PORTRETY WITKA RÓŻAŃSKIEGO

skanowanie0001-horz

Wczoraj kilka telefonów od przyjaciół, że pewna pani zaatakowała mnie na swoim blogu, wypisując brednie i androny. Czytam te głupotki i oskarżenia, te samochwalstwa i zastanawiam się po co to robi? Ani one mają coś wspólnego ze mną, ani mnie dotykają, a tylko bawią i rodzą refleksje natury psychologicznej. Jak może dorosła kobieta, po tylu doświadczeniach życiowych, myśleć, że nic innego nie robię i stale wpisuję jakieś komentarze na jednym z bydgoskich portali, jak może imputować mi tak wielkie zainteresowanie jej działalnością. Podobno dziewięćdziesiąt procent tych wpisów jest mojego autorstwa i prawie wszystkie nicki do mnie należą. Proponowałbym zapytać autora artykułów zamieszczonych na tym portalu czy podjąłem jakiekolwiek kroki, by te teksty powstały. Bawiłem się dobrze wczoraj, czytając wpisy tej pani, tym bardziej, że dopiero co ukazała się moja kolejna ogromna praca. Wraz z Jurkiem Szatkowskim przygotowaliśmy edycję portretów i rysunków Witka Różańskiego, które pozostały w archiwum Jurka, a teraz pojawiły się w specjalnym albumie, źródłowo opracowane przez prof. Norberta Skupniewicza i trzech dawnych przyjaciół Witka – wspomnianego już Jurka, mnie i Tadeusza Żukowskiego z Poznania. Jakież komiczne było wczoraj to zderzenie wielkiej literatury i sztuki, powstającej w jej orbitach, z pomówieniami i niesprawiedliwymi sądami na mój temat. A oto – na przeciwnym biegunie człowieczeństwa – trochę portretów Witka ze wskazanej wyżej publikacji.

Andrzej Babiński

Andrzej Babiński

Ryszard Milczewski-Bruno

Ryszard Milczewski-Bruno

Edward Stachura

Edward Stachura

6-Barańczak

Stanisław Barańczak

Władysław Broniewski

Władysław Broniewski

Nikos Chadzinikolau

Nikos Chadzinikolau

Ryszard Danecki

Ryszard Danecki

Jarosław Iwaszkiewicz

Jarosław Iwaszkiewicz

Ryszard Krynicki

Ryszard Krynicki

Krzysztof Nowicki

Krzysztof Nowicki

Maria Magdalena Pocgaj

Maria Magdalena Pocgaj

Jerzy Szatkowski

Jerzy Szatkowski

Karol Wojtyła

Karol Wojtyła

Tadeusz Wyrwa-Krzyżański

Tadeusz Wyrwa-Krzyżański

Tadeusz Dziczkaniec-Żukowski

Tadeusz Dziczkaniec-Żukowski

NA ROWERZE

???????????????????????????????

Wczoraj wieczorem pojechałem z córką na wycieczkę rowerową do pobliskiego Ostromecka. Słońce już zaczynało kryć się za koronami dalekich drzew, umilkły ptaki, powietrze było czyste, z wyraźnym już chłodnym jesiennym powiewem. Mijając most fordoński zauważyłem świetliście srebrzystą powłokę Wisły, granatowe cienie przybrzeżnych krzaków i stada kaczek krzyżówek, siedzących na piaskowych łachach. Przystanęliśmy pośród pól, gdzie w przydrożnym rowie krzewiły się pięknie krwawnice pospolite i wiele, wiele innych dobrze mi znanych roślin. Zrobiłem sporo zdjęć i ruszyliśmy dalej, najpierw przez las, a potem pomiędzy jednorodzinnymi domami, umiejscowionymi u podnóża góry ostromeckiej. Na dole, w parku pałacowym połyskują żółte, czerwone i karmazynowe róże, które fotografuję kilka minut, starając się uchwycić i zapisać w cyfrowej sieci, na chwałę tej chwili, ich subtelność i kruchość. Stajemy przy starym pałacu i patrzymy na dalekie wzgórza, coraz bardziej okrwawione blaskiem zachodzącego słońca. Dalej droga wiedzie do nowszego budynku i na jego schodach, w tle stylowych gryfów fotografuję córkę w najprzeróżniejszych pozach. Z pałacu dobiegają dźwięki fortepianu, bo akurat trwa kurs muzyczny, prowadzony przez wybitnych pedagogów i łatwo wyławiam kolejne dźwięki mojej ulubionej czwartej ballady Fryderyka Chopina. Podjeżdżamy do sklepu i spotykamy w nim dwie młode Azjatki – jedna z nich przypomina moją przyjaciółkę z Pekinu, więc pytam ją po angielsku czy są z Chin, ale okazuje się, że przyjechały z Japonii. Cóż, ludy wschodu dawno temu wymieszały się i w Kraju Kwitnącej Wiśni spotkać można wiele kobiet wyglądających tak samo jak Chinki. Zresztą dziewczyna mówi mi, że biorą ją raczej za Koreankę i śmieje się serdecznie razem z koleżanką. Przysiadamy na ławce, popijamy coś i ruszamy w drogę powrotną, bo zaczyna się robić coraz ciemniej i komary strasznie dokuczają. Ach, jak fajnie się jedzie przez most na Wiśle, gdy opada zasłona mroku, a gdzieś tam, na zachodniej stronie nieba, widać jeszcze nikłe poblaski naszej gwiazdy. Obcowanie z otwartą naturą jest wielkim darem, ale równie cenne są dla mnie myśli, które podczas takich wypraw swobodnie przepływają mi przez głowę. Wiele wtedy planuję, sporo podsumowuję, a nade wszystko zastanawiam się nad strategią i kierunkiem kolejnych działań. Jest już ciemno, gdy docieramy do domu i po kąpieli siadamy do swoich laptopów – bez tego ruchu, bez tych wycieczek ciężko byłoby utrzymać jako taką linię i cieszyć się zdrowiem. Nasza cywilizacja coraz bardziej zamienia się w przestrzeń ludzi siedzących – doceniając zatem walory roweru, ciesząc się długimi marszami, pływając w jeziorach i morzach, staram się w taki sposób rekompensować długie godziny spędzane przy klawiaturze komputera.

Krwawnice pospolite (Lythrum virgatum)

Krwawnice pospolite (Lythrum virgatum)

STO WIERSZY POLSKICH (XX)

GORDZIEJ11

Helena Gordziej

WIELKOPOLSKIEMU CHŁOPU

Piszę o tobie wiersz

żylasty
muskularny
kościsty
bo takim byłeś
zanim skazano cię
na wieczne cienia
zaprzedanie

piszę bo dopominają się o to
snopy widłami podrzucane
na wysokość stogów

bo nie mam pewności
czyś się spodobał Panu Bogu
za hardość

bo nie wiem gdzie
przebywasz

na biblijnej górze
czy na dnie otchłani

to co na ziemi czyniłeś
snadnie szło ci przy pomocy
pługa i kosy

ale tam wysoko
sztorcem mogłeś zawadzić
o przyciesie nieba

piszę o Tobie wiersz
bo wiem że wieczny odpoczynek
Twoim nie przystoi rękom

Helena Gordziej jest poetką wielkopolską, ale też dobrze znana jest w innych regionach kraju. Jej wiersze przetłumaczono na kilka języków obcych, wyróżniano nagrodami, m.in.  im. Kasprowicza, Fotelem Horacego, Najlepsza Książka Poetycka Roku, jej utwory trafiły nawet do podręczników szkolnych. Urodziła się w stolicy Wielkopolski i w niej mieszkała przez całe życie, ale korzenie jej inicjacji tkwią głęboko w podpoznańskiej wsi Bolechowo. Tam przyszła na świat jej matka Józefa, z domu Rożek, tam mieszkali dziadkowie, tam było to miejsce, gdzie zaciekawiona dziewczynka odkrywała powab świata i poznawała prawa nim rządzące. Wieś nie należała do dużych, wokoło rosło wiele topól, a w parku jaśniepaństwa stała charakterystyczna kapliczka. Tuż przy ogrodzie biegła szosa do Murowanej Gośliny, a dalej do Wągrowca. Wokół cudowna, wolna od zanieczyszczeń przyroda. Tam każdy chwast, każde zioło i drzewo były dla niej przedmiotem podziwu, a potem skrupulatnych doświadczeń i badań – wszak wrażliwość dziecka jest najczystsza, najprawdziwsza, przepełniona pasją poznawczą. Kiedy wchodziła do lasu, miała wrażenie, że jest w kościele, mówiła zatem szeptem, bo czuła, że w otoczeniu drzew jest prawdziwy Bóg, nie ten przedstawiany przy pomocy jaskrawych barw w kościołach, czy w postaci odpustowych figurek. Nie znała wtedy lęku i ta odwaga pozostała jej do dzisiaj, jako wypadkowa kontaktu z dziewiczą naturą, jako ślad prostych sytuacji, dla których istniały proste rozwiązania. Tylko świat strachów, strzyg, wampirów, diabłów i innych cudactw budził w niej grozę, a bajania ciotek i bab wiejskich wydatnie poszerzały granice jej wyobraźni. Była tam też szkoła, w której kuzyn matki poetki, uczył wiejską dziatwę. Dziadek, wujowie i ciotki od rana do wieczora pracowali „na pańskim”, a Helena, jako podrostek, nosiła na pola w wiklinowym koszyku posiłki dla bliskich, znała każdą ścieżkę na wsi i w lesie. To była taka wieś, jaką znamy z kart powieści Władysława Stanisława Reymonta i rządziły w niej tak samo surowe, chłopskie prawa i zasady. Sprawiedliwość wymierzano pięściami i widłami, ściśle przestrzegano obyczajów i obrzędów, swoiście pojmowanej moralności. Widząc wiele upokorzeń, dostrzegając ciężar biedy i bytowania pośród natury, poetka ustaliła sobie perspektywę doświadczeń ludzkich na całe życie.

Trudno się zatem dziwić, że pochwałę wielkopolskiego chłopa głosi poetka, która tak dobrze poznała ów region i żyjących w nim ludzi. Jest to wiersz prosty, pełen wzniosłego patosu i chłopskiej dumy, tak prawdziwej w swoim wyrazie, tak autentycznej w każdym geście, słowie, obrzędzie. Ale jednocześnie jest to utwór pełen liryki, tęsknej melancholii, rodzącej się w momencie zderzenia żylastości, muskularności i kościstości z umiejętnie metaforyzowaną liryką, tęsknotą za dawno odeszłym światem. To jest bezpośrednie zwrócenie się do postaci modelowej, wybranej spośród setek, tysięcy, i tak w wierszu pokazanej, że czytelnik ma wrażenie, iż obcuje z kimś prawdziwym, z żywym człowiekiem, a zarazem i z jego symbolem. Zwykła narracja na początku pierwszej zwrotki staje się na jej końcu udaną metaforą śmierci, niebytu, wiecznego zaprzedania cienia. Ten dramatyczny skok oplata refleksją egzystencję wielu jemu podobnych, wielu jak on już nie istniejących, ale będących pośród tej ziemi, niczym graniczne głazy, niczym Boże Męki. Bohater tego utworu podrzucał kiedyś dziarsko snopy na wysokość stogów, pracował wytrwale na roli, bo do takiej pracy się urodził i ona dawała mu wszystko. Czynił to z fantazją i chłopską hardością, czym być może naraził się Panu Bogu. Poetka przywołuje chłopa i Boga w drugiej zwrotce, bo nie jest pewna, gdzie jego dusza trafiła po śmierci, wszak te stogi miewały też i inne przeznaczenie… Następna partia utworu jest jakby stopniowaniem tych wątpliwości, jest mnożeniem pytań retorycznych. Czy ów chłop trafił do nieba, czy do piekła, a dalej – czy znalazł się u końca drogi na szczycie, czy może został strącony do otchłani. Na ziemi znakomicie posługiwał się pługiem i kosą, ale w niebie obowiązują inne prawa i może ów sprawny oracz i kosiarz nieuważnie zahaczył sztorcem narzędzia o przyciesie nieba. Jakąż finezyjną grę prowadzi tutaj poetka z kreowana postacią, jak plastycznie, zaledwie przy pomocy kilkunastu słów, kilku metafor, ukazuje go w przestrzeni ziemskiej, a potem podąża za nim ku polom, łąkom i nieużytkom niebieskim. Całość wieńczy – jak często u Heleny Gordziej – błyskotliwa puenta, takie zastosowanie metafory funeralnej, że chłop zostaje na chwilę ożywiony, jakby schwytany na jakimś niebiańskim, gorącym uczynku. Okazuje się, że tak jak nie odpoczywał na ziemi, nie potrafi on odpoczywać w zaświatach. Jest to piękny liryk, zahaczony jakby o dwie rzeczywistości, o egzystencję i o niebyt, o ziemskie nieistnienie w znoju i w pracy, a wreszcie – o dziwną, jak na ducha, aktywność i pozostawanie w roli kosiarza, oracza… to jest ostatnia warta wielkopolskiego chłopa na odwiecznym posterunku.

STRATOSFERA

m51_hst

Muzyka elektroniczna towarzyszy mi od wielu lat i nie przestaje mnie fascynować, uczyć harmonii i stale dostarcza ogromnych emocji. Zaczęło się od płyty Romans 76 Petera Baumanna, członka zespołu Tangerime Dream, w którym był czołową postacią obok Edgara Froese i Chrisa Franke. Potem były kolejne longplaye tej kultowej grupy, na czele ze Stratosferą, której słuchałem z magnetofonu szpulowego Grundig. Ten utwór stał się z czasem podskórnym rytmem mojego młodego życia i dodawał mi energii, wielkiego wigoru, który niestety czasami prowadził mnie też na manowce. Wiele wierszy i opowiadań, a potem tekstów krytycznoliterackich napisałem, w tle mając kompozycje niemieckiej grupy. Z czasem prywatna biblioteka nagrań powiększyła się o dzieła Klausa Schulze, Kitaro, Vangelisa, Mike’a Oldfielda, a na koniec Yanniego i Andreasa Vollenweidera. Moja wyobraźnia ożywała w takiej aurze, dostosowując się do kreacji dźwiękowych i powstawały cykle poetyckie, rodziły się pomysły obrazów, spektakli i większych zadań pisarskich. Może z czasem opiszę poszczególne suity, zatrzymam się dłużej przy warstwach dźwiękowych, nowych instrumentach i propozycjach największych twórców gatunku, na razie cieszę się możliwościami komputerów, układam płyty w kolejności powstawania i słucham przy pracy moich mistrzów – jak to się nazywa – „elektronicznego rocka”. Kiedyś trzeba było zdobywać nowe płyty, łowić jakieś nagrania w radiu, a teraz wszystko jest łatwiejsze, starczy zapisać poszczególne krążki w formacie mp3 i już są, gotowe do odtworzeń w najróżniejszych konfiguracjach. Mój brat przywoził wiele nowych płyt Tangerine Dream i Oldfielda z Berlina, ale z czasem było ich tak dużo, że trzeba je było zgrywać i umieszczać na dyskach zewnętrznych. Pamiętam też, że upodobaniem do takiej muzyki zaraziłem moich przyjaciół ze Studia Ruchu i nawet wystawiliśmy pod koniec lat siedemdziesiątych krótki spektakl, specjalnie dla twórcy pantomimy wrocławskiej Henryka Tomaszewskiego, który akurat bawił w Bydgoszczy. To był rodzaj maszyny, stworzonej z ludzi, a ilustracją stał się bardzo dynamiczny fragment Romansu 76. Mistrz – wcale nie kurtuazyjnie – chwalił nas i interesował się naszym pomysłem, zdumiewała go też ta muzyka, a szczególnie „wejścia” dzwonów rurowych, tak później wspaniale spopularyzowanych przez Oldfielda. Moje gusty muzyczne się zmieniały, jednak stale wracałem do kompozycji elektronicznych, które zawsze były jak świeży oddech pomiędzy symfoniami Haydna i Beethovena, koncertami Bacha, Haendla i Mozarta, między balladami i pieśniami Dylana, Baez i Cohena, utworami Beatlesów, Carpenters, Led Zeppelin, Simona i Garfunkela, a przy tym jeszcze dziesiątków, setek innych dzieł. Teraz też – gdy to piszę rozbrzmiewa w moim pokoju Stratosfera, która momentami jest tak dynamiczna jak rozpędzający się hipersoniczny statek międzygwiezdny…

SŁAWOMIR MROŻEK (1930–2013)

Slawomir_Mrozek

Dzisiaj rano umarł w Nicei Sławomir Mrożek, jeden z najbardziej znanych polskich pisarzy i dramaturgów. To  także autor rysunków satyrycznych i wielki dziwak, którego nigdy do końca nie udało mi się zrozumieć. Swego czasu spore wrażenie zrobiła na mnie jego Policja, a kwestii jednego z bohaterów Emigrantów uczyłem się nawet na pamięć, bo w moim liceum polonistka chciała wystawić tę sztukę, dając mi jedną z dwóch ról. Było to ponad trzydzieści lat temu i nie przypominam sobie co tak bardzo mnie zauroczyło w tekście tego dramatu, ale przypuszczam, że były to sprawy związane z emigracja, gdyż planowałem szybko wyjechać z Polski. Potem przy różnych okazjach czytywałem tego autora, nie bardzo akceptując jego metodę opisu rzeczywistości, od absurdu wolałem krwistą prozę amerykańską albo hermetyczność powieści skandynawskich, Mrożka odkładając na kiedyś tam. Myślę, że człowiek ten miał swoją tajemnicę, jakieś wielkie marzenie, które odbierało mu oddech i kazało nakładać coraz to inne maski, a także gonić po świecie, od USA i Meksyku, po Włochy i Francję, z kilkoma powrotami do Krakowa. Czy to było marzenie o Literackiej Nagrodzie Nobla, do której wielokrotnie go nominowano? A może chęć napisania dzieła na miarę komedii Szekspira lub Moliera, może też przekonanie, że tak naprawdę nic nie ma sensu w naszym trudnym świecie. Spotkałem go raz w Warszawie, gdy usiadł z żoną obok mnie, przy kawiarni Bliklego na Nowym Świecie, rozglądając się nerwowo na boki i co jakiś czas sondując także moją bliską obecność. Poczułem się nieswojo, jakbym był obiektem jakiegoś eksperymentu, jakbym mógł niebawem stać się jednym z bohaterów jego nowego dramatu. Zapewne nie zwracał wcale na mnie uwagi, a jego zachowanie spowodowane było przebytą chorobą, ale było to nieco dziwaczne. Wydał mi się bardzo kruchy, chorobliwie delikatny, a to jego kepi zdecydowanie było z poprzedniej epoki – pamiętam ten moment, gdy w latach siedemdziesiątych nagle wszyscy w Polsce zaczęli nosić takie nakrycie głowy i ja też to robiłem. Teraz to był znak firmowy Mrożka, tak jak jego płaszcze, swetry, ciemne okulary, ale podkreślał też archaiczną dziwność tego człowieka. Nie mam ambicji całościowego opisu literatury polskiej i trudno mi powiedzieć czy kiedykolwiek przestudiuję dokładnie twórczość autora Tanga, ale na pewno przeczytam jego dzienniki, choćby szukając wiadomości na temat jego młodych lat i spotkań z innymi pisarzami. Oglądając film nakręcony przez TVN i słuchając naiwniutkich pytań Kingi Rusin (Czy ma pan jakąś swoją ulubioną książkę?), było mi przykro, że pisarz tej klasy popada w zdumiewający letarg intelektualny, a pisanie autobiografii tłumaczy potrzebami autoterapii. Ale przecież nie wiem, co działo się w umyśle tego człowieka w ostatnich latach, nie zrozumiem też jego nastawienia do świata, długich okresów emigracji, tragedii i zagrożeń bytowania meksykańskiego, ani ostatnich miesięcy we Francji, jakże blisko miejsca, gdzie zmarł Gombrowicz. Widać wyraźnie, że polska literatura jest na zakręcie, odchodzą starzy mistrzowie, znaczące osobowości, a nie widać następców, gdzieś tam w oparach absurdu rozmywa się też etos pisarza patriotycznego, walczącego za Ojczyznę i gotowego poświęcić za nią życie. Ciekawe byłoby zapoznanie się z teczkami Mrożka w Instytucie Noblowskim, ale na razie musimy na to poczekać i zadowolić się ujawnieniem materiałów związanych z innymi polskimi kandydatami. Kto dzisiaj pamięta, że dwukrotnie wystawiano do tej nagrody filologa klasycznego Tadeusza Zielińskiego, kto wie, że Sienkiewicz dostał Nobla za całokształt twórczości, a nie za Quo vadis, jak powszechnie się mniema? W teczkach sztokholmskich jest sporo uwag krytycznych pod adresem polskich kandydatów – a to nie podoba się tytuł Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, bo powieść wcale nie opisuje nocy, a to Orzeszkowa za bardzo kieruje się sercem, a Staff jest za mało oryginalny w rozumieniu tradycji. Ciekawe co szwedzcy akademicy pisali o Herbercie, Mrożku czy Zagajewskim, ale na odtajnienie tych akt poczekać jeszcze musimy pięćdziesiąt lat, bo takie są zasady w Sztokholmie.

ULTRAMARYNA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Znowu zatrzymanie w pędzie… Na wschodniej stronie nieba rozlało się wielkie skrzydło ultramaryny lekko przygaszonej i jakby przesuwającej się ku barwom pastelowym. Do tego delikatne muśnięcia różu, fioletu i barwy kremowej, którą należałoby dopiero oznaczyć pośród milionów podobnych odcieni. Oto chwila utrwalona na fotografii i w moim umyśle, podobna do tysięcy innych takich sekund, minut, cząstka niepowtarzalna, wpisana w historię stulecia i tysiąclecia i ginąca w nich bezpowrotnie. W takiej perspektywie rozgrywały się wielkie dramaty poprzednich wieków, takie tło pojawiało się za maszerującymi legionami rzymskimi, za polską niepokonaną husarią i oddziałami Wehrmachtu, w obliczu takiej grozy rodziły się dzieci i umierali starcy, kobiety kochały się ze swoimi mężczyznami i drapieżnik gotował się do skoku na swoją ofiarę. Zatrzymanie w pędzie… i wychylenie ku przyszłości, ku temu, co się wydarzy, co na razie jest potencjalne, ale jako zapowiedź ma swoją wagę imaginatywną.  Wpatrywałem się w niebo i rosło we mnie poczucie dumy, że jestem człowiekiem idącym swoim szlakiem i mającym konkretne cele, wpisanym w ogromny teatr ziemskiej natury i w odwieczne cykle kosmiczne, nazywane latami, wiekami, stające się millenium. Nawet za milion i miliard lat to przystanięcie i to zapatrzenie będzie czymś, co się wydarzyło, co miało swój mikroskopijny ślad w dziejach niebieskiej planety. I tak jest ze wszystkim, cokolwiek zaistnieje i staje się cząstką przeznaczonego czasu, nie przepada bezpowrotnie, trwa na prawach wspomnienia, chwilowego bytu, prawie niedotykalnego muśnięcia świadomości. Ruszałem powoli z tego miejsca, długo jeszcze kontemplując zmieniające się natężenie ultramaryny, tężenie różu i złota, szedłem z głową podniesiona i jakże byłem szczęśliwy…

KLĄTWA

??????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????
bądź zawsze przeklęty morderco dzieci
kacie drżących rączek i słonych łez
na policzkach

klnę cię w imieniu żydowskich bliźniąt
klnę cię w imieniu cygańskich braci

klnę cię w imieniu polskich sióstr
klnę cię w imieniu tych

których zabiłeś i których
zabić chciałeś

szatan miał w auschwitz
twoją twarz

nie byłeś człowiekiem
a został po tobie
ludzki szkielet

nie byłeś człowiekiem
a został po tobie
szary popiół

bądź zawsze przeklęty

nie zabiłeś mojej matki
nie zabiłeś ojca

ale wstrzykiwałeś fenol w
samo serce ludzkości

bądź zawsze przeklęty
josefie mengele

morderco
dzieci

KUKUŁKA

Cuculus_canorus2

Kukułka zwyczajna (Cuculus canorus)

Moje pierwsze spotkania z kukułkami miały miejsce w lasach, na obrzeżach mojego miasta, ale było to przede wszystkim zaznajamianie się z charakterystycznym kukaniem. Byłem dzieckiem i uważnie słuchałem opowieści starszych chłopaków, którzy sugerowali, że kukułka obwieszcza ile jeszcze lat życia pozostanie człowiekowi. Leżałem więc w trawie i liczyłem kolejne odgłosy, najczęściej nie kończąc, bo kukań było zawsze bardzo dużo, znacznie więcej niż dzisiaj, co może wskazywać na malejąca populację gatunkową. Kukułka zwyczajna (Cuculus canorus), nazywana też gżegżółką lub zazulą, to średni ptak wędrowny, zamieszkujący strefę umiarkowaną Eurazji, a zimuje przede wszystkim w centralnej Afryce i Południowej Azji. Jest dość dziwacznym tworem natury, jakby połączeniem gołębia i ptaka drapieżnego, w locie stabilny i proporcjonalny, na gałęziach wydaje się chybotliwy i przerysowany. Charakterystyczne dla kukułek są poprzeczne prążki na dolnej części ciała i białe, okrągłe plamy na ogonach, wyraziste są też żółte oczy, takież same nogi i krótki czarny dziób. Co ciekawe kuka tylko samiec, nawołując w ten sposób samicę, która nie wydaje tego rodzaju dźwięków, generując raczej coś na kształt chichotu, chaotycznego wrzasku. Ostatnio słucham tych odgłosów przede wszystkim w pradolinie Wisły, gdzie jeżdżę na rowerze i wędruję polnymi drogami, udaje mi się też czasem podglądać te ptaki, choć są bardzo płochliwe i nie pozwalają podejść zbyt blisko. Żyją wszędzie tam, gdzie są drzewa, przelatując często z jednego na drugie, ciesząc się swobodą, tym bardziej, że nie muszą dbać o potomstwo – od dawien dawna wykształciły złodziejską umiejętność podrzucania swoich jaj innym ptakom, czasem bardzo małym. Dochodzi wtedy do horrendalnej sytuacji, gdy niewielki trzcinniczek, rudzik, pliszka siwa, świergotek drzewny lub piegża zwyczajna, karmią potężniejące młode kukułki, przerastające je po wielokroć. Nie zawsze to się udaje, bo ptaki wróblowate, które kukułki próbują oszukać, nauczyły się rozpoznawać obce jaja i wyrzucać je z gniazd. Ale jeśli malec wykluje się w cudzym „gałązkowym domu” szybo rośnie, wyrzuca współlokatorów i wykorzystuje bezlitośnie swoich przybranych rodziców. Dorosłe osobniki żywią się przede wszystkim włochatymi gąsienicami motyli, ale nie gardzą też innymi owadami, w tym chrząszczami, których chitynowe resztki pancerzy znaleźć można w ich wypluwkach. Kukułki uznać można za ptasie włóczęgi, bo nie budują gniazda, nie łączą się też w stałe pary, tolerując tylko partnerów w czasie godów. Nie wiadomo dlaczego w podaniach ludowych wielu krajów kukułki są traktowane jako ptaki głupie, a pukanie się w głowę ilustruje się dźwiękowo określeniem kuku – u nas będzie to kuku na muniu, a w języku angielskim słowo cuckoo oznacza bęcwała, głupca i w takim znaczeniu pojawia się w tytule najsłynniejszej powieści Kena Keseya – Lot nad kukułczym gniazdem (One Flew Over the Cuckoo’s Nest), spopularyzowanej przez słynny film Milosa Formana, z Jackiem Nicholsonem w roli głównej. Choć z kukułkami wiąże się najczęściej negatywne treści, lubimy je i czekamy na pierwsze kukania wiosenne, będące symbolem nowego czasu i hasłem dla całej natury, budzącej się z zimowego letargu.

Kukułka w locie

Kukułka w locie

ELEMENTY (5)

dreamliner(1)

Dzisiaj moje myśli podążają ku tworzywom polimerowym, popularnie, acz niepoprawnie, nazywanych plastikiem. Posługujemy się tym określeniem często, więc i ja używać go będę w tej części cyklu o elementach naszego świata. Jeszcze sto lat temu ludzkość posługiwała się głównie drewnem i metalami, jako cząstkami konstrukcyjnymi, ale dzisiaj życia już sobie nie wyobrażamy bez tworzyw sztucznych. Ostatnio zostały one wykorzystane nawet przy tak skomplikowanych tworach jak samoloty pasażerskie, np. w słynnych Dreamlinerach, a także w futurystycznych jednostkach bojowych, niewidocznych dla radarów. Polimery syntetyczne nie występują w przyrodzie i zostały wytworzone przez człowieka w procesie spieniania, ciśnieniowej zamiany proszku w twardy kształt, modyfikacji materiału włóknistego lub stabilizacji składu pierwiastkowego. Prawdę powiedziawszy także drewno jest naturalnym materiałem polimerowym, bo zawiera w sobie specyficznie zbudowaną celulozę. Obecnie produkuje się tworzywa super wytrzymałe, wzmocnione włóknami węglowymi, co pozwala nawet wytwarzać sprężyste skrzydła Dreamlinerów, a także stosować je w technice kosmicznej. Niektóre poliamidy – jak  Kevlar – osiągnęły większą wytrzymałość od stali i stosuje się je przy produkcji kamizelek kuloodpornych oraz jachtów dalekomorskich i oceanicznych. Niestety plastik rozkłada się kilkaset lat i stanowi ogromne zagrożenie dla środowiska naturalnego – ludzie zaśmiecają nim przestrzeń, w której żyją. Do czego to prowadzi zobaczyłem w maju tego roku, gdy odwiedziłem Irak, kraj kompletnie zaśmiecony, pełen hałd nieczystości, pośród których głównie walają się foliowe butelki, worki, woreczki i inne elementy plastyczne. A przecież jest to materiał, który znakomicie można ponownie wykorzystać, tworząc granulat i przekształcając go potem w nowe elementy konstrukcyjne, przedmioty codziennego użytku i inne przedmioty. Kontrowersje budzą też spalarnie odpadów, a choć polimery są wysokoenergetyczne, to problemem pozostają produkty uboczne, a szczególnie gazy, które trudno przetworzyć. Atmosfera ziemska i środowisko naturalne są już wystarczająco zanieczyszczone, fragmenty plastiku znaleziono w przewodach pokarmowych ryb i zwierząt lądowych, a na powierzchni Atlantyku i Pacyfiku unoszą się ogromne „plamy” pływających plastikowych butelek i innych elementów tego rodzaju. To są prawdziwe pułapki dla niewielkich organizmów, które dostawszy się do nich, nie potrafią ich opuścić i giną szybko, powiększając obszar martwej strefy.

 legojpg_2013052711230335

W dzieciństwie zetknąłem się z plastikiem bardzo szybko, najpierw w postaci kolorowych grzechotek,  a potem klocków, którymi bawiłem się przy stole. Szczególnie zapamiętałem też malutkie domki i kościółek, które imitowały niewielkie miasteczko, a także barwne samochodziki, które poruszały się pomiędzy nimi. To dziwne, ale od samego początku lokowałem te imitacje jako elementy jakiejś skandynawskiej przestrzeni – nie wiedziałem jeszcze wtedy, że takie krainy geograficzne gdzieś są, ale je przeczuwałem w dziwny sposób. Czytając później wiele powieści i opowiadań pisarzy skandynawskich, lokowałem pośród wykreowanych światów te niewielkie, białe domki z czerwonymi dachami i taki sam kościółek. Niezbadane są głębie świadomości dziecka, ale wyraźnie pamiętam ówczesne myśli i przekonanie, że tworzę na stole atrapę miasteczka istniejącego gdzieś naprawdę, pośród chłodów i zamieci. Spędzałem długie godziny przy kuchennym stole i tworzyłem wiele konfiguracji, ustawiałem domki wokół kościółka, albo rozsiewałem je na większej przestrzeni, tworząc szerokie trakty dla ciężarówek, autobusików i aut osobowych. Czułem się wtedy bezpieczny, a niezwykła gładkość i lekkość plastiku była czymś cudownym, zdumiewającym, nie mieszczącym się w mojej dziecinnej głowie. Zaczynałem wtedy łączyć w świadomości żywioły i śliskość polimerów była dla mnie tak samo niepojęta jak doskonałość powierzchni niewielkiej muszli porcelanki, którą także z upodobaniem się bawiłem. Natura wskazała ludzkości drogę, tworząc pokrywy, skorupy, pancerze chitynowe, a nade wszystko generując w przestrzeni wielkie skupiska drzew, wysokopiennych cedrów i sosen, twardych jak żelazo dębów i sprężystych jesionów, lip, topól. Miałem sporo klocków drewnianych, ale to plastikowe dawały największe możliwości konstrukcyjne, pasując znakomicie jeden do drugiego. Później, w wieku dojrzałym, gdy urodził się mój syn, kupowałem mu wiele kompletów klocków lego i razem z nim tworzyłem fantastyczne budowle, pomagałem mu zbudować jakieś statki, samochody i promy kosmiczne. Jakże szerokie koło zatoczyła ludzkość od pierwszych zabawek z kości i rogów zwierzęcych, poprzez te wyrabiane z drewna, aż do kolorowych klocków Lego, imitujących znakomicie realny świat, dających też wielkie pole do popisu dziecinnej wyobraźni. Moje miasteczko z plastiku też pobudzało imaginację i żyłem w nim realnie, stając się raz to kierowcą ciężarówki, a innym razem młodzieńcem wychodzącym z domu i zmierzającym na mszę do kościoła. Ileż to sprzętów, butów, ubiorów, rzeczy codziennego użytku dotykamy w naszym życiu, ile z nich ginie bezpowrotnie w niepamięci, ale ile też zostaje gdzieś głęboko w świadomości, stając się nieomal archetypem czegoś nieuchwytnego i przeczystego, dziecinnego przekonania, ze wszystko jest stabilne i harmonijne. Nie wiem co stało się z moimi plastikowymi klockami i domkami, jaki los spotkał malutką świątynię ze spiczastą wieżą, ale gdzieś tam w przeszłości układam je według specjalnego wzoru, tworzę z nich świat mojej magicznej przyszłości.

Credit-cardsTeraz codziennie dotykamy plastikowych rzeczy, jeździmy samochodami i autobusami, w których wykorzystano polimery do różnorakich celów, ale chyba najciekawsze są „plastikowe pieniądze”. Pojawiły się nagle, wraz z rozwojem cywilizacji i stworzeniem bankomatów, stając się cząstką naszej codzienności. Zresztą także karty telefoniczne i rabatowe produkowano z plastiku, umieszczając wiele informacji na paskach magnetycznych, a potem w płaskich chipach. Ta wygodna forma wypłacania pieniędzy ze specjalnych urządzeń, stała się możliwa także dzięki plastikowi, który jest leciutki i nie obciąża naszych portfeli – trudno sobie wyobrazić by te karty wykonano z drewna, szkła czy metalu. Jak to zwykle bywa w ludzkim świecie, pojawienie się nowego tworu cywilizacyjnego, spowodowało erupcję odmian i teraz  możemy podziwiać najprzeróżniejsze wzory kart płatniczych. I tak jak  wielu jest kolekcjonerów znaczków pocztowych, banknotów obiegowych i starych walorów, tak pojawiło się sporo zbieraczy kart plastikowych. Są już też tacy, którzy przy ogromie tego rodzaju „dzieł”, ograniczają się do kolekcjonowania określonych „tematów”. I tak, zbierają na przykład karty z wizerunkami zwierząt, ptaków lub ryb, albo kwiatów, drzew lub krajobrazów – można już też zamawiać w bankach środki płatnicze z wizerunkiem samego siebie. Gdzieś w piwnicznym archiwum leżą wszystkie stare karty, których kiedyś używałem, a potem umieszczałem w kartonach z korespondencją i wszelkimi innymi papierami, pojawiających się stale w mojej pracy. Nie było pośród nich szczególnie urodziwych, choć zdarzało się, że barwy bardzo mi się podobały a motywy graficzne były do zaakceptowania. Oglądałem kiedyś film na jednym z kanałów edukacyjnych, ukazujący produkcję kart bankomatowych, tworzonych według standardów ISO (International Organization for Standardization). To dość prosty proces, w którym wykorzystuje się nowinki naukowe, stale udoskonalając produkt końcowy, choć niebawem może się okazać, że ten twór końca dwudziestego wieku stanie się zbyteczny – banki próbują już wprowadzać autoryzację na podstawie linii papilarnych jednego palca, całej dłoni lub tęczówki oka. Plastikowe pieniądze można podrobić lub zgubić, a cechy anatomiczne ludzkiego ciała są niepowtarzalne i przypisane tylko temu człowiekowi, który stanie przed bankomatem przyszłości. Zastosowanie tworzyw sztucznych jest przeogromne i piszę te słowa uderzając palcami w plastikowe klawisze, przede mną jest ekran laptopa w polimerowej obudowie, a gdzie nie spojrzeć widać sprzęty i przedmioty z tworzyw sztucznych. Od długopisów i piór, poprzez telefony komórkowe i przenośne dyski typu pen driver, a skończywszy na sztucznych zastawkach serca, implantach żył i rozpuszczalnych nici chirurgicznych, wszędzie natkniemy się na plastikowe elementy.

ŚWIETLISTOŚĆ

???????????????????????????????

Jeżdżąc teraz często na rowerze widzę wiele wspaniałości, które umykają nam w codziennym biegu i rzadko są zauważane. Zatrzymuję się i patrzę na coś, co jest częścią natury, ale pojawia się w świadomości tylko w określonym momencie, gdy naprawdę chcemy to zauważyć. Czasem wrażenie jest tak silne, że muszę przystanąć, postawić nogi na ziemi. Patrzę wtedy w zachwycie na coś, co mogłem nieopatrznie ominąć, co przepadłoby bezpowrotnie pośród milionów innych obrazów. Tak było i tym razem, gdy nagle zauważyłem niezwykłą świetlistość na szczytach wyniosłych topól  osik, pojawiającą się przy jasnym dniu i dużej operacji słonecznej. Wygląda to tak jakby delikatne srebro osiadło na listkach, albo może platyna, magiczna szadź, jakaś przedziwna rosa. Przy lekkim wietrze płatki drżą, połyskują i zdają się falować, mienią się licznymi odcieniami złamanej szarości i matowej zieleni. Topole te to ciekawe drzewa, które mają swoje miejsce w demonologii ludowej, starczy przywołać słynne osikowe kołki, którymi przekuwano ciała zmarłych, podejrzanych o wampiryzm. Z drewna pozyskiwanego z tych dumnych tworów natury wyrabia się wiele sprzętów domowego użytku, a warto też przypomnieć, że husaria, najsłynniejsza, niepokonana polska jazda, wyposażana była w kopie wykonane z prostych osik. Patrząc na migające, połyskujące liście na szczytach tych drzew, myślałem o zmienności świata i o jego urokach, które odsłaniają się przed nami ledwie na chwilę, a potem nikną, jak kwiaty bledną, jak liście więdną, jak wszystko się rozpadają. Ucieszyło mnie jednak to, że zauważyłem coś, co mogło trwać w naturze bez mojej refleksji, coś czego mogłem nie zauważyć i minąć w pędzie. Oby tak odsłaniały się stale przede mną głębie świata, jego najsubtelniejsze tajnie, wszak tyle jeszcze jest do zrobienia, tyle do napisania, tyle do uporządkowania i utrwalenia w obrazie i słowie. Drżenie i świetlistość, miganie liści srebrzystych na szczytach drzew, jak stan wrażliwej duszy…

« Older entries

%d blogerów lubi to: