Urania Jeana-Marie Gustava Le Clézio to powieść zdumiewająca, pełna nagłych zwrotów i ważkich komentarzy do naszej, ludzkiej sytuacji. Bohaterem jest Daniel Sillitoe, który w dzieciństwie, drżąc o życie ojca, walczącego na froncie wojny światowej, rozmyśla o utopijnej krainie Uranii, a potem jako dorosły już człowiek, geograf badający gleby Meksyku, spotyka w autobusie młodzieńca Rafaela i za jego sprawą trafia do dziwnej, utopijnej wioski Campos. Jest to rodzaj hipisowskiej komuny, w której nie obowiązują prawa świata zewnętrznego, a wszystko moderowane jest przez tzw. Doradcę. Ludzie kierują się tutaj intuicją, żyją z dnia na dzień, swobodnie zamieniają partnerów, a ich jedynym pragnieniem jest łagodne przeniknięcie ku nowym czasom. Ich zasadą jest życie bez zasad, posługiwanie się specjalnie stworzonym językiem elmen, w którym swobodnie mieszają się słowa z kilku krajów, a niezwykłą wagę mają też gesty i pełne pasji działanie. Powieść sprawia wrażenie rozsypanej, ale wnikliwa lektura odsłania zamysł pisarski, jakże ambitny i trudny do zrealizowania. Le Clézio chodziło zapewne o ukazanie rzeczywistości meksykańskiej w całej jej różnorodności, a zarazem odrębności w stosunku do społeczeństw i kultury innych regionów. Tutaj wszystko jest w ruchu i ma swoją dziwną filozofię. Kobiety – takie jak Dalia, Lilii czy Hoatu – pożądają mężczyzn, ale mają też swoje integralne światy, w których zamykają się niczym w ściśle odgrodzonych hacjendach. Mężczyźni wchodzą w swoje życiowe role, ale nieustannie czegoś szukają, wciąż gdzieś podążają, snują dalekosiężne plany, rozmijają się z nimi, a potem próbują to tłumaczyć filozofią krainy Campos. Osiągnięcie w niej czegoś, ma taką samą wagę jak porażka, bo wszystko i tak rozgrywa się w obliczu wielkich gwiazdozbiorów, które są przypomnieniem wieczności i potwierdzeniem znikomości ludzkich losów. Ta niedookreśloność promieniuje na ludzi z Meksyku, który jest krajem bytów chwilowych, wielkich nieszczęść i małych dramatów. Wyprawa autobusem ku granicy amerykańskiej ma tutaj takie samo znaczenie jak zbiór truskawek na wielkich polach, albo zbliżenie z kobietą w górach, przy świetle księżyca. Wszystko wiruje, wszystko przepływa, podąża gdzieś i donikąd, lokuje się w biografiach ludzkich i w chaotycznej historii państwa oraz krainy Campos, odgradzającej się swoją odrębnością od kraju, ale w gruncie rzeczy będącej jej kopią, nieco tylko zmodyfikowaną i obudowaną w wolnościową ideologię.
Niezwykle bogata warstwa fabularna przeplata się tutaj z opisami meksykańskiej prowincji, w której elementami charakterystycznymi są stożki czynnych i wygasłych wulkanów, a życie warunkowane jest przez ich wybuchy i tragiczne w skutkach trzęsienia ziemi. To jest kraina tropikalna, ale stale podporządkowana wpływom Oceanu Spokojnego, zderzeń zimnego Prądu Kalifornijskiego i ciepłego Północnego Prądu Równikowego. Stosunkowo niedawno – w skali geologicznej – aktywność takich wulkanów jak Citlaltépetl (5636 m n.p.m.) i Popocatépetl (5452 m n.p.m) doprowadziła do ukształtowania powierzchni kraju. Meksyk leży na zachodnim krańcu Płyty Północnoamerykańskiej, która spotyka się z Płytą Pacyficzną i Karaibską. Na styku tych form geologicznych doszło do znacznego wypiętrzenia się terenu, którego efektem było powstanie licznych pasm górskich. Inną właściwością tego kraju są ogromne przestrzenie i oddzielenie terenów zamieszkałych przez pustkowia, półpustynie, pustynie i rumowiska skalne. Może to powodować zagubienie ludzi, poczucie zamknięcia w ściśle określonej przestrzeni, a nade wszystko izolację od świata. Na kartach powieści francuskiego prozaika pojawia się wiele postaci, które całe swoje życie spędziły w wioskach podobnych do Campos i nigdy nie wyjeżdżały dalej niż kilkadziesiąt kilometrów, stawały się więźniami miejsca narodzin i dorastania. Wielkie piramidy wulkaniczne symbolizują tutaj nieskończoność i przypisanie tego świata do kosmicznej głębi kosmotellurycznej, a ekstremalne warunki bytowania wymuszają określone działania w sferze bytowej i społecznej. Chwilowość i fragmentaryczność stają się w Meksyku istotą egzystencji, a szalejące bezprawie każe cieszyć się każdą cząstką dobra, wywalczoną w codziennym życiu. Trudno się dziwić, że Daniel jest zagubiony w tym kraju i próbuje znaleźć sobie miejsca zastępcze, chwilowe enklawy, a to w ramionach kobiet, a to w domach zaprzyjaźnionych mężczyzn lub w przestrzeniach publicznych. To nie jest jego świat, a utopia, której szukał przez całe życie, nie spełniła jego oczekiwań, odsłaniając coraz trudniejsze do rozwikłania problemy antropologiczne. Badanie ludzi i ich zachowań jest tutaj tyleż celem, co pretekstem, by prowadzić spokojną egzystencję, przypominającą sposób istnienia prostych Latynosów. Jakakolwiek próba uchwycenia tego świata w samej jego istocie, albo wyraziste przydanie mu ram, kończy się porażką i zapowiedzią nieuchronnego powrotu do Europy.
Kluczem do zrozumienia Campos jest dziennik Rafaela Zacharie, przekazany Danielowi. Młodzieniec tak oto relacjonuje swoją inicjację w tej przestrzeni: Wchodzę do Campos, widzę wielkie drzewa, ogrody. Czuję zapach liści i wilgotnej ziemi, zapach dojrzałych owoców. Widzę wioskę z czerwonej gliny, kryte dachówką domy, po których chodzą gołębie. Widzę wysoką, kwadratową wieżę, różową i złotą w wieczornym świetle. Wieżę zamieszkują ptaki, gołębie, turkawki, a pod dachem są gniazda jerzyków. (…) Patrzę na rzędy domów, na wyraźnie zarysowane ulice, jak gdyby zawieszone nad ruinami kościoła. Dalej za murowanym ogrodzeniem, widzę zamgloną dolinę i wulkany. Góry tworzą barierę, niektóre z nich porastają drzewa, inne są nagie, ta za Campos to Łysa Góra. (…) Obok wieży znajduje się duży gliniany dom o dachu z liści, to tutaj się zbierają wszyscy mieszkańcy Campos. Wysoko, po oświetlonej słońcem stronie wioski leżą pola. Kukurydza, fasola, poletko trzciny cukrowej, sady drzew mangowych i pomarańczowych. (przekł. Z. Kozimor) Przestrzeń charakterystyczna dla południowego Meksyku, niedaleko granicy z Gwatemalą i Belize, noszącym niegdyś nazwę Hondurasu Brytyjskiego. Nic szczególnego, zwykły ład miasteczka lub wioski latynoamerykańskiej, ale to właśnie to miejsce wybrała wspólnota, by spokojnie żyć. Najważniejsze było przekonanie, że kolejni mieszkańcy, trafiający do Campos, są wolni i mogą robić co im się podoba, zabezpieczeni bytowo przez mądrą, giełdową politykę Doradcy i wierzący w szczęśliwą gwiazdę tego miejsca. Prowadzi się tutaj wielką, wspólną kuchnię i każdy może najeść się do syta zdrowych pokarmów, ze szczególnym uwzględnieniem ryżu, kukurydzy, miodu i orzechów. Nie stroni się też od substancji narkotyzujących, korzysta się z dobrodziejstw specjalnych grzybów, marihuany, naparów z ziół nurhite. W Campos obowiązują dwie pory nauki: poranna i wieczorna, jedna przypisana do pól, a druga do wieży. Jest to uczenie się bez specjalnych ram edukacyjnych, a przedmiotem jest samo życie. Podstawą są rozmowy i obserwacja zmian natury, gwiazd pojawiających się na nocnym niebie, chmur przesuwających się po wielkich taflach błękitu, cieni gór i nurtów płynących rzek. Ludzie nie jedzą tam mięsa, wolą nabiał, którego nadmiar sprzedają w sąsiedniej wiosce, kupując za uzyskane środki, naftę do lamp, mydło i narzędzia. To jest rodzaj komuny, a może kibucu, gdzie wszyscy rozumieją jakie jest ich miejsce i sami biorą się do pracy – poją krowy, oporządzają mniejsze zwierzęta, łuskają kolby kukurydzy. Wieczorem siadają na wieży, a Doradca Jadi objaśnia im gwiazdozbiory na niebie. Szczęście i odczucie nieustających wakacji, leniwego tonięcia w wieczności, chwili pierwszej i ostatniej, jest istotą bytowania w Campos.
Żadna idylla nie trwa bez końca i mieszkańcy Campos dowiadują się, że mocarni, źli ludzie przejęli ich ziemię i nakazali im wyprowadzać się jak najszybciej. Na nic się zdały zabiegi mediacyjne, nikt nie śmiał stanąć na drodze bogatym właścicielom, wykorzystano policję i zbirów, gotowych użyć siły przy najmniejszej próbie oporu. Mieszkańcy Campos spakowali się więc i ruszyli grupkami ku wymarzonym wyspom rafy barierowej przy brzegach Belize. Upadek Campos miał wszelkie cechy zniknięcia utopii, a podejmowane próby jej odnowy od samego początku skazane były na niepowodzenie. Główna grupa, ze schorowanym ciężko Jadim, dotarła do jednej z koralowych wysp, ale okazało się, że nie można na niej zbudować żadnej nowej enklawy, a braki pożywienia i słodkiej wody są nie do przezwyciężenia. Koniec końców wyprawa zakończyła się kompletną klęską i odwrotem, a na wyspie zostały tylko szczątki Doradcy, który tam zmarł i został skremowany na stosie ułożonym ze skorup palm kokosowych i namorzyn. Ta symboliczna śmierć zakończyła sen o Campos, a członkowie komuny rozpierzchli się po świecie, niosąc przesłanie o dniach szczęśliwości i pełni, lamentując nad upadkiem człowieczeństwa. Może niektórzy z nich zapamiętali słowa Jadiego: jedyna wieczność, której dotykamy i którą czujemy, to wieczność świata. (…) nie ma innej prawdy poza prawdą materii, a my z naszymi uczuciami i świadomością jesteśmy drobną cząstką inteligencji wszechświata. Nauki Jadiego tak głęboko przeniknęły do umysłów ludzi w Campos, że po jego śmierci nie smucono się, radośnie przygotowując stos pogrzebowy – wszak: To życie jest ciężkie, śmierć jest lekka, podobna do wiatru. Daniel, szukający miejsc przypominających jego dziecinną Uranię, znajdzie się po dwudziestu pięciu latach na Wyspie Półksiężyca, gdzie wspólnota próbowała się odrodzić, ale nie znajdzie żadnych śladów ich pobytu. Szczątki Doradcy rozpadły się w wilgotnej ziemi, albo zostały oddzielone od kości przez wszędobylskie kraby, a tylko tężejąca wieczorem ultramaryna wód zdaje się potwierdzać bezgłośnie, że kiedyś ktoś chciał tu stworzyć nowy raj na ziemi. Na razie jest to prawdziwy Eden dla turystów, przylatujących na rafy wielkimi odrzutowcami ze wszystkich części świata. Powieść kończy się symbolicznym spojrzeniem Daniela z wysokości tysiąca metrów, po wynajęciu awionetki i przelocie nad wysepkami – zamyka się w ostatecznym potwierdzeniu, że czas anihiluje wszystko, a świat, pod każdą szerokością geograficzną jest taką samą ułudą jak Campos, jak Urania, jak każda utopia… jak sama nie mająca początku i końca wieczność.