotniejsze, co staje się esencją losów tego niezwykłego geniusza. To już moja druga lektura tej pracy i doskonale zapamiętałem jakie wrażenie, podczas pierwszego spotkania czytelniczego, chyba z trzydzieści lat temu, zrobił na mnie ostatni rozdział – Osobliwe postludium, właściwie krótki komentarz, wieńczący wszystko. Znajdują się w nim informacje o pośmiertnych losach ciała Haydna i opis jego makabrycznej profanacji: przyjaciel Haydna, J. Carl Rosenbaum – były sekretarz księcia Esterházego oraz Johann N. Peter – administrator domu poprawczego, przekupili grabarza i ukradli głowę Haydna w kilka dni po pogrzebie, by „uchronić ją przed profanacją”. Można sobie wyobrazić jak podłego czynu dokonali ci ludzie, odcinając głowę dopiero co pochowanego kompozytora, a potem w jakiś sposób pozbawiając ją mózgu, skóry i innych tkanek miękkich. Gdy sprawa wyszła na jaw, w grę wchodziła już tylko czaszka kompozytora, choć i wtedy próbowano dokonać zamiany. Podobno motywacją złodziei była chęć znalezienia w mózgu Haydna miejsca, które generowało genialne kompozycje, ale nietrudno się domyślić, że w grę wchodziły przede wszystkim pieniądze. Gdy w 1932 roku nowy książę wybudował wspaniały, marmurowy sarkofag w Bergkirche, ale musiały minąć jeszcze dwadzieścia dwa lata, zanim czaszka została umieszczona obok innych szczątków. Z trójki klasyków wiedeńskich tylko Beethoven doczekał się godziwego pochówku, w którym brało udział dwadzieścia tysięcy ludzi. Mozarta pochowano we wspólnym grobie trzeciej klasy (nieprawdą jest, że był to dół dla biedaków), który już po dziesięciu latach wykorzystano ponownie. Dzieje pośmiertne ciała Haydna wskazują, że nasz ludzki świat pełen jest makabry, chaosu, braku poszanowania wielkich osiągnięć i… co tu wiele gać – zwykłej głupoty. Bez względu na to, co wyprawiali podli podludzie ze zwłokami Haydna, jego muzyka pozostanie na zawsze wyrazem wielkiego humanizmu i najczystszego piękna, a postawa życiowa – przepełniona aktami hojności i dobroci – będzie wzorem dla wielu pokoleń.

« Older entries

%d blogerów lubi to: