POLONIUSZ

Jehan Georges Vibert - Poloniusz za kurtyną, 1868

Jehan Georges Vibert  Poloniusz za kurtyną  1868

Donosiciel Poloniusz myślał że oszuka
wszystkich nawet syna Laertiosa
nawet córkę Ofelię –

nie przypuszczał że klinga Hamleta
przeszyje go za zdobną kotarą

tacy jak on wierzą że są bezkarni
i nikt nie zatrzyma ich w drodze
nikt nie obnaży ich oszustw

ale szpicel zawsze będzie szpiclem
a łaska władcy na pstrym
koniu jeździ

i nic nie odwróci przeznaczeń
dyndający na sznurze trup
krew rozlana na podłodze

mętna gwiazda w dalekim
planie okna

nic nie zatrzyma rozkładu
król nie odwoła egzekucji

nie spowolni stygnięcia ciała
szybkiego osuwania się
w nicość

ubrany w złote szaty zdobny
w rubiny szmaragdy topazy

wygłaszający mowę pochwalną
wręczający lśniący order

szubrawiec zostanie
szubrawcem

Warszawa 2016

FATALNE TORY

978-83-8083-302-9Życie ludzkie niesie wiele zaskakujących zdarzeń i często generuje absurdalną grozę, stawia wymagania, którym nie sposób sprostać. Szczególnie w młodym wieku pojawia się wiele zagrożeń, którym człowiek nie potrafi się przeciwstawić, tym bardziej, gdy zdaje mu się, że znikąd nie otrzyma pomocy. Próbuje wtedy podejmować jakieś decyzje, coś postanawia, coś próbuje wymyślić, ale najczęściej wpada w jakąś pułapkę, traci nieopatrznie to, co najcenniejsze – zdrowie albo nawet życie, spokój psychiczny i możliwość normalnego rozwoju, założenia rodziny i radości z wydarzeń w jej obrębie. Gdy dochodzi do rozstrzygnięć ostatecznych ludzie zastanawiają się, jak mogło dojść do takiego splątania zdarzeń, w jaki sposób nieszczęśnik albo nieszczęśniczka, znaleźli się w martwym punkcie, z którego nie było już odwrotu. I dlaczego nie zwrócili się o pomoc do tych, którzy kochali ich najbardziej – nie poprosili o wsparcie w trudnym momencie i tym samym uruchomili lawinę, której nie udało się zatrzymać. Zawsze można znaleźć wyjście z trudnej sytuacji, zawsze znajdzie się ktoś, kto wyciągnie pomocną dłoń – trzeba tylko w to wierzyć i uczynić jakiś ruch. Niestety, zanim młody człowiek to zrozumie i zbuntuje się przeciwko własnej bezczynności, mija sporo czasu i zdarzenia, jedno po drugim, odsuwają od niego rozwiązanie. Szczególnie dziewczęta mają problem z podjęciem decyzji i potrafią długo tkwić w marazmie, w sytuacji tragicznej, w bezwolnej akceptacji, w tępym bólu. Inaczej nie byłoby tylu prostytutek w świecie zachodnim, nie znajdowano by tylu martwych ciał w anonimowych grobach i nie opisywano by tylu mrożących krew w żyłach, nieprawdopodobnych historii.  Pragnienie zarobienia pieniędzy i zrobienia błyskawicznej kariery bywa jak narkotyk i odbiera rozum, każe wierzyć, że kiedyś nadejdą lepsze dni i wszystko znajdzie szczęśliwy finał. Ale jakże często pomoc nie nadchodzi, szare dni są podobne do siebie, a tylko sen daje ukojenie, tylko zgaśnięcie świateł jest obietnicą zmian.

Proza Bożeny Heleny Mazur-Nowak ukazuje zdarzenia i sytuacje tragiczne, kończące się najczęściej śmiercią bohaterek. Ale są to opowiadania mówiące o życiu bez ogródek – to narracje chwytające za serce i powodujące, że czytelnik staje się mimowolnym uczestnikiem fatalnych zbiegów okoliczności i splątania różnych życiorysów. Nic już nie można zrobić, niczego nie da się „odkręcić” – mamy do czynienia ze straszną wymową faktów i nieodwracalnością losów. Dziewięć biografii kobiet ukazanych tutaj zostało językiem prostym, zbliżonym do narracji reporterskiej, ale za każdym razem mamy też do czynienia z lekkim pogłębieniem psychologicznym. Autorka nie ocenia swoich bohaterek, nie próbuje dramatyzować, nie wplata do kolejnych historii natrętnego dydaktyzmu. Raczej przywołuje suche fakty i tak prowadzi narrację, że czytelnik szybko zaczyna czuć sympatię do kobiet, obdarza je ogromnym kredytem zaufania. Niestety za każdym razem mamy do czynienia z tragicznym końcem, z pechowym zbiegiem okoliczności, z nieoczekiwanym rozwiązaniem. Ludzie tworzą sobie często ułudę życia szczęśliwego, próbują oszukiwać samych siebie i przekonywać otoczenie, że są spełnieni. Gromadzenie dóbr, odwiedzanie egzotycznych miejsc, radość z rodzących się dzieci ma oddalić to, co bywa ludzką zmorą. Nikt wszakże nie jest w stanie przewidzieć jak rozwinie się psychika nawet najszczęśliwszego dziecka, nikt nie może zagwarantować, że czuli kochankowie będą ze sobą po dwudziestu, trzydziestu albo pięćdziesięciu latach. Niestety pośród milionów ludzi, którzy budzą się codziennie rano, pośród tych, którzy wyruszą ku różnorakim celom, będzie wielu takich, co nie doczekają nocy. Autorka ukazuje kilka kobiet, które znalazły się na fatalnych torach, prowadzących do zderzenia ze śmiercią – jakże nieoczekiwaną i absurdalną w obliczu wcześniej snutych planów i wielkich marzeń.

Czy można tutaj mówić o przeznaczeniu? Czy nie było sposobu, by powstrzymać narastające nawarstwienie negatywnych elementów? Trudno to rozstrzygnąć, tym bardziej, że mamy do czynienia z biografiami przedstawicielek różnych klas społecznych, odmiennych zawodów i przestrzeni geograficznych. Za każdym razem ludzka próba bytu kończy się tutaj klęską, a wymowa faktów nie pozostawia złudzeń, że jakiekolwiek zabiegi ratownicze nic by nie dały. Zapewne proza Bożeny Heleny Mazur-Nowak spotka się z żywiołowym odbiorem, szczególnie tych czytelników, którzy uznają, że nie daje ona żadnej nadziei i ukazuje życie w jego najdramatyczniejszych przejawach. Stale pokutuje tandetne rozumienie literatury, jako dostarczycielki rozrywki, prezentującej świetlane, anielskie przestrzenie. Tacy odbiorcy nie powinni brać do ręki tych opowiadań, bo przecież bliższe one są krwi i bolesnej ranie niż jasnym, trefionym lokom cherubinów – bliższe są cierpieniom i lamentom, nieustannie wydobywającym się z gardeł ludzkich, niż zachwytom nad pięknem i łagodnością życia w sielskiej scenerii. Powodem odrzucenia tych opowiadań może też być styl narracji, jakże łagodny, spokojny, bez niepotrzebnych wzmocnień językowych czy fabularnych – styl, który mógłby się pojawić przy opisie anatomicznym jakiegoś pięknego przedmiotu, rośliny, może osoby. Ale przecież tak to zostało pomyślane… – mamy tutaj do czynienia z anatomicznym opisem ludzkich tragedii, obcujemy z realizmem śmierci i nieoczekiwanego rozwiązania. Jeśli znajdą się czytelnicy, którzy odrzucą tę prozę, to znajdą się też i tacy, którzy uznają ją za wartościową próbę prawdziwego opisu egzystencji ludzkiej i tego, co może się w niej wydarzać. Dla tej drugiej grupy opowiadania te będą rodzajem przestrogi i subtelną prośbą o refleksję i przystanięcie na chwilę w biegu. Wszystko w ludzkim świecie jest przemijalne i wszystko kończy się w przeznaczonym miejscu, w grobie, pośród fal, albo gdzieś, gdzie nikt nigdy nie zagląda. Wszystko ma wymiar chwilowy, fragmentaryczny, ale widzimy to wyraźnie dopiero w obliczu tragedii, przy nieoczekiwanym zwrocie akcji – w chwili absurdalnego odejścia osoby, która mogłaby jeszcze wiele zrobić pośród innych ludzi. Dopiero wtedy…  mówi autorka ściszonym głosem, dopiero wtedy… przypomina pełnym bólu szeptem.

___________

Bożena Helena Mazur-Nowak, Przerwane życie, Novae Res, Gdynia 2016, s. 122.

 

LUDZKOŚĆ W OBRAZACH (XX)

Rafael Santi - Autoportret (1509) INV. 1890 - n° 1706

Rafael Santi – Autoportret (1509)

Rafael Santi urodził się i zmarł tego samego dnia 6 kwietnia, przeżywszy zaledwie trzydzieści siedem lat. Pozostawił jednak po sobie ogromny dorobek i zyskał nieśmiertelną sławę, stając w jednym szeregu z największymi geniuszami włoskiego renesansu – Leonardem da Vinci i Michałem Aniołem. Gorgio Vasari pisał o nim w swym monumentalnym dziele pt. Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów: Jak dalece niebo okazało się szczodre i błogosławione, obdarzając łaskawie tylko jednego człowieka swymi skarbami, dzielonymi przez wieki między wielu, to właśnie widzi się w osobie świetnego i pełnego wdzięku Rafaela Sanzio z Urbino. Natura obdarzyła go hojnie wszystkim, co cenne. Był skromny i uprzejmy, jak to spotyka się u ludzi szlachetnych. Łączą oni piękne zalety z wdzięczną uprzejmością, stosowaną miło i chętnie wobec każdego i w każdej okoliczności. Z Rafaela natura uczyniła ludzkości dar; zniewolona przez sztukę Michała Anioła, dzięki Rafaelowi zabłysnąć mogła i sztuką i pięknymi obyczajami. (G. Vasari, s. t. 4, s. 124) Tworząc dziesiątki biogramów artystów od wieku XIII do XVI, wielokrotnie wskazywał jak porywczy bywali artyści i jak skomplikowane mieli życiorysy. Tutaj jednak podkreślał coś innego i jakże wzniosłego: W Rafaela osobie, przeciwnie, właśnie jasno objawiły się rzadkie zalety ducha razem z wdziękiem, nauką, pięknem i umiarkowaniem, razem z najlepszymi obyczajami, tak że wystarczyłoby, by zakryć jakąkolwiek wadę, choćby dużą, i każdy, choćby największy błąd. Na pewno można powiedzieć, że ci którzy posiedli tak cenne dary, jakie widziało się u Rafaela, nie są zwyczajnymi ludźmi, lecz są (o ile tak można powiedzieć) śmiertelnymi bogami. Jeśli zaś na ziemi zyskali godne imię dzięki swym pracom, mogą słusznie spodziewać się w niebie nagrody godnej ich trudów i zasług. (G. Vasari, tamże.) Nie przeszkadzało współczesnym, że Rafael był bardzo kochliwy i lubował się w nieustannych, żywiołowych romansach z pięknymi kobietami. Ta jego cecha, mająca zapewne związek z rozbuchaniem młodzieńczych hormonów, powodowała, że żył jakby w nieustannej ekstazie, korzystając z zalet swej niezwykłej, nieomal chłopięcej urody. Wielki talent dał mu pieniądze i sławę, a wokół takich ludzi zawsze kręciły się kobiety, pragnące dobrze ulokować depozyt swojej przemijającej urody. Ileż sprzecznych myśli pojawiło się w mojej głowie, gdy stanąłem przy grobie tego geniusza, z jego woli umiejscowionym w starożytnym, rzymskim Panteonie? I jakże byłem dumny z tego człowieka, który stając w jednym szeregu z największymi mistrzami epok starożytnych, potwierdził swoim życiem, że geniusz ludzki jest nieśmiertelny, a wielkie dzieła tworzą ludzie cieleśni, ułomni, mający swoje słabostki, ale też nieustannie podążający ku doskonałości.

la_donna_velata_v2a

Spośród wielu portretów Rafaela, uwagę przyciągają dwie prace, przedstawiające tę sama kobietę, prawdopodobnie jego namiętną, rzymską kochankę. To zapewne Margherita Luti, którą obarcza się odpowiedzialnością za liczne swawole Rafaela i w konsekwencji, jego przedwczesną śmierć po jednej z uczt, a potem – gdy się źle poczuł – po pechowym, znacznie osłabiającym go, upuszczeniu krwi. Malarze renesansowi do mistrzostwa opanowali przedstawianie subtelności ludzkiego ciała i tutaj także mamy do czynienia z istotą, która jakby stworzona została do dotyku i pieszczoty. Ma piękne, czarne włosy, spięte zapinkami z perłami i głębokie, takież same, tajemnicze oczy, które mają w sobie coś z delikatności dziecka, ale też jakby lekki odcień skrywanej lubieżności, nieustannego oczekiwania na kochanka. Rafael uchwycił moment, gdy Margherita, dumna ze swych wdzięków i bogatego stroju, na chwilę zdjęła wzrok z malarza i zatopiła się w rozmyślaniu, jakby wnikliwym rozważaniu tajemnicy istnienia. Osoba ta jest zagadkowa i równie dobrze można by ją było uznać za Madonnę, bogatą patrycjuszkę, albo metresę jakiegoś zamożnego władcy, księcia lub kardynała. Muślinowy welon ma podkreślać kruchość, ulotność i czystość tej kobiety, a jedwabna suknia, pełna fałd i lśnień ma zdobić ją i tworzyć kontrast dla niewinnej twarzyczki. Wszystko w niej zdaje się mieć miniaturowy wymiar – niewielkie czoło, kształtny nos, a nade wszystko subtelne usta, jakby stworzone do czułego całowania, a przy tym piękna broda i odsłonięte, dokładnie wyprofilowane ucho. Szyja i piersi tej niewiasty czekają na dotknięcia męskich ust, a ich niezwykłą plastyczność podkreślają złote hafty na gorsecie, najwykwintniej wylewające się na ramionach. Całość została dopełniona przez drogocenną, złotą biżuterię z topazami lub agatami i wstążeczki ze złotymi, stożkowymi koralikami na końcach. Prawa dłoń, oparta na piersiach, w asocjacji z lewą, symbolizują  zamknięcie i skromność, a zarazem są potwierdzeniem kruchości pięknego kwiatu, który nieustannie musi być otaczany opieką i miłością. Trudno się dziwić, że artysta tak znający się na pięknie, zainteresował się tą damą, a potem pozostawił ludzkości jej przedstawienie, mogące rywalizować z największymi dokonaniami sztuki portretowej w dziejach malarstwa. Zwykle malarze, przedstawiający na płótnach swoje kochanki, pragnęli uwiecznić na nich ich urodę, ale zdarzało się też, że wplatali do swych dzieł jakiś tajemny kod – im tylko znany i przez nich tylko rozszyfrowywany. Tutaj mamy niewątpliwie do czynienia z pochwałą subtelności i delikatności modelki i jakby czułą pieszczotą pędzla, dotykającą miłośnie płótna, potwierdzającą, że to, co wydarzyło się między nimi miało w sobie coś z powabu i tajemnicy wieczności.

fornarina1

Drugi portret Margherity Luti, jeśli to z nią mamy rzeczywiście do czynienia, różni się znacznie od opisanego wyżej. Mamy tutaj wszakże do czynienia z półaktem tej samej kobiety, co łatwo można zauważyć, porównując włosy z taką samą zapinką z perłą, oczy, usta, a nawet rysunek dłoni. Widoczny jest też niewielki postęp czasu, jakby niewiasta wydoroślała i utraciła cechy dziecięce, jakby stała się pewniejsza siebie, znaczniej doświadczona przez życie. Może nawet – co sugerują niektórzy historycy sztuki – ukrywa pod uniesioną materią guza nowotworowego, prawdziwe przekleństwo kobiet wszystkich czasów. Skóra jest ta sama, ten sam rysunek szyi, ale odsłonięte piersi nie prezentują się zbyt imponująco, choć sutki są bardzo subtelne i niezwykle pociągające. Obraz określa się jako La Fornarina, a jego wykonanie datuje się pomiędzy 1518 a 1520 rokiem, tuż przed śmiercią artysty, na co wskazuje szkicowość niektórych partii, zmodyfikowanych przez pomocnika Rafaela – Giulio Romano. Kobieta ukazana została w nocy, na tle mirtu, krzewu bogini Wenus, opiekunki prawdziwej miłości i namiętności, uczuć najpiękniejszych i najgorętszych. Zastanawia tutaj owo orientalne nakrycie głowy, ale to nie jedyna zagadka, wszakże pod przejrzystym muślinem widać wyraźnie, że kobieta ma wydatnie zaznaczony brzuch, co może sugerować dobrobyt albo ciążę. Czy La Fornarina nosiła w sobie dziecię Rafaela, o którym nie wspominają biografowie, a może to tylko znak dobrego apetytu i postępujących lat, wyraziście uzewnętrzniony przez kochanka? Ciekawe są też oczy, które tutaj stały się jakby nieco za duże, świadczące o trudach życia, a może – jak u wielu Włoszek – stające się po latach lekko „wyłupiaste”. Wskazuje się też na nienaturalność pozy i oświetlenia modelki, jakby sztucznie wydobytej z mroku przez umieszczone przy niej świece, co potęguje wrażenie specjalnego, studyjnego ustawienia. Także ułożenie ust jest nienaturalne, jakby kobieta dopiero co spytała się Rafaela, czy dobrze się ustawiła, a potem – być może po potwierdzeniu – uśmiechnęła się do niego. Nad przedstawieniem tym unosi się aura zgody, radości z obcowania ze sobą, która otaczała Rafaela, a którą tak opisywał Vasari: Poza dobrodziejstwami, jakimi obdarzył sztukę, rozmiłowany w niej, nauczył nas życiem swym, jak się współżyje z ludźmi wysokiego, średniego i niskiego stanu. (…) Jeżeli tylko inni mistrzowie czy pomocnicy pracowali w towarzystwie Rafaela, to żyli zgodnie, pojednani, tak iż wszystkie złe i niskie myśli opuszczały ich. Taka jedność zdarzała się tylko w jego towarzystwie. A zdarzała się dzięki jego wielkiej uprzejmości i naturalnej łagodności. (G. Vasari, tamże, s. 160.) Obraz jest zapisem pięknej chwili i patrząc na niego ma się wrażenie, że modelka i artysta, po kolejnej sesji malarskiej, objęli się czule i zapewnili o dozgonnej miłości. A potem odeszli z tego świata, tak jak wszyscy kochankowie, przez chwilę tylko mogący być ze sobą i podlegający prawom ziemskiej ostateczności. Tylko dzięki geniuszowi Rafaela czas został zatrzymany, a wizualność i piękno La Fornariny przetrwała już blisko pięć stuleci i trwać będą dalej w cyfrowej sieci nieskończoności.

OSTATNIA WALKA BOHATERÓW (9)

f174b358a517ee8d7962b074106e256c

Tej lipcowej niedzieli wstałem wcześnie rano, umyłem się dokładnie, zjadłem na śniadanie talerz mleka z rozdrobnioną bułką, masłem i cukrem, a potem założyłem obcisłe dżinsy, białą, bawełnianą koszulkę z portretem Johna Lennona i stanąłem przy oknie by zlustrować pogodę. Wychodząc z domu narzuciłem jeszcze na siebie kurtkę Rifle, z której byłem dumny i nosiłem ją nawet wtedy, gdy było mi w niej za ciepło. Koło ósmej rano nie było jeszcze chłopaków na podwórku, ale zauważyłem, że nasz ranny ptaszek Norman siedzi na ławce, nieopodal swojej klatki schodowej. Słońce już solidnie przygrzewało i zapowiadał się wspaniały dzień, z błękitnym niebem i światłem; upalny jak w tropikach, o których czytałem wiele książek, marząc o podróżach, polowaniach i odkrywaniu w głuszy tajemniczych zakątków. Norman trzymał w prawej ręce ogromne radio tranzystorowe i lekko chwiał się do przodu w rytm jakiejś piosenki. Ruszyłem przed siebie i po dojściu do niego, bez słowa usiadłem na ławce i zacząłem wsłuchiwać się w niepokojące słowa dobiegające z głośników: She came to me one morning/ One lonely Sunday morning/ Her long hair flowing/ In the midwinter wind/ I know not how she found me/ For in darkness I was walking/ And destruction lay around me/ From a fight I could not win. Pieśń była niepokojąca, a wokalista, wspomagany przez gitary i perkusję rytmicznie dopowiadał kolejne treści, raz po raz przerywając je wokalizą aaaaaaa aaaaaaa aaaaaaa. Straszliwie cierpiałem w ostatnich tygodniach z powodu miłości, która nie mogła się spełnić i opowieść o dziewczynie, która przyszła do artysty pięknego, niedzielnego poranka, podnieciła we mnie uśpione żądze. Długie włosy mojej dziewczyny też pięknie powiewały na wietrze i przed oczyma wyobraźni zobaczyłem ją, jak nadchodzi naga z daleka, kusi i wabi mnie niczym złu duch. Słońce wspinało się po jasnych gładziach błękitu, ale w moim sercu była zima i zdawało mi się, że kroczę pośród ciemności, wszędzie widząc zniszczenie, rozdarte przez huragany drzewa, zburzone domy i leżące na ziemi płoty, ogromne wyrwy po pociskach i leje po bombach. Krajobraz jak ze zdjęć wojny w Wietnamie, które stale oglądałem w telewizji, w gazetach i magazynach. I było też we mnie przekonanie, że walka, którą toczę jest z góry przegrana i już niedługo polegnę w niej, a kumple – tacy jak Norman – zarzucą sobie mojego trupa na ramiona i poniosą w dal na cmentarz, do przygotowanego naprędce grobu.

1157

Uriah Heep

Norman ruszał się rytmicznie i jakby potwierdzał kiwaniem głowy, że to, o czym śpiewa wokalista jest prawdziwe i głębokie. To był czas mojego zachłyśnięcia językiem angielskim i proste słowa dekodowałem bez trudu, tym bardziej, że trafiały wprost do mojej duszy: She asked me name my foe then/ I said the need within some men/ To fight and kill their brothers/ Without thought of love or God/ And I begged her give me horses/ To trample down my enemies/ So eager was my passion/ To devour this waste of life. Tak, miałem wtedy wielkiego wroga i nienawidziłem zabijania, rozczulając się do łez nad zdjęciami nagich wietnamskich dzieci, biegnących z przerażeniem drogą pośród ryżowych pól. Mógłbym zatem powiedzieć jej, że moim największym nieprzyjacielem była ludzka nienawiść, której już tyle doświadczyłem, a jedynym ratunkiem mogło być wejście do świata baśni i legend, powieści Tolkiena i Carrolla, limeryków Leara. Choć moja dziewczyna doświadczała mnie straszliwie, czułem, że mogłaby dać mi cudowne rumaki, którymi stratowałbym wrogów świata i ludzkości. Głęboko wierzyłem, że mam do spełnienia wielką misję, a gdyby jeszcze ona ruszyła na złocistej klaczy tuż przy mnie, zawojowalibyśmy glob, przemierzyli ogromne przestrzenie i czuli swoją bliskość tak, jak nikt jeszcze nigdy jej nie czuł. Proste uderzenia w perkusję nadawały tajemny rytm mojemu pragnieniu i zostałem błyskawicznie wprowadzony do świata czystych uczuć i najpiękniejszej miłości, do krain bez śmierci i rozpadu. Gdzieś w dali zieleniły się wysokie wzgórza, a za nimi trwały we fiolecie i błękicie skaliste, ośnieżone szczyty, postrzępione turnie i iglice. Stałem przy niej i trzymałem rękę na jej drżącym ramieniu, a potem zbliżyłem usta do jej ust i długo, namiętnie ją całowałem z zamkniętymi oczyma, pieściłem dłonią powiewające włosy i czułem, że jesteśmy jednością, pełnią, świętą chwilą dwóch mężnych bytów, zlewających się w heroiczny kształt niezwyciężonego wojownika. Nieodparcie też zacząłem lekko ruszać głową jak Norman, potwierdzając, że pieśń jest prawdziwa, piękna i głęboka, dobrze oddająca to, co czułem. Jej niepokój też był dobry, bo odnosił wszystko do walk toczonych z moją dziewczyną, do jej rozbicia i smutku, nieustannego rozpamiętywania tego co było i marzenia o nowych, wspaniałych dniach – tak, ona chciała ze mną walczyć i natychmiast rezygnowała z boju, chciała stać przy mnie i wciąż ode mnie uciekała: But she wouldn’t think of battle that/ Reduces men to animals/ So easy to begin/ And yet impossible to end/ For she’s the mother of all men/ Who counselled me so wisely then/ I feared to walk alone again/ And asked if she would stay. To nas różniło – ja chciałem być nieustraszonym rycerzem, krwawo rozprawiającym się z wrogami, a ona była smutną hipiską, świętą pacyfistką, matką całej ludzkości. Choć nic nie mogła zrobić, roiła coś o walce, mówiła, że wojna zamienia ludzi w zwierzęta, kochała piękne stroje i przepych dawnych dam, ale ubierała się skromnie, narzucała na siebie dżinsową koszulę i wplatała krwawniki i maki w grube warkocze. Bolała jak rana, gojąca się na chwilę i wciąż rozszarpywana, szczególnie, gdy zapowiadała odejście, albo pojawienie się jakiegoś różowego księcia z długimi, tlenionymi włosami, na karym albo białym koniu.

Ken Hensley - wtedy i później

Ken Hensley – wtedy i później

Przyjaciel spojrzał do mnie i rzucił przez zęby między zwrotkami: Uriah Heep… Sprzysiężenie hipisów… Jego znajomość języka angielskiego była dość prymitywna, ograniczała się do kilku wyrazów i nie wiem skąd wziął to tłumaczenie nazwy zespołu? Byłem właśnie po emocjonalnej lekturze Davida Copperfielda Karola Dickensa i dobrze zapamiętałem szubrawca Uriasza Heepa, czarnego typa z kart tej powieści, więc uśmiechnąłem się tylko i nic nie powiedziałam, pamiętając jak wybuchowy potrafi być Norman. Książkę Dickensa dała mi moja dziewczyna, zaznaczając, że koniecznie muszę ją przeczytać, więc zabrałem się do lektury niezwłocznie, myśląc, że może znajdę w niej jakiś tajemny kod, który chciała mi przekazać. Ale wtedy opowieść angielskiego pisarza znudziła mnie solidnie, rozczarowała swoją rozwlekłością, a może najciekawszą kreacją wydała mi się postać Heepa, obłudnika, szumowiny nieustannie knującej intrygi, by zdobyć majątek pracodawcy, doktora Wickfielda, a potem po zdemaskowaniu i skazaniu, udającego wzorowego więźnia. Od razu chwyciłem dowcip chłopaków z zespołu utworzonego w 1969 roku, tym bardziej, że mieścił się on w obrębie hipisowskiego pure nonsensu, wcześniej pojawiającego się w piosenkach The Beatles, The Animals i takich pieśniarzy jak Janis Joplin, Jim Morrison, Jimi Hendrix. Uriah Heep bliżsi byli cukierkowatej refleksji Scotta McKenzie’ego (San Francisco. Be Sure to Wear Flowers in Your Hair) albo Alberta Hammonda (It Never Rains in Southern California), a z drugiej strony podążali w stronę hard rocka, progresywnie używając gitar i instrumentów klawiszowych, wplatając do tekstów postaci baśniowe, tworząc mitologię lustra, magii i snu. Ich liderem był wokalista David Byron, ale z powodu pijaństwa został usunięty z bandu, a jego miejsce zajął gitarzysta i klawiszowiec Ken Hensley i to on zaśpiewał i nagrał słynna balladę, której słuchaliśmy wtedy na ławce. Podążając od art rocka do heavy metalu, zespół wydał wiele płyt i zyskał sławę światową, choć niektórzy ironiści wytykali im śpiewne melodie, rozbudowane chóry i czasem zbyt proste, słabe teksty. W latach siedemdziesiątych XX wieku zaczynała się ich wielka popularność, do czego przyczyniły się takie pieśni jak Lady In Black. Norman nie rozumiał teksu, czasem tylko wyławiał jakieś słowa, ale podobała mu się melodia, mocny glos Hensleya, a nade wszystko rytm i powtarzalność kolejnych partii muzycznych. Łatwo można było się nauczyć tego i potem powtarzać fonetycznie, wzbudzając zachwyt chłopaków i dziewcząt. Ja jednak słuchałem uważnie i włosy stawały mi dęba na głowie, bo to była opowieść o mnie i o mojej pięknej pani: Oh lady lend your hand outright/ And let me rest here at your side/ Have faith and trust/ In peace she said/ And filled my heart with life/ There is no strength in numbers/ Have no such misconception/ But when you need me Be assured I won’t be far away. Często wtedy myślałem o samobójstwie i o tym by kiedyś spocząć w grobie przy niej, ale pamiętałem też o jej pragnieniu życia, o zapewnieniach o miłości, a potem o ucieczkach i zaprzeczeniach, o nieustannym lęku, jaki miałem w sercu z jej powodu. Chciałem by wyciągnęła ku mnie swą dłoń i trafiały do mnie jej hipisowskie narracje na temat pokoju, opowieści o życiu pośród innych ludzi, wspaniałych podróżach i wnikaniu do magicznego świata poezji, literatury fantasy i muzyki. Liczby dla niej nie miały znaczenia i wierzyłem, że z czasem się zmieni, zacznie kalkulować i nie będzie już taka rozchwiana, stale zmieniająca swoje podejście do mnie, raz obdarzająca mnie czułością, a innym razem uciekająca w ramiona innego chłopaka. Słuchając ballady Hensleya chciałem wierzyć, że będzie zawsze blisko mnie i gdy tylko ją zawołam, przybędzie jak cudowna wróżka, dotknie różdżką dłoni mej głowy i zniknie przygnębienie, poczucie przegrania i rozpacz.

uriahheep_022
Norman co jakiś czas spoglądał na mnie i jakby jeszcze mocniej kiwał głową, rytmicznie potwierdzał, że wszystko rozumie i jest to też jego historia. Teraz, gdy z bólem w sercu  patrzę na skończone życie, gdy staję nad grobem człowieka, który po latach sięgnął dna i został zgarnięty z ulicy jak śmieć, zastanawiam się czy nie było w tym jakiegoś przeczucia. Miał swoje nadzieje i wielkie miłości, ale nic mu się nie udało i w końcu nieczuły na jego krzywdy ojciec, wygnał go z domu i skazał na pustą egzystencję istoty bezdomnej. I nie przyszła do niego mistyczna kobieta, by mu pomóc, wydobyć z dna na powierzchnię życia – przyszła tylko starucha w czerni i zamachnęła się bezlitośnie kosą, kończąc jego ziemskie męki. Ostatnia zwrotka Lady In Black była dla mnie bolesna i słuchałem jej z narastającym przerażeniem: Thus having spoke she turned away/ And though I found no words to say/ I stood and watched until I Saw/ Her black coat disappear/ My labour is no easier/ But now I know I’m not alone/ I find new heart each time/ I think upon that windy day/ And if one day she comes to you/ Drink deeply from her words so wise/ Take courage from her/ As your prize/ And say hello from me. Tak, to była zapowiedź odejścia miłości, wielkiego przerażenia i zamilknięcia, to było potwierdzenie nieuchronnego rozstania z nią, znikającego w dali czarnego płaszcza. A zapewnienia Hensleya, że stanie się ona matką dla każdego, czułą kochanką tych, którzy tęsknią za prawdziwą miłością, nauczycielką życia i ostatnią szansą, tylko podsycały we mnie płomień beznadziei i rozpaczy. Pieśń jeszcze brzmiała, gdy zerwałem się z ławki, odprowadzany przez zdziwione spojrzenie Normana, a powtarzane monotonnie aaaaaaa aaaaaaa aaaaaaa, było jak memento naszego spotkania, tego niedzielnego, w pełnym słońcu i tego październikowego, gdy jego brudne, wychudzone ciało wsuwano do czarnego worka, by zawieść je na cmentarz i pochować w ciszy, bez rodziny, bez kumpli i bez pieśni, których słuchał. Zostawiłem go i biegłem jakiś czas przed siebie, nie zauważyłem też, że znalazłem się na cmentarzu, pośród nagrobków z granitu i marmuru. Przede mną była rzeźba anioła ze zniszczoną twarzą, bez wyrazu, bez ludzkich cech, jakby celowo okaleczona by wyrażała upadek tego, co w ziemskim świecie budujemy, destrukcję ludzkich kształtów, nie do ocalenia. Po jakimś czasie między skrzydłami anioła usiadła młoda sójka i zaczęła przyglądać mi się ciekawie, przeskakiwała na głowę, potem zatrzymywała się na złożonych do modlitwy dłoniach, by wznieść się na chwilę w powietrze i wrócić z powrotem ku anielskim skrzydłom. Tylko młode ptaki są takie nieostrożne i tylko ludzka młodość bywa tak dramatyczna, pełna nieoczekiwanych zwrotów sytuacji, stale pojawiających się zagrożeń i niepotrzebnych walk. Wyciągnąłem prawą dłoń i ptak po chwilowym wahaniu usiadł na niej przekręcając głowę w prawo i lewo, prezentując swoje kruche piękno, niczym baletnica na scenie. Powoli wydobyłem z kieszeni orzeszek, zbliżyłem do dzióbka i uśmiechnąłem się lekko do odważnego towarzysza. Chwycił fistaszka i z radosnym skrzekiem odleciał ku najbliższym drzewom morwowym, a ja westchnąłem głęboko, wstałem z ławki i nagle zgłodniały, przybity i jakże samotny, powoli ruszyłem do domu.

KRWAWY SPORT

8375063290-horz

Józef Mikołaj Potocki (1862–1922) należał do grona najbogatszych polskich właścicieli ziemskich, a jego koneksje rodzinne sięgały bardzo daleko. Był  przecież synem Alfreda, ordynata łańcuckiego i namiestnika Galicji, wnukiem Romana Stanisława Sanguszki, uczestnika powstania listopadowego, prawnukiem pisarza i archeologa Jana Potockiego, autora Rękopisu znalezionego w Sarragosie. Zasłynął jako kolekcjoner książek, przemysłowiec i fundator kościołów, a nade wszystko jako myśliwy i podróżnik. Po matce – Marii z Sanguszków – odziedziczył ogromne dobra ziemskie w Smołdyrowie, Antoninach i Szepetówce na Wołyniu, co zapewniło mu dostatnie życie i pozwoliło na wizjonerstwo gospodarcze, uwłaszczanie chłopów, zakładanie gospodarstw rolnych, leśnych i rybackich, a także budowę szlaków kolejowych, tworzenie zwierzyńców. Miał też majątki na obszarze południowego Podkarpacia i ogromny pałac w Warszawie, który odrestaurował i zmodernizował. Powiększył znacznie księgozbiór sławucki Sanguszków, a w pałacu w Antoninach zgromadził około 20 tysięcy tomów i wiele dzieł sztuki, które po wojnie polsko-rosyjskiej przeniósł do Warszawy, gdzie niestety uległy zniszczeniu podczas powstania warszawskiego. Opublikował swoje zapiski z wypraw łowieckich do Azji i Wschodniej Afryki: Notatki myśliwskie z Dalekiego Wschodu. Indie, Cejlon (1894, dwa tomy), Notatki myśliwskie z Afryki. Somali (1897), Nad Nilem Niebieskim (1902). Wspierał prace naukowe, między innymi ofiarował dom Towarzystwu Naukowemu Warszawskiemu, którego był protektorem, a w 1911 roku został jego członkiem honorowym. Był przy tym zapalonym myśliwym i starał się nadać temu hobby specjalną oprawę, przygotowując bogate rauty, zapraszając znamienitych gości. Przyjaźnił się między innymi z Wojciechem Kossakiem, który stworzył w swoim charakterystycznym stylu zaproszenie na jubileuszowy sezon polowań w 1909 roku, a także namalował obraz Wyjazd na polowanie w Antoninach. Hrabia zmarł nagle we Francji w 1922 roku, w wyniku licznych ran odniesionych w wypadku samochodowym i został pochowany na cmentarzu w Montrésor.

412971

Niegdyś czytywałem wiele relacji z polowań w egzotycznych krajach, choć szczególnie podobały mi się opowieści o łowach bezkrwawych, dla europejskich ogrodów zoologicznych. Lubiłem też opowieści fotografów, udających się do odległych krain by utrwalać na kliszach krajobrazy i zwierzęta, zamieszczane w osobnych książkach albo w czasopismach geograficznych, takich jak „Poznaj Świat”, „Kontynenty”, „National Geographic”. Zapoznałem się z wieloma sprawozdaniami z polowań w Afryce, Ameryce Północnej i Ameryce Południowej, w krainach lodu i mrozu, w Australii, a także w Europie. Mógłbym przywołać też wielu autorów, znanych i mniej znanych, polskich i obcych, mających swoje miejsce w historii literatury lub kompletnie zapomnianych. Bodajże w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia zapoznałem się bez większego entuzjazmu z relacją Józefa Mikołaja Potockiego z wypraw łowieckich do Indii i na Cejlon. Wynotowałem wtedy fragment, który wiele lat przeleżał w moich papierach, czekając być może na lekturę kolejnej książki tego autora: Ptaków tu jeszcze więcej niż w okolicach Goony, między innymi widzę po raz pierwszy gatunek jarząbka brunatnego koloru z zielonawym piór odblaskiem (Gallopardix spadiceus). Ptak ten w skałach siedzi a gdy go wystraszyć, piechotą ucieka; nigdy nie widziałem, by się zerwał. Anglicy nazywają go spurfowl, od pazurka u łapki w formie ostrogi (spur ostroga). W niektórych kniejach, szczególnie w pobliżu wody, pawi tak dużo, że się zrywają całymi, tak zwanymi bukietami, jak bażanty w parkach. Mnóstwo też kuropatw, frankolinów i czarnych przepiórek. Wszystko to owoc zakazany: »strzelać nie można, bo pantera ruszy« mówi Mahmud Khan. W ostatnim miocie zabawne miałem stanowisko; obława zajęła stok pagórka mimozami zarosłego; gdy naganka dochodziła, zaczęły się z góry sypać jak z worka, dzikie małpy, jedna po drugiej, małe i duże, rozmaitego wzrostu, stare samce z brodami, samice niosące małpki na grzbiecie pocieszny widok! Ze trzydzieści ich koło mnie przedefilowało. Tak są duże, że gdy się na łapy wzniosą, wzrostu średniego człowieka dochodzą; nie strzela się ich tu, również jak pawi i z tego samego powodu, Hindusi je bowiem za święte uważają. Pewnie powodem zachowania tego fragmentu były moje młodzieńcze zainteresowania ornitologiczne, chociaż dzisiaj trudno mi zrozumieć co mogło mnie zaciekawić w opisach przyciężkawych jarząbków, kuropatw, frankolinów i przepiórek?

1-horz

Autentycznie ucieszyłem się, gdy zobaczyłem na półce w księgarni książkę Józefa Potockiego pt. Notatki myśliwskie z Afryki, wydaną znakomicie przez znane poznańskie wydawnictwo. To jest edycja z ilustracjami Piotra Stachiewicza (1858–1938), znanego malarza krakowskiego, wzbogacającego swoimi pracami dzieła Mickiewicza, Sienkiewicza i Konopnickiej. Kupiłem książkę, ale z racji moich licznych obowiązków literackich i organizacyjnych dopiero niedawno zapoznałem się z nią, czytając szybko, do czego przyczyniała się czcionka sporych rozmiarów. Niestety tym razem nie była to lektura fascynująca, a raczej bardzo krytyczna, bo pióro Potockiego jest ciężkie, jakże dalekie od finezji opisów myśliwskich W Pustyni i puszczy Henryka Sienkiewicza albo Nad Rio de La Plata Karola Maya. Notatki myśliwskie z Afryki to opis wyprawy bogatych polskich włościan, Józefa hr. Potockiego, Tomasz hr. Zamojskiego i Jana hr. Grudzińskiego, do Afryki Wschodniej. Panowie dopływają statkiem do Adenu i potem ledwie unoszącą się na wodzie krypą Tuna, przemierzają Zatokę Adeńską, by znaleźć się w somalijskiej Berberze. To jest słynny róg Afryki, obecnie włączony do niepodległego, muzułmańskiego państwa Somalia. Blisko stąd do Oceanu Indyjskiego i Półwyspu Arabskiego, na południu państwo graniczy z Kenią, na północnym zachodzie z niewielkim państewkiem Dżibuti, a na zachodzie z Etiopią. Pod koniec XIX wieku była to głusza afrykańska, której ekstremalne warunki przyciągały różnorakich awanturników, podróżników i myśliwych. Największym problemem jest tutaj nieustanny brak wody, wysokie temperatury w dzień i minusowe w nocy, a także plagi szarańczy i okresowe ponadnaturalne rozmnożenia się  groźnych drapieżników. Józef hrabia Potocki przybył na te ziemie, gdy swoim protektoratem objęli je Anglicy, nazywając Somalilandem, choć ich panowanie było bardziej formalne, niż rzeczywiste. Dopiero w latach trzydziestych dwudziestego wieku ziemie te odegrały ważniejsza rolę, gdy stały się bazą wypadową Włochów, podczas wojny z Abisynią (1935–1936), a potem zostały włączone do Włoskiej Afryki Wschodniej. Po uzyskaniu niepodległości w 1960 roku, zaczęły się wojny klanów, różnorakich lokalnych dowódców, partii politycznych i band muzułmańskich.

412972

Lektura notatek łowieckich Potockiego rozczarowała mnie pod każdym względem – po pierwsze nie jest to dzieło literackie, a raczej rodzaj nieznacznie tylko rozbudowanego dziennika. Autor nie próbuje plastycznie odwzorować przestrzeni afrykańskich, w których się porusza, ogranicza się do ogólników, powtarzania stale tych samych, sztampowych określeń, nie przedstawia też pogłębionych studiów etnograficznych, botanicznych czy zoologicznych. Wszystko tutaj podporządkowane jest suchym relacjom z polowań, zaczajania się w zeribach, wystawiania drapieżnikom na przynętę żywych osłów, no i nieustannego strzelania. Obrzydzenie budzą takie oto opisy mordowania lwów: Farba miejscami była obfita, gdzieniegdzie postrzałek zalegał. Po chwili widoczne się stało, że zwierz został ranny nisko w łopatkę lub w nogę, bo jedną łapę wlókł po ziemi. Trop drugiej sztuki, zapewne lwicy, bo mniejszej, biegł równolegle zer śladem postrzałka. Po kilkuset krokach doszliśmy do miejsca, skąd lew widocznie dopiero co pomknął przed nami, bo farba świeżutka i wilgotna, jeszcze w ziemię nie wsiąkła; ślad drugiej sztuki odbiegł i znikł w gąszczu. Potem następuje opis sprawnego mordowania rannego lwa i przechwałki ile to słoni, nosorożców, panter, hien, gazeli i oryksów zabili koledzy Potockiego i on sam. Opisy są suche, a autor traktuje ten festiwal mordu jak dyscyplinę sportu, która ma lepszych i gorszych „zawodników”. Krzywda fauny się nie liczy, a wartość mają tylko ustrzelone lwy, skóry zdjęte z zabitych zwierząt, odłączona od wielkich ciał kość słoniowa, rogi nosorożców, czaszki antylop i gazeli. Bogaci właściciele ziemscy z Europy prześcigali się w zwożeniu z Afryki „trofeów” i urządzaniu przeładowanych nimi dworków myśliwskich. Obwieszano je rogami, świetnie wyprawionymi skórami drapieżników, a największe znaczenie miały wielkie ciosy słonia, montowane na ścianie, albo wykorzystywane jako część mebla lub materia do wykonania rzeźb i innych artefaktów. Jakież ogromne pieniądze trzeba było zainwestować w taką wyprawę, ile zapłacić tragarzom, ile wydać srebrnych rupii na zakup wielbłądów, wody w butlach i sprzętu łowieckiego. Ale Potockiego było na to stać i po dotarciu do kolejnych punktów docelowych mógł razem z kolegami do woli strzelać do słoni, nosorożców i lwów, zaczajać się na lamparty i antylopy, a potem mierzyć do nich jak do ruchomych tarczy. Liczyła się przelana krew (farba) i kolejne skóry zdzierane z upolowanych zwierząt – ważne było by wrócić do Europy w chwale „sportsmena”, który zabijał sprawnie, udanie i często, a potem przywiózł do Polski ogromne skrzynie afrykańskich trofeów.

vv

Przechwałki hrabiego Potockiego przybierają pod koniec opowieści charakter zbrodniczych statystyk i przerażają, tym bardziej jeśli uświadomimy sobie, że każdego miesiąca z Europy przyjeżdżało do Afryki wielu takich „myśliwych”. Swoje rozrywki podsumowuje nasz ziemianin jakby relacjonował najoczywistsze sprawy: W czasie kilkudniowego pobytu w Dumbureli pracowaliśmy z Zamoyskim bardzo sumiennie. Od brzasku do południa i od trzeciej do zachodu słońca chodziliśmy za zwierzyną. Nazajutrz po pamiętnej nocy, w której mój towarzysz położył czarnogrzywego lwa, ubiłem dwa oryksy, antylopę Clarke’a – niestety, samicę bez rogów – oraz trzy aule. Jeden z moich oryksów odznaczał się niezwykle długimi rogami, mierzącymi okrągłe trzy stopy. Są one tylko o jeden cal mniejsze od najdłuższej dotychczas znanej pary rogów, które posiada w swym zbiorze Borys książę Czetwertyński i które pochodzą z jego ostatniej wyprawy do Somalilandu podjętej w roku 1895. W tym samym sezonie, od grudnia do końca lutego, roku następnego, hrabia Potocki z kolesiami sprawił się równie „znakomicie”:  Zamoyski rankiem zabił trzy aule, ja przyniosłem jednego. Ogólny nasz rozkład urósł do poważnej liczby około stu siedemdziesięciu sztuk przeróżnej zwierzyny, ubitej w ciągu niespełna trzech miesięcy pobytu w głębi kraju. Rezultat ten świadczy, że choć dzisiaj ziemia Somalijczyków nie jest już tak bogatym matecznikiem, spiżarnią najgrubszej zwierzyny, jak bywało przed laty, jednakże pozostało w nim jeszcze zwierza pod dostatkiem. Lata przeminą, nim w tej krainie zabraknie lwów i gruboskórych dla myśliwych żądnych wrażeń i szlachetnej rozrywki. Jak widać mamy tutaj do czynienia z prawdziwym paroksyzmem zabijania (szlachetna rozrywka), a potem pakowania tzw. trofeów do skrzyń i wywożenia ich do Europy. Chodziło przy tym tylko o zaspokojenie własnej próżności i przechwałki w środowisku ziemiańskim, bo zbliżające się wojny światowe i tak rozproszyły te „zbiory”; przewalające się fronty zrównały z ziemią posiadłości, pałacyki myśliwskie i salony z rogami i czaszkami na ścianach. Mądre myślistwo zakłada stymulowanie przyrostu naturalnego zwierzyny, skupia się na odstrzale osobników chorych, zranionych, nie dających sobie rady w lesie lub na stepie. Tymczasem wyprawy łowieckie Europejczyków do egzotycznych krain miały charakter rabunkowy i przyczyniły się do całkowitego wytrzebienia wielu gatunków (kwagga, antylopa modra, dodo, moa, renifer Dewsona, tygrys kaspijski i jawajski, jeleń Schomburga). Może notatki łowieckie Potockiego mają jakieś znaczenie dla historii myślistwa w Polsce i w krainach, w których grasował, ale są też dokumentem bestialskiego mordowania zwierząt dla próżnej, bezrozumnej rozrywki.

___________

Józef hr. Potocki, Zapiski myśliwskie z Afryki Somali, ilustr. Piotr Stachiewicz, Zysk i S-ka, Poznań 2009, s. 270.

SEN XXXIII

o-001a

Szedłem ledwie widoczną drogą w stronę dalekich gór, co jakiś czas przystając i sondując przestrzeń przede mną i za mną. Czułem, że coś się wydarzy, coś złego, potwornego spadnie na mnie, czułem, że wszystko nagle się skończy, ale szedłem dalej, nie szukając kryjówki. Nagle zauważyłem wielki, złoty monument pośród szczytów i przełęczy, z daleka przypominający monstrualny pocisk albo rakietę. Lśnił coraz wyraźniej i jakby przyciągał mnie do siebie, wysyłając milczące zaproszenie, ulotną energię, wyraźnie kierowaną w moją stronę. Byłem coraz bliżej i zauważyłem, że kształt ten pokryty jest jakimiś starożytnymi inskrypcjami, wyrazistymi hieroglifami i symbolicznymi znakami, ale sam czubek ma gładki jak szkło, połyskujący złociście niczym najcenniejsza biżuteria. U podnóża gór zauważyłem ścieżkę wiodącą ku pociskowi, ale zanim na nią wstąpiłem przystanąłem na chwilę i zlustrowałem przestrzeń dookoła. Jakieś sto metrów ode mnie pojawiła się procesja pogrzebowa, złożona z kobiet w pomarańczowych sari, w błękitnych jedwabiach i czarnych atłasach. Postacie w czerni niosły na swoich ramionach jakieś ciało, okryte białym całunem, a gdy doszły do zbocza góry, zaczęły w nią wnikać powoli, bezpowrotnie rozmywać się w sinych oparach, w różowych smugach i seledynowych dymach. Nagle jedna z kobiet, okryta pomarańczowym muślinem, stanęła i wpatrzyła się we mnie uważnie, jakby szukała w mej postaci jakiegoś potwierdzenia, jakby nagle odkryła tajemnicę z dawien dawna zakazaną. Powoli zsunęła okrycie i naga, piękna jak antyczna rzeźba zaczęła zbliżać się do mnie, sunąc lekko, nie dotykając skał i kamieni. Pochód pogrzebowy zniknął bezpowrotnie, a złoty pocisk nagle zmiękł jak mleczny cukierek i pochylił się ku nam rozlegle, wlewając swoje złoto do doliny. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie i usłyszałem hinduską muzykę, a wszystko nagle zmieniło się w wielki pałac maharadży, przybrało kształt marmurowy, wszystko zalśniło w przepychu i bogactwie. Siedziałem na misternie rzeźbionym, złotym tronie i szła ku mnie ta sama kobieta, zalotnie poruszając biodrami, tańcząc jak najlepsza tancerka w haremie. Wziąłem ją za rękę i poprowadziłem do ogromnego łoża, ale zanim położyłem się na nim dziewczyna krzyknęła boleśnie i zmieniła się w tygrysicę, a potem zaczęła na mnie straszliwie warczeć, obnażając białe kły. W jej oczach połyskiwała śmierć, a pazury przeszywały powietrze, zbliżając się wciąż ku mnie, niemal już mnie dotykając i raniąc. Spojrzałem przerażony ku drzwiom komnaty i zawołałem straż, wrzasnąłem na zwierzę i znowu stało się coś niebywałego. Pałac zniknął bez śladu, a ja czując, że jestem martwy, znalazłem się w białym całunie, niesiony w pochodzie pogrzebowym, gdzieś pośród wysokich gór i dzikich dolin. Kobiety rzuciły trupa do płytkiego dołu i zaczęły przysypywać go kamieniami, czerwoną gliną i grudami czarnej ziemi. Ale mnie już tam nie było, bo szedłem z powrotem ledwie widoczną drogą, mijałem karłowate akacje i suchorosty, dziwnie ukształtowane termitiery i leżące w pyle czaszki kudu, oryksów i impali, słoni i nosorożców.

ŚWIAT STAROŻYTNY (XXVIII)

babylon02

Dzięki uprzejmości prof. Richarda Dumbrilla z University of London, którego miałem przyjemność poznać podczas pobytu w Iraku, pragnę podzielić się z czytelnikami mojego dziennika wspaniałymi widokami starożytnego Babilonu. To są rekonstrukcje przygotowane w związku z Mesopotamia Exhibition of the Royal Ontario Museum wykonane w 2013 roku. Wędrując z przyjacielem Hatifem Janabi ulicami Bramy Bogów (taki jest sumeryjski źródłosłów nazwy miasta), czułem, że jestem jednym z milionów bytów, które pojawiły się w tym miejscu i uczestniczę w przeogromnym pochodzie przez wieki. Bliskość Eufratu, zachowane mury, słynna Brama Isztar, wszystko razem stanowiło dla mnie niezwykłe przeżycie, ale rozmach starożytnych budowniczych i władców uświadomiłem sobie dopiero, gdy zapoznałem się z prezentowanymi tutaj rekonstrukcjami. Historia tego miasta sięga XXIII wieku przed naszą erą, kiedy to panowali królowie akadyjscy, a jego znaczenie wzrosło za rządów Hammurabiego (1792–1750). Wielokrotnie potem było łupione, burzone, przede wszystkim przez Asyryjczyków i odbudowywane, a największą świetność zyskało w VI wieku przed naszą erą, za rządów Asarhaddona i później za panowania dynastii nowobabilońskiej (Brama Isztar, ziggurat E-temenanki, wiszące ogrody Semiramidy). Potem nadeszły czasy panowania Persów i nieustannego łupienia miasta, wcielania żołnierzy do armii Dariusza i Kserksesa, powolnego upadku, którego już nic nie mogło powstrzymać. Nadzieje na odrodzenie wskrzesił Aleksander Wielki, który pragnął uczynić z Babilonu stolicę swojej wielkiej monarchii, ale jego śmierć w tym mieście w roku 323 p.n.e., ostatecznie przyczyniła się do upadku Bramy Bogów i stopniowego popadania w zapomnienie. Ruiny Babilonu na nowo odkrył w roku 1899 niemiecki archeolog Robert Koldewey, a bezrozumnie okaleczył Saddam Husajn, nakazując nadbudowywanie murów i dowolnie przygotowane rekonstrukcje. Chwile spędzone w tym starożytnym mieście należą do najważniejszych i najpiękniejszych w moim życiu i często do nich wracam, a pomagają mi w tym zrobione wtedy fotografie i prezentowane tutaj rekonstrukcje, do których prawa autorskie ma grupa © Byzantium 1200.

babylon04

babylon05

babylon06

enlil01

etemenanki01

etemenanki02

etemenanki03

etemenanki04

etemenanki05

etemenanki06

etemenanki07

hang02

hang03

hang05

hang06

hang09

ishtar01

ishtar02

ishtar03

ishtar06

ishtar07

ishtar08

ishtar09

kings01

marduk01

ninmah02

ninmah04

ninurta02

palace02

palace03

palace04

palace05

palace07

palace08

palace09

palace11

proc01

proc02

proc03

proc04

proc05

sin01

temple03

urash01

walls01

walls03

SZCZEKAJĄCA SYMFONIA BEETHOVENA

jill-toyshiba

Billy Collins Foto Jill Toyshiba

 

William James „Billy” Collins urodził się na Manhattanie w 1941 roku, a wychowywał się w Queensie i miasteczku White Plains, położonym czterdzieści kilometrów od Nowego Jorku. Jego matka Katarzyna była pielęgniarką, która porzuciła pracę, by zajmować się utalentowanym synem. Stale cytowała jakieś wiersze, znane frazy liryczne i tym samym uwrażliwiała syna na słowa, podkreślała ich wagę i wieloznaczność. Może właśnie takie podejście do literatury spowodowało, że Collins podjął studia na Uniwersytecie Kalifornijskim, gdzie uzyskał tytuł magistra, a następnie napisał doktorat z literatury romantycznej. Potem przez trzydzieści lat był nauczycielem akademickim w różnych prestiżowych uczelniach, stale publikował nowe książki poetyckie, tworzył antologie, a w 2001 roku uzyskał tytuł U.S. Poet Laureate. Tych honorów było znacznie więcej i uznanie poety oraz akademika rosło z każdym rokiem, a obecnie – za „New York Timesem” – uważa się go za jednego z najpopularniejszych współczesnych poetów amerykańskich. Zaproszono go nawet do Senatu USA, gdzie na specjalnej sesji czytał wiersz pt. The Names, upamiętniający ofiary zamachów terrorystycznych z 11 września 2001 roku.  Spośród wielu nagród warto wymienić  Mark Twain Prize (2005) za humor w poezji, liczne stypendia, w tym National Endowment for the Arts, the New York Foundation for the Arts i John Simon Guggenheim Foundation. Collins jest autorem licznych zbiorów wierszy: Pokerface (1977), Video Poems (1980), The Apple That Astonished Paris (1988), The Art of Drowning (1995), Picnic, Lightning (1998), Questions About Angels (1999), Taking Off Emily Dickinson’s Clothes (2000), Sailing Alone Around the Room: New and Selected Poems (2001–2002), Nine Horses (2002), The Trouble with Poetry (2005), She Was Just Seventeen (2006), Ballistics (2008), Horoscopes for the Dead (2011), Aimless Love (2013), Voyage (2014), The Rain in Portugal (2016). Na jego spotkania autorskie przyjeżdżają wielbiciele poezji z całej Ameryki i są to prawdziwe wiece liryczne, przerywane oklaskami i okrzykami zachwytu.

Humor Billy’ego Collinsa można wspaniale zobrazować wierszem pt. Inny powód dlaczego nie mam w domu broni, podejmującym temat właścicieli psów i ich podopiecznych. Jak powszechnie wiadomo ludzi dzielimy na „psiarzy” i na tych, którzy ich nie cierpią, są uczuleni na sierść, ślinę, zapach, a dodatkowo cenią sobie spokój, który zostaje zburzony, gdy pojawi się w domu hałaśliwe, natrętne zwierzę. Spośród niedogodności związanych z psem wymienia się częste wychodzenie z nim „za potrzebą”, a także głośne szczekanie, w najmniej spodziewanych momentach. To jest to szaleńcze dobieganie do drzwi, gdy zabrzmi dzwonek, głośne domaganie się pokarmu, albo przeraźliwe skomlenie, wycie, gdy pociechę trzeba na jakiś czas zamknąć w komórce lub łazience. We wskazanym wyżej wierszu poeta niedwuznacznie daje do zrozumienia, że nie może trzymać w domu broni, bo mógłby nie zdzierżyć agresji „psiarzy” i zastrzelić jakieś zwierzę. Nie ulega wątpliwości, że psy zakłócają spokój, a szczególnie kłopotliwe to może być dla poety, który z ciszy wyławia słowa i próbuje wsłuchać się w ich eternalne brzmienie. Wiersz Collinsa jest bardzo zabawny i łatwo możemy sobie wyobrazić twórcę przygotowującego się do pisania, wytrącanego z zamyśleń przez wściekłe szczekanie jakiegoś yorka, sznaucera czy doga. Pierwsza myśl poety biegnie wtedy do strzelby albo karabinu gładkolufowego i pojawia się w jego umyśle obraz psa trafianego kulami, uciszonego raz na zawsze. Sytuacja jest tutaj jednoznaczna: Pies sąsiadów nie przestaje szczekać/ Szczeka tak samo mocno, rytmicznie/ Za każdym razem gdy wychodzą z domu. Zwierzęta nie rozumieją jak bardzo przeszkadza to sąsiadom i potrafią całymi godzinami szczekać, wyć zawodzić, co niejednokrotnie powoduje interwencję służb miejskich, policji, a w przypadkach drastycznych nawet straży pożarnej – historia odnotowała niestety także krwawe zdarzenia, kiedy to sąsiad doprowadzony do szewskiej pasji zastrzelił psa, przejechał go samochodem albo uprowadził i porzucił na jakimś pustkowiu. Okrucieństwo ludzi w stosunku do czworonogów też bywa niewyobrażalne i stale pojawiają się w prasie, w telewizji i w Internecie relacje na ten temat. Poeta – choć nachodzą go mordercze myśli – może się zemścić tylko w wierszu, ale najpierw jakby przestrzega sąsiadów, wskazuje co mają uczynić, by i tak z rezygnacją ustalić, że pies nie daje za wygraną: Muszą go wyłączyć w jakiś sposób/ Pies sąsiadów nie przestaje szczekać. Tak, to morze wkurzać, to może zakłócać rytm pracy i przywodzić na myśl postępki tych udręczonych ludzi, którzy nie wytrzymali.

Poeta postanawia jednak działać i jakoś zabezpieczyć się przed intruzem z sąsiedztwa, może z naprzeciwka, a może zza płotu, wszak w Ameryce najpopularniejsza jest zabudowa szeregowa. Niewiele tutaj da się zrobić, ale przecież nie można nie reagować, postanawia zatem kontratakować: Zamykam wszystkie okna w domu/ I włączam symfonię Beethovena na cały regulator/ Ale przez muzykę wciąż przebija się jego głuche/ Szczekanie, szczekanie, szczekanie. Zawodzenie nie ustaje, a któraś z symfonii Beethovena, włączona na cały regulator nie zagłusza chrapliwych odgłosów psa sąsiadów. Może w domu poety zaczyna rozbrzmiewać majestatyczne Allegro con brio z V symfonii, heroiczna część siódmej, albo pełna patosu, chóralna ostatnia partia dziewiątej symfonii? Żaden jednak utwór wielkiego kompozytora, słynącego z „głośnych” dzieł, wielkich uderzeń w kotły i gry całej orkiestry naraz, nie jest w stanie zagłuszyć rytmicznego, nieustającego szczekania. Cóż robić?  Jedyną bronią może tutaj być ironia, komiczne upozowanie całej sytuacji, ukazanie psa na scenie w filharmonii, grającego dumnie na surrealnym instrumencie, który wciąż generuje szczekanie. Pies siedzi dumny pośród członków orkiestry i ma zapewne na sobie paradny frak wirtuoza, co może przywodzić na myśl postać pazia i demona Behemota, z Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa, przybierającego w niej kształt wielkiego kota. Tutaj Collins przydaje ludzkie cechy swojemu dręczycielowi – nie ma w domu strzelby, nie może zastrzelić intruza, zagłuszanie go symfonią też nic daje, trzeba zatem ośmieszyć psa i ukazać go w sytuacji absurdalnej. Muzycy muszą być bardzo uważni podczas wykonywania wielkich utworów i tutaj wróg poety też pokazany został z taką natężoną uwagą: Gdy płyta się kończy on wciąż ujada/ Siedzi w sekcji szczekających obojów/ Wpatrzony w dyrygenta, który daje/ Mu znak batutą. Jeszcze chwila i pomagając sobie przednimi łapami uniesie obój i wydobędzie z niego najpiękniejsze szczekanie, które Beethoven bez zwłoki włączyłby do swego dzieła, tak jak wprowadził do szóstej symfonii dalekie kukanie kukułki.

Koncert trwa, szczekanie nie ustaje, budząc powszechny aplauz:  Wtedy inni muzycy słuchają z podziwem/ Słynnej solówki szczekającego psa/ Niekończącej się kody genialnie/ Zastosowanej przez Beethovena. Tak oto złość zostaje przekuta w ironię, a poeta zyskuje dzięki szczekającemu psu nowy wiersz, skrzący się dowcipem i ukazujący coś, co stale ma miejsce w USA. Zresztą nie tylko tam, bo konflikty sąsiedzkie zdarzają się wszędzie, a zatargi na kanwie obecności i hałaśliwości zwierząt są bodaj najczęstsze. Poeta nie zastrzelił tego czworonoga, bo nie ma w domu broni, ale wcale nie wyklucza, że nie mogłoby dojść do takiej sytuacji. Jego życie pełne jest zadumy, długich zamyśleń ontologicznych i taka hałaśliwa, sąsiedzka doraźność musi mu bardzo przeszkadzać. Pisząc ten wiersz puszcza jednocześnie oko do czytelnika i skłania go do refleksji nad naturą ludzkich związków ze zwierzętami, często bardzo wynaturzonych. Chęć posiadania psa bywa przemożna, szczególnie podsycana przez dzieci i innych „psiarzy”, ale ludzie częstokroć kupują czworonogi zbyt pochopnie, nie mając czasu na opiekę nad nimi. Powszechne wtedy jest zamykanie psa w jakimś pomieszczeniu i zostawianie go na pastwę losu, a filmy z przypadkowo włączonej kamery pokazują co kundel, terier albo buldog potrafi wyczyniać pod nieobecność właścicieli. Szczekanie to dla zwierzaka najprostsza forma manifestowania niezadowolenia, ale w repertuarach mają one jeszcze ogryzanie mebli, ściąganie obrusów ze stołów, łącznie z wazonami pełnymi wody i kwiatów, dalej – zrzucanie telewizorów, odbiorników radiowych, wskakiwanie na szafy, tłuczenie szyb, o rozsiewaniu odchodów gdzie popadnie nie wspominając. Skrajną formą braku opieki nad psami jest pozostawianie ich w zamkniętych samochodach, gdzie też potrafią zniszczyć wystrój i delikatne urządzenia elektroniczne. Może zatem Billy’emu Collinsowi nie przydarzyła się najgorsza uciążliwość, tym bardziej, że potrafił przekuć ją w jakże dowcipny wiersz, pełen ironii i znakomicie się lokujący w amerykańskich realiach literackich, kulturowych i społecznych.

 

DZIENNIK ZE STANU WOJENNEGO (7)

00023bx6fa87c6tm-c322-f4

Dzisiaj zamieszczam ostatnią część mojego „Dziennika ze stanu wojennego”, który lada chwila ukaże się też drukiem. Choć zdaję sobie sprawę, że nie może on stawać w jednym szeregu z najlepszymi opisami stanu wojennego i czasu zomowców, esbeków i czołgów na ulicach, to jest jednym z dokumentów naszej trudnej historii.

12 lutego 1982 roku 

Do Berlina Zachodniego uprowadzono samolot PRL-u. Pilot i jego rodzina, a także II pilot poprosili o azyl polityczny. Papież podróżuje po Afryce i przybył do Lagos w Nigerii. Podczas konferencji w Madrycie, USA ponownie ostro skrytykowały wydarzenia w Polsce. Prokurator wojskowy zażądał kary śmierci dla Bogdana Walewskiego, polskiego dyplomaty, którego oskarżono o szpiegostwo na rzecz CIA. Haig przybył z krótką wizyta do Rumunii.

13 lutego 1982 roku

Dzisiaj mijają dwa miesiące od wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Daniel Olbrychski i Krystyna Janda przybyli do Paryża, by kręcić filmy we Francji. Złożyli tam śmiałe oświadczenia w sprawie wydarzeń w naszym kraju. Przy wyjeździe, Olbrychskiego rozebrano do naga i poddano drobiazgowej kontroli jego bagaż. Walewskiego ostatecznie skazano na 25 lat więzienia.

Haig rozmawiał z Nicolae Ceausescu o sytuacji w Polsce. Papież odprawił mszę św. dla milionowego tłumu w Nigerii. Ulicami Warszawy przejechało wczoraj 200 samochodów milicyjnych i wojskowych – była to prezentacja siły reżimu, który obawia się obchodów drugiej miesięcznicy wprowadzenia stanu wojennego. Rakowski przestrzegł przed sianiem niepokoju i zagroził, że władza będzie reagować natychmiast. Ciekawa jest kariera tego zatwardziałego komunisty – kiedyś czytywałem w „Polityce” jego artykuły i wydawało mi się, że jest postępowy, daleko wykraczający poza ramy systemowe. A teraz, w Polsce stanu wojennego, staje się teoretykiem straconej ideologii i zachowuje się jakby był właścicielem Polski. Historia „intelektualistów”, którzy sięgnęli po władzę jest długa i smutna, starczy przywołać Lenina, Mao Tse-tunga, Pol Pota, Fidela Castro.

14 lutego

Wczoraj w Poznaniu miały miejsce zamieszki. Aresztowano 194 osoby, wydłużono godzinę milicyjną i ponownie zakazano używania prywatnych samochodów.

Z Danką chodzę trzymając ją stale za rękę i jest mi z nią bardzo dobrze. Ustąpił przygniatający smutek i często się uśmiecham. Alina zadzwoniła, że chciałaby się spotkać i o wszystkim porozmawiać, ale jej odmówiłem. Była w szoku, coś tam burknęła i szybko się wyłączyła. Nikt jej nigdy nie odmówił, a wszyscy chłopacy utrzymywali ją w przekonaniu, że jest nieziemska pięknością. Niewątpliwie jej uroda jest zjawiskowa, ale co mi po niej, jeśli jej nie mam, albo dostaję na kartki…?

stan-stwojenny2_750_563_80

15 lutego 1982 roku

W Bielsku-Białej oskarżono działaczy Solidarności  o zorganizowanie podziemnej struktury związku. W Polsce nadal trwają internowania i na Śląsku internowani przetrzymywani są w nieodpowiednich warunkach, razem z recydywistami.  Nie mogą otrzymywać książek świeckich ani religijnych. W Strzelcach Opolskich stłoczono w więzieniu 500 internowanych. Za udział w sobotniej manifestacji w Poznaniu zatrzymano i ukarano 160 osób. 13 lutego były też potężne protesty w Świdniku i we Wrocławiu. 31 stycznia, w obawie przed demonstracjami – milicja otoczyła pomnik poległych stoczniowców w Gdańsku. W Warszawie aresztowano studenta, który obrzucił koktajlem Mołotowa pomnik Dzierżyńskiego. Prymas Glemp wyraził ostrożną nadzieję na wznowienie dialogu między władzą a społeczeństwem. W Japonii czterech polskich marynarzy poprosiło o azyl.  

zomo_milicja_koksownik

Paskudny błąd życiowy! Spotkałem się w mieście z Musiałem, najpierw na piwie i winie u niego, gdzie oczerniał Jana Góreca-Rosińskiego, a potem ruszyliśmy do jego przyjaciół „bogaczy”. Po wyjściu z tramwaju chciał przejść się po śluzach bydgoskich i w pewnym momencie położył mi rękę na ramieniu i dramatycznie powiedział: Darek kocham cię… Rozbawiło mnie to i zarazem wkurzyło, ale nie dałem po sobie poznać, że jestem podkurzony. Jakoś obróciłem wszystko w żart i ruszyliśmy pod górkę do domu producenta plastiku. A tam wykwint dość tandetny, jacyś komicznie ufryzowani panowie i ich rozhisteryzowane żony lub partnerki. Na stole pojawiły się mocne alkohole, różne whisky i koniaki, a przy tym wina i wiele piw. Szybko wszyscy przeszli na „ty” i poczułem jak miękną mi nogi, więc raz jeszcze zacząłem oszukiwać i piłem więcej soku niż alkoholu. Jedna z panienek, rzeczywiście ładna i zgrabna, przysiadła się do mnie i zaczęła mnie adorować. Panowie zajmowali się sobą, a Musiał zachwalał bitność jednego z nich, który podobno był ochroniarzem klubu nocnego w Londynie i znakomicie sobie tam radził z oprychami. Jakoś nie mogłem w to uwierzyć, widząc skromną budowę ciała tego faceta o czarnych, dokładnie ułożonych włosach. W pewnym momencie dziewczyna obok mnie, solidnie już wstawiona położyła mi rękę na ramieniu i zbliżyła usta do moich ust. Gdy nasze wargi się połączyły, z drugiej strony stołu zerwał się jak oparzony jej mąż czy konkubent i rzucił się z pięściami na mnie. Zasłonił mnie gospodarz domu i Musiał i szybko znaleźliśmy się na zewnątrz, przy ogrodzie, gdzie tym razem naparło na mnie aż trzech kolesiów. Nie spodziewałem się takiego impetu i uderzony przez jednego z nich w piersi, przewróciłem się do tyłu. Upadłem tak nieszczęśliwie, że uderzyłem tyłem głowy w krawężnik lub spory kamień i straciłem przytomność. Po jakimś czasie wróciła do mnie świadomość i zobaczyłem pochylającego się nade mną Musiała. Powiedział rozpaczliwym tonem: Darek jak to dobrze, że nic ci się nie stało, byłem przerażony jak upadłeś i nie dawałeś znaku życia. Powoli wstałem, dotknąłem tyłu głowy, który cały był we krwi, spojrzałem na okrwawioną dłoń i z rozmachem uderzyłem nią w podbródek Musiała. Usłyszałem jakiś rwetes, ale obróciłem się na pięcie i poszedłem w kierunku drogi prowadzącej na Błonie. Moja matka prawie zemdlała, gdy zobaczyła mnie zakrwawionego w drzwiach, a następnego dnia musiałem jechać do miasta prześwietlić głowę. Ojciec Danki pracował w Pogotowiu Ratunkowym jako radiolog i zrobił to bez skierowania. Jakoś nie chciał uwierzyć, że potknąłem się na prostej drodze i upadłem. Był z tego zdarzenia jeden pożytek, definitywnie zamknąłem moją znajomość z Musiałem, jednym symbolicznym ciosem okrwawionej pięści.

19 lutego 1982 roku

Urban oskarżył Solidarność o próby wywoływania starć zbrojnych i poważnych napięć – jak zwykle wszystko bagatelizował i ironizował.  Wałęsę przeniesiono do czwartego już aresztu domowego i nie wiadomo, gdzie przebywa.

 23 lutego 1982 roku

Przedstawiciel Episkopatu Polski odwiedził Wałęsę i ten wyraził nadzieję, że zostanie wkrótce uwolniony. Jutro odbędzie się pierwsze Plenum PZPR od wprowadzenia stanu wojennego.  W Warszawie zginął jakiś milicjant, co mogło być prowokacją. Gustaw Holoubek zrzekł się mandatu poselskiego.

Powoli wygasa we mnie chęć dalszego pisania tego dziennika, do czego przyczynia się mój nowy, ekscytujący związek z Danką i wiele pracy na studiach filologicznych, jeszcze coś czasem notuję, ale coraz częściej uciekam się tylko do słuchania Wolnej Europy przed snem.

OKAWANGO

delta_okawango_widok_z_samolotu

Obejrzałem w telewizji znakomity film przyrodniczy o rzece i delcie Okawango. Jej bieg zaczyna się w górzystych partiach Angoli, a potem płynie przez Namibię, by dotrzeć do Botswany i rozlać się majestatycznie pośród bagien Kotliny Kalahari. Niegdyś bardzo interesowałem się geografią Afryki i siedząc nad atlasami geograficznymi, często zatrzymywałem się w południowej części kontynentu i starałem się wyobrazić sobie przestrzenie największej na świecie delty śródlądowej. Niegdyś było tam jezioro Makgadikgadi, ale wyschło przed dziesięcioma tysiącami lat, zostawiając po sobie kotlinę i zwalniającą bieg rzekę, tworzącą fantastyczne rozlewiska. Parowanie tam jest ogromne, tak że w dalszej części bagniska stają się coraz mniej grząskie i przechodzą w stepy i pustynie Kalahari. To jest prawdziwy raj dla przyrodników i botaników – zoologów, ornitologów, ichtiologów, entomologów, badaczy roślin i wód. W tej wielkiej delcie żyją miliony zwierząt kopytnych, ptaków, gadów, płazów i ryb, a pod połyskującymi taflami rosną prawdziwe podwodne lasy. Film odsłania egzotyczne obrazy, ukazuje głębie, w których polują krokodyle, wielkie tawady, tysiące ryb sumowatych i przypominających piranie, żarłocznych ryb tygrysich (Hydrocynus). Pod powłoką wielkich grzybieni krzewi i kotłuje się życie, wciąż rozgrywają się mniejsze i większe tragedie, a śmierć i zabijanie stają się warunkiem przetrwania. Oglądając film przypomniałem sobie też o artykule prezentującym deltę Okawango, opublikowanym w „National Geographic” w grudniu 2004 roku. Teraz odszukałem odpowiedni wolumin i moją uwagę przykuła opowieść o mitologicznej interpretacji dorocznych wylewów południowoafrykańskiej rzeki: Gdy David Livingstone zapytał ludzi z plemienia Bayei, jak wyjaśniają zjawiska wylewów Okawango, odpowiedzieli mu, ze co roku niejaki Mazzekiva, wódz ludu żyjącego na północy, zabija w ofierze człowieka, a jego ciało wrzuca do rzeki, która wskutek tego wylewa. Autor artykułu – Kennedy Warne – zamyślił się na współczesnym, tragicznym kontekstem tej opowieści, kiedy to podczas wieloletnich wojen w Angoli wrzucano do rzeki tysiące ludzkich ciał i w taki sposób pozbywano się ich bezpowrotnie. Tam błyskawicznie pochłaniały je krokodyle, mnożąc swoje populacje, a czego nie zrobiły gady, dokonywali inni padlinożercy. Wraz z napływającą wodą pojawiają się ziemscy drapieżcy, lwy hieny, lamparty, gepardy, w powietrzu kołują ogromne stada sępów i orłów, rybołowów – wszystkie ślepia sondują przestrzeń w poszukiwaniu potencjalnych ofiar. Wraz z końcem pory suchej rzeka wraca do głównych kanałów i strug, ale w górach Angoli już zaczynają się gromadzić nowe wody, które po kilku miesiącach znowu zaczną rozlewać się po delcie.

663_800_800

1024px-buffalo_herd

1024px-okavango_swamp_botswana

635244240008568331

Cheetah (Acinonyx juvatus) A very atmospheric shot: a Cheetah searching for prey from a termite mound, silhouetted against the orange sky, at sunset. Okavango Delta, Botswana

Fotografie; Wikipedia

« Older entries

%d blogerów lubi to: