SKOK CZERWONEGO SMOKA (6)

Nankińska ulica

Następnego dnia w restauracji hotelowej jemy na śniadanie przysmażaną cukinię z ryżem i wychodzimy na ulicę, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Planujemy nim dojechać do Muzeum Ofiar Masakry Nankińskiej, dokonanej przez japońskich najeźdźców w 1937 roku. Jak zwykle mam lustrzankę firmy Canon zawieszoną na piersiach i fotografuję w biegu to, co wydaje mi się interesujące. Tym razem jestem zauroczony dynamizmem i kolorystyką nankińskiej ulicy, jak większość miast, w Chinach mającej przy długich ciągach platanów, po lewej i prawej stronie, wydzielone pasma dla motocykli, skuterów, pojazdów trzykołowych typu bum bum i rowerów. Od głównej drogi oddzielają je tylko metalowe płotki, a przy chodnikach stoją tysiące jednośladów, pozostawione na jakiś czas, póki właściciele nie wrócą z pracy, z urzędów lub sklepów. Staję przy krawężniku wydzielonego pasa i fotografuję ludzi, sunących ku mnie na wielokolorowych skuterach. Na niektórych z nich widać kobiety wiozące mężczyzn, zauważam też Chińczyków w średnim wieku, transportujących starszych członków rodzin i młodzieńców mknących na nowiutkich Yamahach, Suzuki, Kymco lub Hondach. Jedni jadący zerkają na mnie z ciekawością, inni przelotnie, ale większość manifestuje obojętność dla fotografującego ich dziwaka o europejskich rysach twarzy i sylwetce znacznie przerastającej gabaryty płci brzydkiej w tym kraju. Twarze i pojazdy migają w zawrotnym tempie i tylko czasem udaje mi się utrwalić w pamięci jakąś piękność lub kogoś charakterystycznego, dziwnie ubranego lub rozchełstanego. Patrzę na całą ulicę i z przyjemnością kontempluję charakterystyczne, biało-niebieskie chińskie autobusy z wyrazistymi wyświetlaczami, informującymi o kierunku jazdy i numerze linii. Jeździłem już takimi w Pekinie i dziwiło mnie, że nie są zatłoczone, ale może sekret tkwił w tym, że było ich tak wiele i kolejne kursy niemal nakładały się na siebie. Wraz z zielenią drzew, samochodami i reklamami na bilbordach stanowią one charakterystyczny element chińskich ulic i najczęściej poruszają się wolno, niczym jakieś monstrualne owady w sieci naturalnych ścieżek i tuneli. Pośród smogu i porannych mgieł są wyraziste i czyste, choć w środku różnie bywa, zapewne w zależności od tego na jakim poziomie kultury jest kierowca. Często miałem do czynienia w tym kraju z ludźmi, którzy myli okna domów, wystawy sklepowe i pojazdy dopiero wtedy, gdy im to nakazywano. Z drugiej strony wszędzie natkniemy się na zamiataczki i zamiataczy ulic w azjatyckich słomkowych kapeluszach, osoby zbierające śmieci do małych wózków i wywożące je do większych pojemników. Podążamy ulicą, przy której jest hotel aż do rozległego placu, przy którym ulokowano wejścia do metra. 

Siność i mglistość Nankinu

Wciąż nie wiem czy siność przestrzeni związana jest ze smogiem, czy raczej jest wynikiem porannego zamglenia i bliskości rzeki Jangcy, najdłuższej w Azji i mającej ogromne znaczenie dla wielu dziedzin Chin. Wszystko tutaj jest szare, stalowe, niebieskawe, a tylko światła uliczne są wyraziste, co generuje niezwykłą, kontrastową magię barwną. Nankin znacznie różni się od Pekinu i ma raczej niską zabudowę, choć z każdej strony zauważymy też nowe, wysokie budynki, wychylające się z mgieł i oparów. Wchodzimy do dużej arkady i ruchomymi schodami zjeżdżamy na peron kolei podziemnej, której budowę rozpoczęto dopiero w 2000 roku. Pierwszą linię o długości dwadzieścia dwa kilometry oddano do użytku pięć lat później, a w związku z organizacją Letnich Igrzysk Młodzieży zintensyfikowano prace, wykonano połączenie z lotniskiem Lukou, przekopano pierwszy tunel pod rzeką Jangcy o długości niemal cztery kilometry, ulokowany pięćdziesiąt osiem metrów poniżej powierzchni wody, a także połączono z miastem wielki dworzec kolei dużych prędkości. Siecią ruchomych schodów dotarliśmy wreszcie do właściwego miejsca, gdzie przez kilka minut czekaliśmy na przyjazd pociągu. W Chinach perony zabezpieczone są specjalnymi zasuwanymi drzwiami, które otwierają się dopiero po przyjeździe jednostek. Zapobiega to przestojom, związanym z ewentualnymi wypadkami i samobójstwami, a dodatkowo zabezpiecza osoby czekające na kolejny pociąg. Od razu widać, że stacje powstały niedawno, bo lśnią czystością, a wielkie tafle marmuru i glazury odbijają wszystko wielokrotnie, tworząc surrealistyczne amfilady prowadzące do tajemnych, nieistniejących przestrzeni. Po kilku minutach podjeżdżają nasze wagoniki i wsiadamy do nich, lokując się na plastikowych fotelach, umieszczonych w rzędach, przy ścianach pojazdów. Przyglądam się ludziom i widzę starszą kobietę przytulającą małą dziewczynkę w różowej sukience, wciąż obdarzającą ją czułymi pocałunkami. Prawie nie widać młodych ludzi rozmawiających ze sobą, bo wszyscy dzierżą w rękach telefony, przeglądają strony internetowe lub coś szepczą do nich. W roku 2015 wydało mi się to dziwaczne, a przecież to uzależnienie od tego środka komunikacji szybko dotrze także do Polski i stanie się rodzajem wielkiego nieszczęścia młodych ludzi. Moją uwagę przyciąga piękna dwudziestoletnia kobieta, ubrana w najlepsze ciuchy renomowanych światowych firm, dumnie dzierżąca na kolanach brązową torebkę Louisa Vuittona. Ma znakomicie zrobiony makijaż, wyrazistą, amarantową pomadkę na wargach, mocno pomalowane rzęsy i złote cienie na powiekach. Z taką zjawiskową urodą w innych czasach byłaby zapewne księżniczką albo cesarską konkubiną, choć i teraz pewnie dobrze sobie radzi. Zhao zauważa, że patrzę łakomie na tę piękność i żartuje, że nie można mieć wszystkich chińskich kobiet, nawet jeśli jest się przystojnym Europejczykiem. To dziwne, ale często w Chinach kobiety komplementują mężczyzn z zagranicy, choć jeden z moich polskich kolegów, który poślubił Chinkę, powiedział mi, że w narzeczeństwie są słodkie jak miód, a potem stają się ostre jak papryczki chili. Uśmiecham się do przyjaciółki i odwracam głowę od młodej piękności ku elektronicznemu wykazowi kolejnych przystanków na ścianie. Małe czerwone światełko wskazuje, że wysiądziemy już na następnej stacji, ale tym razem dystans jest nieco dłuższy i drzwi otwierają się dopiero po ośmiu minutach. Znowu wstępujemy na ruchome schody i już po chwili jesteśmy na kolejnym, jakże rozległym placu.       

Rzeźby przy muzeum masakry nankińskiej

W roku 1937 Nankin był stolicą Republiki Chińskiej, rządzoną przez Kuomintang, znakomicie się rozwijającą i tętniącą życiem. Po przegranej bitwie o miasto, Cesarska Armia Japońska, pod wodzą generała Iwane Matsuiego, wkroczyła do centrum i zaczęła grabić sklepy, mordować ludność i gwałcić kobiety. Niewielkiej postury generał, który po II wojnie światowej został uznany za zbrodniarza wojennego[1], dał przyzwolenie na te okrucieństwa i przez cały czas je dozorował. Szacuje się, że zginęło wtedy trzysta tysięcy ludzi, miasto zostało doszczętnie splądrowane, a japońscy żołnierze zachowywali się jak bestie w ludzkich ciałach. Urządzali zawody w ścinaniu głów Chińczyków, popisywali się ćwiczeniami bagnetowymi z użyciem żywych więźniów, a także zakopywali ich żywcem w ziemi. Okrutnie gwałcono zbiorowo kobiety i dziewczynki i nie oszczędzono nawet staruszek i zakonnic, a potem dokonywano na nich bestialskich mordów. Na ulicach i placach pełno było trupów, wiele ciał unosiło się też na wodach rzecznych i wszędzie czuć było straszliwy fetor. Memoriał upamiętniający te straszliwe wydarzenia władze miejskie Nankinu zbudowały w 1985 roku, korzystając też z pomocy Towarzystwa Przyjaźni Japońsko-Chińskiej, które przekazało sporo artefaktów i ufundowało ogród znajdujący się w obrębie muzeum. Muzeum zajmuje około dwadzieścia osiem tysięcy metrów kwadratowych, w tym około trzy tysiące metrów powierzchni użytkowej budynków. Zbliżamy się do głównego wejścia, po drodze kontemplując dramatyczne rzeźby z brązu, przedstawiające ofiary rzezi, a najbardziej chwytają mnie za serce przedstawienia maltretowanych kobiet i płaczących dzieci, nie rozumiejących co się wokół nich dzieje. Obok eksponatów plenerowych w jednej z sal znajdują się odsłonięte autentyczne szczątki szkieletowe ofiar[2], a w innej zobaczyć można historyczne dokumenty i fotografie. Rozłączam się z Zhao Si i resztą grupy i w samotności kontempluję wyświetlane na ekranach filmy, fotografie katowanych ofiar, a dłużej przystaję przed zdjęciem młodej dziewczyny, z krótkim mieczem wbitym w pochwę. W mojej głowie zaczyna kiełkować myśl o napisaniu książki o największych zbrodniach w dziejach ludzkości, wszak byłem też w obozie Auschwitz, Stutthofie, a także w erywańskim muzeum poświęconym masakrze Ormian, dokonanej prze Turków w latach 1915–1917[3]. Ten zbiór musi się składać z narracji dzieci, które były świadkami największych zbrodni w dziejach ludzkości i musiały zmierzyć się z niewyobrażalną wprost traumą utraty bezpieczeństwa i miłości rodzicielskiej. W przyszłości będzie mi jeszcze dane zwiedzić Muzeum Holocaustu Żydowskiego w Waszyngtonie, dzielnicę Soveto w Johannesburgu, slumsy w Nairobi i w Medellin i narastać będą w moich archiwach materiały do książki pt. Ślepia bestii. Teraz przechodząc w tłumie Chińczyków z sali do sali, przyglądam się eksponowanym narzędziom zbrodni i wielkim fotografiom brzegów Jangcy z lat trzydziestych dwudziestego wieku, pełnych bezwładnych, martwych ciał. W mojej świadomości pojawia się zarys opowiadania o małej dziewczynce o mlecznym imieniu Mały Skarb, która w grudniu 1937 roku budzi się rano szczęśliwa, promienna, otoczona miłością, a potem staje się świadkiem i ofiarą potwornej zbrodni. 

Przystaję przy fotografii japońskiego oprawcy i studiuję jego pełne grozy oczy, w których czai się zło i nienawiść. To są ślepia jak z popiołu, jak ze spalonego drewna, wpatrujące się w mrok, połyskujące metalicznie, odbijające krwawą poświatę – skupione na ofierze, podążające za każdym jej ruchem. Czujne, nienawistne, czekające na znak, ledwie widzialne mgnienie, gotowe śledzić niewinne dłonie, stopy, czekające na miejscu ataku. Bezlitosne i chciwe, szukające nieustannie słabego bytu, skupione na każdym geście, każdym błysku, każdej bieli i każdym lśnieniu. Nieustannie sondujące mrok, gotowe uchwycić impuls, ulotny znak, łaknące wiotkiej łydki, delikatnej twarzy, geometrii ud i stóp. Odwieczne jak skały i lody, czarne jak kosmos, zimne jak kamienie na dnie górskiej rzeki, zastygłe w martwym bezruchu odwiecznego umierania. Świadome swego zła, ślepia połyskujące wyraziście w obliczu mordu i gwałtu, zbrodni niewinnych istot, cierpienia nie do wyrażenia i bólu przeszywającego trzewia. Pragnące kolejnych żertw, skupione na ruchach i gestach oprawców, czekające na błędy uciekających i moment schwytania bytów w niewidzialną sieć. To są oczy bestii ryczących przeraźliwie w niesłyszalnym zakresie, skąpane we łzach, pragnące pić krew, szarpać ciała, niszczyć kształty, gasić dźwięki, zamykać wymiary. Nic nie zdoła ich powstrzymać, nikomu nie uda się ich przebić, były, są i będą zawsze, rosnące w siłę, potężniejące w tle wojennej pożogi i lejącej się niewinnej krwi. Śledzące uniesione miecze i kule mknące ku ciałom, skupione na ostrzu gilotyny, sznurze szubienicy, bombie zrzuconej z samolotu, na pociskach wystrzelonych z dział i czołgów, na sunących ku niebu rakietach. Ślepia odprowadzające rozpalony metal mknący w dal i zabijający po drodze istnienia, nicujący świadomość po świadomości, odbierający oddech i czucie w dłoniach. Nie przymykające się nigdy, bystre jak ślepia lamparta, skupione, ekstatyczne w obliczu tortur i tragedii, szaleństw siepaczy i wydających rozkazy oficerów, generałów, polityków. Niewidzialne pośród ludzkich wymiarów, istniejące w nicości, wtopione w lodowatą czerń odwiecznej nocy, w bezlitosny mróz dalekich przestrzeni, prześwitujące przez zasłony dnia, odradzające się w oczach morderców i synów wyrodnych, katów i strażników lochów. Pewne siebie pewnością astralnych tragedii, kruszenia się kształtów, monstrualnych zderzeń, nieprzewidzianych eksplozji i wyrzutów rozżarzonej magmy, wpatrzone w kruchość istnienia i wciąż pragnące zobaczyć jego dramatyczny koniec. Przyczajone w ukryciu, kochające cień i mrok, nienasycone w obliczu krzywdy, wycofujące się w pustkę w obliczu światła i zawsze wracające ku gęstym mrokom. Ruchliwe jak sierść lamparta, skóra żmii, odnóża skolopendry, przechodzące z ciała do ciała zabójców i dręczycieli, umierające w obliczu dobra, odradzające się we wściekłości i kłamstwie. I wciąż, wciąż łaknące przelanej krwi, rozkoszujące się jej smakiem, krzykiem przerażenia, bólem nie do wyobrażenia i umieraniem w męczarniach.

Pomnik Iris Chang przy muzeum

W salach muzeum panuje półmrok współgrający z tematyką kolejnych ekspozycji, ale znowu łączymy się w niewielką grupkę i już kierujemy się do ogrodu i na dziedziniec, gdzie ostre światło wydaje się absurdalne, niestosowne, zbyt jaskrawe w tych przestrzeniach. Przy ścianie mniejszego budynku upamiętniającego zbrodnie Japończyków ustawiono pomnik z brązu amerykańskiej aktywistki, dziennikarki i pisarki Iris Chang (1968 –2004), córki małżeństwa profesorskiego z Uniwersytetu w Princeton, która napisała bestsellerową książkę pt. Rzeź Nankinu. Chińczycy uznali jej wielkość i nie wahali się umieścić jej monumentu w przestrzeniach nankińskiego memoriału, widząc w niej ostatnią ofiarę masakry. Wspaniale rozwijająca się kariera tej wiotkiej kobiety uległa załamaniu, gdy po napisaniu książki autorka nagle popadła w depresję. Nie mogła zapomnieć tragedii trzystu tysięcy ludzi w Nankinie i stale przed oczyma miała straszliwe sceny, utrwalone na filmach i zdjęciach. Prawdopodobnie Chang została też poddana tajnym działaniom CIA, gdy zaczęła pracować nad swoją czwartą książką o Bataańskim Marszu Śmierci[4] i odważnie promowała obywateli chińskich w USA. Trudno powiedzieć czym się naraziła amerykańskim politykierom, ale można przypuszczać, że chciała w krytycznym świetle ukazać interwencyjne zaniechania rządu podczas II wojny światowej. Finał jej życia był tragiczny, bo kobieta popełniła samobójstwo, strzelając sobie w usta z rewolweru. Znaleziono ją w samochodzie, na wiejskiej drodze na południe od Los Gatos w Kalifornii, a potem odkryto też trzy listy, adresowane do ludzkości, która zostanie po jej odejściu. Możemy zatem założyć, że Iris Chang planowała odebrać sobie życie, choć okoliczności śmierci i owo nagłe pogorszenie stanu zdrowia jest bardzo podejrzane. Pisarka oskarżała potężną tajną organizację, która ją śledziła i przyczyniła się do nawracających napadów lęku – pisała: Kiedy wierzysz, że masz przyszłość, myślisz w kategoriach pokoleń i lat. Kiedy tego nie robisz, żyjesz nie tylko z dnia na dzień — ale z minuty na minutę. Te minuty zatrzymały się nagle 9 listopada 2004 roku i nigdy nie dowiemy się czy ktoś postronny dopomógł Chang zejść z tego świata. Moi chińscy przyjaciele, zebrani przy jej pomniku nankińskim, komentowali jednoznacznie tę sytuację, oskarżając amerykańskie tajne służby o dokonanie zbrodni na anielskiej istocie, która chciała odsłonić całą prawdę o męczarniach amerykańskich i filipińskich żołnierzy. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, bo moja wiedza o pisarce i jej losach była zbyt mała i dopiero w przyszłości miałem przeczytać jej słynne dzieło, wydane w Polsce dopiero w roku 2013. Na razie stałem przy pomniku, przysłuchiwałem się komentarzom i ze zdumieniem stwierdziłem, że pan Liu, nasz prawdopodobny chiński „opiekun” strzyże uszami i chłonie każde słowo. W pewnym momencie przychylił się do mnie i zapytał jakie jest moje zdanie na temat tajnych służb w różnych krajach, ale czujna Zhao Si pociągnęła mnie za rękę, proponując bym jej zrobił zdjęcie na tle memoriału. Gdy się oddaliliśmy mrugnęła okiem i przywołała sentencję z dzieła Konfucjusza: Człowiek szlachetny jest pewny siebie, lecz nieskory do współzawodnictwa, obraca się w towarzystwie, lecz nie bierze niczyjej strony.[5] Trochę mi to zapachniało oportunizmem, którego nie mogła zaakceptować Iris Chang, ale uśmiechnąłem się nieznacznie i zrobiłem portretowe zdjęcie koleżance. Przy wyjściu z muzeum nie wiadomo skąd i dlaczego, czekał na nas jeden ze znajomych pana Liu, który zaprosił nas na obiad w najlepszej restauracji, z widokiem na nankińskie mury obronne i obiekty olimpijskie za nimi.  

[1] Po procesie w 1948 roku, natychmiast powieszono go w tokijskim więzieniu Sugamo. Miał wtedy siedemdziesiąt lat i wyglądał komicznie bez munduru i dystynkcji..

[2] To miejsce w Nankinie nazywa się Jamą Dziesięciu Tysięcy Trupów lub Masowym Grobem (万人坑).

[3] Choć ta rzeź jest drugą po Holocauście najlepiej udokumentowaną i opisaną, wciąż pozostaje na obrzeżach pamięci ludzkości. Masakra, którą zainicjował wielki wezyr Imperium Osmańskiego Talaat Pasza, pochłonęła półtora miliona ofiar i była pierwszą w dwudziestym wieku zbrodnią na tak wielką skalę.

[4] Była to przymusowa ewakuacja około 76–78 tys. jeńców wojennych, przeprowadzona przez Cesarską Armię Japońską w kwietniu 1942 roku, w czasie wojny na Pacyfiku, po kapitulacji amerykańsko-filipińskiego garnizonu na półwyspie Bataan. Japońscy żołnierze zmuszali osłabionych jeńców amerykańskich i filipińskich do wyczerpującego marszu w upale, a tych, którzy nie wytrzymali, mordowali bez litości. Szacuje się, że w trakcie „marszu śmierci” zginęło około 500–1000 Amerykanów i nawet do 10 tysięcy Filipińczyków. Tysiące innych zmarło wkrótce po dotarciu do punktu docelowego w O’Donnell.

[5] Por. Konfucjusz, Dialogi XV, w. 21, Warszawa 2008, s. 484.

KONIUNKCJA

I znowu fascynująca astronomia wkracza do mojego życia… Od dwóch dni obserwuję na zachodnim niebie koniunkcję Jowisza i Wenus, wyglądających jak sąsiadujące ze sobą gwiazdy. To złączenie w jednej linii ciał niebieskich i obserwatora na Ziemi, obserwowane od dawien dawna i często interpretowane jako specjalny znak. Tak było z Gwiazdą Betlejemską, która miała zapowiadać narodziny Jezusa – pisałem o tym książce pt. Słowacki Kosmogonia: Autor Kordiana oczywiście zetknął się z opisem Gwiazdy Betlejemskiej w Nowym Testamencie, gdzie pojawia się ona w Ewangelii wg św. Mateusza. Trzej królowie pytają: „Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon.” (Mt 2, 2) I potem dalej, w komentarzu Ewangelisty: „A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię.” (Mt 2, 9) O zjawisku na niebie, związanym z urodzeniem Chrystusa narosło przez wieki wiele poglądów i wiele legend. Od dawna interesowano się tym pojawieniem się jaskrawego światła i podejmowano próby rekonstrukcji nieba w tamtej chwili dziejowej. Najczęściej wskazywano na kometę, ale obecnie raczej się to wyklucza, ponieważ już w starożytności kojarzono je ze złym znakiem, z jakąś katastroficzną wróżbą. Nie była to też często pojawiająca się nad horyzontem, połyskująca jak gwiazda planeta Wenus, bo dawni astronomowie znali ją doskonale i wiedzieli, gdzie się pojawi, gdzie i kiedy zniknie – nie spowodowałaby zatem takiego poruszenia. Niektórzy skłaniają się ku przyjęciu teorii, opowiadającej się za tym, że był to Syriusz, ale przecież i najjaśniejsza gwiazda południowego nieba miała już swoje miejsce na sklepieniu gwiaździstym w starożytności, długo przed urodzeniem Chrystusa, pełniła też bardzo ważną rolę w starożytnych systemach astronomicznych, szczególnie w Starożytnym Egipcie. Obecnie odzywają się głosy, że mogło to być podwójne zaćmienie Jowisza, które przydarzyło się 20 marca 6 roku przed naszą erą a potem raz jeszcze 17 kwietnia tegoż samego roku. Inni wskazują na cykliczną koniunkcję Jowisza z Saturnem. Na przykład Kepler twierdził, że narodzinom Chrystusa towarzyszyła potrójna koniunkcja Jowisza, Marsa i Saturna, w pobliżu której wybuchła jakaś supernowa, wywołując w ten sposób oszałamiający efekt. Inne spekulacje wiążą wybuch supernowej w drugim roku przed naszą erą ze złączeniem Jowisza z Wenus i wskazują na obserwacje zanotowane w kronikach chińskich. Jeśli tak było, to co zapowiada obecna koniunkcja dwóch wyrazistych planet? Stoję na tarasie mojego domu, patrzę na malutkie światełka w mroku i rozmyślam o ludzkości na początku trzeciego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku…

BŁĘKIT

Ostre światło marca generuje w naturze zdumiewające efekty wizualne i kolorystyczne. Po długiej dominacji szarości, mętnej bieli i szybko pojawiającej się czerni, nagle wypływa z nicości jaskrawy błękit. Silna operacja słońca powoduje, że wszystko staje się wyraziste, oddzielone od siebie i połyskujące. Lubię w tym momencie roku przystawać pod drzewami i fotografować je tak, by w tle i nad nimi pojawił się właściwy kolor powietrza, czyli błękit. Głębia, która eksploduje pośród światła, przydaje rzeczywistości magii i powoduje, że świat staje się piękniejszy, jakby skopiowanych z naszych dziecinnych wspomnień najwspanialszych dni, które przeżyliśmy. Nagie gałęzie, jeszcze bez liści i pąków, stają się czarną grafika z wyrazistym tłem i dają impuls wyobraźni, gotowej przenosić nas ku dalekim wyspom, łagodnym brzegom oceanu, strzelistym szczytom górskim i rozległym równinom. Jeśli marzymy o dalekich podróżach, zawsze sączy się w naszych myślach zjawiskowy błękit i zaczynamy oddychać pełną piersią.

SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (XVIII)

Yasmen dawno nie czuł tak silnej więzi z pozostałymi aniołami i mknął do przodu popychany niewidzialną siłą. Gdzieś w dali, przed nim, połyskiwał rozpalony grot archanielski, a po bokach i z tyłu bracia sunęli z wiarą w przewodników. Dopiero teraz zrozumieli jak wielka jest przestrzeń niebieska i jak daleko znajduje się Niebieska Rozpadlina, z której demony wnikały do Nieba. Po drodze mijali niewielkie stanice graniczne i wyniosłe zamki ukształtowane z pulsujących chmur, z których raz po raz odrywały się kolejne kołczany i przyłączały się do największej armii w dziejach Nieba. Skupił swój wzrok na fioletowiejącym ostrzu dowódcy grupy, zbliżającej się do jego oddziału i odpowiedział na przesłane mu bezgłośne pozdrowienie. Natychmiast też znalazł się w wielkiej sali, w której zgromadziło się kolegium kardynałów. Na ścianach i i suficie pyszniły się wielobarwne freski, ukazujące stworzenie świata. Choć nigdy tam nie był, zrozumiał, że jest to Kaplica Sykstyńska, w której dostojnicy kościelni zebrali się by wybrać nowego papieża. Pośród nich stał dość młody mężczyzna, odziany w czerwoną szatę i żywo rozmawiający z innymi purpuratami. Właśnie skończyło się kolejne głosowanie i kamerling wezwał kardynałów do zajęcia miejsc, a potem otworzył urnę i wysypał na stół wszystkie karty. Powoli uporządkował je i zaczął beznamiętnie odczytywać nazwiska, kolejne papiery nadziewając na szpikulce przyczepione do listwy, leżącej przed nim. Szybko na jednym z ostrzy znalazło się najwięcej z nich i stało się jasne, kogo wybrano, a szmer zdumienia coraz głośniej rozchodził się po sali. Jeden z purpuratów pochylił się ku innemu i syknął zjadliwie:

– Nie możemy dopuścić do tego, by największa oferma spośród nas sprawowała rządy w Watykanie…

– Myślałem, że ciebie wybiorą… a tu taki zawód… – odparł siedzący obok niego gruby dostojnik.

– To robota tego suchotnika z Florencji… sam nie miał szans, to wykreował niedorajdę, którą będzie sterował… – odparł sykliwy.

– Musimy coś zrobić, bo inaczej nasze interesy szlag trafi…– powiedział tęgi.

Kamerling powoli podszedł do pierwszego rzędu, z emfazą obwieścił decyzję, a potem patrząc bystro na siedzącego przed nim kardynała i zapytał:

– Czy przyjmujesz?

Zagadnięty siedział nieruchomo jakby trafił go piorun, ale po chwili ukrył twarz w dłoniach i ze łzami na policzkach odrzekł:

– Lękam się bardzo… ale wierząc w opiekę Ducha Świętego, przyjmuję decyzję Opatrzności Bożej i pokornie schylam głowę przed naszym panem Jezusem Chrystusem. Wierząc w pomoc ukochanych braci w wierze, przyjmuję z pokorą to brzemię…         

Kamerling ukłonił się nowemu papieżowi i przy potężniejących oklaskach poprowadził go do pokoju łez, by po raz pierwszy przyodział białą szatę.

Wielu kardynałów postąpiło ku wielkiej sali z balkonem i oczekiwało na pojawienie się pierwszego pasterza, ale ten, który rozmawiał z grubym purpuratem dawał znać wzrokiem niektórym z nich i wskazywał, by podążyli w drugą stronę. Tak przeszli do jednego z biur, gdzie zasiedli przy stole, a usługujący im ksiądz zaczął nalewać wino do stojących przed nimi kielichów. Grupa nie była liczna, ale znaleźli się w niej wszyscy dostojnicy, którzy bliscy byli wybrania podczas kolejnych głosowań.

– Niech wasze eminencje mi wybaczą, że po tak wyczerpujących dniach i wegetowaniu w Kaplicy Sykstyńskiej, bez zwłoki zaprosiłem was do mojego biura – powiedział kardynał Riccardo Avversario, ten sam, który sykliwym głosem komentował wybór nowego papieża.

– To zrozumiałe… ta sytuacja wymaga szybkiej reakcji z naszej strony…– powiedział grubawy kardynał Francesco Invidioso, który na konklawe siedział obok ojca Avversario z Genui.

– Teraz już nic nie możemy zrobić – odezwał się dobiegający osiemdziesiątki  Pietro Lupo, chudy purpurat z Palermo – musimy to zostawić Panu do rozstrzygnięcia.

– Wręcz przeciwnie drogi Pietro, musimy podjąć zdecydowane kroki – zaperzył się francuski kardynał Jean-Pierre Bizzare, który przegrał jedno z głosowań zaledwie pięcioma głosami.

– Ale przecież musimy kierować się najwyższym dobrem i działać w zgodzie z katechizmem naszego kościoła… odpowiedział purpurat z Palermo.

Oddział Yasmena znacznie zbliżył się do dołączającej grupy, która na chwilę zniknęła w pierzastych chmurach. Obrazy z Watykanu rozmyły się na chwilę, ale po chwili, wraz z pojawieniem się kołczanu byłego papieża, wróciły z większą wyrazistością.

– Rozumiem, że eminencja Riccardo ma jakiś plan… – odezwał się pięćdziesięcioletni dostojnik z Ancony, który jako jedyny nie zdjął biretu i raz po raz poprawiał go na głowie.

– Tak kardynale Montenegro… mam plan i proszę o jego zaakceptowanie… – odrzekł  Avversario – Musimy wszelkimi sposobami odsunąć nowego papieża od władzy…

– Wszelkimi środkami… czy to znaczy, że w grę wchodzi też… – zawiesił pytanie kardynał z Hiszpanii o ciemnej karnacji skóry.– Najpierw zaczniemy grę polityczną i osłabimy wilka z Florencji… – powiedział kardynał Invidioso – Zresztą on jest już chyba na ostatnich nogach…

– Może tak, a może nie… – powiedział Montenegro, a potem dodał – Radziłbym działać od razu, bo jeśli drapieżnik z gniazda rodziny Medici stanie w cieniu tej wybranej ofermy, odsunie nas wszystkich od władzy i utworzy stronnictwo, którego nie pokonamy. Skoro Michele Volpe uczynił swojego człowieka papieżem, to stać go jeszcze na inne złowieszcze działania…

– Dostojni przyjaciele głosujmy, czy dajemy kardynałowi Avversario nasze pełnomocnictwa…– zaproponował Invidioso.

– Zgadzamy się na wszelkie działania polityczne… tym bardziej, że nowy papież nie stronił od kurtyzan i łatwo będzie go zaszachować… – oświadczył arcybiskup Luigi Santo z Ferrary.

– Słyszałem, że z jedną z nich ma syna, którego wyświęcił na księdza…a teraz pewnie zrobi go biskupem… – odezwał się delegat zakonu maltańskiego Silvano Maria Bugiardo.

– Wy zawsze wszystko wiecie i wszędzie macie swoich szpigów, więc możemy być pewni, że to prawda… – zgodził się z przedmówcą Bizzare.      

Kardynałowie wznieśli kielichy i wypili z nich nieco wina, po czym zaczęli się żegnać i odchodzić w różne strony. Tylko dostojnik z Palermo podążył w stronę sali z balkonem, gdzie papież powitał wiwatujące na jego cześć tłumy. Nie umknęło to uwagi eminencji Avversario, cierpliwie czekającemu aż wszyscy wyjdą z biura. Gestem prawej ręki przywołał tego samego księdza, który wcześniej nalewał wino, przybliżył głowę do jego ucha i szeptem powiedział:

– Będę raz jeszcze potrzebował twojej pomocy… Czy ta piękna zakonnica ze Szwajcarii , która obsługuje pokój papieski wciąż jest twoja kochanką?

– Tak eminencjo… wciąż jestem w matni tego strasznego grzechu…– przytaknął jasnowłosy ksiądz, przerażony tym, że kardynał zna jego tajemnicę.

– Czasami trzeba grzeszyć, żeby rozprzestrzenić dobro… – powiedział kardynał, uścisnął mocno ramię rozmówcy i po chwili dodał – Przygotuj ją… jeśli zajdzie taka potrzeba, odda nam wielką przysługę… Yasmen patrzył w dal czasu i widział jak kardynałowie próbują osłabić rolę papieża, którego lud wyjątkowo pokochał. Nic nie dały pomówienia i groźby, nikt też nie ośmielił się wystąpić przeciwko najwyższemu kapłanowi w białej sutannie. Obrazy zaczęły się zacierać, chmury napływały cyklicznie i dopiero po jakimś czasie ujrzał młodą zakonnicę, podążającą z filiżanką herbaty do pokoju papieskiego. I znowu wszystko zniknęło, znowu pojawiły się opary, sine mgły i fioletowe smugi. Dopiero za kolejnym skrętem oddziałów, przybyła grupa znowu zalśniła na tle błękitu i Yasmen ujrzał trumnę papieską na środku Placu św. Piotra, a potem pochód do grot watykańskich i złożenie ciała do grobu. Zanim wizje zniknęły całkowicie, spostrzegł jeszcze kardynała Avversario wymownie patrzącego na kilku innych dostojników i zmieniającego się w oślizłego demona.    

STRZYŻYK

Strzyżyk zwyczajny, foto Cezary Korkosz

Strzyżyk zwyczajny (Troglodytes troglodytes) należy do najmniejszych ptaków świata, a jego łacińska nazwa nawiązuje do mieszkańca jaskiń. Rzeczywiście ptak ten ma skłonność do budowania gniazd w ukrytych miejscach i jest prawdziwym wojownikiem, potrafiącym przegonić znacznie większego przeciwnika. Wielokrotnie zaobserwowano jak zadziera krótki ogonek i wydaje powtarzalne, terkotliwe odgłosy, skacząc to w jedną, to w drugą stronę. Ornitolodzy zauważyli też, że jest samotnikiem, a łączy się w grupy tylko zimą i potrafi wtedy „przytulać” się do innych osobników. Zjada znacznie więcej owadów, niż sam waży, a znajduje je nawet zimą, pod strzechami budynków gospodarskich i domów. To mieszkaniec gęstych krzewów, przez które przeciska się z cyrkową zręcznością, nie przystając ani na chwilę i ptaszek bardzo rodzinny, bo młode z pierwszego lęgu pomagają wykarmić pisklęta z drugiego rzutu. Natkniemy się na niego w prawie całej Europie, na Bliskim Wschodzie, w środkowej i wschodniej Azji, a także w północnej Afryce. To ptak częściowo migrujący, ale zatrzymujący się dłużej w miejscach, gdzie ma dostatecznie dużo pożywienia. Wyróżnia się dwadzieścia dziewięć podgatunków, różniących się zwykle kolorem upierzenia, a jako osobne gatunki traktuje się strzyżyka amerykańskiego (Troglodytes hiemalis) i strzyżyka kordylierskiego (Troglodytes pacificus). Tego ostatniego miałem okazję podglądać w kolumbijskim mieście Manizales, gdzie buszował pośród gęstej zieleni, porastającej skarpy przy wielkiej dolinie. W Polsce jest to liczny ptak lęgowy, którego szacunkowa ilość przekroczyła milion par. Mniejszy od niego jest tylko mysikrólik i zniczek, a wielkość ornitolodzy zwykle określają jako dwie trzecie wróbla. Strzyżyki zwykle grzbiet mają rdzawo-brązowy, z ciemnobrązowymi prążkami na górze, a spód jaśniejszy, również prążkowany. Nad okiem wąska kremowa brew i nogi w podobnej barwie, dość długie i silne. Przesadnie wydłużony, ostry i cienki, brązowy dziób, lekko zakrzywiony do dołu jest jaśniejszy u nasady. Sylwetka strzyżyka, poprzez częste stroszenie piórek, zdaje się krępa, z krótkimi i zaokrąglonymi skrzydłami oraz krótkim, najczęściej zadartym ogonem.  

KOSMICZNY OKRUCH

Kometa C/2022 E3 (ZTF)

Dzisiaj wieczorem wyszedłem na taras, by popatrzeć na wyjątkowo wyrazistego Oriona, połyskującego na południowej części nieba. Chyba po raz pierwszy w tym miesiącu zniknęły chmury, a gwiazdozbiory i planety pojawiły się w całej krasie. Dopiero co czytałem w Internecie o komecie C/2022 E3 (ZTF), która wędrowała w pierwszej połowie lutego od konstelacji Byka do Marsa i od Kapelli do Aldebarana. Niestety zachmurzenie było bardzo duże i nawet teleskop nic by tutaj nie poradził, tym bardziej, że kometa to ledwie jasna mgiełka. Lektura tekstu astrofotografa Piotra Majewskiego w necie, uzmysłowiła mi, że na zdjęciach wykonanych przez teleskopy (lub teleobiektywy) C/2022 E3 (ZTF) prezentuje się okazale. Duża, jasna głowa, wyraźny prosty warkocz gazowy o długości kilku stopni kątowych i wyróżniający się łukowaty warkocz pyłowy – klasyka gatunku! Pod koniec stycznia przy komecie ZTF pojawiło coś jeszcze… To przeciwarkocz. Sprawiał wrażenie, jakby strzelał ku Słońcu, a przecież powszechnie wiadomo, że kometarne warkocze skierowane są przeciwnie względem naszej gwiazdy centralnej. Co się stało? To tylko złudzenie optyczne. Kometa ZTF ma na tyle szeroki warkocz pyłowy, że oglądana z Ziemi w płaszczyźnie swej orbity ukazuje go po obu stronach swej zielonej głowy. Jest to zjawisko przejściowe. Wraz ze zmianą położenia obiektu zmienia się geometria jego postrzegania, a w konsekwencji – wygląd. A propos… Dlaczego kometarne otoczki są zielone? W latach 30. XX wieku niemiecki fizyk Gerhard Herzberg wysnuł teorię, że zjawisko to jest spowodowane niszczeniem przez światło słoneczne dwuatomowego węgla (znanego również jako diwęgiel lub C2) – związku chemicznego powstałego w wyniku interakcji między światłem słonecznym a materią organiczną dobywającą się z jądra komety. Doświadczalnie teoria ta została potwierdzona dopiero w 2021 roku dzięki eksperymentom przeprowadzonym przez australijski zespół uczonych pod kierunkiem prof. Timothy W. Schmidta. Pisaliśmy o tym w portalu „Uranii”. A skąd tak enigmatyczna nazwa obiektu? Przed laty odkrywali je ludzie, stąd łatwo było zapamiętać np. kometę Halleya i odróżnić ją od komety Donatiego. Dziś odkryć dokonują głównie zautomatyzowane teleskopy. Jeden z nich nazywa się Zwicky Transient Facility, w skrócie ZTF. Na szczęście nazwano go na cześć człowieka, a był nim Fritz Zwicky – szwajcarski astronom, który jako pierwszy postulował istnienie ciemnej materii we Wszechświecie. ZTF to nazwa projektu przeglądu nieba w szerokim polu za pomocą kamery sprzężonej z teleskopem pracującym w kalifornijskim obserwatorium Palomar. Jego celem są obiekty szybko zmieniające jasność, jak supernowe, błyski gamma, kolizje gwiazd neutronowych, a także ciała szybko poruszające się, czyli asteroidy i komety. Szkoda, że nie było mi dane przyjrzeć się tej komecie, ale jakby dla zadośćuczynienia niebo obdarzyło mnie dzisiaj wspaniałym prezentem – oto nagle zobaczyłem okruch materii kosmicznej, który przeleciał z zachodu na wschód, zostawiając za sobą ognistą nitkę. Trwało to może trzy sekundy, może cztery, ale spektakl był wyrazisty. Raz jeszcze uświadomiłem sobie, że jesteśmy bytami kosmicznymi i w każdej chwili jakiś nieproszony gość może wpaść do atmosfery. Taka obserwacja w dniu 550 urodzin Mikołaja Kopernika warta jest odnotowania, tym bardziej, że zaraz pojawia się też refleksja natury historycznej – ludzkość obserwowała gwiazdy i planety od dawien dawna, pod wieloma szerokościami geograficznymi, podczas wojen i w czasach pokoju. Zdarzało się też, że ktoś zauważył asteroidę lub meteor, innym razem jakiś obserwator wyodrębniał kometę Halleya, która przez tysiąclecia pozostawała bezimienną wróżbą zbliżającego się nieszczęścia. Moja dzisiejsza obserwacja i refleksja astronomiczna zostały wpisane w cykl zdarzeń niebieskich i zapewne po tysiącu lat, po stu tysiącach lat, a nawet po milionie lat ktoś uniesie głowę ku górze i zobaczy taką kosmiczną iskrę. Jako totalny optymista, zakładam, że ludzkość będzie wtedy jeszcze istniała…      

OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH (2)

Powieść pt. Obfite piersi, pełne biodra jest ogromną sagą, opowiadającą dzieje wiejskiej rodziny Shangguan z Dalanu, w Północno-Wschodnim Gaomi, a zarazem rozległą panorama historyczna od początku dwudziestego wieku do czasów nam współczesnych. Otwiera ją brawurowy dyptyk, realistycznie oddający poród matki rodu Lushi i oślicy w pobliskiej stajni. Zarówno kochliwa kobieta jak i uparta klacz mają problemy z urodzeniem potomka. Dodatkowo napięcie podnosi stale skrzecząca złośliwie teściowa, czekająca niecierpliwie na wnuka i nie dopuszczająca do siebie myśli, że urodzi się kolejna córka, a także wybuchy związane ze zbliżaniem się japońskich agresorów. Półwysep ostro wcinający się w Morze Żółte, na którym toczy się akcja utworu, był szczególnie narażony na ataki z zewnątrz, bo przecież niedaleko stamtąd jest do Korei i Japonii, wielkich miast takich jak Seul czy Fukuoka. Ataki japońskie przez morze oprócz innych kierunków, zaczynały się od pacyfikacji prowincji Szantung i skupiały na niej pierwszy impet ataku, grozę wojennego żywiołu barbarzyńców, wkraczających do magicznej krainy morderstw, grabieży i gwałtów. Matka rodzi wreszcie bliźnięta – dziewczynkę i chłopca, a oślica wydaje na świat małe mulątko, nie ma jednak czasu na celebracje tych wydarzeń, bo wioskę zalewają Japończycy, nie liczący się z niczym i znajdujący radość w dzikim mordowaniu niewinnych ludzi. Tutaj widać już maestrię narracyjną Mo Yana, który najpierw każe snuć opowieść jedynemu synowi w rodzinie Shangguan – Jintongowi, a potem dowolnie ją modyfikuje, wprowadzając znamienne retardacje i przyspieszenia akcji. Wszystko przypomina ogromny dynamiczny wir, w którym raz po raz pojawiają się twarze i gesty, słychać eksplozje i wystrzały, krzyki mordowanych i kopulujących ze sobą ludzi, sapanie gwałcicieli i wojskowe komendy najeźdźców. Ojcem urodzonych dzieci jest rezydujący we wsi szwedzki pastor Malloy, który niezbyt długo cieszy się ojcostwem – będąc świadkiem zbiorowego gwałtu na jego ukochanej Shangguan Lushi, skoczy z wieży kościoła i poniesie śmierć na miejscu. Kobieta jakoś otrząśnie się z ogromnej traumy, będzie miała stosunki seksualne z wieloma mężczyznami i stanie się podporą kosmopolitycznego rodu, który – jak wiele rodzin w dziejach Chin – zazna chwilowych rozkoszy istnienia i permanentnego egzystencjalnego cierpienia. Przekonanie ludzi, którzy pojawili się w określonym czasie w tym zjawiskowym miejscu, że wszystkim kieruje opatrzność, powoduje, iż przyjmują oni ciosy losu ze smutnym pochyleniem głowy, a gdy buntują się, to najczęściej kończy się to tragicznie. Modlitwy matki kierowane do Boga, Matki Boskiej i bodhisattwy Guanyin z Południowego Morza nic nie dają – życie toczy się swoim szaleńczym pędem i raz po raz społecznością niewielkiego Dalanu wstrząsają potężne kataklizmy dziejowe. Ale wszystko ma swój bieg i swoją logikę – trzeba jeść, żyć i wydalać ekskrementy, zabijać i zatrzymywać się w pędzie – jakże symboliczny w tym względzie jest japoński koń pośród chaosu walki, który nie zważając na nic wykonuje konieczną czynność fizjologiczną: Japońscy kawalerzyści nawet nie próbowali sforsować stojącego w płomieniach mostu, lecz ruszyli w dół nasypu. Kilkadziesiąt rosłych koni, potrącając się wzajemnie, niezdarnie, lecz żwawo zeszło do rzeki. Przeprawie towarzyszyły pokrzykiwania jeźdźców i parskanie wierzchowców. Konie szybko zanurzyły się w wodzie po pachwiny, fale muskały im brzuchy. Japończycy dosiadali swoich rumaków wyprostowani, z uniesionymi głowami, ich twarze bielały w promieniach słońca, nie dało się dostrzec nosów ani oczu. Konie także trzymały łby wysoko, niby w galopie, choć w wodzie było to niemożliwe. Woda miała słodkawą woń, jakby rozpuszczono w niej gęsty, słodki syrop. Kroczyły z wysiłkiem, wzbudzając swoimi ruchami niewielkie błękitne fale, które niby płomienie lizały końską skórę – wydawało się, że to z ich powodu zwierzęta trzymają swoje wielkie, ciężkie łby wysoko w górze i prą wytrwale naprzód; ich ogony unosiły się swobodnie na powierzchni wody. Siedzący w siodłach Japończycy podskakiwali, trzymając oburącz lejce, z nogami wyprostowanymi w strzemionach na kształt znaku osiem. Laidi obserwowała konia kasztanowej maści, podobnej do barwy owocu jojoby, który zatrzymał się pośrodku rzeki, podniósł ogon i wydalił do wody całą serię krągłych grud nawozu. Japończyk szturchał go ponaglająco w boki pietami, lecz koń tylko potrząsał głową i żuł wędzidło.[1] Pojawianie się warstwy symbolicznej w realistycznych opisach, to jedna z istotnych właściwości prozy Mo Yana, który panuje niepodzielnie nad tekstem na wszystkich jego poziomach.  

          

Pośród słynnych powieści rodzinnych, takich jak Budenbrookowie Tomasza Manna, Saga rodu Forsyte’ów Johna Galsworthy’ego, Rodzina Połanieckich Henryka Sienkiewicza, Chłopi Władysława Stanisława Reymonta, historii familijnych Balzaca, Faulknera, Marqueza i Llosy, dzieło Mo Yana zajmuje miejsce szczególne. A to przede wszystkim za sprawą niezwykłych umiejętności pisarskich – subtelnego odzwierciedlania dalekowschodniej rzeczywistości, swobodnego żonglowania narracją, dociekliwości psychologicznej i ekspresyjnej fantazji. Ważna jest też konsystencja tej prozy, która jest gęsta jak klej ryżowy, a zarazem przezroczysta jak bibułka barwnego lampionu noworocznego. Matka rodu Shangguan Lushi, żona prostego kowala, zdradzająca go z innymi mężczyznami, gwałcona przez bandytów z bandy Czarnych Osłów, dożywa sędziwego wieku, staje się chrześcijanką i może z oddali spojrzeć na to, co w jej życiu było dobre i złe. Urodziła dziewięcioro dzieci i każde nich miało swoje dzieje, chwalebne lub tragiczne, wplecione w historyczne wydarzenia, które może przepadłyby na zawsze, gdyby nie powstały powieści drugiego noblisty literackiego z Kraju Środka. Zgodnie z chińską tradycją nadawania imion numerycznych członkom rodu była ona matką Shuangguan Laidi, Najstarszej Siostry, żony Sha Yelianga, zmuszonej też do zawarcia małżeństwa z kalekim żołnierzem Sunem niemową, którego pozbawiła życia i została za to skazana na śmierć. Jej ojcem był wuj Yu Wielka Łapa, który wychowywał jej matkę, a gdy trochę dorosła miał z nią kontakty seksualne. Z tego nieformalnego związku zrodziła się też Druga Siostra – Shangguan Zhaodi, która poślubiła Simę Ku, dowódcę antyjapońskiej jednostki specjalnej i urodziła mu dwie córki, zgładzone potem z inicjatywy specjalisty do spraw reformy rolnej. Łatwego życia nie miała też Trzecia Siostra – Shangguan Lingdi, córka jej kochliwej matki i przygodnego handlarza kaczek, która zauroczy się niezwykle barwną postacią – Hanem Ptaszkiem. Po jego porwaniu przez japońskich agresorów i osadzeniu go w obozie pracy dostanie pomieszania zmysłów, zacznie propagować dziwaczny kult Ptasiej Nieśmiertelnej, poślubi Suna Niemowę, żołnierza Batalionu Wysadzania Mostów i w końcu popełni samobójstwo, skacząc w przepaść w czasie ćwiczeń skoków spadochronowych. W kategoriach tragicznych lokować też trzeba życie Czwartej Siostry – Shangguan Xiandi, córki wędrownego znachora, która poświęciła się dla dobra materialnego rodziny i sprzedała się do domu publicznego. Długo o niej nie słyszano, aż po „rewolucji kulturalnej” karnie przesiedlono ją do rodzinnej wioski i rozgrabiono majątek, który gromadziła przez lata. Wskazywana palcem i opluwana, otoczona powszechną pogardą tłumu, zmarła w cierpieniach, po nawrocie dawnej choroby. Kolejną samobójczynią w tej rodzinie stała się Z kolei Piąta Siostra – Shangguan Pandi, córka Tłustego Gao, właściciela psiej jatki, która swoją przyszłość widziała w Batalionie Wysadzania Mostów, do którego zgłosiła się na ochotnika, a potem została żoną oficera politycznego Lu Lirena. Zdawać by się mogło, że jej życie nabrało tempa, gdy pełniła funkcję sanitariuszki, została szefem okręgu wojskowego i kierowała brygadą hodowlaną w państwowym gospodarstwie rolnym, ale liczne zawody i klęski tak ją przygniotły, że i ona odebrała sobie życie. Natomiast Szósta Siostra – Shangguan Niandi była córką uczonego mnicha ze świątyni Tianqi i gdy dorosła zakochała się w amerykańskim lotniku Babbitcie, strąconym przez Japończyków. Oboje zostali przyjęci do jednostki byłego obszarnika Simy Ku, dostali się do niewoli Siedemnastego Batalionu, a po ucieczce i schronieniu się w górskiej jaskini, stracili w niej życie. Nie mniej dramatyczne były też losy Siódmej siostry – Shangguan Qiudi, poczętej podczas gwałtu na matce, która została w dzieciństwie sprzedana rosyjskiej arystokratce, hrabinie Rostow. Pragnąc zanegować swoją przeszłość, zmieniła nazwisko na Qiao Qisha, ukończyła akademię medyczną, a potem zaklasyfikowana jako osoba o poglądach prawicowych, została zesłana do obozu pracy i zmarła w czasie wielkiego głodu na skutek przejedzenia się zawłaszczonymi plackami fasolowymi. Zła aura nie ominęła też Ósmej Siostry – Shangguan Yanü, niewidomej bliźniaczki, poczętej przez pastora Malloya, która w trudnych czasach, nie chcąc być ciężarem dla matki, rzuciła się do rzeki i utopiła się.

Ruina rodzinnego domu Mo Yana w Gaomi

Jakby mało było tych tragedii, także główny bohater, narrator powieści, jedyny syn w rodzinie i bliźniaczy brat Ósmej Siostry – Shangguan Jintong dorastający pośród niemocy, apatii i wszechwładnej śmierci, niczego w życiu nie osiągnął. Matka zbyt długo karmiła go piersią, co przerodziło się w patologiczne zamiłowanie do tych żeńskich organów, graniczące z seksualnym obłędem. Pracując w gospodarstwie rolnym, dopuścił się gwałtu na prawie martwej kobiecie, za co został skazany na piętnaście lat pobytu w obozie pracy. Dopiero w czasach odnowy i po odbyciu kary, powrócił w rodzinne strony i został dyrektorem do spraw public relations we Wschodnim Centrum Ptaków, prowadzonym przez żonę siostrzeńca Hana Papugi. Chwytając się dziwnych zajęć, atakowany przez media, oszukiwany i przegrywający kolejne małe batalie, niczego w życiu nie osiągnął i skończył w nędzy. Powieść Mo Yana ukazuje wiele takich dramatów, bo przecież poznajemy też i innych bohaterów utworu – braci Simów, Sha Yuelianga, Hana Ptaszka, Lu Lirena, Suna Niemowę. Ciekawą postacią jest też pierwsza nauczycielka Shangguana Jintonga – Ji Jadeitowa Gałązka, która wycierpi wiele, gdy w 1957 roku zostanie błędnie oskarżona o skrzywienie prawicowe, ale serwitutowo zwiąże się z partią komunistyczną i po „wielkim otwarciu” zostanie burmistrzynią Dalanu. Jej losy rzucają nieco światła na wybory współczesnych Chińczyków, którzy pragmatycznie wiążą się z ideologiczną doktryną, by poprawić swoje warunki bytowania i zapewnić potomkom w miarę spokojne życie. Wszak rzeczywistość opisywana przez Mo Yana przypomina szeroką rzekę, pełną wirów i porohów, której pokonanie wpław i osiągnięcie drugiego brzegu jest praktycznie niemożliwe. Natomiast staje się prawdopodobne w łodzi dostarczonej przez partię, z której rozpościera się szeroka panorama i możliwe są skręty, przyspieszenia i nawroty. To, że tą samą łodzią transportowano skazańców na rozstrzelania, nie ma większego znaczenia, bo śmierć jest wszędzie, w każdej grupie wiekowej i na każdym poziomie egzystencji społecznej. Najbardziej doświadczona ze wszystkich, matka rodu, rozumie to i wykłada synowi swoją prostą filozofię istnienia: im większy trud i cierpienie, tym mocniej trzeba zacisnąć zęby i żyć dalej. Pastor Malloy, który przeczytał całą Biblię od deski do deski, mówił, że do tego się wszystko sprowadza. Nie martw się o mnie, twoja matka jest jak dżdżownica – do przeżycia wystarczy jej ziemia.[2] Niestety ten, zdawać by się mogło prosty świat, często poddawany jest działaniu złego fatum, które niweczy wysiłki ludzkie. Doświadcza tego często główny bohater bywający czasem alter ego autora i wielu milionów Chińczyków, których wielkim szczęściem i niewyobrażalnym nieszczęściem było to, że urodzili się w Kraju Środka. Wciśnięci w tryby krwiożerczej machiny, z pokorą schylali głowy przed nieuchronnością zdarzeń. Tylko nagły zwrot wypadków popychał ich do przodu i dawał złudną satysfakcję, że sprawiedliwość wreszcie zatriumfuje: Na sama myśl o tysiącach mu[3] prosa ogarniała go złość. Tuż przed zbiorami, po których robotnicy mogliby wreszcie najeść się do syta, zredukowano go razem z kilkunastoma innymi młodymi ludźmi. Po paru dniach jego rozżalenie straciło sens – zanim prawicowcy z brygady traktorzystów zdążyli wyjechać na pole czerwonymi kombajnami, burza gradowa bezlitośnie wbiła całe dojrzałe proso w błoto.[4]  Jeśli świat jest dziwaczną halucynacją, to w prozie Mo Yana jest ona niezwykle plastyczna i barwna, a pulsujący szczegół wyposaża ją w głębie i rodzi efekt luster podążających w głąb kolejnych odbić. Czy to będą opisy sytuacyjne, przybliżenia geograficzne, militarne lub agrarne, wszystko znajdzie swoje miejsce w tym Ogrodzie ziemskich rozkoszy i jak na obrazie Boscha zostanie wyposażone w barwne ozdobniki, kwietystyczne, dendrologiczne, ichtiologiczne lub ornitologiczne – jak przy opisie dziwacznego Wschodniego Centrum Ptaków: Uczta stu ptaków! To wielkie bogactwo smaków. Mamy wielkie strusie i kolibry malusie. Kaczki krzyżówki o zielonych czapkach, gołębie o niebieskich szyjkach. Żurawie z czerwonym pióropuszem i długoogoniaste turkawki, orły, sokoły, dropie i ibisy, grubodzioby i kaczki mandaryńskie, pelikany i papużki nierozłączki, żółte roki, drozdy i dzięcioły, łabędzie, kormorany i flamingi.[5] Zdawać by się mogło, że takie miejsca nie podlegają prawom morderczej krainy, ale przecież każda inicjatywa podejmowana przez ludzi, żyjących w niej, spotyka się oporem i krytyką ideologiczną, obwarowaną surową karą. Proza Mo Yana ma swoje wzniosłe tony i  świadomie wprowadzane realistyczne spowolnienia akcji, ale nieustannie pulsuje i dopowiada istotne treści do współczesnej chińskiej historii i rzeczywistości.

[1] Mo Yan, Obfite piersi, pełne biodra, przeł. Katarzyna Kulpa, WAB, Warszawa 2012, s. 42–43.

[2] Tamże, s. 462.

[3] Chińska miara objętości.

[4] Tamże, s. 486.

[5] Tamże, 560.

BROMBERG (28)

Cały dzień Franz Neumann pracował w mieszkaniu zamordowanej sekretarki Alvenslebena, zdejmował odciski palców ze szklanek i ocalałych kielichów i analizował hipotetyczny przebieg zdarzeń. Wieczorem był już pewien, że znalazł tropy, prowadzące ku rozwiązaniu mrocznej historii. Po dobrze przespanej nocy, dla pewności sięgnął jeszcze raz po lupę i porównał wyodrębnione z dwóch miejsc linie papilarne. Nabrawszy przekonania, że się nie myli, wyszedł z hotelu i przez Ogród Regencyjny skierował się ku wielkiemu cmentarzowi ewangelickiemu, znajdującemu się stosunkowo niedaleko. Po drodze zatrzymał się przy okazałej fontannie z brązu, przedstawiającej sceny z biblijnego potopu. Przez chwilę zdało mu się, że cofnął się w czasie, bo przecież kilka lat temu stał przed takimi samymi przedstawieniami. Miało to miejsce w Górnej Saksonii, gdy odwiedził rodzinę matki w Eisleben i zainteresował się istniejącym tam wodotryskiem. Dowiedział się wtedy, że stworzył go berliński rzeźbiarz Ferdinand Lepcke, który wygrał konkurs władz pruskich ogłoszony w 1897 roku w mieście Posen. Wtedy po raz pierwszy usłyszał o Brombergu, gdzie ustawiono figury stworzone przez artystę, a potem odlano je ponownie dla dwóch miast Rzeszy, saksońskiego Eisleben i bawarskiego Coburga. Pamiętał swój zachwyt i objaśnienia wuja, który wskazywał mu dynamikę postaci i zwierząt, ukazanych w dramatycznym momencie, gdy próbują dostać się do arki Noego. Teraz muskularny mężczyzna, podtrzymujący lewym ramieniem omdlałą kobietę i drugą ręką próbujący wciągnąć na skałę innego człowieka, wydali mu się zbyt wyraziści i patetyczni. Powiódł jeszcze oczyma po pozostałych figurach – zmarłej z wyczerpania matce i jej dziecku, lwie wdrapującemu się ku górze, a także ustawionej obok niedźwiedzicy, trzymającej w paszczy bezwładne ciało małego misia. Najbardziej jednak zdziwiła go trzecia część rzeźby, przedstawiająca znaną z mitologii greckiej scenę walki człowieka z wężem morskim. Żachnął się i pomyślał o eklektyzmie sztuki niemieckiej, łączącej dość dowolnie wątki żydowskie ze wspaniałą  kulturą antyczną i postanowił napisać o tym artykuł po powrocie do Berlina. Spojrzał na zegarek i zauważył, że ma jeszcze tylko pięć minut do spotkania z adiutantem Alvenslebena, więc ruszył szybko ku Hermann Göring Strasse.

Dochodząc do bramy wielkiego cmentarza ewangelickiego, zauważył, że stoi przy niej niewielki czarny citroen, przy którym oparty o maskę kierowca pali papierosa. Na widok zbliżającego się Neumanna, odrzucił niedopałek i zasalutował wyciągniętą prawą dłonią.

– SS-untersturmführer czeka na pana SS-Sturmbannführera na cmentarzu, przy głównej alei… – odezwał się stojąc sztywno i zerkając lękliwie na oficera.

Przybyły tylko kiwnął głową i skierował się ku otwartej bramie, wprawionej w dość wysoki ceglany mur. Po jej przestąpieniu zauważył Williego, stojącego przy wielkim nagrobku, otoczonym z obu boków żelazną kratką, a z przodu zabezpieczonym grubymi łańcuchami, zawieszonymi na sześciu niskich kolumienkach. Szybko podszedł do adiutanta i po ledwie zaznaczonym  nazistowskim przywitaniu, zaczął rozmowę:

– Widzę, że zapamiętał pan jaki nagrobek najbardziej mnie tutaj interesuje… Więc to jest to miejsce…

– Tak, tutaj pochowano Theodora Gottlieba Hippela… – odezwał się Willi.

Neumann zauważył wysoki obelisk wprawiony w tylną ścianę z dwiema kwadratowymi kolumnami i kulami u szczytów. Na środkowym monumencie umieszczono owalną płaskorzeźbę z  brązu z wizerunkiem polityka i datę jego śmierci w 1843 roku, a także duży krzyż pruski. Całość otaczały bujne krzewy i pnące się na pergolach liście dzikiej latorośli i sercowatej katalpy.

– Jakież ciekawe miał życie – odezwał się Neumann, a potwierdzając dalszy wywód potrójnym kiwnięciem głowy, ciągnął – syn pastora, trafił do Königsbergu, gdzie chodził do szkoły, a potem studiował prawo na Uniwersytecie Albrechta Hohenzollerna. Zasiadał w parlamencie Prus Wschodnich jako przedstawiciel szlachty rycerskiej i pracował dla premiera Prus von Hardenberga, by w końcu przyjąć posadę sekretarza w Ministerstwie Stanu.

–  Czy to on zredagował odezwę królewską An Meik Volk? – spytał Willi.

–  Tak, to była zachęta do walki przeciwko Napoleonowi i później stawiano ją za wzór takich tekstów… – odrzekł Neumann.

– Zdaje się, nie zrobił jednak kariery w polityce i koniec końców trafił na zadupie w Brombergu…– z przekąsem powiedział Willi lekko podenerwowany mentorskim tonem rozmówcy.

– Wszędzie są źli ludzie, wszędzie rozgrywają się intrygi…– ciągnął oficer z Berlina – wszędzie giną najlepsi i najniewinniejsi…  Jego kariery nie można uznać za nieistotną dla naszego narodu, wszak był też prezydentem Regierungsbezirk Marienwerder i Regierungsbezirk Oppeln[1]. Sam postanowił, że zamieszka w dalekim mieście, nazywanym Małym Berlinem,  i zajmie się pracą pisarską…

– Jakież to dawne dzieje, minęło prawie sto lat… – powiedział von Otter, znudzony tym wątkiem rozmowy.

– Tak, umarł w 1843 roku i tutaj wraz z żoną znalazł miejsce ostatecznego spoczynku… – podsumował Neumann i podążył do przodu ku innemu dużemu grobowcowi z wyrazistą figurą Jezusa z brązu.

– O ten nagrobek też chciałem zobaczyć, a właściwie tylko rzeźbę błogosławiącego Jezusa Bertela Thorvaldsena, której oryginał widziałem kiedyś podczas wycieczki szkolnej do Kopenhagi – powiedział oficer z Berlina.

– Willi przybliżył się do zgrupowanych nagrobków rodziny fabrykantów Blumwe i zawiesił wzrok na przedstawieniu mesjasza błogosławiącego tłumy, a po chwili odezwał się z ironią w głosie:

– Tak, takiego Jezusa mógłbym zaakceptować… bo te przedstawienia na krzyżu i mitologia cierpiącego syna w ogóle do mnie nie trafiają…

– Do mnie też – potwierdził Neumann – I opowieści o wszechmocnym Stwórcy też są fantazjami żydowskich sanhedrynów… Jakiż Bóg pozwoliłby na ten ogrom ziemskiego cierpienia, dzieci, kobiet i starców…? Tutaj liczy się tylko polityka i siła władcy, wszak jesteśmy tylko małpami, szympansami, które trochę zmądrzały i myślą, że wszystko co widzą powstało dla nich. Człowiek jest jedynie reakcją chemiczną, obdarzoną chwilowym przebłyskiem świadomości. Małpa o przerośniętych ambicjach, homunkulus z węgla, siarki i tlenu! Małpa, która desperacko krzyczy „dlaczego” i szuka przyczyn przez ten ułamek kosmicznej sekundy, zanim siły, nad którymi nie panuje zaciągną ją brutalnie do grobu, by stanęła wobec potwornego faktu wiecznej nicości.

 – A to ich odpuszczanie grzechów i spowiedź kobiety, która nie wytrzymała napięć i onanizowała się w nocy, albo dziecka, które poczuło swoją seksualność i położyło rękę na swoim narządzie płciowym…– ciągnął von Otter dziwiąc się sam sobie, że tak się otwiera.

– Grzech? Zbawienie? – ożywił się Neumann – Przecież dryfujemy samotnie na kawałku skały, pośród bezkresu wszechświata, z którego czyste prawdopodobieństwo i bezwzględna selekcja naturalna ulepiły naszą ułomną formę. Jeśli Bóg kiedykolwiek istniał, to nie żyje albo nas opuścił. Jesteśmy sami i nie ma żadnych bytów poza tym, czego doświadczamy. Jeśli coś ma znaczenie, to może tylko to, jak spędzimy swój czas i co pozostawimy po sobie. A i to zniknie wobec nieubłaganego prawa entropii, gdy za kilka nikczemnych miliardów lat nasz wszechświat stanie się pusty, statyczny i martwy.

Oficerowie w milczeniu ruszyli główną aleją cmentarną i przyglądali się najciekawszym nagrobkom z niemieckimi nazwiskami. W różnych miejscach strzelały w górę grobowce w kształcie piramid, zainteresował też ich pomnik z dalekowschodnimi dekoracjami w formie wężowatych smoków. Powoli zbliżyli się do kaplicy i przystanęli przy nagrobku wykonanym z żelaza, pełnym neogotyckich zdobień, należącym do aptekarza Ferdinanda Menzela.

– Nasz führer pojawia się w kościołach i czasem widać go w towarzystwie księży, ale przecież to jest tylko polityka…– podjął rozmowę SS-Sturmbannführer – Kiedyś brałem udział w odprawie wysokich rangą oficerów i usłyszałem co Hitler naprawdę sądzi o klerze…

– A to ciekawe… – zainteresował się Willi widząc w tym możliwość schwytania Neumanna w jakąś pułapkę.

– To było dość dawno temu i nie wiem teraz czy to, co powiem nie będzie moją interpretacją – powiedział rozmówca, błyskotliwie domyślając się, że zarzucono na niego sieć – To są przecież fakty bezsporne i każdy rozumny człowiek o nich wie…

– Na przykład jakie? – dopytywał  SS-untersturmführer, stając przy dużym nagrobku Ernsta Conrada Petersona.

– O, to przecież grób twórcy kanału, łączącego Bromberg z Berlinem…Zauważył drugi oficer i ciągnął wątek dalej – Mam na myśli prześladowanie pogan i innowierców już od czasów Konstantyna Wielkiego… Wiele o tym mógłby powiedzieć ów Hippel, który w Königsbergu miał do dyspozycji dokumenty i książki związane z zagładą Jaćwingów i Prusów.    

– Nie mam tak rozległej wiedzy historycznej jak pan, ale sporo słyszałem o torturowaniu heretyków i paleniu ich na stosach przez Świętą Inkwizycję…– powiedział von Otter.

– To były prawdziwe krwawe łaźnie waldensów, katarów, protestantów… – mówił dalej Neumann – Do tego rozpusta, chciwość i głupota rzymskich papieży, starczy przypomnieć Grzegorza XIII, który sprowokował noc św. Bartłomieja w Paryżu i rzeź trzech tysięcy hugenotów. Do tego krucjaty przeciwko muzułmanom, wewnętrzne walki o wpływy,  prowadzące do takich konfliktów jak wojna trzydziestoletnia, podczas której na wielu obszarach Europy wyginęła połowa populacji.

– Czasem wojna jest koniecznością – powiedział sentencjonalnie Willi bystro patrząc na rozmówcę, a potem dodał – Tak jak ta tutaj, gdy przyszliśmy odebrać nasze ziemie i zbudować szlak na wschód, dla całego narodu niemieckiego…

– Warto też przypomnieć eksterminację Indian po odkryciu obu Ameryk… – nie dał się wciągnąć w nowy wątek Neumann i rozwijał swoją narrację w innym kierunku – chrześcijańscy konkwistadorzy i misjonarze wymordowali ponad siedemdziesiąt milionów rdzennych mieszkańców tamtych krain… Doszło do tego, że papież Mikołaj V wydał w 1455 roku bullę, w której pochwalał niewolnictwo jako rzecz właściwą i miłą Bogu…

 – No i skrywany homoseksualizm, a nawet wykorzystywanie seksualne dzieci przez księży… – zarzucił po raz ostatni sieć na swego rozmówcę von Otter, ale odpowiedzi już nie było, bo Neumann odszedł na pewną odległość, jakby nagle zainteresował się jakimś nagrobkiem.

Po powrocie na jedną z alejek zaczął z kolei popisywać się wiedzą na temat cmentarza, na którym się znaleźli:

            – W hotelu miałem sporo czasu, więc przestudiowałem obszerną książkę o historii tej nekropolii i pochowanych na niej ludziach. Otwarto ją w 1778 roku, ale to był tylko kwadrat o bokach długości pięćdziesiąt metrów, tuż za kościołem zakonu Klarysek.  Potem cmentarz przenoszono i poszerzano wielokrotnie, aż znalazł się tutaj, gdzie stoimy…

– Podobno polskie świnie chciały go zlikwidować… – wykazał ponownie zainteresowanie Willi.

– Tak, tak… – potwierdził SS-Sturmbannführer – to było w roku 1927, ale nasza diaspora i gmina ewangelicka nie dopuściły do tego. Przepychanki trwały kilka lat, aż w końcu ich trybunał administracyjny wydał orzeczenie oddalające groźbę splantowania tego naszego wielkiego pomnika historii…Przecież to jest panteon zasłużonych obywateli Brombergu… Z mojej lektury zapamiętałem  nazwiska chirurga powiatowego Johanna Gottfrieda Knopffa i lekarza wojskowego Carla Bounescha, burmistrza Carla Bothke, doktora filozofii Heinricha Romberga, rodziny znamienitych kupców i przemysłowców Gammów, Petersonów, Blumwe, Kolwitzów, ale też pedagoga muzycznego i dyrygenta Samuela Traugotta Steinbrunna.

Zataczając krąg, wrócili na główną aleję, kierując się ku bramie cmentarnej, ale nagle Neumann oparł lewą rękę na ramieniu Williego i zatrzymał go, przytrzymując dość długo.

– Proszę spojrzeć… – wskazał prawą ręką sporych rozmiarów monument – To przecież grób  Carla von Wissmana, prezydenta Regierungsbezirk Bromberg[2] i założyciela Verschönerungs Verein zu Bromberg.[3]

Willi lekko zsunął z ramienia rękę rozmówcy, ledwie spojrzał na wskazany pomnik i dość oschle zakomenderował:

– Musimy kończyć to spotkanie, bo mam coś do załatwienia przy domu, w którym kwateruję… Jak dopilnuję tego, podjadę około siedemnastej pod hotel i zabiorę pana SS-Sturmbannführera na raut, do rodziny mojego szefa w wiosce Ostromecko.

Nie czekając na odpowiedź von Otter stuknął oficerkami, uniósł dłoń ku górze w geście pożegnania i zaczął się oddalać od Neumanna, który jeszcze raz wszedł pomiędzy nagrobki, rozglądał się i odczytywał zapisane gotykiem nazwiska.

[1] Rejencja Kwidzyńska i Rejencja Opolska.

[2] Rejencja Bydgoska

[3] Towarzystwo Upiększania Miasta.

TRANSGRESJA

Wieczorny powrót do domu ze wschodniej części miasta… Jasne rozświetlenie ulic, pulsowanie kolorów, płynne podążanie nowoczesnego tramwaju w dal, a potem przesiadka do autobusu. Ludzie zmierzający ku jakimś celom, spoglądający za okna, zamyśleni, albo wpatrzeni w telefony komórkowe. To już trzecie dziesięciolecie dwudziestego pierwszego wieku i moja siódma dekada, nieubłaganie mknąca ku następnym latom i niewyobrażalnemu niegdyś jubileuszowi siedemdziesięciolecia. Patrzę za szybę i widzę ukochane miasto, z jego odrestaurowanymi kamienicami i znajomymi ulicami. Mijam znaczące dla mnie miejsca, gdzie mieszkałem i toczyły się codzienne boje o przetrwanie, byłem szczęśliwy, albo doświadczałem niezasłużonych krzywd. Róg ulicy Chodkiewicza i Gdańskiej, duża kamienica, gdzie od 1984 roku miałem mieszkanie z moją pierwszą żoną, wychowywałem syna i ruszałem do pracy w szkole podstawowej, średniej, a potem w uczelni. Ciąg domów przy głównej arterii Bydgoszczy, przemierzanej tyle razy, w drodze do sklepów, na spacery z synem, do galerii miejskiej, muzeum Leona Wyczółkowskiego, do kin lub ku dalszym celom. Miasto nie potrzebuje ludzi, domy istnieją bez żywej materii, zaprojektowane i wzniesione, trwają w czasie jak skały, drzewa, moreny. Jesteśmy tylko chwilowymi dekoracjami, przesuwającymi się obrazami, dla których stają się one punktem odniesienia. Przypominam sobie niektóre osoby, z którymi podążałem ulicą Gdańską, prowadząc ożywione rozmowy, słuchając jakichś opowieści, albo wymownie milcząc – Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kolberger, Leonard Pietraszak, Jerzy Sulima-Kamiński, Krzysztof Nowicki, Joanna i inne piękne kobiety, a także opromienieni młodością mężczyźni ze środowisk literacko-artystycznych. Wszystko jak kolorowy film, jak nasycone barwami wyraziste przeźrocza, pełne aktualnych treści i lśniące wyraziście we wspomnieniach. Poddaję się magii wieczoru, podążam w dwie strony – pojazdami komunikacji miejskiej ku ulicom Szwederowa i myślami w głąb siebie, ku przeszłym latom i wydarzeniom. Światła odbijają się w szybach witryn sklepowych, połyskują w oknach dawnej willi Blumwego, secesyjnych budynków i placów zaprojektowanych przez Józefa Święcickiego, Josepha Stübbena, Bogdana Raczkowskiego, Kazimierza Tołłoczkę, Bronisława Jankowskiego, Jana Kossowskiego i Maksymiliana Reicha. Poddaję się z rozkoszą magicznej transgresji i kołyszę się w bycie, niczym boja na rozhukanej tafli oceanu. Podróż się kończy, wracam do domu i kładę się spać, znowu szybuję w dal, tym razem we śnie, ale budzę się po trzeciej i idę na górny poziom mojego domu, by napisać ten tekst. Lampki chilijskiego wina chardonnay Como Sur, pitego z sokiem mandarynkowym, znieczulają mnie, a wspomnienie podróży do tego kraju przydaje kolejnych świetlistych treści. Stoję nad oceanem w miejscowości Isla Negra, przy grobie Pabla Nerudy i patrzę na czarne skały, o które rozbijają się ogromne fale. Białe mewy unoszą się nad toniami i gdzieś w dali, nie wiadomo gdzie, słychać śpiew barwnego ptaka, jęk muszli albo skargę pięknej syreny…

            

DAWNA KOLEKCJA (9)

W związku ze śmiercią Edsona Arantesa do Nascimento, czyli Pelego, przypomniałem sobie historię brazylijskiego znaczka pocztowego, którego właścicielem był mój kolega szkolny Jurek Kowalski. Przedstawiał wydarzenie z 19 listopada 1969 roku, kiedy to najwspanialszy napastnik Santosu strzelił bramkę drużynie Vasco da Gama, a potem z ogromną radością skoczył w górę. Był to dokładnie tysięczny gol Brazylijczyka i został specjalnie uhonorowany przez bramkarza drużyny przeciwnej, który miał pod swoją bluzą koszulkę ze specjalnym jubileuszowym napisem. Jurek mieszkał na naszym osiedlu i byłem wtedy w mieszkaniu jego rodziców razem z Witkiem Hryncewiczem, ówczesnym geniuszem klasowym. Długo przyglądaliśmy się znaczkowi i próbowaliśmy wysondować kolegę, czy byłby skłonny wymienić go na równie ciekawe walory lub cokolwiek innego, ale nie było o tym mowy. Najcenniejszy papierek w kolekcji przyjaciela był jego wielkim skarbem, który pokazywał tylko wąskiej grupie rówieśniczej. Przedstawiał piłkarza w charakterystycznej żółtej koszulce z numerem dziesięć i niebieskich spodenkach, a także zarysy stadionu i bramki z piłką w siatce. To był czas naszych częstych wspólnych meczów na boisku szkolnym, gdy walczyliśmy z sąsiednią klasą albo nawet całą dzielnicą. Zwykle w tamtych dniach stawałem między słupkami i zdarzało się, że broniłem jak natchniony, a moi koledzy znakomicie grali w polu. Mieliśmy wtedy wspaniałych polskich idoli piłkarskich, ale Pele był dla nas niekwestionowanym królem futbolu, a jego akcje, które pokazywano czasami w telewizji, urastały do rangi cudownych zdarzeń piłkarskich. Nie oglądałem na żywo żadnego meczu tego magika sportu, bo gdy zdobywał swój pierwszy tytuł Mistrza Świata, dopiero rodziłem się w małym domku przy ulicy Szubińskiej 33 w Bydgoszczy. Z kolei w 1962 roku miałem tylko cztery lata i zdaję się nie było jeszcze wtedy telewizora w naszym skromnym mieszkaniu. Potem w roku 1974, gdy Brazylia wygrała trzeci najważniejszy puchar w świecie piłkarskim, rozgrywała się moja gorąca miłość do dziewczyny, poznanej w szkole średniej i większość czasu z nią spędzałem, poświęcając nawet takie wielkie wydarzenia jak mistrzostwa świata. Dopiero po latach przyjrzałem się w Internecie i na platformach telewizyjnych akcjom Pelego, jakże szybkiego, sprytnego i innowacyjnego zawodnika. Potrafił dokonywać cudów, miał wspaniałą „kiwkę”, a nade wszystko kosmiczne przyspieszenie, które „włączał”, gdy zbliżał się do pola karnego, ogrywając nawet najlepszych światowych obrońców. Także znakomici bramkarze kapitulowali po jego strzałach z daleka, które były niezwykle silne i świetnie mierzone w „okienka” lub dolne rogi. Gdy rozgrywaliśmy mecze przy naszej szkole, albo podczas miejskich turniejów juniorskich, mieliśmy na sobie jakieś przygodne koszulki i spodenki, bo przecież daleko jeszcze było do powszechnej sprzedaży strojów klubowych lub narodowych. Gdyby to było wtedy możliwe, zapewne niektórzy z nas występowaliby w żółtych koszulkach z dziesiątką, tak jak teraz młodzi ludzie zakładają stroje współczesnych gwiazd futbolu. Dzisiaj, żegnając Pelego, oddaję mu hołd jako ważnej części mojego sportowego życiorysu, a choć w bydgoskich drużynach, w których potem grałem (Zawisza i Polonia) zawsze byłem bramkarzem, ceniłem go jak inni koledzy. Zdaję się wtedy też obejrzałem mecz jego amerykańskiego klubu New York Kosmos i byłem zachwycony grą oraz oprawą widowiska.

« Older entries

%d blogerów lubi to: