IZRAEL – PIĘĆDZIESIĄT SZEKELI

Historia powstania państwa Izrael rozgrywa się między drugim listopada 1917 roku, kiedy to rząd brytyjski ogłosił tak zwaną deklarację Balfoura, a czternastym maja 1948 roku, gdy ostatni żołnierz Imperium Brytyjskiego opuścił Palestynę. Ben Gurion, którego portret znalazł się na banknocie izraelskim o wartości pięćdziesięciu szekeli był jednym z architektów państwowości Izraela. Jako Dawid Grün, urodził się 16 października 1886 roku w Płońsku (wtedy Cesarstwo Rosyjskie). W 1906 roku wyemigrował do Palestyny, która była częścią Imperium Osmańskiego. Działał w organizacjach syjonistycznych, a jednocześnie pracował fizycznie przy uprawach owoców cytrusowych. W tym czasie zmienił swoje nazwisko na Ben Gurion, na cześć średniowiecznego historyka żydowskiego – Josefa ben Guriona (  „syna lwa”). W 1912 roku rozpoczął studia w Stambule. Podczas I wojny światowej, w 1916 roku został deportowany przez władze tureckie, za działalność syjonistyczną. W latach 1916–1917 przebywał w Stanach Zjednoczonych, gdzie poznał i wkrótce potem poślubił urodzoną w Rosji Paulę Munweis. Od 1920 roku był członkiem Rady Głównej Światowej Organizacji Syjonistycznej. W 1921 roku został wybrany na przewodniczącego Powszechnej Organizacji Robotników Żydowskich w Ziemi Izraela (Histadrut). Pełnił tę funkcję do 1935 roku, kiedy to został wybrany przewodniczącym prezydium Agencji Żydowskiej w Palestynie. Ben Gurion reprezentował główny nurt ideologiczny syjonizmu. Był uznawany za osobę umiarkowaną, zdarzało się, iż podlegająca mu tajna organizacja paramilitarna Hagana, aresztowała zbyt radykalnych żydowskich nacjonalistów. 14 maja 1948 roku odczytał w Tel Awiwie Deklarację Niepodległości, głoszącą ustanowienie niepodległego państwa Izraela. Został pierwszym premierem tymczasowego rządu. W czasie pierwszych tygodni niepodległości, nakazał rozwiązać wszystkie podziemne grupy oporu, decydując iż powinna istnieć tylko jedna armia izraelska. Po zakończeniu wojny o niepodległość, odbyły się wybory parlamentarne. 10 marca 1949 roku został pierwszym premierem rządu. Był on charyzmatycznym przywódcą narodu, który potrafił pociągnąć za sobą masy. Zmobilizował Żydów z całego świata do finansowego poparcia Izraela. Wspierał napływ tysięcy żydowskich imigrantów do Izraela. Pomagał w ich osiedleniu, edukacji i organizacji miejsc pracy. Wdrożył rewolucyjny projekt narodowego systemu zaopatrzenia w wodę, opracował plan zasiedlenie pustyni Negew przez żydowskich osadników. Ostatnie lata życia spędził w kibucu Sde Boker, a zmarł pierwszego grudnia 1973 roku. Był autorem wielu publikacji omawiających powstanie państwa Izrael i jego politykę wobec państw arabskich. Na tejże stronie biletu widzimy także charakterystyczny krajobraz wschodnich rubieży kraju oraz słynne Mauzoleum Pamięci. Znacznie ciekawsza jest druga strona banknotu, na której przedstawiono majestatyczną Złotą Bramę w Jerozolimie. Jest to konstrukcja bizantyjsko-arabska, powstała na fundamentach bramy herodiańskiej. Muzułmanie zamurowali jej podwójne wejście i twierdzą, że otworzy się ono w dniu Sądu Ostatecznego. Złota Brama skierowana jest ku wschodowi i znakomicie widać ją z Góry Oliwnej. Przedstawienie jest rekonstrukcją graficzną, bo w rzeczywistości brama jest znacznie zniszczona, a u jej stóp znajduje się cmentarzysko arabskie. Jerozolima, po hebrajsku Jeruszalaim, jest miastem trzech kultur: hebrajskiej, arabskiej i chrześcijańskiej. Historia tego miejsca to nieustanne walki i podboje, przejścia z rąk do rąk, burzenie obiektów kultu i odbudowywanie ich na nowo. Największy rozkwit Jerozolimy nastąpił za rządów Heroda I Wielkiego (37–4 wiek p.n.e.). ten władca, pochodzący z rodu Machabeuszów, doprowadził do stanu świetności świątynię jerozolimską, budował pałace, wznosił twierdze, a przy tym sprawował despotyczne rządy, w obawie o władzę popełniał szereg morderstw w rodzinie. W końcu został znienawidzony przez Żydów i to jego właśnie Nowy Testament obwinia o dokonanie rzezi niewiniątek, związanej z narodzeniem Chrystusa. Banknot izraelski jest szaro-złoty z elementami fioletu i rdzy, co daje efekt jakiegoś manuskryptu z zamierzchłej przeszłości. Obok napisów w języku hebrajskim (druk współczesny i współczesna kursywa) widzimy tu napisy w języku arabskim i angielskim.

ZBIGNIEW GORDZIEJ

Dla Zbigniewa Gordzieja podstawową kategorią sprawdzania realności świata jest wieloaspektowy i wymierny czas. A właściwie jego nieustanny upływ, któremu nikt i nic nie zdoła się przeciwstawić. Tylko wiersz ma szansę na dłuższe zaistnienie, choć w historii ludzkości wskazać można ledwie kilka krótkich utworów, które nie przepadły i ostały się naporowi destrukcji. Może dlatego poeta woli wskazywać jakieś elementy rzeczywistości, mocno utwierdzone w przestrzeni, domy pomocy, teatry, wieże, cmentarze – to zawsze jest jakaś konkretność, która dla tego poety była równie cenna, jak ulotność i niewyrażalność, jak metafora i epifania. Czasami owo zdecydowanie twórcy przeszkadza w wytyczeniu jednej linii interpretacyjnej, ale przecież poezja nie jest domeną łatwych dookreśleń, a czytelnicze zaskoczenie jest równie cenne jak powtarzalność motywów. Dla Gordzieja najbardziej ekscytujące jest to, co znajduje się pod powierzchnią słowa, co autor zawiesza w sieci niedomówień i symboli, przywołań i przybliżeń, a nade wszystko – tajemnych, wewnętrznych kodów i inskrypcji. Autor rozumie świat i mechanizmy nim rządzące, a jednocześnie staje jak oniemiały wobec wyzwań dnia i nocy, nagłych olśnień i przeżyć pierwiastkowych. Twórca – pracujący zawodowo z osobami wymagającymi wsparcia i mający codziennie do czynienia ze starością, chorobami i kalectwem – próbuje zaakceptować wszystkie wymiary świata, pragnie ukazać go takim, jakim jest. Pisząc kolejny wiersz stosuje filozoficzną zasadę tezy i antytezy, dociera do istoty, osiąga stan balansu… i cierpi. Jego epikurejska postawa zderza się z nieustanie manifestowanymi konfliktami, z walką żywiołów i sprzecznych sił, tkwiących od dawien dawna w ludzkich naturach.

Obserwując różnych dziwaków, nadwrażliwców, ale też i osoby z najbliższego kręgu rodzinnego, zatrzymuje się poeta przy autentycznym człowieku, wyodrębnia z wielkiego tłumu boleśnie doświadczoną istotę ludzką. Jego humanizm nakazuje mu wyciągnąć dłoń do każdego, kto potrzebuje pomocy, ale też rozumie on, że manifestowanie postawy Syzyfa nie znajdzie zrozumienia u innych członków społeczności. Nikt u początku nowego stulecia nie czeka na lirykę, bo racjonalizm zawładnął sumieniami i nakazał udawać, tworzyć kolejne wersje samego siebie, jakże użyteczne w sytuacjach krańcowych, w granicznych sporach i dysputach. Gordziej jednakże wierzy, że zawieszenie słów w ulotnej przestrzeni i postawa „racjonalnego buntownika” pozwalają ocalić wrażliwość i odsłonić prawdziwą strukturę świata. To nie są proste sprawy i poeta ma świadomość tego, że każdy z nas musi się długo uczyć mroku, musi wchodzić do stref zakazanych. Dopiero wtedy zauważy kontrast pomiędzy tym co było, co jest i co będzie, dopiero wtedy przestanie się wstydzić swojej delikatności. Mając do czynienia z konkretem i wymierną ceną, twórca musi sam oszacować swoje możliwości i stanąć do konfrontacji, wzbogacony o użyteczną wiedzę. Poezja jest próbą naprawy świata, ale jej możliwości są ograniczone, bo oczekuje od człowieka odpowiedniej wrażliwości – takiego wyrobienia czytelniczego, takiego doświadczenia życiowego, by to, co ulotne i konkretne zarazem, zyskało walor komunikatu, by dotarło do świadomości z określoną siłą oddziaływania. Nikt nie rodzi się jako byt integralny i skończony, każdy z nas musi kształtować swoje wnętrze i w jakiś sposób próbować przetwarzać zewnętrzność. Tylko wtedy możemy myśleć o realnym wpływie na to, co się wokół nas dzieje – dopiero wtedy pojawia się możliwość naprawy. Jeśli świat jest otwartą raną, to liryka staje się rodzajem nici chirurgicznych, którymi poeta-chirurg próbuje ją zaszyć. Tak jak rzeczywisty lekarz, ma on do czynienia z niezwykle delikatną materią i musi uważnie podchodzić do swojej misji. Jeden nieostrożny ruch, jedno niepotrzebne słowo, mogą zniszczyć wszystko i zaprzepaścić jakąś szansę. Walorem tej poezji jest jej polifoniczność i otwarcie na wiele sfer naszego bytowania, poeta zauważa szczegół, kruchy byt, ale też potrafi tworzyć wizje szersze, mające w sobie element historiozofii i filozofii. On rozumie drugiego człowieka, ale też domaga się zrozumienia swoich słów – wyrazista jest tutaj godność twórcy, który nie godzi się na chwilowe ustępstwa, nie zawiera rozejmów w imię doraźnych celów, oczekuje takiej interpretacji jego propozycji, by stała się ona zaczynem nowej rzeczywistości, by wzbogaciła świat i przydała mu głębi.

Szczególnie intrygujący w tym tomie jest rozdział pt. W przerażeniu źrenic, poświęcony śmierci i odchodzeniu, sytuacjom krańcowym i eschatologicznym. Mamy tutaj do czynienia z drastycznym przybliżeniem ostatnich chwil człowieka, ukazywanych w aspekcie biologicznym i chemicznym, ale też – w kontekście filozofii istnienia. Nikt nie może przeciwstawić się umieraniu, bo taka jest prazasada bytu, który w cudowny sposób rodzi się, wzrasta, ale też od samego początku podąża ku zatracie. Poeta ukazuje odchodzącego człowieka w sposób prosty, elementarny, ale dzięki temu uzyskuje efekt niezwykłej prawdy lirycznej. Wtedy opisywane przez niego postaci, wtedy przywoływane konkretne odejścia, stają się symbolami końca ludzkiej drogi i więcej mówią o życiu od uczonych rozpraw. To jest opis przedśmiertnego drżenia i pierwszych chwil śmierci, kiedy to lekarze jeszcze podejmują próby reanimacji, kiedy sprawdzają poszczególne elementy, składające się na orzeczenie o śmierci pnia mózgu. Gordziej nie epatuje śmiercią, raczej przypomina, że czeka ona każdego człowieka i w jej obliczu milkną spory, w dal odsuwają się jednostkowe konflikty, jakieś absurdalne zadry i zaszłości. Każda istota otrzymała określoną ilość sekund, minut, godzin i lat, każda też wpisuje się w określony cykl kosmiczny, który rozgrywa się w przestrzeniach numinalnych – skrajnie różnych od naszych wyobrażeń o ogromach, o świętości i naszym wpływie na cokolwiek. To jest poezja skłaniająca do zadumy i mądra próba powiedzenia czegoś ulotnego i konkretnego o jednej z dwóch najważniejszych chwil w naszym życiu. Tak jak narodziny i śmierć określają nasze istnienie, tak wiersz staje się rodzajem zdziwienia, a pisany (czasem na desce prasowalniczej, czasem na biurku dyrektora Domu Opieki) w momencie wzruszenia, staje się chwilowym rozejmem i zatrzymuje pęd czasu. Twarz jutra jest wielką niewiadomą, ale każda chwila ma wymiar sakralny, nawet kupienie butów synowi, nawet zapłacenie zaległego czynszu, a tym bardziej poranne cmokniecie w policzek żony, wszystko razem składa się na to, co nas określa i w czym manifestujemy naszą ludzką odrębność. Fenomen ulotnego życia i nieodwracalność konkretnej śmierci, oto ramy tej przejmującej książki poetyckiej, w której mieni się oryginalnością i sentencjonalną pełnią, gorzka, prawdziwa poezja.

SEN XVIII

Byłem mały chłopcem i z ogromnym zapałem zbierałem znaczki pocztowe. Spotykałem się z kolegami w ich domach i na klatkach schodowych naszych bloków i wymieniałem się seriami lub pojedynczymi walorami. Wiele było okazów, które wzbudzały zachwyt i powodowały, że skłonny byłem zastawić wszystko, by je tylko mieć. Nadejdzie taki czas, kiedy to wszystko opiszę, teraz jednak pragnę zatrzymać się przy serii prezentującej prehistoryczne gady. Był w niej jeden, który ma swoją historię w moim życiu i do dzisiaj wywołuje ekscytacje. To był dość duży, ząbkowany papierek, przedstawiający mezozaura, niewielkiego gada, żyjącego około 300 milionów lat temu, po obu stronach wielkiego megakontynentu. W czasach mojego dzieciństwa nie miałem wystarczającej wiedzy o tym zwierzęciu, nie wiedziałem, że najprawdopodobniej filtrował plankton i osiągał wielkość niespełna jednego metra. Wyobrażałem go sobie jako dziesięciokrotnie większego od najpotężniejszego afrykańskiego krokodyla i nosiłem w myślach jako coś niewyobrażalnie groźnego. Nie wiem czy to było po „handlu” znaczkami, czy może po jakimś traumatycznym doświadczeniu, ale pewnej nocy miałem sen, który pamiętam do dzisiaj. Przyśniło mi się, że mezozaur (ten wielki, z moich wyobrażeń) ściga mnie w jakichś głębinach i w końcu łapie, a potem szybko pożera. To było tak przerażające i taką burzę wywołało w moim mózgu, że do dzisiaj pozostał w nim wyrazisty ślad pamięciowy. Zostałem połknięty i znalazłem się w brzuchu tego potwora, gdzie – o dziwo – był już mój brat i inni koledzy. Wszyscy próbowaliśmy przebić się przez grubą tkankę żołądka i wydostać na zewnątrz. Choć był to środek jego ciała, były w nim jakby skalne jaskinie i stale zagrażało nam zalanie kwasem. Chowaliśmy się na jakichś kamiennych półkach i pomagaliśmy sobie wzajemnie przedostać się tam, gdzie bylibyśmy bezpieczni. Nie pamiętam w jaki sposób drążyliśmy tkankę mezozaura, ale wszystko ziało grozą i odbywało się pod groźbą… strawienia. Pamiętam, że byłem w tym śnie świadomy jakiegoś wszechogarniającego zła, jakichś potwornych mocy, które mnie pochwyciły i nigdy już nie puszczą. Bardzo się męczyłem i miałem wrażenie, że w realnym świecie jestem na granicy życia i śmierci, ale nie mogłem się obudzić. Gdy w końcu do tego doszło, byłem zlany potem i głośno krzyczałem, płosząc wszystkich domowników. Ten sen przypomniał mi się, gdy moja przyjaciółka z Pekinu opowiadała mi, że w dzieciństwie stale śniły jej się smoki i bardzo się ich bała. W tamtej kulturze, gdzie tyle jest legend o nich, jest to zrozumiałe. Ja miałem swojego smoka, który mnie pożarł i tak bardzo przeraził, że do dzisiaj pamiętam jego zwinne ruchy, wielkie granatowe ślepia i ostre zęby. Dzisiaj czytam w Internecie informacje o tym stworze i uśmiecham się do zdarzenia z przeszłości: Był jednym z pierwszych gadów, które wróciły do środowiska wodnego. Wzdłuż ogona występowała płetwa, o czym świadczą rozrośnięte wyrostki na kręgach ogonowych. Zwierzę miało płetwowate kończyny, przy czym tylna para była dłuższa i razem z ogonem stanowiła główne źródło lokomocji w wodzie. Ciało mezozaura miało opływowy kształt i było bardzo elastyczne. Taka budowa pozwalała na wykonywanie bocznych ruchów kręgosłupa. Jednakże mezozaur nie potrafił dokonywać nagłych zwrotów, z powodu pogrubienia żeber. Mała czaszka zaopatrzona była w długie szczęki. Otwory nosowe,  podobnie jak u krokodyli, umieszczone były w górnej części łba, co ułatwiało zwierzęciu oddychanie przy częściowym zanurzeniu. Bardzo liczne zęby, jego charakterystyczna cecha, były za słabe do chwytania zdobyczy i służyły najprawdopodobniej do filtrowania planktonu, jak fiszbiny współczesnych fiszbinowców. Być może, że w skład jego diety wchodziła jeszcze rybia ikra i larwy bezkręgowców. Mezozaur prawdopodobnie zapadał w sen zimowy, a zasiedlał wody słodkie i lekko zasolone, choć natkniemy się też na poglądy, że mógł żyć w typowych morzach. Przypuszcza się, że pływał słabo i nie był zdolny do przepływania wielkich dystansów bez odpoczynku. No tak, wypada teraz zapytać, czy taki niewielki gad mógłby mnie pożreć? Raczej nie, ale stał się w moim życiu symbolem bezlitosnego zła, które zaczaja się na człowieka, a schwytawszy go, nie puszcza już nigdy. No chyba, że ktoś obudzi się z mrocznego snu…

DRAPERIE PRZESTRZENI (I)

Nasze życie rozgrywa się w różnych światach, w stale zmieniających się scenografiach, pośród kontrastowych  faktur rzeczywistości. Postanowiłem dokumentować w moim dzienniku te migające tła, które pojawiają się i znikają, pozostają w pamięci lub szybko z niej wypadają. Lubimy zmiany i chcemy przeglądać się w różnych przestrzeniach – może dlatego tak dobrze nam jest w innych krajach i wciąż łakniemy podróży, nowych wrażeń i odczuć.

Julian Fałat - Śnieg, 1907

Na początku – z racji pory roku i niezwykle obfitych opadów – śnieg i biel. To one okrywają wszystko, wygładzają fałdy i nierówności, przydają majestatu krajobrazom i zamkniętym przestrzeniom. Kojarzą się z zimnem i mają swoje konotacje zimowe, górskie, polarnicze, a przede wszystkim sportowe. Moja pierwsza śnieżna myśl biegnie ku Julianowi Fałatowi (1853–1929) – wspaniałemu polskiemu malarzowi, który osiągnął niekwestionowaną pozycję w naszym malarstwie, a to dzięki wytężonej pracy i talentowi. Pochodził z prostej, chłopskiej rodziny i bez pomocy najbliższych oraz bez stypendiów osiągnął wykształcenie artystyczne. Nie stać go było na farby olejne, więc na początku malował przede wszystkim akwarelami, co może pozostawiło swoje znamię na jego późniejszych pracach. Studiował w Niemczech, robił przerwy, by zarobić na dalszą edukację i stale malował. Sporo podróżował, aż w końcu ruszył na wyprawę dookoła świata, dokumentując ją licznymi akwarelami. Był dyrektorem Krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych, gdzie przeprowadzał rewolucyjne zmiany, a potem na wiele lat osiadł w Toruniu, gdzie dobitnie zaznaczał swoją obecność i malował wiele pejzaży nadwiślańskich. Zasłynął jako twórca pięknych scen łowieckich i rodzajowych, portrecista płochliwych zwierząt i kronikarz wsi przełomu wieków. W jego dorobku wiele jest też obrazów przedstawiających panoramy Krakowa, ale w pamięci potomnych pozostał przede wszystkim jako malarz śniegu. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć mojego pierwszego zetknięcia się z jego obrazami w Muzeum Narodowym w Krakowie. Miałem wtedy wrażenie, że ten pył na płótnie jest prawdziwy i w jakiś magiczny sposób został przylepiony do obrazu. Fałat uzyskiwał niespotykaną plastyczność tworzonych przestrzeni, a najlepiej udawało mu się to przy zimowych pejzażach.

Moje śnieżne wspomnienia związane są z wieloma miejscami w Polsce i na świecie, ale ich przywoływanie zacząć wypada od dalekiego Starego Zawidowa, gdzie jeździłem z rodzicami do mojego dziadka – ze strony ojca. Byłem małym chłopcem i siedziałem w dobrze ogrzanej chacie, a za oknami hulała wielka zamieć. Wszędzie było pełno śniegu, narosły ogromne zaspy i pojawiły się długie sople lodu, wiszące na brzegu dachu. Właśnie wtedy przyszedł do domu mój wujek – Rysiek, wtedy jeszcze nastolatek i zaczął grzać ręce przy piecu. Płakał strasznie, bo odmroził sobie palce podczas prac przy zwierzętach hodowlanych. Ta miejscowość leży nieopodal czeskiej granicy i głęboko we mnie pozostały jej krajobrazy, szczelnie zasypane pola i pobliskie góry. Oczywiście najwięcej wspomnień związanych ze śniegiem wiąże się u mnie z osiedlem Błonie, gdzie dorastałem. Nasza wielka grupa rówieśnicza wędrowała z saniami, nartami, czasem jakimiś deskami, na pobliskie podwyższenia terenu, na wiadukt, niedaleko lotniska, do starego sadu na Jarach, do wąwozu przy jednym z cmentarzy. Ślizgaliśmy się na nogach, zjeżdżaliśmy na saniach, nartach i na czym się dało – zawsze jednak związane to było z opadami białego, lodowatego pyłu. Przy blokach rzucaliśmy się śnieżkami i pchaliśmy wielkie kule, z których najczęściej budowaliśmy jakieś fortece, zamki, umocnienia. Czasem temperatura powietrza była taka, że można było ze śniegu wycinać bloki i wznosić z nich igloo, takie same, jak te, o których czytywaliśmy w powieściach podróżniczych. Czasem odśnieżałem naszą działkę, albo czyniłem to przy szkołach, do których chodziłem, przy domostwach zaprzyjaźnionych osób. W mojej pamięci pozostała też zima stulecia (1979), kiedy to moja ówczesna dziewczyna – Alina – nie mogła wrócić od babci do Bydgoszczy i ja ruszyłem z wyprawą ratunkową. Szedłem i podjeżdżałem jakimiś pługami śnieżnymi, najpierw do dalekiego Wałdowa, a potem do Więcborka i wreszcie do Sypniewa, gdzie ją znalazłem. Wracaliśmy pieszo i też podjeżdżaliśmy czym się dało przez Mroczę, do Nakła i dalej już autobusem do Bydgoszczy. Nigdy więcej nie widziałem tyle śniegu w Polsce, nawet w górach, nawet pośród wysoko położonych dolin i przełęczy.

W mojej pamięci są też wspomnienia związane z przebywaniem na obozach sportowych w Borowicach i Bierutowicach, w Karpaczu i w Sromowcach Niżnych. Wchodziłem wtedy na Trzy Korony, biegałem pośród górskich dróg i sporo czasu spędzałem na nartach zjazdowych i biegowych. I to cudowne słońce górskie, odbijające się od śniegu i rażące oczy, ale przede wszystkim pięknie opalające. No i wspomnienia zagraniczne – pokryty śniegiem Fryburg oraz część Szwajcarii, pomiędzy Zurichem a Lozanną, wędrówki nad brzegiem Lemanu, przyglądanie się dalekim alpejskim szczytom. Potem kolejne wakacje w Alpach i śmiganie na nartach po stokach, wędrówki i wiele śladów odciśniętych w śniegu. Dalej śniegi Syberii, oglądane z samolotów lecących do Chin i ośnieżone chińskie góry, tak piękne, tak pierwotne i rodzące tyle skojarzeń, tyle tęsknot i twórczych myśli. Teraz też każdy dzień związany jest z białym pyłem, którego w tym roku napadało bardzo dużo. Ludzie potykają się, zapadają się w zaspy, próbują przedostać się ku jakimś celom. Poszedłem dzisiaj nad Wisłę, gdzie lód już puścił i widać wielkie fragmenty płynącej kry, ale wszędzie sporo jeszcze bieli, która powoli zaczyna znikać. Ta czystość i gładkość zamieni się niebawem w brudną maź, która przemoczy buty i jeszcze bardziej utrudni chodzenie. Rzadko kiedy zatrzymujemy się przy jakiejś muldzie, nie zadajemy sobie trudu, by przyjrzeć się śniegowi z bliska. Ale dopiero w takim oglądzie widać połyskujące drobinki, specyficzną draperię, która składa się na – niby – jednorodną biel. Cały dowcip polega jednak na tym, że ta biel wcale nie jest biała, gdyż ma liczne odcienie i niuanse. Widział to znakomicie Julian Fałat i tak ją malował, że uzyskiwał efekt niezwykłego realizmu. A to przede wszystkim za sprawą tonów pośrednich, które zauważamy, gdy zadamy sobie trochę trudu. Okazuje się wtedy, że to, co wydawało się białe, ma wiele różnych barwnych plam. Przede wszystkim pojawiają się tony i półtony błękitu, czasem podążające aż ku kolorowi niebieskiemu, sporo też jest pastelowych żółcieni, nieco sienny palonej, brązu a nawet czerni. Spojrzałem właśnie przez okno i zobaczyłem, że zapada mrok, przydając śniegom ultramarynowej barwy. Przejechał jaskrawo oświetlony autobus miejski i jego czerwone światła uwydatniły się pośród ciemniejącej już bieli…

BEZSENNOŚĆ W TYBECIE

dla Zhao Si

Późną nocą w Tybecie myślę
o drodze przeznaczenia –

sen nie przychodzi
światło nie umyka

zaparzam filiżankę
zielonej herbaty

piję powoli wdycham
silny aromat

skaliste zbocza toną
w mroku

srebrne szczyty stoją
na straży chłodu

ludzie i zwierzęta
schronieni

w ciepłych
tajniach

pośród czerni  pośród
smolistego granatu

wiruje bezgłośne
wołanie

dookoła bezbrzeżny
kosmos

gwiazdy dostojnie sunące
po nieboskłonie

księżyc lśniący
w nowiu

– jeszcze łka obietnica
pulsującej  chwili

– jeszcze  niesie się
echo

ostatniego
i pierwszego

słowa


Tybet 2009

PASY ATRAMENTOWEJ CZARNOŚCI

Podczas lektury drugiego tomu Kartek z podróży 1858 – 1864 Józefa Ignacego Kraszewskiego natknąłem się na taki oto opis Cypriana Norwida. Wielcy ludzie bywają dla siebie bardzo niesprawiedliwi. Nie potrafią uznać cudzej oryginalności i w tym względzie nasze czasy niczym nie różnią się od dziewiętnastego wieku. Warto jednak przywołać Kraszewskiego, bo pojawia się w jego wspomnieniach ciekawe określenie sztuki wielkiego romantyka: Pasy atramentowej czarności…

Na ostatek ominąć się nie godziło pracowni skromnej a jednej z najoryginalniejszych, pana Cypriana [Norwida], chociaż nie wiem, czy Cyprian jest bardziej poetą, czy artystą? Niepodobna w nim nie uznać rysownika, nie można mu odmówić tytułu poety. Niestety, jest to płód wieku, chwili, wpływów jakichś czy najdziwniejszej w świecie natury, chorobliwa, nieszczęśliwa istota złożona z jasnych promieni i pasów atramentowej czarności. Trzeba umieć poszanować w nim cierpienie, fantazję, dziwactwo, talent, przyjąć go jak jest, ale niepodobna nie użalać się nad tym jeniuszem zwichniętym. Egzaltacja, jaką wypadki wyrobiły, Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, naturalne owoce tej epoki, stworzyły też takich nieszczęśliwych Cyprianów, w gorączce nieustającej dobijających się ekscentrycznością oryginalności, ciemnością i zagadkowością  jeniuszu. Cyprian sądził się i sądzi równym pierwszym poetom epoki dlatego, że niekiedy prześciga ich mistycyzmem, tajemniczością, które u niego przeszły w systemat. Żaden jego poemat dłuższy nie tworzy całości, a najkrótszy i najpiękniejszy wierszyk nie jest wolen od jakiegoś wybryku, co go kazi. Pod tym względem szkice jego są daleko piękniejsze od poezji, lecz jak skoro wda się w kompozycją historyczną, religijną, mistyczną, zdradza zupełną nieudolność artystyczną. Pomysł będzie znakomity, wykonanie niedołężne. W maleńkiej ubogiej izdebce znalazłem biednego Cypriana otoczonego przeróżnymi pamiątkami, studiami, rysunkami, obrazkami. Wszystko tu odbijało charakter człowieka. Nad łóżkiem wisiał biały krzyż z drzewa bez Chrystusowego wizerunku, ale z bardzo starannie odmalowanymi, z pewnym obrachowaniem prawdy, znakami krwi, kędy były przebite ręce, nogi i zraniona leżała głowa. Nigdy podobnego nie widziałem krucyfiksu, a ten zrobił na mnie może większe wrażenie niż najpiękniejsza figura. Pomysł takiego krzyża należy Cyprianowi. Oprócz tego ze swego albumu rysunków artysta wkłada w ramy wiszące naprzeciw łóżka wspomnienie jakieś, którym się chce karmić, i zostawia go kilka tygodni, czasami dłużej, dopóki fantazja nie przyjdzie odmienić. W innych ramach zeschłe liście, szczątki jakiegoś życia. W czasie podróży swej do Ameryki, w której wycierpiał wiele, Cyprian na pokładzie okrętu rysował, co widział, utrzymywał rodzaj dziennika przeplatanego słowy i szkicami. Ta księga pamiątek jest niezmiernie zajmująca. Szkic piórem Norwida czasem bywa wyborny, pojęcie przedmiotów, schwycenie ich wyrazu nader szczęśliwe. Oprócz rysunków z podróży morskiej, katakomb i innych wiele pokazywał nam, objaśniał i tłumaczył. Była i rozpoczęta większa kompozycja, pomysł nader szczęśliwy i niezwyczajny, lecz w wykonaniu zupełnie chybiony: Chrystus i Barabasz w więzieniu. Do stworzenia takiego obrazu Cyprianowi brakło studiów, rysunku, a nawet poczucia ideału w liniach, w budowie całości i stylu. Siląc się na niezwyczajny wyraz i oryginalność, rozbijał o nieudolność, powiem techniczną niemal. Kompozycje Norwida, z których niewiele sztychował aquaforti i litografował piórem, mało są u nas znane. Toż samo tu co w poezjach, wysiłek ogromny a fałszywy kierunek czy pojęcie, więcej dziwactwa niż wdzięku, ubieganie się za efektem i kontrastami. Może z całej puścizny po tej nieszczęśliwej ofierze czasu, temperamentu, szkoły, nie wiem, najcenniejszy będzie ów album rysunków ze statku, który go wiózł do Ameryki. Tu on zapomniał, że musiał być wieszczem jenialnym i był prostodusznym tłumaczem swych wrażeń.

%d blogerów lubi to: