PO DESZCZU

W chilijskim Valparaiso

Po szarym, deszczowym dniu i długiej pracy przy komputerze, wyszedłem po dwudziestej do sklepu, oddalonego od mojego domu o kilkaset metrów. Ulewa nagle ustała i na niebie pojawił się błękit, a w dali, od strony zachodniej, nad miastem i jego wieżami, zaczęły tężeć pastelowe kolory: róż i amarant, fiolet i złoto, granat i czerń. Szedłem dziarsko i jak zwykle w takich razach i myślałem o swoim życiu. O tym ile się w nim wydarzyło i o specjalnych darach, które od niego otrzymałem – sumując dobre i złe chwile, wracając do momentów centralnych dla kolejnych etapów, uśmiechałem się sam do siebie. Ten mały chłopiec z podwórka przy ulicy Szubińskiej 33, ten szkrab przyglądający się ptakom i ludziom, pojawił się w wielu zjawiskowych miejscach świata, wychował syna i córkę, napisał i opublikował blisko sto książek, namalował sporo obrazów, stworzył obszerny album surrealistycznych rysunków, wypromował ponad trzystu magistrów i licencjatów, wydawał książki i redagował periodyki, a nade wszystko żył, przeglądając się w oczach pięknych kobiet, ściskając dłonie wspaniałych mężczyzn, uprawiając sporty i rosnąc w siłę. Ozoniczne powietrze powodowało, że oddychałem pełną piersią, czując się szczęśliwy i spełniony, za nic mając kłopoty, oszustwa i problemy czynnego życia. Właśnie uzyskałem wiek emerytalny i mogę spokojnie uporządkować to, co zrobiłem, a jeśli dorzucę jakieś kolejne osiągnięcia, to jeszcze bardziej urosnę w szlachetną dumę. Taka jest natura naszego świata, że stają nam na drodze żenujące kanalie, potwory w ludzkim ciele, ale siła człowieka polega na tym, że omija oślizłe rafy i ciągle mknie do przodu. W zamian za to dostaje od życia świetliste chwile nad brzegami oceanów, w rozwidleniach wielkich rzek, na szczytach gór i w zielonych dolinach, w kabinach wielkich odrzutowców i w wagonach szybkiej kolei, mknącej ku nowym dniom, cudownym dźwiękom i barwnym obrazom. Za każdym razem był to ten sam chłopiec, który urodził się u końca lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, zdobywał pierwsze doświadczenia, uczył się i studiował, zapisał tysiące stron i pozostawił po sobie wyrazisty ślad. Za każdym razem była to ta sama wrażliwość, pulsująca żywa wyobraźnia i chęć manifestowania siebie – na boiskach piłkarskich, na siłowniach, na ringach i matach, w światowych uniwersytetach i podczas międzynarodowych festiwali literackich. Zawsze ten sam…         

WSKRZESZENIE

To naprawdę przydarzyło mi się rok temu w Buenos Aires…

KWIECIŚCIE

WENUS

Dzisiaj wieczorem na zachodnim niebie króluje gwiazda miłości – Wenus. To oczywiście jest planeta, jaskrawo oświetlona przez słońce i połyskująca pośród granatów i jasnych czerwieni zmierzchu. Właśnie w takim momencie najlepiej można ją wyodrębnić, choć i później, gdy z mroku wyłonią się gwiazdozbiory, też jest wyrazista, bo to przecież trzecie, najjaśniejsze na naszym niebie ciało niebieskie, po słońcu i księżycu. Dopiero dobre zdjęcie z teleskopu Hubble’a uświadamiają nam z jakim potworem mamy tutaj do czynienia, zbliżającym się i oddalającym się od nas aż na odległość 259 milionów kilometrów. Jako planeta bliźniacza lub „siostra Ziemi” ma skrajnie różne warunki i iście piekielną rzeczywistość planetarną. Starczy powiedzieć, że występują tam gęste chmury kwasu siarkowego, a atmosfera składa się głównie z dwutlenku węgla. Uczeni podejrzewają, że dawno temu na Wenus były oceany, które wyparowały, gdy wzrosła temperatura tego globu. Nazywana Gwiazdą Poranną (Stella Matutina) przy obserwacjach o świcie i Gwiazdą Wieczorną, gdy Słońce zachodzi za horyzont ziemski. Nic tam nie może przeżyć, bo ciśnienie atmosferyczne na powierzchni tej skalistej planety jest około dziewięćdziesiąt dwa razy większe niż u nas. W młodości z wypiekami na twarzy oglądałem film polsko-enerdowski pt. Milcząca gwiazda, który nakręcono na podstawie prozy Stanisława Lema. Po latach chciałem przypomnieć sobie ten tytuł, ale próba ponownego obejrzenia tego propagandowego knota szybko się zakończyła. Jednak świadomość ludzka zmienia się i to, co kiedyś wydawało się ciekawe, po latach może nas rozczarować.

OSTATNIA WALKA BOHATERÓW (14)

Wiele razy chodziłem po cmentarzach i przyglądałem się grobom, czytałem nazwiska na tablicach, patrzyłem na owalne zdjęcia i kontemplowałem daty narodzin i śmierci. Najbardziej jednak ekscytowały mnie tam ptaki, które pojawiały się pośród krzewów i w koronach drzew: żółto-niebieskie sikorki, rudawo-lazurowe zięby, sino-pomarańczowe kowaliki, wielobarwne szpaki i szczygły, ruchliwe rudziki, zielonkawe dzwońce. Czasem też zdarzały się niezwykłe spotkania z barwną arystokracją: wilgą, kraską, sójką, gilem, grubodziobem, dudkiem, a nawet przelotnym zimorodkiem, przysiadającym przy pompie cmentarnej i chłepczącym wodę wyciekającą z niej. Najwięcej jednak było ptaków pogrzebowych: gawronów, wron, srok, kawek, zlatujących czasem na ziemię i uczestniczących w procesie rozpadu ciał. Doskonale było to widać w dawnych wiekach na polach bitew, gdzie syciły się mięsem padłych rycerzy. Tutaj, krążąc po niebie w wielkich stadach, zdawały się wyczuwać, że pod powłoką ziemi tysiące ciał wraca do materii pierwotnej, gnije lub rozpada się w pył. Zdarzało się, że przysiadałem na ławce, przy jakimś przypadkowym grobie i przypatrywałem się czarnym owadom na ziemi, podążającym ku chropowatej korze akacji i wspinającym się mozolnie ku górze, gdzie czekał już na nie pełzacz, wszędobylska modraszka lub wróbel. Tak samo było z moim życiem, podążałem ku jakimś celom, nie wiedząc, że wiele razy otrę się o śmierć; czy to zderzając się czołowo Volvo z grupką innych chłopaków, pędzących po pijaku starym Volkswagenem „garbusem”; czy to wystawiając nogi poza balustradę dziesięciopiętrowego wieżowca; skacząc ze stopnia wagonu pędzącego pociągu, szalejąc na rowerach; czy wreszcie pływając głęboko pod wodą, wspinając się na górskie szczyty, bijąc się z silnymi chłopakami albo nie panując nad kolejnymi seriami kufli z piwem, butelek wina i wódki. I zawsze był we mnie smutek, żal i ból nie do wyrażenia, bo byłem pewien, że moje życie skończy się szybko i już pojutrze, za tydzień, za miesiąc, zaniosą moje ciało na cmentarz Świętej Trójcy. Słońce zachodziło i widziałem nadpalone kształty granatowych chmur, przypominające brzegi dalekich lądów, jakieś góry, przełęcze, równiny i wyżyny. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że w przyszłości wiele razy będę podróżował do odległych krain i to samo słońce zobaczę w różnych miejscach Europy, w Chinach, Indiach, w Afryce i Południowej Ameryce.

Nie wiem czy to cmentarze wsączały do mojej głowy ponure myśli, ale pojawiały się one szczególnie po kolejnych samobójstwach kolegów i koleżanek z podwórka. Największy szok przeżyłem, gdy otruła się gazem bardzo ładna Ewa, z czwartego piętra sąsiedniego bloku. Podczas porannych wypraw do liceum, spotykałem ją w autobusie miejskim, podążającym do centrum i za każdym razem z nią rozmawiałem, zauważając piękne niebieskie oczy, długie włosy i zmysłowe usta. Każda śliczna dziewczyna robiła wtedy na mnie wrażenie i wszystkie też pojawiały się w snach, snuły się po nocach nade mną, przysiadały przy łóżku. Teraz stawałem przy jej grobie, z fotografią potwierdzającą zjawiskową urodę i zaczynałem z nią rozmowę – pytałem dlaczego to zrobiła, przecież zaczynałem się nią szczególnie interesować, snuć jakieś plany, tworzyć fabuły dla nas dwojga. Ale odpowiedzi nigdy nie było i rodzina też nie informowała sąsiadów jaki był powód jej odejścia, czy był jakiś chłopak, czy coś ją zraniło. Dopiero po latach dowiedziałem się, że Ewa nie poradziła sobie z budzącą się w niej drugą naturą i pociągiem do dziewcząt. Okazało się, że krótko przed śmiercią całowała się z koleżanką, dotykała jej ud, gładziła piersi i poczuła w sobie żar nie do wyrażenia. Katolickie wychowanie kazało jej pójść do spowiedzi i pechowo natknęła się na grubawego księdza, który w konfesjonale zaczął ją obrzucać wyzwiskami. Powiedziała o tym Kasi, bliskiej koleżance Janis, a ta przekazała mi te informacje, podczas któregoś spotkania. Podobno Ewa miała zły kontakt z matką i ojcem, a tylko ze starszym bratem dogadywała się czasami, ale i jemu nic nie powiedziała. Zamknęła się w sobie i samotna podążała do tego feralnego dnia, gdy odkręciła kurki kuchenki gazowej i jak Sylvia Plath, wsadziła głowę do piekarnika. Na pogrzebie było wiele dziewcząt i chłopców z naszego liceum, a ceremonię prowadził ten sam tłusty typ, który nie pomógł jej, gdy potrzebowała wsparcia. A jak powiedział, że Ewa zdradziła Boga, jej drobna matka osunęła się do wykopanego grobu i zaczęła z krzykiem obejmować trumnę, przepraszać Boga za czyn córki. Płakała tak przeraźliwie, że ludzie podeszli do klechy i kazali mu natychmiast odejść do parafii. Modlitwę dokończył grabarz i jego koledzy zaczęli szybko zakopywać dół, formować grób i kłaść na piaskowy kopiec kwiaty i wieńce przyniesione przez ludzi. Nie byłem na tym pogrzebie, ale wszystko opowiedziała mi taka ruda Hania, która chodziła z Ewą do tej samej klasy w liceum i wraz z delegacją wzięła udział w pochówku.

Jakże byłem smutny, jakże przybity, gdy myślałem o zmarłych kolegach, których po kolei odprowadzałem do grobów. Siedząc na ławeczce cmentarnej czułem ich obecność w naszych sekretnych samotniach i pośród otwartej przestrzeni. Przecież tuż za płotem nekropolii była nasza szkoła numer sześćdziesiąt, dumnie nazywana Pomnikiem  Tysiąclecia, a przy niej duże boisko. Graliśmy tam w piłkę, a ja zwykle stałem na bramce i dokonywałem cudów, rzucając się z boku w bok. Raz w maju nasza drużyna klasowa połączyła się z innymi grupkami i wzięliśmy udział w turnieju młodzieżowym na stadionie klubu „Budowlani”. Chociaż niczego nie wywalczyliśmy, to po raz ostatni spotkaliśmy się wszyscy na murawie i ramię w ramię dążyliśmy do zwycięstwa. Myśląc o tym, obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, że jacyś młodsi chłopcy rozgrywają mecz na naszym boisku i co chwilę pokrzykują na siebie, używając nazwisk znanych piłkarzy, tak jak my to też robiliśmy.

– Lubański szybciej, podaj…Deyna… jestem, dawaj tutaj…Tomaszewski chwytaj tę piłkę…

Odwróciłem się w drugą stronę i ponad grobami wpatrzyłem się w korony drzew morwowych, posadzonych w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Teraz po ponad pięćdziesięciu latach urosły wysoko, a ich korony stały się szerokie, niczym żaglowce dawnych odkrywców nieznanych lądów. Wchodziliśmy na nie, tak jak majtkowie wspinali się na reje i do bocianich gniazd i rozkoszowaliśmy się czerwonymi lub białymi morwami. Z tej wysokości świat wyglądał inaczej, zdawał się bardziej uporządkowany, choć nie brakowało w nim zagrożeń, takich choćby jak patrol milicji lub ORMO, jak pijani grabarze, jak podążająca ku osiedlu bitna banda Jaraków. Drzewa szczelnie pokrywały się liśćmi i stanowiły znakomitą kryjówkę, trzeba tylko było siedzieć cicho i przeczekać zagrożenia, a potem z cyrkową zwinnością zsunąć się ku ziemi. To przy tych drzewach miałem odnieść jeden z największych młodzieńczych triumfów, gdy wystawiony do biegu przełajowego wokół cmentarza, skazany na porażkę i wydrwiwany przez kolegów z klasy, dobiegłem pierwszy do mety, na końcu wyprzedzając najszybszych biegaczy szkolnych. Mój wynik na tym dystansie, określanym przez naszego wuefistę jako 1000 metrów – trzy minuty i osiem sekund – długo potem był rekordem szkoły. Do dzisiaj pamiętam jak parłem do mety i jak szczęśliwy byłem, gdy za moimi plecami pozostali wszyscy konkurenci. To zwycięstwo znacznie podniosło moje notowania we wspólnocie szkolnej i grupach osiedlowo-blokowych i zacząłem piąć się w górę w generacyjnych rozstrzygnięciach.  Za drugim, mniejszym cmentarzem  był rozległy jar, który zimą stawał się wspaniałym torem lodowym. Zjeżdżaliśmy tam przede wszystkim „na butach”, choć niektórzy przynosili też „bobslejki”, czyli kwadratowe deski z przytwierdzonymi do nich łyżwami. Pamiętam kilku mistrzów, którzy zjeżdżali na brzuchu lub stawali na tym chybotliwym przyrządzie i zaliczali brawurowe zjazdy. Lubiłem to miejsce i miałem tam wiele udanych tur, po których jeszcze szedłem do parku przy ulicy Czerwonego Krzyża i tam testowałem swoją odwagę w prawdziwej lodowej rynnie, zjeżdżając brawurowo w dół. Kilka razy upadłem fatalnie i szedłem do domu potłuczony, ale rany szybko się goiły i rześki wracałem do miejsc naszych zawodów zimowych.

W domu zamykałem się w małym pokoiku i czytałem książki przygodowe, przeglądałem mapy, rysowałem szkice lub malowałem obrazy. Moim wielkim marzeniem była wtedy Afryka i sporo wiedziałem o takich krajach jak Kongo, Nigeria, Ghana, Kenia, Tanzania czy Botswana. Rozróżniałem też antylopy i dzikie koty, ogromne nosorożce, hipopotamy i słonie – wiele z nich miałem na znaczkach pocztowych w kilku klaserach i z ogromną przyjemnością zamieniałem ich miejsca, przekładałem barwne papierki, uważając by ich nie skancerować. Nocą śniły mi się piękne dziewczyny, chociaż czasami miewałem koszmary, w których pożerała mnie jakaś ogromna przedpotopowa bestia. Stale żywy podążałem w niej jakimiś jelitami, tunelami,  korytarzami i szukałem wyjścia z labiryntu, przekonany, że przepadłem na wieki. To były sny niezwykle wyraziste, choć nie mogły się równać z tym zapamiętanym z dzieciństwa: oto razem z ojcem wchodziłem na drabinę, która prowadziła do samego nieba – z mozołem, szczebel po szczeblu piąłem się w górę i płakałem histerycznie. Ojciec był niżej i co chwile popychał mnie ku górze, groził, że spadniemy, gdy się zatrzymam i nie trafimy do nieba. W końcu dotarliśmy do jakiegoś wejścia, a po jego pokonaniu znalazłem się pośród pięknych aniołów, uśmiechających się do mnie i głaszczących mnie po głowie. Zdziwiłem się, że ojca już nie było przy mnie, ale pojawił się jakiś szkarłatny anioł z wielkim mieczem w prawej dłoni i wskazał mi ścieżkę, którą zacząłem wędrować ku dalekim szczytom górskim. Nie wiem, co było dalej, bo nagle się obudziłem z płaczem i długo nie mogłem się uspokoić. W moim małym pokoju na osiedlu czułem się bezpieczny, choć wiedziałem, że mój ojciec bywał nieobliczalny. Bił mnie wiele razy, przynajmniej do czasu, gdy zacząłem trenować karate i broniąc brata zagroziłem mu, że dostanie ode mnie solidny łomot. Matka zawsze stała po jego stronie i myślałem, że przegiąłem i zaraz wyrzucą mnie z domu, ale wszystko się uspokoiło i jakoś podążaliśmy dalej przez życie.

GŁOSY PTAKÓW

Początek drugiej dekady kwietnia przyniósł wspaniałą pogodę i niebo znowu stało się błękitne. Drzewa nie mają jeszcze liści, więc znakomicie widać przysiadające na nich ptaki, tym bardziej, że niektóre wróciły już z dalekich wypraw. Najwyrazistsze są ruchliwe i połyskujące licznymi barwami szpaki, widać też dobrze sroki, grzywacze, wróble i sikory. Lubię ten moment, bo w przyrodzie rozlega się coraz więcej głosów, a ciepło słońca przydaje światu pozytywnej energii. Usiadłem wczoraj na tarasie, zamknąłem oczy, czując ożywczą moc naszej gwiazdy i długo wsłuchiwałem się w dalsze i bliższe śpiewy ptasie. Niektóre z nich znam dobrze, ale inne brzmiały obco i nie potrafiłem je przyporządkować właściwym gatunkom. Pomyślałem, że powierzchnia świata bywa urokliwa, ale pod nią zawsze czai się ból – drapieżniki polują na swoje ofiary, a urazy i choroby są tak samo potencjalne jak dni bez trudności. Człowiek ma niewiele czasu by prawdziwie poznać swoją planetę, bo nieustanne kłopoty egzystencji powodują, że zajmuje się nie tym, czym nie powinien sobie zawracać głowy. Jestem już w takim okresie życia, że porządkuję swoje sprawy, codziennie coś układam w archiwum, kończę rozpoczęte projekty i najszczęśliwszy czuję się w podróży. Jeśli do tego jeszcze pojawia się błękit, słońce i słychać śpiew ptaków, wszystko staje się lepsze, głębsze i pojemniejsze. I chce się żyć…

BROMBERG (29)

Było słoneczne wrześniowe południe i na niebie rozpromienił się rozległy błękit i biel pierzastych chmur. Józia wracała do domu z piekarni znajdującej się na rogu Szosy Szubińskiej i ulicy Ogrodowej, do której wysłała ją mama. Bujne włosy upięła w kok, założyła niebieski sweterek i granatową spódniczkę, narzuciła na siebie czarny płaszcz i chciała jak najszybciej załatwić zakupy, by wrócić do domu i pomóc matce przy przygotowaniu obiadu. Rano zauważyła, że wychodzący z ich mieszkania niemiecki oficer przyglądał się jej badawczo z obleśnym uśmieszkiem i teraz chciała jak najszybciej zrobić to, co do niej należało, by potem pójść na strych, gdzie ojciec przygotował jej mały azyl, z łóżkiem, stołem, półką z książkami i dwiema szafami. Małe okienko wychodziło na ulicę Strzelecką i widać też było z niego dachy niższych domów. Ostatnio wypatrywała zza białej framugi urodziwego, dobrze zbudowanego kominiarza, którego czasem widywała na ulicach, umorusanego jak bestia piekielna, ale zawsze uśmiechającego się do niej, odsłaniającego białe zęby i mówiącego uprzejmie „dzień dobry pani Józiu”. W nocy znowu męczyły ją koszmary i przebudziła się cała zlana potem, czując, że jej piersi i łono są nienaturalnie twarde. Trochę męczyła się sama z sobą, ale po jakimś czasie zasnęła i dopiero głos mamy wyrwał ją z głębin nowego, tajemniczego snu, w którym pojawił się młody niemiecki oficer z czerwonymi, diabelskimi rogami, dowodzący akcją przy szwederowskim kościele. Podążała szybko i już skręcała w swoją ulicę, gdy nagle minął ją mały, czarny Citroen i zielona ciężarówka marki Opel, z odkrytą platformą ładunkową i kilkoma niemieckimi żołnierzami, siedzącymi na ławkach po obu jej stronach. Zatrzymała się w przestrachu i zza rogu domu patrzyła czy pojazdy oddalą się na bezpieczną odległość, ale niestety zatrzymały się przy jej posesji. Z małego auta wyskoczył Willi z pistoletem w dłoni, przy którym pojawili się od razu żołnierze, ustawiający się w szereg i repetujący karabiny. Wskazał im oficynę Izaaka Abrahama i wszyscy ruszyli ku niej szybkim krokiem, pozostawiając dwóch szeregowców przy samochodzie transportowym. Józia przeraziła się straszliwie, ale przeszła na drugą stronę ulicy i zza krzewów  forsycji zaczęła obserwować to, co działo się przy jej domu.

Niemcy podbiegli do oficyny i głośno krzycząc, zaczęli walić kolbami w zamknięte drzwi. Nikt im nie otworzył, więc zaczęli uderzać mocniej i wykrzykiwać wulgaryzmy, ale i to nie przyniosło skutku. Odwrócili się do dowódcy, a ten wyszedł przed nich, dał im znak ruchem głowy by wywarzyli drzwi i jednocześnie strzelił z pistoletu trzy razy w zamek. Gołębie i kawki przestraszone, z głośnym trzepotem piór, wzleciały nad domy i zatoczyły kręgi ponad pobliskimi ulicami. Kolejne uderzenia i kopnięcia buciorami otworzyły żołnierzom drogę do środka i natychmiast wpadli tam z impetem. Józia miała nadzieję, że pana Abrahama nie było w domu, ale po kilku minutach grupa wyszła z oficyny, popychając przed sobą bosego starego mężczyznę, ubranego tylko w czarne spodnie i białą koszulę, na której zaczęły potężnieć krwawe plamy.  Szydercze śmiechy i wyzwiska rozległy się na ulicy, a najgłośniej wrzeszczał gruby feldfebel, który raz po raz popychał Żyda do przodu, uderzając go w plecy lufą swojego karabinu.

– Ruszaj się żydowska świnio, bo czeka już na ciebie szubienica w naszych koszarach…– wykrzykiwał inny żołnierz, roześmiany od ucha do ucha.

– Wrzućcie go na budę i jedziemy do więzienia… – zakomenderował Willi – ale zanim go rozwalimy, musimy go jeszcze przesłuchać…

– Panie dowódco, jak dostanie solidnie po ryju, wyśpiewa, gdzie ukrywają się inne żydowskie karaluchy…– wykrzyknął gruby.

Przy ciężarówce czterech żołnierzy chwyciło Abrahama, uniosło go w górę i wrzuciło na platformę, jednocześnie żwawo też wskakując na nią. Mężczyzna leżał twarzą ku dołowi, na brudnych deskach, na które zaczęła sączyć się krew z ran, zadanych mu w domu i na ulicy. Serce Józi biło jak oszalałe, a w głowie kłębiły się straszne myśli, powodujące, że czuła się jakby za chwile miała zemdleć.  W pewnej chwili chciała wyjść z ukrycia, podbiec do Williego i poprosić go o uwolnienie pana Abrahama, ale rozsądek wziął górę i wyszła zza krzaków dopiero po odjeździe obu aut i ich zniknięciu w dali. Z przestrachem podeszła do domu i szybko przemierzyła schody prowadzące na piętro, czując zapach smażonej jajecznicy i zaparzonej kawy. Nacisnęła klamkę i znalazła się w przedpokoju, gdzie czekała już na nią zapłakana matka i ojciec, którzy obserwowali to, co się działo na ulicy z okna ich mieszkania. Choć czuła ból w sercu i przerażenie odbierało jej siły, zdjęła płaszcz i nic nie mówiąc podążyła ku kuchni, gdzie na stole umieściła siatkę z pieczywem.

 – To był ten oficer, który u nas zamieszkał… – powiedział ojciec, który podążył za nią i stanął w futrynie kuchennej.

Józia tylko kiwnęła potakująco głową i poczuła, że łzy przesuwają się jej po obu policzkach. Zauważyła jajecznicę na patelni i kawę w kubkach na szafce, przy piecu, ale nagle zrobiło się jej niedobrze i odsuwając lekko ojca, przeszła do łazienki, gdzie zwymiotowała do zlewu. Matka podeszła do niej z białym ręcznikiem i przytuliła ją od tyłu, czekając aż obmyje twarz i wytrze ją do sucha. Razem wróciły do kuchni, ale po chwili skierowały się do pokoju, w którym stał zatroskany ojciec.

 – Widzisz dziecko, co się dzieje – odezwał się do córki – nie mamy wyjścia, musisz szybko jechać do cioci na wieś… tam jest bezpieczniej…

Dziewczyna otarła łzy w oczach chusteczką, którą sięgnęła ze stołu, odczekała jeszcze chwilę, po czym patrząc ojcu prosto w oczy powiedziała:

– Nigdzie nie pojadę… Mówiłam ci przecież tato… Może uda się nam jakoś namówić tego oficera, by uwolnił pana Izaaka…

– Co ty wygadujesz Józiu… – odezwała się matka – nie wychodzi się z otwartą dłonią do warczącego psa, z pianą na pysku…

– No to i tak muszę być z wami, bo tam zapłakałabym się na śmierć z tęsknoty i ze strachu o was…

Matka spojrzała wymownie na męża i jeszcze raz przytuliła córkę, jednocześnie wyciągając dłoń ku niemu. Rossa zbliżył się i też objął ramionami obie kobiety, które nie zauważyły, że i z jego oczu oderwały się dwie łzy.

– Zjedzmy śniadanie… bo ostygnie… – powiedziała matka – musimy próbować  normalnie żyć…

– Przepraszam mamo, ale nie mam ochoty na jedzenie… – powiedziała Józia i po chwili dodała – chcę teraz pobyć trochę sama, więc idę na strych…

Rodzice dziewczyny patrzyli z bólem jak się oddala i szura butami na schodach, ale postanowili jej nie zatrzymywać.

– Nic nie zrobimy kochany – odezwała się kobieta – musielibyśmy całą trójką opuścić miasto, ale tym narazilibyśmy na kłopoty naszą rodzinę na wsi.

– Wychowaliśmy Józię w miłości do nas, a ona przeniosła to uczucie na innych ludzi… – skomentował  Wincenty – Pójdę dzisiaj do Johanna Spatza i zapytam go, czy dopomoże w uwolnieniu naszego przyjaciela…choć pewnie jego żona nie pozwoli mu działać…

– To jest zła kobieta, wielbiąca Hitlera i przekonana o tym, że jego działania są dobre dla Niemców i Polaków… – powiedziała Franciszka, poprawiła na nim biały, koronkowy obrus, po czym odwróciła się do męża i dorzuciła jeszcze – Lepiej nigdzie nie chodź, to bezcelowe… Teraz każdy musi myśleć o swoich najbliższych… Słyszałeś co wykrzykiwali mundurowi i już pewnie powiesili w koszarach biednego pana Abrahama…

– Pamiętaj, ze nadzieja umiera ostatnia, więc może Izaak jakoś przeżyje ten straszny czas…

Tymczasem Willi von Otter odtransportował schwytanego Żyda do koszarów wojskowych przy Adolf-Hitler Strasse 147, a jednocześnie wydał dyspozycje by na razie nie zabijać jeńca. Nagle też poczuł głód, więc udał się do kantyny, gdzie zjadł zupę i drugie danie, złożone z ziemniaków, tartych buraków z chrzanem i mięsa w brązowym sosie. Porozmawiał chwilę ze spotkanymi oficerami o ostatnich sukcesach niemieckiej armii, po czym postanowił wrócić na Strzelecką, gdzie chciał się przygotować do rautu swojego szefa w Ostromecku. Lubił zakładać mundur galowy, choć bał się, że przy przeprowadzce od wujostwa Spatzów mógł być pognieciony albo nawet lekko naderwany, w jakichś miejscach. Wyszedł na dziedziniec i wsiadł do samochodu, nakazując kierowcy powrót na ulicę Strzelecką, gdzie szybko wszedł do mieszkania Rossów, umył się w łazience i zaczął lustrować mundur, który niewiele ucierpiał podczas przeprowadzki. Wziął go razem z wieszakiem i podszedł do zamkniętego pokoju właścicieli, a potem bezceremonialnie otworzył drzwi. Wincentego już nie było w domu, ale Franciszka siedziała w fotelu i patrzyła przed siebie, intensywnie myśląc o ostatnich zdarzeniach. Na widok oficera w podkoszulku, stającego przy futrynie drzwi, skoczyła na równe nogi, jakby zobaczyła samego Szatana i drżąc czekała na dalszy rozwój wypadków.

– Nie bój się… nie bój…– powiedział rozbawiony Willi – moja ciotka mówiła, że jesteś dobrą kobietą… Zatem nie odmówisz mi pomocy… Jadę dzisiaj na raut do posiadłości rodziny szefa, a mój mundur galowy jest nieco pognieciony. Wyprasuj go szybko, to przywiozę ci jutro czekoladę i kawę z naszej kantyny…           

Podał mundur kobiecie i wycofał się do swojego pokoju, gdzie zaczął przeglądać wczorajsze wydanie „Ostdeuchen Beobachter”, w którym pojawił się jeszcze jeden artykuł o krwawej niedzieli obywateli niemieckich w Brombergu, tuż przed wyzwoleniem miasta z rąk Polaków. Dopiero po pół godzinie Franciszka nieśmiało zapukała do jego drzwi i powiedziała, że mundur jest gotowy i wisi w pokoju przy stole.

– Najlepiej będzie jeśli pan go tam założy, bo inaczej znowu się pogniecie…– powiedziała po niemiecku z troską w głosie przez zamknięte drzwi i poszła do kuchni.

Willi wyszedł ze swojego pokoju i podążył do salonu, gdzie szybko przywdział przygotowany przez Franciszkę mundur. Zacisnął mocno pas i spojrzał do lustra jak wygląda, kontem oka zauważając, że właścicielka mieszkania patrzy na niego z przedpokoju.

– Dobrze pani wyprasowała mój mundur… dziękuję i jutro się odwdzięczę… – powiedział nie odwracając się do kobiety i przyczesując włosy czarnym grzebieniem.

– Dziękuję, ale naprawdę nie jest to potrzebne… pomagam wszystkim ludziom z potrzeby serca – powiedziała Franciszka i po chwili odważnie dodała – Pan już tutaj dzisiaj był… widziałam przez okno, że aresztował pan naszego szewca…

– Mam nadzieję, że nie żałujesz tego Żyda… Powinnaś poczytać co nasz führer mówi o tych parchach. Doili was jak kozy przez wieki, tak samo jak Niemców i inne narody. Dopiero genialny i opatrznościowy mąż stanu Adolf Hitler pokazał ludzkości gdzie jest ich miejsce…– powiedział z emfazą.

– Rodzice nauczyli mnie szanować wszystkich ludzi… Nigdy nie interesowałam się polityką – jeszcze raz odważyła się na komentarz kobieta.

Willi zrobił się czerwony na twarzy i już chciał wybuchnąć, ale opanował się i tylko syczącym głosem powiedział:

– Żydowska finansjera doprowadziła do wybuchu pierwszej wojny światowej, bo chciała na niej zbić kapitał… To oni udanie wniknęli w szeregi bolszewików i chcą zdominować cały świat… Führer dawał im szansę przeżycia i popierał idę przesiedlenia ich rodzin do Palestyny i na Madagaskar, ale go wyśmiewali i odgrażali się, że zniszczą Narodowosocjalistyczną Partię Niemieckich Robotników… Nasz przywódca zawsze chciał pokoju, ale żydowscy bankierzy tylko kpili z niego i odgrażali się, że pozamykają nasze konta w bankach, zabiorą pieniądze i dadzą je opozycji. Czytałem w gazecie to wielkie, płomienne wystąpienie naszego wodza w Reichstagu i wtedy wszystko zrozumiałem.

Ostatnie zdania wypowiadał już w otwartych drzwiach z przedpokoju na klatkę schodową, nie odwracając się do tyłu. Kobieta przymknęła za nim drzwi i dość długo stała przy nich płacząc, bo zrozumiała, ze nie ma już ratunku dla pana Abrahama. Powoli, z nogi na nogę, przeszła do kuchni i zaczęła przygotowywać obiad dla męża i córki.

ARCHIWUM KRYTYCZNOLITERACKIE (16)

Helena Gordziej urodziła się w stolicy Wielkopolski i w niej mieszkała przez całe życie, ale korzenie jej inicjacji tkwią głęboko w podpoznańskiej wsi Bolechowo.[1] Tam przyszła na świat jej matka Józefa, z domu Rożek, tam mieszkali dziadkowie, tam było to miejsce, gdzie zaciekawiona dziewczynka odkrywała powab świata i poznawała prawa nim rządzące. W obszernej chłopskiej izbie najważniejszym przedmiotem był staroświecki zegar z wahadłem, który dniem i nocą wybijał metalicznym dźwiękiem godziny. W tym zegarze dziadek przechowywał grosze uciułane na czarną godzinę i ten to chronometr nie przestanie nigdy w poezji Gordziej odmierzać upływającego czasu. Stanie się synonimem poznańskiej akuratności, umiejętności radzenia sobie w życiu i stawania wobec coraz trudniejszych zadań. W domostwie dziadków było kilka łóżek, ceglany piec, zbite z desek skrzypiące drzwi. Wieś nie należała do dużych, wokoło rosło wiele topól, a w parku jaśniepaństwa stała charakterystyczna kapliczka. Tuż przy ogrodzie biegła szosa do Murowanej Gośliny, a dalej do Wągrowca. Wokół cudowna, wolna od zanieczyszczeń przyroda. Tam każdy chwast, każde zioło i drzewo były dla niej przedmiotem podziwu, a potem skrupulatnych doświadczeń i badań – wszak wrażliwość dziecka jest najczystsza, najprawdziwsza, przepełniona pasją poznawczą. Kiedy wchodziła do lasu, miała wrażenie, że jest w kościele, mówiła zatem szeptem, bo czuła, że w otoczeniu drzew jest prawdziwy Bóg, nie ten przedstawiany przy pomocy jaskrawych barw w kościołach, czy w postaci odpustowych figurek. Nie znała wtedy lęku i ta odwaga pozostała jej do dzisiaj, jako wypadkowa kontaktu z dziewiczą naturą, jako ślad prostych sytuacji, dla których istniały proste rozwiązania. Tylko świat strachów, strzyg, wampirów, diabłów i innych cudactw budził w niej grozę, a bajania ciotek i bab wiejskich wydatnie poszerzały granice jej wyobraźni. Była tam też szkoła, w której Feliks Rożek, kuzyn matki poetki, uczył wiejską dziatwę. Dziadek, wujowie i ciotki od rana do wieczora pracowali „na pańskim”, a Helena, jako podrostek, nosiła na pola w wiklinowym koszyku posiłki dla bliskich, znała każdą ścieżkę na wsi i w lesie, do którego zdarzało się jej zapuszczać bez opieki dorosłych. Tak wyglądała jej magiczna kraina dzieciństwa, tak jawiło się miejsce które pozostaje w pamięci jako obszar szczęśliwości, terytorium przeżyć najintensywniejszych, uświęconych przez marzenie, pot perlący się na czole i łzę radości, lśniącą w oku.

To była taka wieś, jaką znamy z kart powieści Władysława Stanisława Reymonta i rządziły w niej tak samo surowe, chłopskie prawa i zasady. Sprawiedliwość wymierzano pięściami i widłami, ściśle przestrzegano obyczajów i obrzędów, swoiście pojmowanej moralności. Nie było we wsi lekarza, brakowało pieniędzy na wyprawę do miasta, ludzie zatem leczyli się ziołami. Tzw. mądrzy i znachorzy okadzali ludzi i radzili jak pokonać złe duchy i zsyłane przez nie choroby. Przebywając tyle czasu na wsi Helena bywała w czasie dolegliwości obiektem guślarskich praktyk i odczyniania uroków. Mając tyle swobody, wędrując po wsi gdzie dusza zapragnie, szybko jednak uodporniła się na choroby, nauczyła się bronić w różnych sytuacjach, a nade wszystko niezwykle wyostrzyła swój młodzieńczy instynkt, który podpowiadał jej co jest dobre, a co złe, co robić wolno, a czego czynić nie wypada. To jej bardzo pomogło w trudach późniejszego, miejskiego życia, to oddaliło od niej wiele niebezpieczeństw. W Bolechowie przyszła poetka pomagała też w pracach polowych, miała stale bliski kontakt ze światem zwierząt. W czasie ubojów dokładnie poznawała ich anatomię, co potem przydało się w szkole i zaowocowało nieodmiennie celującą oceną z biologii. Tutaj zasady były proste, tutaj nawet eschatologia była oczywistością – dziewczynka widziała jak umierają zwierzęta, jak stają się pokarmem, jak milcząco przyjmują swój los. Po śmierci jakiegoś człowieka, prowadzono ją też na wieczorne modlitwy za jego duszę. Ludzie prości spokojnie, godnie, przyjmowali odchodzenie bliskich, widzieli w tym Bożą wolę, Boże zrządzenie losu. Ta świadomość łagodziła ból, utwierdzała w przekonaniu, że wszystko ma swą przyczynę, wszystko jest częścią jakieś wielkiej, niewyobrażalnej tajemnicy. Ta wiedza o śmierci, tak wyrazista w twórczości Gordziej ma swoje korzenie właśnie w owych dziecinnych i młodzieńczych obserwacjach, przeżyciach, spostrzeżeniach – dlatego autorka opisuje śmierć jakby w momencie przyłapania jej na gorącym uczynku, ale też nie lekceważy przeciwniczki, mówi odważnie o swojej ludzkiej kruchości i z niej właśnie czyni oręż w starciu z nieuchronną eschatologią. Walczy z poczuciem przegrania i nieustanną utratą cząstki człowieczeństwa, wie, że jest skazana na mrok, ale póki może chce być latarnią, chce swoim słowem oświetlać możliwie najszersze obszary nieistnienia. Czasem poetka słyszy od czytelników, że pisze smutne wiersze, ale przecież – pomijając jednostronność takich sądów – jest to smutek mający swoje głębokie umotywowanie w psychice, w przeżyciach z sielskich pobytów w Bolechowie. Widząc tyle upokorzeń, dostrzegając ciężar biedy i bytowania pośród natury, poetka ustaliła sobie perspektywę doświadczeń ludzkich na całe życie. Dodatkowo przyczyniły się do tego uciążliwości egzystencji miejskiej. Utrzymywanie się na powierzchni życia w Poznaniu, w latach trzydziestych dwudziestego wieku, wcale nie było lżejsze. Prawie całe życie poetki toczyło się w trudnych warunkach bytowych, dalekich od komfortu. To długoletnie borykanie się z trudami, ta niepewność jutra, a jednocześnie odpowiedzialność za stworzenie lepszych warunków własnym dzieciom, wywarły niezatarte piętno na jej osobowości. Może dlatego tak konsekwentnie pisze autorka wiersze dla ludzi wsi i o ludziach wsi, dla świata i o świecie, który dawno już zniknął z wszystkich map.

Autentyzm przeżyć jest największą zaletą poezji Gordziej – wyczuwalny w opisywanych zdarzeniach, w charakterystykach ludzi i miejsc, a nade wszystko pulsujący pod powierzchnią słów, niczym szybki oddech dziewczyny wchodzącej do lasu, stającej naprzeciw kraśnego młodzieńca, albo samotnie, na skraju wsi, na skraju czasu, wpatrującej się w księżyc. Trudno się dziwić, że jeden z największych znawców literatury nurtu ludowego już w połowie lat osiemdziesiątych wymieniał poetkę w szeregu innych cenionych i znanych twórców tego obszaru.[2] Wszak weszła ona przebojem do kanonu współczesnej poezji polskiej i zadomowiła się w nim na dobre. Ogromny dorobek poetycki stał się powodem licznych omówień, recenzji i szkiców, znalazły się też wiersze poetki w wielu antologiach i publikacjach ponadregionalnych, zostały przetłumaczone na kilka języków obcych. Tak, znana niegdyś tylko koneserom i znawcom poezji wielkopolskiej, urosła Helena Gordziej do rangi autorki dostrzeganej i cenionej w całej Polsce. Wraz ze swoim przyjacielem Nikosem Chadzinikolau dopomogła też wielu debiutantom i twórcom, szukającym dostępu do mediów, do szerszego grona odbiorców, była przez wiele lat współorganizatorką największego, i jednego z najbardziej cenionych w Polsce, festiwali poezji – Międzynarodowego Listopada Poetyckiego. Poezja Gordziej dowodzi, że entropia nie pokona słowa, które choć tak ulotne, to jednak zapisane, przybierają postać spiżową, postać kamienną i trwają, trwają mimo wymiany pokoleń. W lirykach Gordziej widać ową ocalającą moc słowa – wszak w jej wykreowanej sielskiej arkadii żyją stale dawni kochankowie, stale podążają w dal wędrowcy, wciąż kosiarz kładzie pokotem łany zbóż, a oracz czyni ziemię brzemienną. Poetka wraca stale do pól i łąk, wciąż widzi ptaki unoszące się nad rżyskiem i stale wpatrzona w mrok szuka swych dawnych szlaków. Tam bije serce natury i tam tętni też jej serce, tam są jej chwile najpiękniejsze i najbardziej ogniste, tam została jej młodzieńcza miłość i tam jej łzy kapały między grudy czarnoziemu, między kłosy pszenicy, między włosy kochanka.

W poezji Gordziej, z niespotykaną siłą ujawnił się pierwotny mit lunarny, wpisany w ludzkie losy i miejsca serdeczne, a nade wszystko w określoną perspektywę kosmiczną – planety, na której rosną łany zbóż i traw, przepastne lasy; planety, gdzie istoty ją zamieszkujące wpatrują się w gwiazdy i wyczuwają w przepływającej krwi ten sam rytm, ten sam planetarny, księżycowy szept. Równie wyrazista fascynacja księżycem i jego wpływem na ludzkie losy, pojawiła się tylko w liryce Juliusza Słowackiego. To jest podobna tęsknota do rzeczywistości idealnej, podobny zew natury dziewiczej i czystej jak gra świateł lunarnych na wodzie Wszakże w różnych zakresach postrzegania, rytm księżycowy odsłania struktury kosmogoniczne: wszędzie chodzi o sposoby istnienia poddane prawu czasu i cyklicznego stawania się, to znaczy o egzystencje przeznaczone do „życia”, obejmującego w samej swej strukturze śmierć i odrodzenie. Dzięki symbolice Księżyca świat nie ukazuje się już jako arbitralny zbiór różnorodnych i rozbieżnych rzeczywistości. Różne płaszczyzny kosmiczne utrzymują ze sobą łączność, są w pewien sposób „związane” tym samym rytmem księżycowym, podobnie jak życie ludzkie jest „tkane” przez Księżyc i obdzielone przeznaczeniem przez boginie-tkaczki.3Twórczości poetyckiej Słowackiego patronuje Księżyc, bo jednym z jego pierwszych utworów, jest mały poemat o takim właśnie tytule. Poeta otwiera w nim magiczną przestrzeń wiersza niczym twórca zamierzchłej kosmogonii. Wschodzący księżyc jakby pociąga za sobą cały świat, a jednocześnie momentalnie obdarza ów świat chłodem, aurą śnieżnej zimy, nastrojem smutku i zimowego obumarcia całej natury. Jest rodzajem zwierciadła odbijającego, ale też osłabiającego i rozpraszającego światło słoneczne. Księżyc sam w sobie nie świeci, połyskuje na niebie blaskiem słońca, kieruje ku ziemi to, co przyjął, co zagarnął i obdarzył własną kosmiczną aurą. Dlatego promień ów jest niepewny, blady, ale też i srebrzysty, mający jeszcze tyle impetu, że odbija się po raz drugi w krysztale lodu, igra pośród gałązek topoli. Prześwitując przez chmury, pojawia się i znika niczym pulsujące, żywe światło. Księżyc blado połyskujący nad światem umieszczony został w szerszej przestrzeni astralnej, ale też – jeszcze silniej – przypisany ziemskiej, uśpionej naturze. Poeta wyraźnie wskazuje na kosmogoniczny charakter  i s t n i e n i a  księżycowego – tak jak gwiazdy mnożą byty i generują nowe światy, tak księżyc powinien też rządzić nocną sferą, powinien rozpraszać ciemności i powoływać do życia nowe kształty. W takim kontekście księżyc niesie nadzieję, wypiera mrok, wskazuje drogę wędrowcom pośród ziemskich żywiołów. To jedna z fundamentalnych zasad kosmologii, a przecież w wierszach Słowackiego on ledwie osrebrza chmury, a jego drżące promienie nie są w stanie całkowicie oświetlić Ziemi. Poeta porównuje zatem księżyc do nadziei, która jest pomocą i tęsknotą, koi chwilowo ból istnienia, ale nie jest w stanie zastąpić radości, życia bez bólu i bez rozpaczy. Księżyc odwzorowany w poezji może istnieć tylko dzięki świadomości poety, gdyby on nie istniał i ona by nie istniała, znikłaby także perspektywa księżycowa. Chcąc nie chcąc, poeta przenosi na to ciało niebieskie mechanizmy występujące w obrębie ludzkiej świadomości i antropomorfizuje je, czyniąc nieomal kompanem pośród ziemskiej rzeczywistości. Zjawiskowa przestrzeń lunarna jest stale kontrapunktem dla rzeczywistości kosmotellurycznej – światło Księżyca pada na falujące wody i ów ruch falowy powoduje, że jakby drga, pulsuje, mieni się w wodzie. Księżyc zatem ma wpływ na rzeczywistość ziemską, ale też ludzka świadomość, wyobraźnia poety, a nade wszystko prawa przyrody mają wpływ na ostateczny kształt i sposób istnienia księżycowego światła. Rzeczywistość lunarna jest niczym sen oddalający martwą naturę, znieczulający ból dziennego istnienia pośród świata śmierci i grobów, świata przerażającej tanatycznej rzeczywistości ludzkiej, jest też realnym oddziaływaniem – cykliczną siłą regulującą wiele zjawisk na Ziemi. Zatem Księżyc – w poezji Słowackiego – patronuje ludzkim poszukiwaniom sensu i tajemnicy istnienia. Jest widomym znakiem siły utrzymującej je stale w zawieszeniu, siły przecież – w czasach poety – nie do końca zrozumiałej, fizycznego magnetyzmu, ale też magnetyzmu Boskiego, wprowadzającego ład do natury i patronującego w owym czasie wszelkim aktom natury kosmogonicznej. Poezję Heleny Gordziej oświetla podobnie stylizowane i postrzegane światło księżyca. W jednym ze swoich najważniejszych wierszy: Między nowiem a pełnią, ustala poetka podobną perspektywę lunarną i pokazuje ludzi wsi jakby oglądanych z daleka, z przestworu kosmicznego, z odległej planety.4 Ich życia, ich losy, ich codzienne prace nabierają tu wymiaru mitycznego i stają się potwierdzeniem odwiecznej zasady kosmogonicznej. Nieustającego przepływu zdarzeń i myśli, ludzkich tęsknot i pragnień, obrotów planet i magnetycznych zamieci. Autorka pochyla się w wierszach nad  i s t n i e n i e m  i chce pokazać jak jest cenne, ile w nim świętości, ile potencjalnych sił i energii. Bohatera jej poezji określić można jako wiecznego wędrowca, który wiedząc wiele o świecie i jego prawach, stale idzie naprzód, stale chce wiedzieć więcej, stale czegoś szuka i stale mu czegoś brakuje. Gna go instynkt i atawistyczne siły, mknie naprzód, czując w sobie siłę przodków i zew krain, które dotąd odwiedzał tylko we śnie i w marzeniu. Gordziej bytuje pośród światów idealnych – jej liryczne wspomnienia, to co nosi głęboko w sercu, a nade wszystko poetycka wrażliwość, spowodowały, że stworzyła w ponad dwudziestu książkach nie spotykaną gdzie indziej topografię, pośród której poruszają się bohaterowie jej liryków, pośród której ona sama stale wędruje. Odwiedza w wyobraźni opuszczone kuźnie, zastygłe w bezruchu wiatraki, zachodzi do izb, gdzie kobiety rwą pierze i śpiewają pieśni, gdzie pachnie bochen świeżo wypieczonego chleba; przygląda się porcjowaniu mięsa i bronowaniu ziemi. Wszystko układa się w jej wyobraźni w ciąg zdarzeń inicjacyjnych, w nieustające przepływanie twarzy i widoków, w coraz szybszy bieg świata. Tylko spojrzenie na nów księżyca pozwala ustalić inną, szerszą perspektywę, tylko magiczny blask przydaje ludzkim wędrówkom nimbu tajemniczości, jakiegoś odwiecznego sekretu – szyfru, który są w stanie rozwikłać tylko byty nadwrażliwe.

Jakaż wspaniała galeria typów ludzkich pojawia się w tej liryce, ileż charakterystycznych dla wielkopolskiej wsi postaci, ileż osób z najbliższego kręgu rodzinnego poetki i ileż z szerokiego klanu mitycznego. Do tego jeszcze mistrzowskie operowanie planami, swobodna wymiana funkcji poszczególnych postaci, które to raz bywają dziadkiem, wujkiem, ciocią, a w innym wierszu stają się bohaterami baśni, wojownikami słusznej sprawy, tymi, którym dane było ocalić lub i przenieść jego chwałę na następne pokolenia. Gordziej potrafi wspaniale w wierszu opowiadać i zarazem zawierać w nim elementy szerszych panoram, dalekich porównań i przenośni. Ocalająca funkcja liryku splata się tu z funkcją kreatywną, wypełniającą luki w egzystencji i przenoszącą ją w obszary sacrum. A wszystko w harmonii z ziołami, krzewami i drzewami, wszystko w symbiozie z pszczołą i motylem, wilkiem i wroną, wszystko w zgodzie ze światem wybuchającej stale od nowa natury. Poetka udanie naśladuje w wierszu rozmach i ekspansywność świata przyrody, ale jednocześnie poddaje go w utworze oryginalnej obróbce. To powoduje, że wiersze Gordziej są rozpoznawalne, wyrazistsze od wielu utworów czerpiących inspirację ze wsi i tę wieś opisujących – są poezją czystą i klarowną, która powstaje w sercu  i  z sercem. Oryginalność ta zasadza się też w nasączeniu wiersza liryką, jakąś matczyną czułością, a zarazem – akuratnie, po wielkopolsku – w takim utworu prowadzeniu, takim rozłożeniu akcentów i takiej poincie, że czytelnik nie ma wątpliwości, że obcuje z maestrią słowną, z dziełem intelektualnej sztuki. Tony autentystyczne i plebejskie przeplatają się tutaj z nowoczesnym brzmieniem polskiego wiersza białego, a kształt artystyczny utworów przywodzi na myśl lirykę Nowaka, Czernika, Ożoga, czy – momentami – ks. Twardowskiego. Jej sukces polega na tym, że bytuje pośród krainy, którą zna najlepiej i w której stała się rodzajem wyroczni – na co, czy na kogo, padnie jej poetyzujący wzrok, kogo przypomni jej uwznioślająca pamięć, co osądzi jej kodeks moralny, to zamieni się w wiersz, pozostanie na papierze i w jej świadomości niczym niezmywalne znamię. W efekcie powstał przejmujący poetycki, zapis dorastania do niezwykłej samoświadomości, panoramicznego widzenia własnych losów i losów całej ludzkości. Bo Gordziej myśląc o sobie, myśli o każdym człowieku, mało tego – myśli o każdym bycie; pragnie by krzewiła się nieustannie egzystencja, by nie gasła nigdy w przestrzeni bolesna wiedza o kamieniu i zatrutym ziarnie, o badylu cykorii i ślepym oku kasztana. Jej liryka rodzi się z gorzkiej tęsknoty za dawnym czasem, z pragnienia powrotu do chwil sielskiego dzieciństwa i młodości. Chciałaby wrócić do tamtych przestrzeni koleiną czasu, choć wie, że jest to niemożliwe. Jedynie poprzez magiczne przejścia wiersza udaje się jej na chwilę bytować pośród złotych łanów, pośród traw wysokich po kolana i malw. Tak oszukuje poetka czas i stale od nowa opisuje krainy inicjacji. Bohaterowie jej liryki bytują stale pośród natury, która jest dla nich największą tajemnicą. Uczestniczą w biesiadach bogów i stają się ziemią, składani do niej po śmierci. Z równą wrażliwością podchodzą do łopianów z pocieszną broszą/ rzepów, co do ćmy igrającej nad lampą. O tym z jakim wzruszeniem podchodzi Gordziej do kreowanego świata, świadczy, delikatnie personifikowana w tej poezji, ziemia, która staje się w kolejnych wierszach kochanką i kobietą czekającą na rozwiązanie, czułą matką i opiekunką każdego człowieka. To także pogłos mitu – cykle agrarne i mit kalendarzowy odciskają swoje bolesne piętno na życiorysach lirycznych bohaterów. Ta poezja uczy kształtów świata widzialnego i niewidzialnego, umacnia czytelnika w wierze, że istnieje paradygmat sielskiego dzieciństwa i obietnica spełnienia w niespełnieniu i niespełnienia w spełnieniu. A nade wszystko opisuje fenomen życia w całej jego krasie. Gordziej nie ustrzegła się pułapek czasu, ale choć los jej nie oszczędzał, to potrafiła przez lata tworzyć poezję, w której dominującą nutą jest optymizm i wiara w dobro człowieka. To jest wielkie osiągnięcie życia Heleny Gordziej, a zarazem jedno z większych osiągnięć twórców tworzących w Wielkopolsce, ludzi od zawsze potrafiących sobie radzić w ciężkich chwilach i pragnących sprawiedliwie oceniać to, co jest prawdziwe, to co ma w sobie fałsz. Ta liryka, choć tak często staje się ułudą, fatamorganą czasu, który odszedł bezpowrotnie, w niezwykły – trudny do opisania sposób – przybliża prawdę o tej krainie, staje się nieomal dokumentem historycznym; jest autentyczną etnografią słowa i bolesnym przypomnieniem trudu człowieka, zmagającego się z ziemią i z ciężarami wiejskiej egzystencji. Dzięki poetce i jej lirycznej sadze unieśmiertelnieni zostali członkowie jej klanu rodzinnego, miejsca wtajemniczeń, piękny obszar wielkopolski i autentyczny wielkopolski rodowód. Gdyby ktoś nie znał tej krainy, gdyby nigdy pośród niej nie podróżował, a przeczytałby by te wiersze, wiedziałby o niej wszystko, zrozumiałby, że rozciąga się od miarowo bijącego serca do łanu zboża, delikatnie, równomiernie, pochylanego przez wiatr….

1 W tej części szkicu korzystam z nie publikowanych zapisków poetki, a także z jej wypowiedzi w antologii Debiuty poetyckie 1978, Warszawa 1980; i z rozmowy jaką przeprowadził z Heleną Gordziej Marek Obarski; por. tegoż: Odczynianie krzywd, „Nurt” 1987, nr 6.

[2] Por. J. B. Ożóg, Kto zanuci „pieśń szczęśliwą”?, „Tygodnik Kulturalny” 1986, nr 7.

3 Por. M. Eliade, Mefistofeles i androgyn, przeł. B. Kupis,  Warszawa 1994, s. 214.

4 O perspektywach i punktach widzenia w poezji Heleny Gordziej pisałem w książce pt. Przedsionek wieczności. Pośród pisarzy Pomorza Kujaw i Wielkopolski, Bydgoszcz 1998,  s. 227-233. 

ZŁY DUCH (11)

Marta  stała jak wryta w domu bogacza, zapatrzona w obrazy i malowidła na ścianach, sycąca oczy brązowymi meblami na wysoki połysk i grubymi storami z zielonego aksamitu przy oknach. Jakże obrzydliwy wydał jej się w tych wnętrzach grubawy właściciel, stojący przed nią i wyraźnie gapiący się na jej nogi, piersi i włosy. Rozchyliła nieco uda i wysunęła do przodu prawą stopę, odsłaniając pończochy spod sukni. Lekkim ruchem głowy odrzuciła też rezolutnie grzywkę z czoła i lekko rozdęła usta pokryte karminową pomadką. Dawid wskazał jej drogę i pierwszy podążył do dużego pokoju, a potem usiadł przy ogromnym stole z dębowego drewna. Stała przed nim, czekając na dyspozycje i bojąc się, że mu się nie spodoba, ale mężczyzna nagle uśmiechnął się  lekko i powiedział:

– Pani Marto, obowiązków u mnie wiele i nie wiem czy taka wiotka panna im podoła…?

Mam sporo sił i zrobię wszystko, co pan mi nakaże… – odpowiedziała spuszczając oczy ku podłodze.

Spodobał mu się wyrazisty tembr jej głosu i poczuł dziwne ciepło w całym ciele, jakby jakaś siła napierała na niego i chciała, by ta kobieta pozostała przy nim. Nie mógł wiedzieć, że beng robi wszystko, by Marta wydała mu się czysta, niewinna i zachwycająca. Przerażony i onieśmielony, już chciał zrezygnować z jej usług, gdy nagle otworzyły się drzwi do buduaru żony i stanęła w nich Mirełe odziana jedynie w różową podomkę z jedwabiu, haftowaną w kwieciste, chińskie wzory. Spojrzała taksującym wzrokiem na Martę i jakby była pozytywnie zaskoczona jej urodą, a nie wiedząc przy tym, że i na nią napiera beng.

 – To jest ta siksa, którą chcesz u nas zatrudnić…? – powiedziała bezczelnie, a obchodząc dookoła przybyłą kobietę, cmoknęła z uznaniem ustami i nieoczekiwanie szepnęła teatralnie – Zawsze lepiej mieć przy sobie piękne istoty… Dosyć naczytałam się u Hugo i Balzaka o ślepych, garbatych i kulawych ludzkich demonach. Przyjmij ją, to odciąży mnie przy dzieciach, tyle tomów Komedii ludzkiej mam jeszcze do przeczytania…

Powiedziawszy to, jeszcze raz obrzuciła wzrokiem dziewczynę, machnęła filuternie rękawem podomki przed jej buzią, odwróciła się i biorąc z biblioteczki gruby tom oprawiony w skórę i złocony na grzbiecie, pomknęła do swojego wykwintnie umeblowanego buduaru, graniczącego z sypialnią.  Dawid znowu chciał wyprosić młodą kobietę z domu, ale pomyślał o  Aronie, Sarze, Samuelu, Miriam i Josełe i dziwiąc się sam sobie powiedział:

 – Musisz być codziennie o piątej rano… zaprowadzę cię do naszej kucharki, która powie ci jakie będą twoje obowiązki… Nie możesz się malować jak strach na wróble i musisz przychodzić skromnie ubrana, najlepiej w szarej sukni z kretonu. Masz tutaj dwa banknoty i kup sobie dzisiaj to, co trzeba, a pamiętaj, ze nie możesz łączyć w ubiorach wełny z płótnem, by nie obrażać pamięci kapłanów Świątyni Jerozolimskiej. Wyciągnął z portfela dwa nowiutkie bilety, jeden brązowy, a drugi niebieski i powiedział:

 – To twoja pierwsza pensja, setka z Poniatowskim i dwadzieścia złotych gratis z Plater na skromną suknię, fartuszek, tudzież czarne buty na prostej podeszwie… Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz i pieniądze nie pójdą na marne…I weź sobie kilka cukierków z tego kryształu, bo widzę, że wciąż na nie zerkasz… Ja i tak nie mogę ich jeść, a Mirełe rzadko kiedy po nie sięga.

Marta poczuła się nieswojo, bo myślała, ze Dawid patrzy tylko na jej nogi i piersi, kontempluje jej kształty i urodę, natychmiast też zrozumiała jak przenikliwego człowieka ma przed sobą i jak groźnego przeciwnika. Beng przyglądał się temu z rozbawieniem, bo widział już ciąg dalszych zdarzeń, postanowił jednak odsunąć się na jakiś czas od Marty i pomknął ku swojemu kolczastemu mieszkaniu, by jego czarny pan go nie dopadł. Dziewczyna z lękiem sięgnęła po banknoty i skromnie wzięła jednego grubego cukierka z kryształowej patery, po czym wstała, dygnęła skromnie i już chciała wyjść, gdy Dawid sięgnął po papierową torebkę, leżącą na małym stoliczku i wsypał do niej pół zawartości kryształowej misy. Bezceremonialnie wręczył cukierki dziewczynie i poprowadził ją do kuchni, gdzie gruba kucharka Olga z Odessy, długo instruowała ją, co będzie musiała robić w domu Cohnów.

Dopiero po godzinie wyszła z posiadłości żydowskiego fabrykanta i od razu skierowała się do wielkiego domu towarowego przy rogu ulicy Gdańskiej i Dworcowej. Pamiętała, że jej matka wcześniej mówiła o tym składzie  „M.Conitzer & Söhne”, a ulice nazywały się Danzigerstrasse i Banhofstarsse. Sprawnie obsłużona, szybko kupiła co trzeba i z dwiema papierowymi torbami ruszyła do domu. Po drodze przystanęła jeszcze przy pomniku łuczniczki, usytułowanym przy wielkim gmachu teatru miejskiego. Ostatnio sporo słyszała o tym przedstawieniu nagiej kobiety, wzbudzającym wielkie kontrowersje, szczególnie pośród katolików. Teraz stała przed nią i patrzyła na jej piersi i łono, analizowała uda i ramiona, porównując ze swoim ciałem. Uskrzydlona nowym angażem i dumna z tego, że zarobiła tak dużo pieniędzy, patrzyła na łuczniczkę niemieckiego rzeźbiarza z niesmakiem.

 – Gruba i mięsista… – pomyślała z przekąsem – A te jej małe piersi jakie dziwaczne…Uda i tyłek jak u mężczyzny…

Stale nosiła w pamięci obraz swojego pięknego, wiotkiego ciała, które mogłoby zachwycić wielu młodych i starszych mężczyzn. Rozpalona do czerwoności wydarzeniami tego dnia, ruszyła ku górnemu tarasowi miasta i niebawem już skręcała ku ulicy Strzeleckiej. Nagle zapragnęła straszliwie mężczyzny i pomyślała, że jej ciągłe dziewictwo jest wielkim kłopotem. Nie mogła wiedzieć, że beng wyszedł znowu z kolca i splątał jej drogi z trasą powrotu kominiarza. Nie dbała o to, czy zielonooki młodzieniec celowo czekał na nią przy rogu i gdy go zobaczyła, natychmiast podjęła decyzję.  

 – Znowu spotykam piękną panią Martę… i serce mi wali jak dzwon… – powiedział umorusany czernią na twarzy kominiarz.

 – Jakie to dziwne… – uśmiechnęła się do niego Marta, wiedząc, że stale na nią czatował w różnych miejscach – Dzisiaj mam dobry humor i chętnie z panem napiję się herbaty. Zapraszam do mnie o godzinie dziewiętnastej, mama idzie do pracy w fabryce czekolady, to będziemy sami…

 – I opowiesz mi Martuniu o tej twojej randce… – zapytał mężczyzna drżącym głosem.

 – Tak Bronku… tylko umyj się dokładnie, bo wyglądasz jak Szatan z opowieści proboszcza Rólskiego, z parafii szwederowskiej… – powiedziała dziwiąc się samej sobie.

Kominiarz prawie zemdlał z wrażenia, ale po przyjściu do domu umył się dwukrotnie, tak by żaden płatek sadzy nie został na jego włosach i ciele. Natychmiast też zalśniła w lustrze jego niezwykła, męska uroda, mocarne ciało, wielkie piersi i bicepsy, a do tego niezwykle umięśnione uda i męskość sporych rozmiarów. Zanim dotarł do domu Marty przy ulicy Strzeleckiej, kupił w sklepie przy ulicy Pięknej butelkę słodkiego wina, pudełko czekoladek nadziewanych kremem kakaowym, wafelki ze słodką, malinową masą i tak wyposażony ruszył ku niej. Po paru minutach zapukał do drzwi na pierwszym piętrze, ale nikt mu nie otwierał. Ponowił pukanie i znowu nie było reakcji, więc nieśmiało nacisnął klamkę i drzwi odsunęły się, lekko skrzypiąc. Wszedł bezszelestnie, nie wiedząc co się dzieje, ale nagle z dalszego pokoju dobiegł głos Marty:

– Zamknij drzwi na klucz i chodź tutaj…

Zrobił szybko co mu kazała i z duszą na ramieniu podążył ku pokojowi, z którego dobiegł głos. Przy wejściu do niego stanął jak wryty, bo w wielkim łożu zobaczył Martę, leżącą na pościeli i odzianą tylko w koronkową, amarantową bieliznę. Natychmiast zaczął zrzucać swoje ubranie, rozwiązywać sznurówki butów i tylko w białych majtkach położył się obok niej. Obróciła się na bok i zaczęła go namiętnie całować, jednocześnie dotykając nabrzmiałe wzgórze u zbiegu ud. Zatopił się cały w tej chwili, zaczął ją rozbierać, jednocześnie całując piersi i uda, dłonie i stopy. Ona też utonęła w jego pieszczotach i odpowiadała na nie żywiołowo. W pewnym momencie, gdy poczuła, że zaczyna sondować palcem jej najtajniejszy zakątek, odwróciła się od niego i powiedziała…

– Nie bądź taki szybki… spokojnie, mamy dużo czasu, bo mama wróci z pracy dopiero jutro w południe…  

Uśmiechnął się i zaczął całować jej pośladki, obiegać je wilgotnym językiem, przesuwać się ku zagłębieniu na dole pleców. Potem objął ją ramionami i próbował wsunąć się między uda od tyłu, ale wyczuł, że ona wciąż nie jest gotowa, więc położył się na wznak i zaczął ciężko oddychać. Odwróciła się do niego i zaczęła go delikatnie całować w usta, a potem obcałowała jego piersi, brzuch, uda i nagle pochwyciła w usta jego ogromną, nabrzmiałą męskość. Pieściła ją długo, aż z lękiem poczuł, że za chwilę osiągnie szczyt rozkoszy i biały sok z jego ciała znajdzie się w niej. Tak bardzo zapragnął być już w niej, ale wciąż czuł, ze zgrabne uda się zwierają i nie pozwalają mu znaleźć się w wytęsknionej głębi.

– Spokojnie… – muszę się tobą nacieszyć… Całuj mnie i dotykaj, bądź lekiem na całe zło świata… – powiedziała czule, a po chwili dodała – I pieść mnie delikatnie tam… Zrozumiał w mig co miała na myśli, zbliżył usta do jej łona i czując jego wspaniały zapach, zaczął całować i zagłębiać się językiem w różową przepaść. Słyszał jęki, a w pewnym momencie zrozumiał, że Marta zaczyna szczytować i jeszcze mocniej zaczął ją pieścić, dotykać piersi i ud, masować plecy i pośladki. Walczyli tak ze sobą długo, a potem nagle razem zapadali  w godzinny sen, by się obudzić i od nowa zacząć walkę. Dopiero nad ranem Marta wstała z łóżka poszła do łazienki i po jakimś czasie wróciła z dwoma dużymi ręcznikami frotte, które rozpostarła na łóżku. Kominiarz domyślił się o co chodzi i z lękiem spojrzał na swoje przyrodzenie, które nagle opadło z sił. Marta pojęła, co się stało i zaczęła go całować, obiegać językiem, raz jeszcze powodując, że nabrał mocy. Nie czekając, weszła na niego i zaczęła poruszać się rytmicznie, wyraźnie manifestując ból. Przewrócił ją na plecy i silnym pchnięciem wsunął się w nią. Krzyknęła z  bólu, ale przyciągnęła go mocno ku sobie i pozwoliła by poruszał się dziko w przód i w tył. Już zbliżał się do kolejnego szczytu, ale Marta udała nowy przypływ bólu, czujnie odepchnęła go od siebie i spowodowała, że niesienie znalazło się na pościeli. Objął ją ramionami i natychmiast, w ułamku sekundy zasnął, nie wiedząc co się dzieje. Ona odczekała kilka minut, przycisnęła okrwawiony ręcznik do łona i powoli wstała z łóżka, kierując się do łazienki. Tam obmyła się dokładnie, założyła bawełniane majtki. Do których wsunęła sporo waty i ruszyła do drugiego pokoju. Położyła się na kanapie i przykryła grubym kocem. Sen nadszedł od razu i pociągnął ją ku jakimś błękitnym dalom, ciepłym morzom i zielonym pasmom nierealnych gór. Rano obudziła kominiarza, pocałowała go jeszcze raz w usta, ruchem głowy wskazała mu ubranie, a gdy założył je na siebie, odprowadziła go ku drzwiom mieszkania. Czuł się dziwnie, nagle odrzucony, pragnący jej nieustanie, ale poddał się wszystkiemu bez szemrania i powoli wyszedł na klatkę schodową. Marta zamknęła drzwi, wróciła do dużego łóżka i przespała jeszcze dwie godziny, po czym wstała i zaczęła się przygotowywać do wyjścia do nowej pracy.

SKOK CZERWONEGO SMOKA (6)

Nankińska ulica

Następnego dnia w restauracji hotelowej jemy na śniadanie przysmażaną cukinię z ryżem i wychodzimy na ulicę, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Planujemy nim dojechać do Muzeum Ofiar Masakry Nankińskiej, dokonanej przez japońskich najeźdźców w 1937 roku. Jak zwykle mam lustrzankę firmy Canon zawieszoną na piersiach i fotografuję w biegu to, co wydaje mi się interesujące. Tym razem jestem zauroczony dynamizmem i kolorystyką nankińskiej ulicy, jak większość miast, w Chinach mającej przy długich ciągach platanów, po lewej i prawej stronie, wydzielone pasma dla motocykli, skuterów, pojazdów trzykołowych typu bum bum i rowerów. Od głównej drogi oddzielają je tylko metalowe płotki, a przy chodnikach stoją tysiące jednośladów, pozostawione na jakiś czas, póki właściciele nie wrócą z pracy, z urzędów lub sklepów. Staję przy krawężniku wydzielonego pasa i fotografuję ludzi, sunących ku mnie na wielokolorowych skuterach. Na niektórych z nich widać kobiety wiozące mężczyzn, zauważam też Chińczyków w średnim wieku, transportujących starszych członków rodzin i młodzieńców mknących na nowiutkich Yamahach, Suzuki, Kymco lub Hondach. Jedni jadący zerkają na mnie z ciekawością, inni przelotnie, ale większość manifestuje obojętność dla fotografującego ich dziwaka o europejskich rysach twarzy i sylwetce znacznie przerastającej gabaryty płci brzydkiej w tym kraju. Twarze i pojazdy migają w zawrotnym tempie i tylko czasem udaje mi się utrwalić w pamięci jakąś piękność lub kogoś charakterystycznego, dziwnie ubranego lub rozchełstanego. Patrzę na całą ulicę i z przyjemnością kontempluję charakterystyczne, biało-niebieskie chińskie autobusy z wyrazistymi wyświetlaczami, informującymi o kierunku jazdy i numerze linii. Jeździłem już takimi w Pekinie i dziwiło mnie, że nie są zatłoczone, ale może sekret tkwił w tym, że było ich tak wiele i kolejne kursy niemal nakładały się na siebie. Wraz z zielenią drzew, samochodami i reklamami na bilbordach stanowią one charakterystyczny element chińskich ulic i najczęściej poruszają się wolno, niczym jakieś monstrualne owady w sieci naturalnych ścieżek i tuneli. Pośród smogu i porannych mgieł są wyraziste i czyste, choć w środku różnie bywa, zapewne w zależności od tego na jakim poziomie kultury jest kierowca. Często miałem do czynienia w tym kraju z ludźmi, którzy myli okna domów, wystawy sklepowe i pojazdy dopiero wtedy, gdy im to nakazywano. Z drugiej strony wszędzie natkniemy się na zamiataczki i zamiataczy ulic w azjatyckich słomkowych kapeluszach, osoby zbierające śmieci do małych wózków i wywożące je do większych pojemników. Podążamy ulicą, przy której jest hotel aż do rozległego placu, przy którym ulokowano wejścia do metra. 

Siność i mglistość Nankinu

Wciąż nie wiem czy siność przestrzeni związana jest ze smogiem, czy raczej jest wynikiem porannego zamglenia i bliskości rzeki Jangcy, najdłuższej w Azji i mającej ogromne znaczenie dla wielu dziedzin Chin. Wszystko tutaj jest szare, stalowe, niebieskawe, a tylko światła uliczne są wyraziste, co generuje niezwykłą, kontrastową magię barwną. Nankin znacznie różni się od Pekinu i ma raczej niską zabudowę, choć z każdej strony zauważymy też nowe, wysokie budynki, wychylające się z mgieł i oparów. Wchodzimy do dużej arkady i ruchomymi schodami zjeżdżamy na peron kolei podziemnej, której budowę rozpoczęto dopiero w 2000 roku. Pierwszą linię o długości dwadzieścia dwa kilometry oddano do użytku pięć lat później, a w związku z organizacją Letnich Igrzysk Młodzieży zintensyfikowano prace, wykonano połączenie z lotniskiem Lukou, przekopano pierwszy tunel pod rzeką Jangcy o długości niemal cztery kilometry, ulokowany pięćdziesiąt osiem metrów poniżej powierzchni wody, a także połączono z miastem wielki dworzec kolei dużych prędkości. Siecią ruchomych schodów dotarliśmy wreszcie do właściwego miejsca, gdzie przez kilka minut czekaliśmy na przyjazd pociągu. W Chinach perony zabezpieczone są specjalnymi zasuwanymi drzwiami, które otwierają się dopiero po przyjeździe jednostek. Zapobiega to przestojom, związanym z ewentualnymi wypadkami i samobójstwami, a dodatkowo zabezpiecza osoby czekające na kolejny pociąg. Od razu widać, że stacje powstały niedawno, bo lśnią czystością, a wielkie tafle marmuru i glazury odbijają wszystko wielokrotnie, tworząc surrealistyczne amfilady prowadzące do tajemnych, nieistniejących przestrzeni. Po kilku minutach podjeżdżają nasze wagoniki i wsiadamy do nich, lokując się na plastikowych fotelach, umieszczonych w rzędach, przy ścianach pojazdów. Przyglądam się ludziom i widzę starszą kobietę przytulającą małą dziewczynkę w różowej sukience, wciąż obdarzającą ją czułymi pocałunkami. Prawie nie widać młodych ludzi rozmawiających ze sobą, bo wszyscy dzierżą w rękach telefony, przeglądają strony internetowe lub coś szepczą do nich. W roku 2015 wydało mi się to dziwaczne, a przecież to uzależnienie od tego środka komunikacji szybko dotrze także do Polski i stanie się rodzajem wielkiego nieszczęścia młodych ludzi. Moją uwagę przyciąga piękna dwudziestoletnia kobieta, ubrana w najlepsze ciuchy renomowanych światowych firm, dumnie dzierżąca na kolanach brązową torebkę Louisa Vuittona. Ma znakomicie zrobiony makijaż, wyrazistą, amarantową pomadkę na wargach, mocno pomalowane rzęsy i złote cienie na powiekach. Z taką zjawiskową urodą w innych czasach byłaby zapewne księżniczką albo cesarską konkubiną, choć i teraz pewnie dobrze sobie radzi. Zhao zauważa, że patrzę łakomie na tę piękność i żartuje, że nie można mieć wszystkich chińskich kobiet, nawet jeśli jest się przystojnym Europejczykiem. To dziwne, ale często w Chinach kobiety komplementują mężczyzn z zagranicy, choć jeden z moich polskich kolegów, który poślubił Chinkę, powiedział mi, że w narzeczeństwie są słodkie jak miód, a potem stają się ostre jak papryczki chili. Uśmiecham się do przyjaciółki i odwracam głowę od młodej piękności ku elektronicznemu wykazowi kolejnych przystanków na ścianie. Małe czerwone światełko wskazuje, że wysiądziemy już na następnej stacji, ale tym razem dystans jest nieco dłuższy i drzwi otwierają się dopiero po ośmiu minutach. Znowu wstępujemy na ruchome schody i już po chwili jesteśmy na kolejnym, jakże rozległym placu.       

Rzeźby przy muzeum masakry nankińskiej

W roku 1937 Nankin był stolicą Republiki Chińskiej, rządzoną przez Kuomintang, znakomicie się rozwijającą i tętniącą życiem. Po przegranej bitwie o miasto, Cesarska Armia Japońska, pod wodzą generała Iwane Matsuiego, wkroczyła do centrum i zaczęła grabić sklepy, mordować ludność i gwałcić kobiety. Niewielkiej postury generał, który po II wojnie światowej został uznany za zbrodniarza wojennego[1], dał przyzwolenie na te okrucieństwa i przez cały czas je dozorował. Szacuje się, że zginęło wtedy trzysta tysięcy ludzi, miasto zostało doszczętnie splądrowane, a japońscy żołnierze zachowywali się jak bestie w ludzkich ciałach. Urządzali zawody w ścinaniu głów Chińczyków, popisywali się ćwiczeniami bagnetowymi z użyciem żywych więźniów, a także zakopywali ich żywcem w ziemi. Okrutnie gwałcono zbiorowo kobiety i dziewczynki i nie oszczędzono nawet staruszek i zakonnic, a potem dokonywano na nich bestialskich mordów. Na ulicach i placach pełno było trupów, wiele ciał unosiło się też na wodach rzecznych i wszędzie czuć było straszliwy fetor. Memoriał upamiętniający te straszliwe wydarzenia władze miejskie Nankinu zbudowały w 1985 roku, korzystając też z pomocy Towarzystwa Przyjaźni Japońsko-Chińskiej, które przekazało sporo artefaktów i ufundowało ogród znajdujący się w obrębie muzeum. Muzeum zajmuje około dwadzieścia osiem tysięcy metrów kwadratowych, w tym około trzy tysiące metrów powierzchni użytkowej budynków. Zbliżamy się do głównego wejścia, po drodze kontemplując dramatyczne rzeźby z brązu, przedstawiające ofiary rzezi, a najbardziej chwytają mnie za serce przedstawienia maltretowanych kobiet i płaczących dzieci, nie rozumiejących co się wokół nich dzieje. Obok eksponatów plenerowych w jednej z sal znajdują się odsłonięte autentyczne szczątki szkieletowe ofiar[2], a w innej zobaczyć można historyczne dokumenty i fotografie. Rozłączam się z Zhao Si i resztą grupy i w samotności kontempluję wyświetlane na ekranach filmy, fotografie katowanych ofiar, a dłużej przystaję przed zdjęciem młodej dziewczyny, z krótkim mieczem wbitym w pochwę. W mojej głowie zaczyna kiełkować myśl o napisaniu książki o największych zbrodniach w dziejach ludzkości, wszak byłem też w obozie Auschwitz, Stutthofie, a także w erywańskim muzeum poświęconym masakrze Ormian, dokonanej prze Turków w latach 1915–1917[3]. Ten zbiór musi się składać z narracji dzieci, które były świadkami największych zbrodni w dziejach ludzkości i musiały zmierzyć się z niewyobrażalną wprost traumą utraty bezpieczeństwa i miłości rodzicielskiej. W przyszłości będzie mi jeszcze dane zwiedzić Muzeum Holocaustu Żydowskiego w Waszyngtonie, dzielnicę Soveto w Johannesburgu, slumsy w Nairobi i w Medellin i narastać będą w moich archiwach materiały do książki pt. Ślepia bestii. Teraz przechodząc w tłumie Chińczyków z sali do sali, przyglądam się eksponowanym narzędziom zbrodni i wielkim fotografiom brzegów Jangcy z lat trzydziestych dwudziestego wieku, pełnych bezwładnych, martwych ciał. W mojej świadomości pojawia się zarys opowiadania o małej dziewczynce o mlecznym imieniu Mały Skarb, która w grudniu 1937 roku budzi się rano szczęśliwa, promienna, otoczona miłością, a potem staje się świadkiem i ofiarą potwornej zbrodni. 

Przystaję przy fotografii japońskiego oprawcy i studiuję jego pełne grozy oczy, w których czai się zło i nienawiść. To są ślepia jak z popiołu, jak ze spalonego drewna, wpatrujące się w mrok, połyskujące metalicznie, odbijające krwawą poświatę – skupione na ofierze, podążające za każdym jej ruchem. Czujne, nienawistne, czekające na znak, ledwie widzialne mgnienie, gotowe śledzić niewinne dłonie, stopy, czekające na miejscu ataku. Bezlitosne i chciwe, szukające nieustannie słabego bytu, skupione na każdym geście, każdym błysku, każdej bieli i każdym lśnieniu. Nieustannie sondujące mrok, gotowe uchwycić impuls, ulotny znak, łaknące wiotkiej łydki, delikatnej twarzy, geometrii ud i stóp. Odwieczne jak skały i lody, czarne jak kosmos, zimne jak kamienie na dnie górskiej rzeki, zastygłe w martwym bezruchu odwiecznego umierania. Świadome swego zła, ślepia połyskujące wyraziście w obliczu mordu i gwałtu, zbrodni niewinnych istot, cierpienia nie do wyrażenia i bólu przeszywającego trzewia. Pragnące kolejnych żertw, skupione na ruchach i gestach oprawców, czekające na błędy uciekających i moment schwytania bytów w niewidzialną sieć. To są oczy bestii ryczących przeraźliwie w niesłyszalnym zakresie, skąpane we łzach, pragnące pić krew, szarpać ciała, niszczyć kształty, gasić dźwięki, zamykać wymiary. Nic nie zdoła ich powstrzymać, nikomu nie uda się ich przebić, były, są i będą zawsze, rosnące w siłę, potężniejące w tle wojennej pożogi i lejącej się niewinnej krwi. Śledzące uniesione miecze i kule mknące ku ciałom, skupione na ostrzu gilotyny, sznurze szubienicy, bombie zrzuconej z samolotu, na pociskach wystrzelonych z dział i czołgów, na sunących ku niebu rakietach. Ślepia odprowadzające rozpalony metal mknący w dal i zabijający po drodze istnienia, nicujący świadomość po świadomości, odbierający oddech i czucie w dłoniach. Nie przymykające się nigdy, bystre jak ślepia lamparta, skupione, ekstatyczne w obliczu tortur i tragedii, szaleństw siepaczy i wydających rozkazy oficerów, generałów, polityków. Niewidzialne pośród ludzkich wymiarów, istniejące w nicości, wtopione w lodowatą czerń odwiecznej nocy, w bezlitosny mróz dalekich przestrzeni, prześwitujące przez zasłony dnia, odradzające się w oczach morderców i synów wyrodnych, katów i strażników lochów. Pewne siebie pewnością astralnych tragedii, kruszenia się kształtów, monstrualnych zderzeń, nieprzewidzianych eksplozji i wyrzutów rozżarzonej magmy, wpatrzone w kruchość istnienia i wciąż pragnące zobaczyć jego dramatyczny koniec. Przyczajone w ukryciu, kochające cień i mrok, nienasycone w obliczu krzywdy, wycofujące się w pustkę w obliczu światła i zawsze wracające ku gęstym mrokom. Ruchliwe jak sierść lamparta, skóra żmii, odnóża skolopendry, przechodzące z ciała do ciała zabójców i dręczycieli, umierające w obliczu dobra, odradzające się we wściekłości i kłamstwie. I wciąż, wciąż łaknące przelanej krwi, rozkoszujące się jej smakiem, krzykiem przerażenia, bólem nie do wyobrażenia i umieraniem w męczarniach.

Pomnik Iris Chang przy muzeum

W salach muzeum panuje półmrok współgrający z tematyką kolejnych ekspozycji, ale znowu łączymy się w niewielką grupkę i już kierujemy się do ogrodu i na dziedziniec, gdzie ostre światło wydaje się absurdalne, niestosowne, zbyt jaskrawe w tych przestrzeniach. Przy ścianie mniejszego budynku upamiętniającego zbrodnie Japończyków ustawiono pomnik z brązu amerykańskiej aktywistki, dziennikarki i pisarki Iris Chang (1968 –2004), córki małżeństwa profesorskiego z Uniwersytetu w Princeton, która napisała bestsellerową książkę pt. Rzeź Nankinu. Chińczycy uznali jej wielkość i nie wahali się umieścić jej monumentu w przestrzeniach nankińskiego memoriału, widząc w niej ostatnią ofiarę masakry. Wspaniale rozwijająca się kariera tej wiotkiej kobiety uległa załamaniu, gdy po napisaniu książki autorka nagle popadła w depresję. Nie mogła zapomnieć tragedii trzystu tysięcy ludzi w Nankinie i stale przed oczyma miała straszliwe sceny, utrwalone na filmach i zdjęciach. Prawdopodobnie Chang została też poddana tajnym działaniom CIA, gdy zaczęła pracować nad swoją czwartą książką o Bataańskim Marszu Śmierci[4] i odważnie promowała obywateli chińskich w USA. Trudno powiedzieć czym się naraziła amerykańskim politykierom, ale można przypuszczać, że chciała w krytycznym świetle ukazać interwencyjne zaniechania rządu podczas II wojny światowej. Finał jej życia był tragiczny, bo kobieta popełniła samobójstwo, strzelając sobie w usta z rewolweru. Znaleziono ją w samochodzie, na wiejskiej drodze na południe od Los Gatos w Kalifornii, a potem odkryto też trzy listy, adresowane do ludzkości, która zostanie po jej odejściu. Możemy zatem założyć, że Iris Chang planowała odebrać sobie życie, choć okoliczności śmierci i owo nagłe pogorszenie stanu zdrowia jest bardzo podejrzane. Pisarka oskarżała potężną tajną organizację, która ją śledziła i przyczyniła się do nawracających napadów lęku – pisała: Kiedy wierzysz, że masz przyszłość, myślisz w kategoriach pokoleń i lat. Kiedy tego nie robisz, żyjesz nie tylko z dnia na dzień — ale z minuty na minutę. Te minuty zatrzymały się nagle 9 listopada 2004 roku i nigdy nie dowiemy się czy ktoś postronny dopomógł Chang zejść z tego świata. Moi chińscy przyjaciele, zebrani przy jej pomniku nankińskim, komentowali jednoznacznie tę sytuację, oskarżając amerykańskie tajne służby o dokonanie zbrodni na anielskiej istocie, która chciała odsłonić całą prawdę o męczarniach amerykańskich i filipińskich żołnierzy. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, bo moja wiedza o pisarce i jej losach była zbyt mała i dopiero w przyszłości miałem przeczytać jej słynne dzieło, wydane w Polsce dopiero w roku 2013. Na razie stałem przy pomniku, przysłuchiwałem się komentarzom i ze zdumieniem stwierdziłem, że pan Liu, nasz prawdopodobny chiński „opiekun” strzyże uszami i chłonie każde słowo. W pewnym momencie przychylił się do mnie i zapytał jakie jest moje zdanie na temat tajnych służb w różnych krajach, ale czujna Zhao Si pociągnęła mnie za rękę, proponując bym jej zrobił zdjęcie na tle memoriału. Gdy się oddaliliśmy mrugnęła okiem i przywołała sentencję z dzieła Konfucjusza: Człowiek szlachetny jest pewny siebie, lecz nieskory do współzawodnictwa, obraca się w towarzystwie, lecz nie bierze niczyjej strony.[5] Trochę mi to zapachniało oportunizmem, którego nie mogła zaakceptować Iris Chang, ale uśmiechnąłem się nieznacznie i zrobiłem portretowe zdjęcie koleżance. Przy wyjściu z muzeum nie wiadomo skąd i dlaczego, czekał na nas jeden ze znajomych pana Liu, który zaprosił nas na obiad w najlepszej restauracji, z widokiem na nankińskie mury obronne i obiekty olimpijskie za nimi.  

[1] Po procesie w 1948 roku, natychmiast powieszono go w tokijskim więzieniu Sugamo. Miał wtedy siedemdziesiąt lat i wyglądał komicznie bez munduru i dystynkcji..

[2] To miejsce w Nankinie nazywa się Jamą Dziesięciu Tysięcy Trupów lub Masowym Grobem (万人坑).

[3] Choć ta rzeź jest drugą po Holocauście najlepiej udokumentowaną i opisaną, wciąż pozostaje na obrzeżach pamięci ludzkości. Masakra, którą zainicjował wielki wezyr Imperium Osmańskiego Talaat Pasza, pochłonęła półtora miliona ofiar i była pierwszą w dwudziestym wieku zbrodnią na tak wielką skalę.

[4] Była to przymusowa ewakuacja około 76–78 tys. jeńców wojennych, przeprowadzona przez Cesarską Armię Japońską w kwietniu 1942 roku, w czasie wojny na Pacyfiku, po kapitulacji amerykańsko-filipińskiego garnizonu na półwyspie Bataan. Japońscy żołnierze zmuszali osłabionych jeńców amerykańskich i filipińskich do wyczerpującego marszu w upale, a tych, którzy nie wytrzymali, mordowali bez litości. Szacuje się, że w trakcie „marszu śmierci” zginęło około 500–1000 Amerykanów i nawet do 10 tysięcy Filipińczyków. Tysiące innych zmarło wkrótce po dotarciu do punktu docelowego w O’Donnell.

[5] Por. Konfucjusz, Dialogi XV, w. 21, Warszawa 2008, s. 484.

« Older entries

%d blogerów lubi to: