Żyjemy w ciągłym biegu, pędzimy donikąd, stale wyznaczamy sobie odległe cele. Czasami jednak zatrzymujemy się w pędzie – kontemplujemy granat nieba i delikatny rysunek igieł wiecznie zielonego drzewa. To są nasze najpełniejsze chwile, pulsujące myślą i barwą, dalekim poblaskiem i ledwie słyszalną melodią świata. Są takie momenty w symfoniach Beethovena i Dworzaka, gdy nagle orkiestra cichnie – po wzniosłych tonach, po dumnych fanfarach i zaangażowaniu wszystkich instrumentów, nagle robi się cicho i tylko flet, fagot albo rożek angielski nucą smutną melodię istnienia. Jakże ważne w naszym życiu jest zauważenie takich zatrzymań w kadrze, jakże potrzebna jest głęboka refleksja i wyodrębnianie chwil pierwiastkowych. Nasze losy miały swoją inicjację i wciąż podążają do finału, lepszego czy gorszego, marnego lub wzniosłego. Ten ruch oddala refleksję, uwodzi nas dynamiką i poczuciem skończoności, zamykania się kolejnych etapów i czasem wręcz gasi świat. A przecież – jak Homer w Iliadzie – musimy wprowadzać do życia retardacje, musimy potęgować napięcie i rozglądać się uważnie dookoła. Okaże się wtedy, że światło na liściach topól ma taką samą wartość jak błyski na wodzie jeziora o zmierzchu, a błękit nieba jest potwierdzeniem oddechu i dopełnieniem kolejnego magicznego kręgu. Jeśli prawdziwie istnieje rzeczywistość, w której jesteśmy zatopieni, jak pradawny owad w bursztynie, nasze zamyślenia konstruują światy wewnętrzne i organizację życia przenoszą na wyższy poziom samoświadomości. Dlatego… zatrzymujmy się w pędzie… kontemplujmy świat i samych siebie… bądźmy sobą w sobie… Takie retardacje są nieodzowne.
Wiele lat minęło od momentu, gdy beng wniknął w czarny kolec i zmartwiał, zasnął, postanowił przeczekać wielkie dziejowe burze. Nie wiedział, że jego niezwykłą kryjówkę pochwycił wielki ptak chtoniczny i zaniósł do pruskiego miasta, położonego nad niewielką rzeką, toczącą w dal czyste wody, pełnego kościołów i spichlerzy. Kolec upuszczony w locie spadł na dwupiętrowy budynek i wbił się w papę, okrywającą dach, dodatkowo zakonserwowaną czarną smołą. Uderzenie przebudziło go na chwilę i ujrzał Hildegardę leżącą w zakonnej infirmerii, otoczoną innymi mniszkami, trzymającymi płonące gromnice i szepczącymi modlitwy. Wyczuł, że został przeniesiony ku siedemnastemu dniu września 1179 roku i znalazł się ponownie w Rupertsburgu koło Bingen nie bez powodu. Umierająca staruszka w habicie nie miała już siły mówić, ale dała znak by ukochana nowicjuszka zaczęła czytać wybrane przez nią fragmenty pism. Przepiękna dziewczyna postąpiła do przodu, skłoniła się matce przełożonej i zaczęła głosić przesłanie tembrem wyrazistym i dźwięczącym jak dzwonki mszalne: Są cztery rodzaje śmierci, tak jak możemy wyodrębnić cztery kategorie umierających ludzi. Śmierć świętych, którzy wnikają w wieczność w ekstazie i poczuciu łączności z Trójcą Przenajświętszą. Te byty topnieją jak śnieg pośród ciepłych, wiosennych powiewów i łączą się ze stwórcą w sposób doskonały. Po drugiej stronie istnienia są ludzie silnie uzależnieni od spraw ziemskich, toczący nieustanne boje o przetrwanie, pławiący się w użyciu i drwiący z nakazów boskich. Ci są jak liście oderwane od drzew i targane we wszystkie strony chłodnymi wiatrami jesieni. Nie oni są jednakże najgorsi, bo szybciej do piekła trafią ci, którzy zostali obdarzeni talentami i boskimi darami, a sprzeniewierzyli się i wszystko zmarnowali. Malarze, którzy nie stworzyli wielkich dzieł, snycerze bez posągów i sarkofagów, muzycy bez koncertów i symfonii, złotnicy, którzy nie przyoblekli koron królewskich w drogie kamienie i nigdy nie zobaczyli pysznych bransolet, które mieli wydobyć z nicości. Cienie dwudziestu zakapturzonych mniszek, powiększone przez płomienie świec, pochylały się na ścianach nad umierającą, a beng skupił swój wzrok na wielkiej rzeźbie Jezusa, wykonanej z kararyjskiego marmuru i zawieszonej na ścianie. Wyczuł w niej jakąś dziwną anomalię i już po chwili wypłynął z niej jego pan, rozpostarł nietoperze skrzydła, uniósł do góry prawy szpon i czarnymi ślepiami przeszył zgromadzone osoby. Przez chwilę zawiesił też wzrok na bengu i bez słowa nakazał mu natychmiast wniknąć w ciało Hildegardy, ale nie zauważył, że jego podwładny jest tylko nikłym poblaskiem dawnego sługi. Nowicjuszka czytała dalej: Najbliższa Panu jest śmierć zwykłych, szarych ludzi, którzy nigdy nie zwątpili w jego istnienie i wychwalali go rankiem, w południe i o zmierzchu. W tej chwili za oknami klasztoru zaczął wiać silny wiatr, a wysokie drzewa pochylały się rytmicznie w dół i w górę. Mniszki śpiewały cicho tęskną pieśń skomponowaną przez ich przełożoną, a Szatan tylko skrzywił się w sobie i dał niewidzialny znak demonom, by wychyliły się zza granic piekła i stanęły w szeregach, gotowe do boju. Hildegarda czuła, że opuszczają ją siły i traci wiarę, ale z żalu za grzechy wydobyła ostatnią pochwałę Boga i uprosiła go, by jeszcze raz pozwolił jej stoczyć walkę ze złem. Beng zadrżał, gdy ujrzał, że z płomieni gromnic wypływają najpierw trzej mocarni archaniołowie z kryształowymi mieczami, a za nimi suną ogromne, uzbrojone hufce anielskie. W górze, niczym wielka aureola, pojawił się sam Jezus, migotliwy, jasny, powiewający jak sztandar, błogosławiący Hildegardę. Zobaczyła to i uśmiechnęła się do swego życia, pełnego cudownych roślin, jaskrawych ptaków i smutnych pieśni głoszących pochwałę życia w świętości. Zamykając oczy była pewna, że siły zła nie przemogą dobra i świat nie skończy się wraz z jej odejściem.
Beng w jednej chwili zrozumiał, że władca sadzy i spalenizny poniósł straszliwą porażkę i bojąc się jego gniewu, czym prędzej wrócił na dach dalekiego domu. Już chciał ponownie wniknąć w kolec, gdy nagle zobaczył nagą Martę, stojącą przed lustrem i mierzwiącą włosy na swoim łonie, a potem ubierającą się strojnie. Zaciekawiony i onieśmielony jej urodą, wniknął w nią, myśląc, że pobędzie w tym pięknym ciele przez chwilę, rozejrzy się w niej, spojrzy jej oczyma na świat i wróci do swojej kryjówki. Nieoczekiwanie zobaczył w niej coś, co go zafrapowało, a jak Marta przysiadła na sofie, wsunęła dłoń za majtki i zaczęła delikatnie dotykać swojego łona, postanowił pobyć w niej nieco dłużej. Dziewczyna nie rozumiała dlaczego wychodząc z domu poczuła nagle pulsowanie krwi u zbiegu ud, a w jej wyobraźni pojawił się urodziwy kominiarz, z którym czasem rozmawiała przy domu lub na ulicy. Na jej twarzy zakwitł wyraźny rumieniec, ciało zaczęło lekko pulsować, a dłoń stała się dociekliwa, jakby szukała czegoś w ciemności. Nagle napłynęło wielkie gorąco, coś trysnęło w niej, przymknęła oczy i wydała z siebie jęk zadowolenia, czując się spełniona i wyzwolona. Zdarzało się jej wcześniej dotykać łona, ale pierwszy raz zrobiła to tak intensywnie, że zniknęła sama w sobie i poszybowała ku niewidzialnym dalom. Szybko oddychająca odczekała kilka minut, po czym podeszła do lustra, poprawiła fryzurę i lekki makijaż, spod którego wciąż wyraziście wydostawał się rumieniec. Miała umówione spotkanie w domu bogatego Żyda, więc wyszła na ulicę i skierowała się ku centrum miasta, gdzie miała zamiar dojść w pół godziny. Robiła to wielokrotnie i doskonale wiedziała ile czasu zajmie jej droga, musiała tylko zejść do Placu Poznańskiego, a potem ulicą Poznańską i Długą przedostać się do Starego Rynku i niewielkiego zakątka handlowego przy uliczce Jatki. Wychodząc z podwórza ze zdumieniem zobaczyła kominiarza, który na jej widok przystanął na rowerze, ściągnął czarny melonik i z promiennym uśmiechem na umorusanej sadzami twarzy, odezwał się do niej:
– Pani Marta, jak zawsze piękna… pewnie do kawalera jakiegoś idzie…
Dziewczyna uśmiechnęła się na widok mężczyzny i pomyślała o tym, że dopiero co kochała się z nim w wyobraźni. Patrząc z satysfakcją na jego mocarną sylwetkę, powiedziała filuternie:
– Gorącą randkę już dzisiaj miałam i nigdy nie zgadłby Bronek, z kim… Może kiedyś Ci powiem, ale teraz muszę iść na spotkanie z pracodawcą, który chce mnie zatrudnić. Kominiarz poczuł się jakby nagle poraził go grom, bo od dawna podkochiwał się w najpiękniejszej dziewczynie na ulicy Strzeleckiej i czasem nawet podglądał ją w pokoju z dachu domu usytuowanego naprzeciwko. Ach, ile by dał, by jego wybrała i została wytęsknioną żoną i jakże by ją kochał, jak czule by pieścił i otaczał opieką. Jej żartobliwe słowa zdruzgotały go, wsiadł na rower i ruszył przed siebie, a ona poszła w drugą stronę, czując się lekka i pachnąca, podekscytowana nową życiową sytuacją, która nagle pojawiła się nie wiadomo skąd. Beng też ożywił się w niej i poczuł się niezależny, jakby nie był pasożytem lecz integralną cząstką jej bytu. Zwolniła nieco kroku, bo zerkając na mały, damski zegarek, stwierdziła, że ma jeszcze sporo czasu do spotkania, a nie chciała się spocić podczas drogi, a do tego skórzane czółenka lekko obcierały jej najmniejsze palce u stóp. Znalazła się u wejścia na plac, leżący w rozległej dolinie i minęła duży dom pensji dla zamożnych panien, w którym pokojówką była jej przyjaciółka Herta, Niemka prawie tak piękna jak i ona. Czasem, gdy razem szły ulicą, rozkoszowały się cmoknięciami i pogwizdywaniem mężczyzn, ale wciąż nie miały narzeczonych, choć ciekawie popatrywały na niektórych chłopców. Tak była zatopiona w swoich myślach, że sama zdziwiła się , gdy stanęła u drzwi Dawida Cohna uderzyła w nie dużą, mosiężną kołatkę w kształcie lwa i zerknęła na mezuzę przyczepioną do zewnętrznej futryny. Dobrze zapamiętała napomnienie Jakuba Rozenfelda, by dotknąć jej gdy otworzą jej drzwi. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i już chciała drugi raz zakołatać, gdy nagle klucz zachrzęścił w zamku i tafla bogato rzeźbionego dębu odsunęła się do środka. Przed nią stał nieco grubawy mężczyzna w czarnym chałacie i kapeluszu, z mycką na głowie i niezbyt długimi pejsami wiszącymi przy obu policzkach. W ostatniej chwili przypomniało się jej, że powinna dotknąć mezuzy i dopiero wtedy postąpiła do przodu, wycierając jeszcze swoje buty o grubą wycieraczkę z juty. Gdy znalazła się w środku poczuła się oszołomiona bogactwem mebli i czystością obrusów, zasłon i kilimów. Na stole przy ścianie stał ogromny kryształowy wazon, a przy nim leżała płaska czara, pełna czekoladowych cukierków w kolorowych papierkach. Dawid tylko raz spojrzał na dziewczynę i natychmiast zrozumiał, co miał na myśli jego przyjaciel, gdy powiedział, że kandydatka na służącą ma urodę księżniczki z czasów króla Salomona. W swoim życiu widział wiele pięknych kobiet i kilka z nich miał w swoich ramionach, ale uroda i kształty tej istoty prawdziwie go zdruzgotały. Pomyślał, że demony piekielne przysłały mu pokusę w ludzkim ciele, której nie zdoła sprostać i był prawie pewien, że nie zatrudni Marty. Beng natychmiast to wyczuł i posłał ku niemu przekaz energetyczny, płynący z samego jądra wszechświata i z czasów, gdy materie zderzały się ze sobą i natychmiast rozżarzały się do czerwoności.
Raz jeszcze publikuję nieco zdjęć zjawiskowych chińskich ptaków fotografa i ornitologa z Hong Kongu Wonga Sifu. To ogromna rzadkość móc obcować z tak klarownym i czystym pięknem…