Siedemdziesiąt lat temu, podczas ofensywy zimowej, Rosjanie otworzyli bramę z napisem Arbeit Macht Frei i wkroczyli do nazistowskiego obozu w Auschwitz. To, co zobaczyli przekroczyło granice ludzkiej wyobraźni i nawet obytym z oglądaniem śmierci żołnierzom wyciskało łzy z oczu. Trudno dzisiaj pojąć jak to się stało, że naród, który wydał Bacha, Geoethego, Hegla, Schillera, Manna, Hessego, dał się omamić przez wariata, który niewiele zrozumiawszy z pism Nietzschego i oper Wagnera, wymyślił sobie dominację nadludzi nad innymi narodami. Gdy czyta się dzisiaj kolejne części Mein Kampf, pojawia się smutna refleksja, że masy ludzkie w Niemczech, w pierwszej połowie dwudziestego wieku musiały mieć bardzo niską świadomość. Wystarczyły przecież ogólniki Hitlera, jego absurdalne tezy o spisku żydowskim w świecie, by ruszyła machina wojny i mordowania niewinnych istot, a śmierć stała się najstraszliwszym doświadczeniem. Theodor W. Adorno pisał w pracy Dialektyka negatywna, że Administracyjny mord na milionach sprawił, że śmierć stała się czymś, czego jeszcze nigdy w taki sposób się nie obawiano. Nie jest już możliwe, aby śmierć pojawiała się w empirycznym życiu jednostek jako coś zgadzającego się z jego przebiegiem. Indywiduum zostało wywłaszczone z tego, co było jego ostatnią i najbiedniejszą własnością. (s. 508, tłum. K. Krzemieniowa) Tak, to prawda, w Auschwitz ludzka świadomość zetknęła się bezpośrednio z piekłem na ziemi, a takie obrazy jak Sąd ostateczny Memlinga, Triumf śmierci Bruegela czy Ogród ziemskich rozkoszy Boscha, które były uznawane przez wieki za zapowiedź wyuzdanego szaleństwa, zostały przebite przez tragiczną rzeczywistość. W obozie pojawili się tacy dewianci jak Rudolf Hoess, Arthur Liebehenschel, Richard Baer, Josef Mengele, którzy stworzyli i rozkręcili machinę śmierci, korzystając z pomocy kapo obozowych, najczęściej kryminalistów. To za ich sprawą, ludzi ze zwichniętą osobowością, w Auschwitz miały miejsce zdarzenia, których świat dotąd nie oglądał, a zbrodnie Nerona, Kaliguli czy Dioklecjana wydały się ledwie incydentami w dziejach ludzkości. Codziennie na rampę obozową przybywały tłumy Żydów, Cyganów, przedstawicieli prawie wszystkich narodów europejskich i rozgrywał się bezlitosny dramat. Ludzi, wymęczonych podróżą kolejową, łaknących kąpieli, prowadzono do „łaźni”, obiecując im oczyszczenie przed przejściem do obozu. Kobiety, starcy, dzieci, pozbywali się odzienia i szli ufnie do pomieszczenia, w którym z pryszniców miała lać się woda. Te tłumy nie wiedziały, że za chwilę gruby gestapowiec wejdzie na dach i z puszek wsypie do przewodów hydraulicznych granulki ziemi okrzemkowej, nasączonej cyjanowodorem. Tak niemieckie konsorcjum Degesch przygotowywało Cyklon B do mordowania ludzi, które trwało w Auschwitz od dwudziestu do trzydziestu minut. Z racji tego, że gaz ten blokuje oddychanie i transport tlenu przez krwinki czerwone, ofiary umierały w niewypowiedzianych męczarniach, przerażone i zrozpaczone. Wszystko na masową skalę, pozwalającą mordować dziennie tysiące niewinnych istot, a potem palić ich zwłoki w krematoriach i prochy rozsypywać na polach. Jakże zwichniętą trzeba mieć świadomość by uczestniczyć w krwawych łaźniach dzień po dniu, a przy tym, jak inni ludzie, jeść posiłki, bawić się przy muzyce z patefonu, opalać się w promieniach słońca na leżakach. Co powoduje, że wychowani w tzw. dobrych niemieckich rodzinach mężczyźni i kobiety, stają się bezlitosnymi mordercami, kierującymi masowymi zbrodniami? Już na samym początku Hitler omamił ich swoją ideologią i uwierzyli, że należą do kasty panów świata, z którego trzeba usunąć podludzi, a wtedy otworzy się wielka, nowa przestrzeń życiowa dla Aryjczyków. Gdy dzisiaj patrzymy na facjatę Mengelego (dysponujemy fotografiami z czasów, gdy mordował w Auschwitz i z 1956 roku), widzimy w niej jakąś niewyobrażalną małość, przynależność do klanu cwaniaczków i oszustów. Ratując wcześniej kolegów z płonącego czołgu na froncie wschodnim i zdobywając niemieckie odznaczenia wojenne, mógł jeden z największych zbrodniarzy w dziejach pójść inną drogą. Ale wybrał zabijanie, uczestniczenie w selekcjach na rampie kolejowej i kierowanie kobiet w ciąży, dzieci i kalek do komór gazowych. Wyłuskiwał też bliźnięta i karłów i przeprowadzał na nich swoje mordercze eksperymenty, wstrzykując fenol w serce, amputując kończyny, zarażając zdrowe dzieci tyfusem, odbierając życie braciom i siostrom, w tym samym momencie. Siedemdziesiąt lat temu nazistowski obóz w Auschwitz został wyzwolony, a ci którym udało się przeżyć opowiedzieli światu o zbrodniach nie do wyobrażenia i hekatombie istnień, które tam trafiały od 1940 roku. To największa rzeź w dziejach ludzkości, to zdarzenia, o których nigdy nie wolno zapomnieć, to męczarnie, które umożliwił chory psychicznie przywódca Niemców, lekoman i narkoman, dewiant seksualny i głupkowaty czytelnik filozofów. Jego historia powinna być ostatecznym ostrzeżeniem dla świata, ale tak się nie stało i wybuchały nowe wojny, inny morderca – Stalin – jeszcze długo decydował o życiu i śmierci milionów, a w różnych miejscach globu pojawiali się wariaci, którzy chcieli dorównać Hitlerowi i pozostawiali po sobie ogromne zgliszcza. Auschwitz uczy, że natura ludzka wcale nie jest dobra, a krzyk i ból, cierpienie i przerażenie zabijanych osób wciąż brzmią w przestrzeni. I nic tego dźwięku nie uciszy…
ORNITOLOGIA CMENTARNA
2015/01/25 @ 20:36 (Ludzie, Śmierć)
Jeszcze jedna obecność ptaków w naszym życiu, związana z nazwiskami ludzi, ale najwyraziściej objawiająca się na ich nagrobkach cmentarnych. Chodząc po różnych nekropoliach fotografuję groby tych, którzy przeszli przez życie nazywając się tak samo jak mniejsi lub więksi, barwni i szarzy przedstawiciele spektrum skrzydlatego. Jak to zwykle bywa w naszym świecie pan Słowik wcale nie miał ładnego głosu, a pani Sroka była cicha i nigdy nie skrzeczała. Malutki chłopiec, który umarł krótko po urodzeniu nie zobaczył nigdy ruchliwego, pięknego żółtego ptaka, ale jego nazwa błyszczy na jego grobie. Starzec, który zmarł po osiemdziesiątce i wiele razy widywał w życiu śmigające w powietrzu jerzyki, nie przykładał za wielkiej wagi do swego ziemskiego zawołania, ale unosił głowę do góry, gdy ze świstem nad nim przelatywały. Ptaki i ludzie, jednako ginące w przepaściach czasu, byty ledwie przez chwilę wzlatujące w górę, bujające w obłokach, a potem znikające bezpowrotnie. Nie chcąc naruszać spokoju zmarłych i wchodzić w konflikty z ich rodzinami, tak spreparowałem zdjęcia nagrobków, że widać tylko nazwiska ludzi-ptaków..
WIELKA KSIĘGA DZIEJÓW
2015/01/25 @ 19:49 (Dzieje, Ludzie, Wydarzenia, Świat)
W czasach chaosu i zaniku wartości najlepszym zajęciem jest studiowanie ksiąg, gromadzenie materiałów poglądowych, porównywanie odkrywanych treści. Kolejnym moim projektem, który chciałem zrealizować od lat, jest Wielka księga dziejów, wydobywająca na światło dzienne sytuacje graniczne i krańcowe, symboliczne dla ludzi i świata. Będę tutaj korzystał z różnych materiałów publikowanych, ale też z nowoczesnych narzędzi audiowizualnych, Internetu, telewizji, filmu i radia, nie stroniąc od naukowych analiz i ustaleń. Najważniejsza będzie wszakże symbolika kultury i próba spojrzenia z dystansu na to, co ludzkość dotąd osiągnęła, co bezpowrotnie utraciła i czym może się szczycić.
Ta wielka podróż zaczyna się pięć, a może cztery miliony lat temu, gdy małpy człekokształtne przekształciły się w pierwszą rozumniejszą formę. Ich odkrywca, południowoafrykański paleontolog Raymond Dart, nazwał je Australopitecus africanus. Odkrycie miało miejsce dopiero w 1924 roku, a wcześniej pojawiały się w dziejach świata tylko opowieści o tajemniczych stworach, liliputach i gigantach, jakieś okruchy z dawno zapomnianych czasów, rozbudowane narracje z pogranicza fantastyki i mitu. Pierwsze znaleziska wskazywały dobitnie, że gatunek ludzki pojawił się w południowej i wschodniej Afryce, ze szczególnym uwzględnieniem wyżyny Wielki Weld i terenów Wielkich Rowów Afrykańskich. Metamorfozy wulkaniczne i zanik pierwotnych lasów, przekształcanie się ich w sawanny, narzuciło australopitekom różne formy przystosowania się do nowych warunków i wygenerowało postawę wyprostowaną. Możemy sobie wyobrazić ile cierpień i bólu pojawiało się w społecznościach tych małpoludów, nastawionych na nieustanne zdobywanie pożywienia wszelkimi możliwymi sposobami. To były tysiące lat permanentnych morderstw, zabijania, dręczenia zwierząt i walki o terytoria łowieckie, a koniec końców przyniosły one przejście od niezgrabnego, małego stwora do postaci Homo erectus, rozsądniej używającej narzędzi, a dalej do wysoko wyspecjalizowanych neandertalczyków i kromaniończyków. Prymitywne narzędzia z krzemienia, powstające dzięki umiejętności odłupywania kolejnych warstw i tworzenia ostrych krawędzi, służyły do zabijania wrogów i współplemieńców, obrabiania grubych kijów, ścinania owoców z drzew i pierwotnych prób uprawiania ziemi. Jakże fascynujące są dzisiaj, znajdowane w ziemi i w jaskiniach, prehistoryczne topory, włócznie i noże, bo oprócz funkcji użytkowej, dostrzegamy w nich pierwsze przejawy myśli konstrukcyjnej. Człowiek stale musi walczyć o byt, przeciwstawiać się trudnym warunkom meteorologicznym, zmagać się z mrozem i wiatrem, z siłą wody i ognia, musi kryć się przed błyskawicami, meteorytami i wulkanicznymi wyziewami, ale równie wielkim zagrożeniem, które nie zanikło od czasów neandertalczyków jest życie we wspólnocie. Homo sapiens niesie przez dzieje, w najgłębszych pokładach swojej jaźni, prehistoryczne żądze i pragnienia, a widać to szczególnie w czasach wojen, bezmyślnego mordowania istot, nieustannego zawłaszczania terytoriów, odbierania prawa do różnorodności i prezentowania odmiennych postaw.
Dzięki znaleziskom paleontologicznym i kompletnym zwłokom, wydobytym z wiecznej zmarzliny, łatwo możemy sobie wyobrazić jak pierwsi ludzie starali się wytrwać w obliczu bezlitosnej natury. Odziewali się w skóry zabitych zwierząt, zakładali na głowy czapy z futer, pili świeżą krew dla wzmocnienia i zjadali parujące jeszcze organy wewnętrzne saren, jeleni, antylop, a także pokonanych drapieżników. Ich życia miały dwa cele – zdobyć pożywienie i schronić się w jakimś miejscu, które dałoby się ogrzać, albo miałoby właściwości termalne. Zaobserwowany w naturze ogień, po uderzeniu gromu, w trakcie pożaru sawanny czy lasu, został udomowiony i stał się nieodzownym elementem istnienia. Pozwolił opiekać mięso, które w takiej formie łatwiej można było odrywać od kości, umożliwiał gotowanie pierwszych straw, szybko dających siły i regenerujących w chorobie. Obróbka cieplna spowodowała zapewne spadek zachorowań, bo bakterie i wirusy zwierzęce ginęły w konfrontacji z żarem, a ciepło w pobliżu ognisk pozwalało przetrwać w ekstremalnych warunkach. Paradoksalnie ogień przyczynił się też do konfliktów, bo stając się znakiem w przestrzeni, przyciągał napastników, szukających łatwego łupu, łaknących mięsa, zagarniających broń i narzędzia. Grupy przemierzające ogromne obszary Afryki i Azji szukały w dali nikłych smug dymu i natychmiast ku nim podążały. Dlatego tak wiele prahistorycznych plemion kryło się w jaskiniach i tam bytowało, odgrodzone od świata, zdobiąc ściany malowidłami i grzebiąc w dalszych zakątkach grot swoich zmarłych. Być może miejscem, z którego należy wywodzić prawdziwy rodowód człowieka rozumnego jest wąwóz Olduvai, przecinający wschodnioafrykańską równinę Serengeti i będący bocznym odgałęzieniem Wielkich Rowów Afrykańskich. Uczeni wskazują, że w tej przestrzeni, jak w inkubatorze, Homo sapiens rozwijał się przez pierwsze dwa miliony lat, znajdując dogodne warunki, korzystając z obfitości pokarmu zwierzęcego i roślinnego. Zasobność „pokarmowa” tej malowniczej krainy miała zapewne wpływ na rozwój organizmów i powiększanie się mózgu, który stawał się powoli najdoskonalszym „urządzeniem” w naszej części kosmosu.
Skok od niedoskonałego mózgu australopiteka do rozwiniętego głównego organu organizmu u człowieka rozumnego nie dokonał się w jednej chwili. To był proces stopniowego udoskonalania, który trwał miliony lat i dotyczył miliardów istot, w których ciałach zachodziły mikro zmiany, prowadzące w konsekwencji do zaniku kłów i pojawienia się zębów trących, a nade wszystko innego ukształtowania szkieletu, ze szczególnym uwzględnieniem czaszki, w której nastąpił rozrost mózgu. Tak jak ludzki umysł nie jest w stanie ogarnąć myślą ogromów wszechświata, tak nie umiemy wyobrazić sobie tej wielkiej rzeszy istot, która urodziła się, rozwijała się i transformowała, a potem umarła pomiędzy wskazanymi wyżej dwiema formami rozwojowymi. O ile australopitek był bliższy małpy i zapewne zachowywał się podobnie jak one, o tyle już człowiek zręczny (Homo habilis) i wyprostowany (Homo erectus) bliżsi byli postaci Homo sapiens. Cała nasza wiedza na ten temat opiera się na rekonstrukcjach i znaleziskach z różnych obszarów, przede wszystkim z Afryki i Azji, gdzie wiódł szlak pierwotnych migracji i kolonizacji. To jest droga od homonidów, takich jak Sahelanthropus tchadensis sprzed siedmiu milionów lat, do człowieka współczesnego, który zatoczywszy koło ewolucyjne nie przestał mordować, zabijanie czyniąc – tak jak formy prymitywne – istotą rozwoju i zdobywania nowych terytoriów. Kiedy dzisiaj patrzymy w puste oczodoły zrekonstruowanych czaszek istot człekokształtnych, widzimy w nich śmierć i przemoc, przerażenie i grozę egzystencji w nieprzyjaznym świecie, ale też symboliczny wymiar trwania, przekazywania sobie coraz doskonalszych genów i zmieniania się w czasie. Jak by nie patrzeć na ludzi i jak by ich nie klasyfikować, należą do Królestwa Zwierząt, a przy tym są strunowcami, kręgowcami i ssakami. Choć inne zwierzęta w ograniczony sposób posługują się narzędziami (kruk wydobywa patykiem larwy ze spróchniałego drzewa, ptaki drapieżne zrzucają kamienie na duże jaja, a ośmiornice i niektóre ryby potrafią wykorzystywać wraki statków do polowań), to tylko ludzie stworzyli kulturę i sztukę. Zaczynając od niezdarnych malowideł na ścianach jaskiń i barwienia twarzy ochrą, tworząc niezgrabne, paleolityczne figurki Venus, doszli przedstawiciele naszego gatunku do wielkich fresków w świątyniach, do obrazów doskonale oddających osobowość władców i błaznów, wielkich dam i kurtyzan. Pierwotne wyobrażenia antylop i lwów zastąpiły obrazy Rembrandta i Moneta, a rzeźby Michała Anioła czy Berniniego stały się emblematami ludzkiego geniuszu. Stojąc przed wyobrażeniem Dawida z białego marmuru, kontemplując obrazy braci Van Eycków, Caravaggia czy Hoppera, warto pamiętać o tym jak wielki krąg zatoczyła ludzkość od czasów pojawienia się pierwszych australopiteków i przedstawicieli rodziny naczelnych określanych mianem Hominidae.
SIKORA UBOGA
2015/01/25 @ 18:28 (Natura, Ptaki)
Na początku stycznia zaobserwowałem sporo stad sikor ubogich (Poecile palustris), nazywanych też szarytkami, błotniczkami lub sikorami trzcinnymi. Zwykle prawie niedostrzegalne, prowadzące samotniczy tryb życia, jak wiele wróblowatych, łączą się w stada i dają się długo obserwować. Zaopatrzony w lornetkę, podchodziłem je na jakieś dwadzieścia kroków i z przyjemnością obserwowałem jak przeskakują z gałązki na gałązkę albo jak wstrząsając się (charakterystyczna cecha wszystkich ptaków z grupy Paridae, czyli sikor) sondują przestrzeń dookolną. Ich życie to nieustanny ruch, ciągłe podskoki i przekrzywienia głowy, a potem szybkie, krótkie przeloty do sąsiedniej kępy, na gałąź pobliskiego drzewa, ku jakimś płotom, rynnom, dachom i kominom. Stara mapa ornitologiczna brytyjskiego przyrodnika Alfreda Russela Wallace’a z 1895 roku wskazywała, że sikory te zamieszkują całą Eurazję, ale dokumentowała też rozdzielenie najgęstszych areałów występowania w południowej Europie oraz na pograniczu Mongolii i Mandżurii, spowodowane zapewne ostatnim najsurowszym zlodowaceniem. Szarytki są niewielkimi ptakami, wielkości modraszki, z charakterystyczną czarną „czapeczką” na głowie i takim samym „języczkiem” na podgardlu. Mają też białe „policzki” i krótki, czarny dziób, a ubarwienie piór jest szarawe, czasem kremowe. Szarytka niewiele różni się od swojej krewnej czarnogłówki (Poecile montanus), jej piórka na skrzydłach układają się w misterne linie, a pazurki mają niebieskawy odcień, współgrający z tonami barwnymi upierzenia i puchu. Po zimie można ją spotkać przede wszystkim na skraju lasów mieszanych, w parkach i na cmentarzach, na których nasadzono zróżnicowaną roślinność. Żywi się owadami, które często ściga w locie i wydobywa zza załomów kory drzewnej, a także skruszałymi na mrozie owocami i jagodami. Zwinna i ruchliwa, częściej słyszana niż obserwowana, unika siedzib ludzkich i preferuje pustkowia z piętrową architekturą krzew i drzew. Przyglądałem się stadu sikor ubogich dosyć długo i zauważyłem jakąś dziwną osobność wszystkich ptaków w stadku, jakby połączyły się tylko od niechcenia, jakby już rwały się do tego, by się rozdzielić i poszybować ku swoim stałym areałom lęgowym.
KSIĄŻKI NAJWAŻNIEJSZE (XVI)
2015/01/25 @ 18:09 (Literatura, Ludzie, Świat)
Literacka Nagroda Nobla przyznana w 1983 roku Wiliamowi Goldingowi spowodowała, że jeden z najwybitniejszych pisarzy angielskich zaczął wreszcie funkcjonować w obiegu kulturalnym w Polsce. Do ledwie trzech wydanych w naszym kraju przed Noblem powieściach – Władcy much (1967), Siłą bezładu (1970) i Wieży (1966) – wydawcy w krótkim czasie dorzucili: Widzialną ciemność (1986), Boga Skorpiona (1988) i Papierowych ludzi (1988). Pod koniec 1989 roku na ladach księgarskich znalazła się także wczesna powieść Goldinga pt. Spadkobiercy. Niestety przez długi czas czytelnik polski nie mógł zapoznać się z jedną z najciekawszych i najważniejszych powieści angielskiego prozaika – Rites of Passage (1980) – która w dużej mierze przyczyniła się do przyznania Goldingowi Nagrody Nobla. Ukazała się dopiero w 1994 roku, z dziwnie zmienionym tytułem (Ryty przejścia zamieniono na Rytuały morza). Udostępniono też w języku polskim: Pinczera Martina (Chytrus, 1995), Piramidę (1995), Ruchomy cel (1997), Twarzą w twarz (1995), Piekło pod pokładem (1995) i Dwoisty język (1997). Publikacje te dały wyobrażenie o geniuszu pisarskim Goldinga, zmagającego się przez wiele lat z krzywdzącymi opiniami, z których najbardziej kuriozalna była ta, iż jest ledwie lokalnym brytyjskim zjawiskiem, kompletnie bez znaczenia.
Trafiający do rąk polskiego czytelnika blisko trzydzieści pięć lat od momentu wydania w Anglii „Spadkobiercy”, są figuralną opowieścią o grupie Neandertalczyków, przemieszczających się z miejsca na miejsce, poszukujących pożywienia i „żerujących” na obrzeżu wielkiego tektonicznego uskoku, tuż przy przepływającej rzece, naprzeciw wyspy, z której w pewnym momencie nadejdą przedstawiciele gatunku homo sapiens i spacyfikują, istoty stojące niżej w rozwoju. Golding dokumentuje stopniowy rozpad grupy, wystawianej na liczne niebezpieczeństwa, zmuszonej do polegania jedynie na własnych siłach, wyostrzonym węchu i instynkcie przetrwania. Zwykłe zapalenie płuc, po upadku do zimnej wody powoduje śmierć najstarszego Neandertalczyka i jednocześnie wyznacza na przewodnika grupy młodzieńca – Loka. Spadkobiercy to pociągająca, w warstwie wizualnej i treściowej, opowieść o rodzeniu się świadomości. Myślący „obrazami” Neandertalczycy zaczynają w pewnym momencie kojarzyć i łączyć fakty, gesty oraz zdarzenia. Niepojęte dla nich zachowanie przedstawicieli homo sapiens, rodzi w nich, z jednej strony, niezrozumiały egzystencjalny niepokój, a z drugiej strony – każe im podglądać intruzów i naśladować ich ruchy. Z tego właśnie naśladownictwa zrodzi się pierwsza myśl, która nie będzie już swobodnym obrazem, lecz jakby zaczątkiem abstrakcji. Pień na rzece przestanie być pniem i nabierze cech łodzi, a konar przerzucony nad przepaścią stanie się mostem. Najcenniejszy w opowieści Goldinga jest swoiście zrekonstruowany mechanizm „myślenia” i postrzegania Neandertalczyków, odtworzony z nieomal naukową dociekliwością i wiernością. Późniejsze odkrycia naukowców w pełni potwierdziły słuszność takiej właśnie metody przedstawiania sensualnych i manualnych zachowań Neandertalczyków. Golding w przekonujący sposób załatał słynną dziurę generacyjną pomiędzy Neandertalczykami a ludźmi, i choć wciąż – w głównych zrębach – jest to jedynie hipoteza, to przyznać należy, iż pociągająca i zniewalająca swoją sugestywnością. Przejście od analizy obrazu, snu, marzenia, do analizy ciągu obrazów, ich syntezy i umiejętności wyciągania wniosków z popełnianych błędów, jest dla Goldinga znakiem budzenia się osobniczej i grupowej samoświadomości. Członkowie grupy, wszyscy razem i każdy z osobna „pracują”, swoim zachowaniem, swoimi losami, często tragicznym końcem życia, na rzecz samoświadomości ostatniego z nich – Loka. Jego samoświadomość nigdy nie obudziłaby się i nigdy nie czułby on bólu rozdzierającego trzewia, gdyby nie zachowanie jego współtowarzyszy, noszących imiona będące morfemami. Odnosząc egzystencję grupy Loka na płaszczyznę językową, można powiedzieć, iż tak jak w języku, poszczególne losy postaci, i znaczenia morfemów je nazywających, łącząc się najpierw w świadomości zbiorowej, a potem w świadomości ostatniego przedstawiciela tej zbiorowości, tworzą nowy sens. Tak powstaje wyraz, który znaczy już coś innego, niż dwa, albo trzy oderwane od siebie morfemy. Owa analogia wcale nie jest zbyt odległa, gdyż Golding dużą wagę przywiązuje do języka Neandertalczyków i sposobu komunikowania się między nimi. Rekonstruując język tych pierwotnych mieszkańców planety, dociera angielski pisarz jakby do samej istoty „porozumienia”. Niestety już tutaj, u samego początku, już w momencie łączenia się swobodnych morfemów w desygnaty znaczeniowe, odnajduje Golding pogłos tajemniczego krzyku, echo fałszywych dźwięków, coś jakby chrobot nieustannie mielących materią sił.
Tak przypowieść Goldinga dotyka – jak w każdej jego narracji – problematyki zła, nieustannej ingerencji mrocznych sił w życie człowieka. Zło towarzyszy zarówno grupce Neandertalczyków, żyjącej w wilgotnych lasach i słabo oświetlonych jaskiniach, jak i grupie łowców, która wyprawiła się na te groźne tereny. Zarówno jedni, jak i drudzy są dla siebie synonimem bestialstwa, grozy i zła. Golding ukazuje, jak owe mroczne siły ustawiają ludzi i Neandertalczyków naprzeciwko sobie, jak każą im patrzeć złowrogo na siebie, jak niewinne przywłaszczenie niemowlęcia staje się pretekstem dla uruchomienia całej lawiny zdarzeń, w których ból i krew, strach i śmierć są nieodzownymi atrybutami. Spadkobiercy to zatem opowieść o złu u samego jego zarania, to narracja o tworzeniu się i kształtowaniu rozległych struktur nienawiści. W formowaniu tych struktur biorą udział – według angielskiego pisarza – wszystkie elementy postrzeganej rzeczywistości – groźna widmowa przyroda, w tamtej rzeczywistości tak niezrozumiała, tak tajemnicza i trudna do pojęcia, istoty wypływające z mgły i ciemności, pnie drzew wykorzystywane do pływania po rzece, sępy, hieny, groźne drapieżne koty, czyhające na każdym kroku, a wreszcie ci, którzy nadchodzą. W łańcuchu ewolucyjnym stają się nową siłą, a Neandertalczycy powoli stają się ogniwem ginącym w czarnym mule czasu. Zło w Spadkobiercach zdaje się być jeszcze nie w pełni wykształcone, nie wykorzystuje wszystkich swoich możliwości, ale już wtedy, w zamierzchłej przeszłości odsłania swoją drapieżną logikę i krwiożerczy instynkt. Od Władcy much poprzez Spadkobierców biegnie ciąg fascynujących Goldingowskich fresków. Te obrazy, niczym cząsteczki atomów, składają się na swoisty spektralny obraz zła. Zła na przełomie dziejów – od prahistorii poprzez epoki historyczne, do współczesności. I choć zmieniają się pejzaże i zabudowa przestrzeni, choć coraz to inne maski zakładają postaci z tych powieści i choć zmienia się ich język oraz sposób postrzegania rzeczywistości, niezmienne pozostają we wszystkich utworach angielskiego pisarza tropy wiodące ku złu. Zostaje ono w tej powieści odarte z atrybutów symbolicznych, ale już tutaj pojawia się też określenie „diabeł”. Wskazuje ono, iż już w prehistorii ludzie wyczuwali, iż zło ma charakter osobowy, jest personifikacją niegodziwości i nienawiści i istnieje realnie. Przedstawiciele homo sapiens przenoszą nawet jego właściwości na poszczególne elementy przestrzeni i z nią je porównują, jak choćby żeglarz Tuami, który patrząc na skradzione niemowlę Neandertalczyka, a potem przenosząc wzrok na niknący horyzont, obdarza przestrzeń symboliką, w której jest i smutek egzystencji i lęk przed nieznanym, a wreszcie – dotykalna szorstkość materii zła: Trzymając w mocnym uścisku kość słoniową i walcząc z ograniczającą go sennością Tuami utkwił wzrok w długiej linii ciemności. Ciągnęła się w dali, oddzielona od nich bezmiarem wód. Siedząc przy żaglu wpatrywał się z uwagą przed siebie, chciał bowiem zobaczyć, co znajduje się na drugim końcu rozlewiska, ale było to tak daleko i woda lśniła tak oślepiającym blaskiem, że nie mógł dojrzeć, czy linia ciemności ma gdziekolwiek swój kres. W pewnym sensie ów kończący Spadkobierców obraz jest symboliczny dla całej twórczości Wiliama Goldinga i jego wieloletniego, uważnego wpatrywania się w zło…
___________
Wiliam Golding, Spadkobiercy, Tłum. z jęz. ang. R. Grzybowska, Czytelnik, Warszawa 1996, s. 202.
ORNITOLOGIA ULICZNA
2015/01/09 @ 19:24 (Ptaki)
Ptaki pojawiają się stale w przestrzeniach naszego życia – żywe, przeskakujące z gałęzi na gałąź, zawisające na wysokim konarze i zalatujące na trawniki w poszukiwaniu pożywienia. Ale pojawiają się też w dziesiątkach innych sytuacji, przede wszystkim związanych z nazewnictwem. Oto jedna z sfer onomastycznych, w których odgrywają ważną rolę, stając się podłożem symbolicznym dla ludzi żyjących na ptasich ulicach. Czy tacy obywatele mają jakieś cechy krucze, gołębie czy orle? Śmiem wątpić, chociaż zdarzało mi się spotykać osobników o orlim wzroku, sępim spojrzeniu i wroniej przebiegłości, znam też jednego pijaka z ulicy Indyczej, który po wypiciu paru głębszych staje się czerwony na twarzy i autentycznie gulgocze…
LUDZKOŚĆ W OBRAZACH (XVI)
2015/01/09 @ 11:55 (Ludzie, Sztuka)
Jakże wiele wymiarów ma ludzkie szaleństwo, od krwawych zbrodni seryjnych morderców, poprzez seksualne dręczenie dzieci, rytualne zabijanie zwierząt, do światowych wojen, obozów koncentracyjnych i „dzieł” takich dewiantów jak Neron, Kaligula, Hitler, Stalin, Pol Pot, Mao Tse Tung. Ludzki, a przy tym jakże zwierzęcy obłęd, doprowadził na przełomie dziejów do przelania prawdziwego morza krwi niewinnych istot, to wybujałe ambicje chorych umysłowo „przywódców” spowodowały, że ziemia stała się padołem łez, bólu i cierpienia. Czasem jednak szaleństwo ludzkie daje zaskakujące efekty, każące zastanowić się jaka byłaby droga malarza Hitlera, gdyby wiedeńska Akademie der Bildenden Künste nie odrzuciła jego widoczków i wielu odwzorowań architektonicznych. Może taka, jak Franza Xavera Messerschmidta (1736–1783) niemieckiego rzeźbiarza, który działał głownie we Wiedniu i Bratysławie. Jego sylwetkę tak przybliża Krystyna Greub-Frącz: „Na cały jego dobytek składało się łóżko, flet, fajka, dzban na wodę oraz stara włoska księga o proporcjach człowieka. Na oknie wisiał arkusz papieru z zatartym rysunkiem egipskiego posągu bez ramion i nóg. Utrzymywał, że nocą nękają go przykre duchy. Z nich najbardziej wrogim był duch proporcji. Duch ten tak długo go szczypał, aż wreszcie rodziły się owe figury. Po czym uchodził z jego ciała wraz z ciepłym powietrzem” – pisał osiemnastowieczny niemiecki dziennikarz Christoph Friedrich Nicolai. Owocem owych nocnych zmagań z „duchem proporcji” stała się seria fizjonomicznych „portretów”, znanych dziś pod nazwą Charakterköpfe (Charakterystyczne twarze). Franz Xaver Messerschmidt pracował nad nimi przez trzynaście lat, aż do śmierci. Wykonane po części w alabastrze, po części ze stopu ołowiu i cyny męskie popiersia o absurdalnie przeskalowanym, chwilami groteskowym, niekiedy porażającym wyrazie twarzy zaliczane są do najbardziej zagadkowych tworów okresu Oświecenia. Nie przedstawiają osób rzeczywistych, lecz pretendują do zobrazowania pełnej gamy ludzkich emocji, których zgodnie z przekonaniem Messerschmidta, istnieje sześćdziesiąt cztery.
Każda z tych niemal naturalnej wielkości głów jest nośnikiem swoistego stanu ducha: stroją najdziwniejsze miny, krzyczą, płaczą, kichają, pokazują język. Oczy niektórych są mocno zaciśnięte, jak gdyby wsłuchiwały się w wewnętrzne głosy. Dwie „głowy” to autoportrety artysty. Dwie inne – Schnabelköpfe (Grymasy dzioba) – to według rzeźbiarza, portrety nader osobliwego źródła jego inspiracji: wspomnianego już ducha proporcji. Ze względu na irytująco-obsesyjny sposób obejścia się z ludzką fizjonomią, głowy Messerschmidta postrzegane były początkowo jako ekstrawaganckie, wprawiające w osłupienie wytwory dziwaka. Jednak od pierwszej publicznej prezentacji czterdziestu dziewięciu rzeźb na wystawie, która – co znamienne, odbyła się w wiedeńskim Szpitalu Powszechnym – uznane zostały za produkt zmąconego ducha. Błędnie określone mianem charakterystycznych twarzy, otrzymały ex post nazwy, które miały ułatwić ich zrozumienie, a które dziś wydają się równie kuriozalne, jak określone nimi dzieła: Powieszony, Wstrętny odór, Przemądrzały kpiarz, Bezdenna głupota, Cierpiący na obstrukcję… Przeświadczenie o szaleństwie Messerschmidta w sposób niezamierzony utrwaliła biografia artysty, którą Christoph Friedrich Nicolai opublikował w 1794 roku pod tytułem Osobliwy życiorys Franza Xavera Messerschmidta. Gipsowe odlewy „głów” wystawiane były w wiedeńskim Praterze ku uciesze pospólstwa, oryginały zaś do końca XIX wieku służyły adeptom sztuki jako obiekty studyjne, a studentom medycyny jako materiał poglądowy. Jeszcze w roku 1932 wiedeński historyk sztuki i psychoanalityk Ernst Kris widział w Messerschmitcie klasyczny przykład paranoicznego schizofrenika, którego tłumiony homoseksualizm szukał ujścia z podświadomości w postaci demonów…” Trudno dzisiaj powiedzieć jaka była skala szaleństwa tego genialnego artysty i jaką rolę odegrał „tłumiony homoseksualizm”, nie ulega wszakże wątpliwości, że Messerschmidt stworzył galerię typów ludzkich śmiało mogącą konkurować z rzeźbami antycznymi.
Głowy tego artysty odwzorowują zachowania ludzkie i różne stany świadomości, od głupoty, poprzez przebiegłość, do mądrości i wiedzy o samym sobie. Same grymasy twarzy mają jedynie walor dokumentacyjny i spotykane są w ludzkim świecie powszechnie, zdumiewa raczej skala artyzmu, która u osoby owładniętej szaleństwem nie mogłaby sięgnąć takich wyżyn. A tutaj mamy przecież do czynienia z niezwykłą pracowitością i z wielkimi umiejętnościami rzeźbiarskimi, z techniką, która wymagała działania planowego i zastosowania określonej strategii. Może artysta ten bywał roztrzęsiony i zachowywał się dziwacznie, ale tak zdumiewające wykonanie tylu rzeźb nakładało na niego obowiązek inżynierii celowej, powolnego wydobywania z bezkształtnej bryły alabastru rysów ludzkich. Czasy oświecenia nawiązywały do antyku, renesansu i baraku, co widać przede wszystkim w nurcie klasycystycznym, ale też dalekie były od akceptacji brzydoty, dewiacji, ukazywania człowieka jako istoty z piekła rodem. Na tym tle rzeźby Messerschmidta odcinały się wyraźnie i mogły budzić zdumienie, drwiny i śmiech. Ci, którzy zachwycali się Kupidynem i Psyche Antonia Canovy, pomnikami Christiana IV i księcia Józefa Poniatowskiego Thorvadlsena czy kwadrygą z Bramy Brandenburskiej Johanna Gottfrieda Schadowa, nie mogli zaakceptować przedstawień ludzkich twarzy, pomarszczonych i powyginanych w dziwnych grymasach. Dzisiaj, gdy patrzymy na te rzeźby, widzimy przede wszystkim prawdę o człowieku i zapowiedź tego, co miało się dziać w wiekach następnych. Realizm artysty doprawdy zdumiewa i każe stawiać go w równym szeregu z największymi mistrzami jego czasów. To są głowy i twarze nacechowane bólem i cierpieniem, wyrażające skrajne stany wewnętrzne, od melancholii, poprzez grozę, do ironii i śmiechu. Trudno powiedzieć, czy Messerschmidt był świadom tego, co stworzył, czy też tylko jego benedyktyńska praca była odpowiedzią na wewnętrzne skomplikowanie umysłu. Jakkolwiek jednak byśmy nie podchodzi do tego kunsztu, uznać należy ogromną pracowitość i artyzm twórcy. Podziwu godna jest też jego ogromna odwaga, która w czasach kultu ludzkiego umysłu i gigantycznej przesady, kazała mu tworzyć rzeźby ukazujące inny wymiar ludzkości, jej przepastną głębię i odwieczną tajemnicę.
MILIONY LAT
2015/01/07 @ 22:34 (Elementy, Kosmos, Świat)
Wracałem rowerem od przyjaciela, który mieszka trzydzieści kilometrów od Bydgoszczy i po drodze fotografowałem przyrodę. Ale najlepsze zdjęcia tego sierpniowego dnia zrobiłem zajeżdżając na plac magazynu handlującego kamieniami. Urządzanie ogrodów to teraz wielki biznes i można zobaczyć w takim miejscu prawdziwe cuda, od róż pustyni, przez różne łupki, bazalty, piaskowce, po grecki i włoski marmur. Ileż pradawnej energii uwięzło w tych wielobarwnych strukturach i elementach składowych wszechświata, ile mocy i prawdy o naszej rzeczywistości. Brałem różne kamienie do rąk, gładziłem je i muskałem opuszkami palców, myśląc o milionach lat ich kosmotelurycznej niezmienności i twardości, absolutnego piękna i najczystszej filozofii istnienia dla istnienia.
NIEPOJĘTE PRZEZ NIEUCHRONNE
2015/01/07 @ 12:43 (Ludzie, Poezja, Śmierć)
Latem zeszłego roku stanąłem w Ciechocinku nad grobem Janusza Żernickiego (1939–2001), poety, którego bardzo cenię i ubolewam, że tak mało ukazuje się tekstów jemu poświęconych. A przecież był znakomitością Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, barwną osobowością pokolenia Stachury, Różańskiego, Gąsiorowskiego, Szatkowskiego, żeby wymienić tylko kilka nazwisk rówieśników. Pisałem o nim w jednym ze szkiców: Chcąc ukazać krajobraz wewnętrzny tej liryki należałoby cofnąć się do czasów antycznych, w obręb architektury greckiej i rzymskiej, należałoby pochylić się przed Altamirą, stanąć pośrodku cywilizacji Sumeru i Egiptu – słowem zatopić się w kulturowości. I nie powinno czytelnika dziwić, że akwedukty Rzymian graniczą tu ze sfinksem i jaskiniami ludzi pierwotnych, nie powinno dziwić, bo jest to nasze wspólne dziedzictwo kulturowe. Ale to zaledwie pierwsza błona, tło i nie tło – widać na przykładzie Żernickiego jak poezja góruje nad sztukami wizualnymi. Następne wszak warstwy są elementami pejzażu, informacjami o konkretnych rekwizytach, ale także kolejnymi tłami nakładającymi się na przestrzenie archaiki. W takim drgającym i pulsującym hologramie wiersza wyodrębnić można wiele równoważnych płaszczyzn – a więc głębię mitologiczną, panoramy realnego świata postrzeganego okiem wiecznego tułacza, odniesienia do tradycji judeochrześcijańskiej, pogłosy cielesności i echa chemii struktur organicznych. Żernicki chce ukazać człowieka w sieci napierających na niego sił, splatających się nieustannie przeciwieństw. Nie było przesady w tak szerokim ujęciu, choć dzisiaj może coś bym zmienił, coś skorygował w dawnym tekście. Pisałem też o jego ziemskim wędrowaniu: Poeta podkreśla inność swojej wędrówki. Wszak nie szedł on utartymi szlakami – zmierzał poprzez krainy, w których wędrowiec budzi zdziwienie niczym piękny ptak pojawiający się w zasięgu oczu. Szedł w bólu i spiekocie, towarzyszyły mu lęk, postacie w maskach, hybrydy jaźni i cienie umarłych. Tych ostatnich było coraz więcej i poeta pragnął uwolnić się od nich, chciał ich zgubić, pozostawić. Ale im bardziej im umykał, tym bliżej byli jego wyobraźni, im dalej majaczyły ich cienie, tym głębiej zapadały w jego wnętrze ich odbicia. W takich chwilach, w błysku autorefleksji poeta mówił: Który na próżno wyrywam się wirom po umarłych,/ który widziałem miasta w chwili jak Chusta Weroniki. Tak oto wędrówka stała się męczarnią, tak zmieniła się w ucieczkę. Ale nie ma ucieczki przed własnym losem, nie można zejść z drogi przeznaczenia – życie i śmierć każdego z nas zostały zapisane w gwiazdach, zdarzyło się i powtórzyło w setkach, tysiącach tych co przed nami, zdarzy się i powtórzy w tych co przyjdą po nas. Dopiero na gruzach upadłych cywilizacji zobaczyć można znikomość jednostkowego losu, zrozumieć można czym jest byt, skąd idziemy. Wędrówka poety, śmiertelna wyprawa do granic bez granic, bieg po okręgu, bieg w miejscu są otwarciem przestrzeni – raną, która nigdy się nie goi.
A teraz stałem nad grobem człowieka, z którym korespondowałem i którego spotykałem w różnych miejscach Polski, najczęściej w Warszawie, podczas festiwali poezji. Zamieszczam w moim dzienniku fotografie grobu Janusza, by zdanie z jego wiersza: Pojąć niepojęte przez nieuchronne – wyryte w granicie, trafiło do jak najszerszych kręgów czytelników.
DAWNA KOLEKCJA (5)
2015/01/07 @ 11:55 (Natura, Znaczki, Świat)
Zbieranie znaczków pocztowych, w dzieciństwie i w czasie dorastania. miało ogromny walor edukacyjny i dawało mi sporo radości. Ileż godzin spędziłem nad klaserami, przekładając serie z miejsca na miejsce, przyglądając się pojedynczym walorom, zastanawiając się jak wygląda reszta niekompletnego ciągu. Najpierw kolekcjonowałem znaczki z różnych stron świata, a potem – z racji moich zainteresowań geograficznych – zacząłem gromadzić edycje poczt krajów afrykańskich, ze szczególnym uwzględnieniem zwierząt. Czytywałem wtedy wiele książek podróżniczych i zoologicznych i kolorowe serie znakomicie uzupełniały zdobywaną wiedzę. Pośród moich klaserów błąkał się z miejsca na miejsce znaczek z USA przedstawiający migrację ptaków wodnych, jakichś kaczek, bernikli kanadyjskich, traczy, a może nurów. Trudno mi dzisiaj to zweryfikować, bo zapamiętałem tylko ogólny kształt, a szczegóły przepadły gdzieś w mrokach pamięci. Sezonowe przeloty ptaków mają w Ameryce spektakularny charakter, a najciekawsze są migracje kolibrów z Ameryki Południowej i pęd gęsi, kaczek i ptaków brodzących na południe. Jak ustalili ornitolodzy, skrzydlaci podróżnicy kierują się zerkając na położenie słońca, a w nocy na konstelacje gwiazd (Gwiazda Polarna), ważny jest też tak zwany wewnętrzny kompas, który reaguje na pole elektromagnetyczne ziemi. Ludzie rzadko zdają sobie sprawę ile ptaków ginie podczas migracji, a nie są to liczby małe, rzędu setek czy tysięcy osobników, to raczej miliony istnień, które padają ofiarami zmian pór roku i instynktu, nakazującego ruszać w drogę, ku ciepłu i światłu. Jak wynika z pracy, opublikowanej w 2005 roku pod egidą Departamentu Energii USA w kraju tym od zderzeń z budynkami ginie rocznie ok. 500 mln ptaków, z samochodami – 80 mln, linami energetycznymi – 130 mln, a 60 mln amerykańskich kotów pożera rocznie ok. 100 mln ptaków! Trzeba do tego dodać działalność innych zwierząt drapieżnych, a także myśliwych, którzy śrutem dziesiątkują przelatujące stwory, szczególnie gęsi i kaczki. Mój znaczek miał nadruk informujący o dorocznym przelocie ptaków wodnych i okresie polowań na nie i o ile pamiętam w czasach mojej młodości polowania i łowiectwo nie wywoływały u mnie sprzeciwu. Będąc pod wpływem książek podróżniczych, snułem plany własnych wypraw łowieckich, a nawet w jakiś specjalny sposób interesowałem się wypychaniem ptaków, będąc pewnym, że w moim przyszłym domu znajdą się takie eksponaty. Obecnie jestem przeciwnikiem jakichkolwiek polowań na zwierzęta, chyba, że mają one charakter prewencyjny, przywracający ład w przyrodzie – wole łowy innego rodzaju. Są one możliwe dzięki Internetowi, w którym znalazłem sporo podobizn amerykańskich znaczków akcentujących ptasie migracje. Połączyłem je w kilka ciągów i zapewne jest pośród nich ten arkusik, który kiedyś miałem w swoim klaserze. Warto przyjrzeć się tym edycjom, które śmiało mogłyby stać się podstawą jednej wielkiej kolekcji tematycznej – wszak mamy tu do czynienia jedynie z migracjami amerykańskimi, a przecież na świecie wiele jest podniebnych szlaków i wiele poczt wydaje jesienią i na wiosnę barwne znaczki okolicznościowe, nawiązujące do pospolitego ruszenia skrzydlatych zwierząt.