DAWNA KOLEKCJA (9)

W związku ze śmiercią Edsona Arantesa do Nascimento, czyli Pelego, przypomniałem sobie historię brazylijskiego znaczka pocztowego, którego właścicielem był mój kolega szkolny Jurek Kowalski. Przedstawiał wydarzenie z 19 listopada 1969 roku, kiedy to najwspanialszy napastnik Santosu strzelił bramkę drużynie Vasco da Gama, a potem z ogromną radością skoczył w górę. Był to dokładnie tysięczny gol Brazylijczyka i został specjalnie uhonorowany przez bramkarza drużyny przeciwnej, który miał pod swoją bluzą koszulkę ze specjalnym jubileuszowym napisem. Jurek mieszkał na naszym osiedlu i byłem wtedy w mieszkaniu jego rodziców razem z Witkiem Hryncewiczem, ówczesnym geniuszem klasowym. Długo przyglądaliśmy się znaczkowi i próbowaliśmy wysondować kolegę, czy byłby skłonny wymienić go na równie ciekawe walory lub cokolwiek innego, ale nie było o tym mowy. Najcenniejszy papierek w kolekcji przyjaciela był jego wielkim skarbem, który pokazywał tylko wąskiej grupie rówieśniczej. Przedstawiał piłkarza w charakterystycznej żółtej koszulce z numerem dziesięć i niebieskich spodenkach, a także zarysy stadionu i bramki z piłką w siatce. To był czas naszych częstych wspólnych meczów na boisku szkolnym, gdy walczyliśmy z sąsiednią klasą albo nawet całą dzielnicą. Zwykle w tamtych dniach stawałem między słupkami i zdarzało się, że broniłem jak natchniony, a moi koledzy znakomicie grali w polu. Mieliśmy wtedy wspaniałych polskich idoli piłkarskich, ale Pele był dla nas niekwestionowanym królem futbolu, a jego akcje, które pokazywano czasami w telewizji, urastały do rangi cudownych zdarzeń piłkarskich. Nie oglądałem na żywo żadnego meczu tego magika sportu, bo gdy zdobywał swój pierwszy tytuł Mistrza Świata, dopiero rodziłem się w małym domku przy ulicy Szubińskiej 33 w Bydgoszczy. Z kolei w 1962 roku miałem tylko cztery lata i zdaję się nie było jeszcze wtedy telewizora w naszym skromnym mieszkaniu. Potem w roku 1974, gdy Brazylia wygrała trzeci najważniejszy puchar w świecie piłkarskim, rozgrywała się moja gorąca miłość do dziewczyny, poznanej w szkole średniej i większość czasu z nią spędzałem, poświęcając nawet takie wielkie wydarzenia jak mistrzostwa świata. Dopiero po latach przyjrzałem się w Internecie i na platformach telewizyjnych akcjom Pelego, jakże szybkiego, sprytnego i innowacyjnego zawodnika. Potrafił dokonywać cudów, miał wspaniałą „kiwkę”, a nade wszystko kosmiczne przyspieszenie, które „włączał”, gdy zbliżał się do pola karnego, ogrywając nawet najlepszych światowych obrońców. Także znakomici bramkarze kapitulowali po jego strzałach z daleka, które były niezwykle silne i świetnie mierzone w „okienka” lub dolne rogi. Gdy rozgrywaliśmy mecze przy naszej szkole, albo podczas miejskich turniejów juniorskich, mieliśmy na sobie jakieś przygodne koszulki i spodenki, bo przecież daleko jeszcze było do powszechnej sprzedaży strojów klubowych lub narodowych. Gdyby to było wtedy możliwe, zapewne niektórzy z nas występowaliby w żółtych koszulkach z dziesiątką, tak jak teraz młodzi ludzie zakładają stroje współczesnych gwiazd futbolu. Dzisiaj, żegnając Pelego, oddaję mu hołd jako ważnej części mojego sportowego życiorysu, a choć w bydgoskich drużynach, w których potem grałem (Zawisza i Polonia) zawsze byłem bramkarzem, ceniłem go jak inni koledzy. Zdaję się wtedy też obejrzałem mecz jego amerykańskiego klubu New York Kosmos i byłem zachwycony grą oraz oprawą widowiska.

PRZECIW KSENOFOBII

Triumfatorka US OPEN 2021 Emma Raducanu
Foto Euronews

Konsekwentnie w ostatnich latach wolę oglądać tenis kobiecy, więc z ogromnym zainteresowaniem obejrzałem wczoraj finał US Open w Nowym Jorku. Na kort wyszły nastolatki Leylah Annie Fernandez z Kanady i Emma Raducanu z Wielkiej Brytanii, przy czym ta druga dziewczyna musiała przebrnąć przez sito kwalifikacyjne. Nazwiska mogłyby sugerować, że panie pochodzą z Hiszpanii i Rumunii, a tymczasem to ich ojcowie spowodowali, że otrzymały od nich te dziwnie brzmiące uściślenia osobowe. Ojciec Leylah pochodzi z Ekwadoru i znalazł sobie towarzyszkę życia z Filipin, a tata Emmy wywodzi się z Rumunii, a jej matka z Chin. Obie tenisistki dały prawdziwy popis znakomitej gry, choć od końca pierwszego seta zdecydowanie dominowała Brytyjka. Jakże to był wykwintny tenis, z licznymi crossami, skrótami przy liniach i slajsami, nie brakowało też asów i wysokich lobów. Nie bez znaczenia była też młodzieńczość zawodniczek i ich nieco azjatycka uroda, podkreślana promiennymi uśmiechami. Wygrała Raducanu, po ostatniej piłce kładąc się z wrażenia na korcie, a potem czule obejmując konkurentkę przy siatce. To pierwsza kwalifikantka, która zaszła tak wysoko w wielkim szlemie, wygrywając przy tym dziewiętnaście setów z rzędu. Patrzyłem na to widowisko i myślałem o polskiej ksenofobii, objawiającej się atakami na obcokrajowców w autobusach, pociągach i tramwajach, albo nawet na ulicach. Ciągle mam nadzieję, że trafię na taką sytuację w moim mieście i uczynię użytek z umiejętności, które posiadłem na treningach karate, boksu i kulturystyki. Gdyby nie daj Boże jakiś ksenofob z mordą goryla zaatakował w mojej obecności osobę z innego kraju, o odmiennych rysach lub kolorze skóry, nie wahałbym się ani chwili i następnego dnia byłyby w gazetach tytuły: Poeta zdemolował bandziora! Na razie uczestniczyłem w prawdziwej uczcie sportowej i manifestacji humanizmu, przekraczającego granice państwowe i rodzącego takie owoce jak Laylah i Emma. Myślę, że panie szybko okrzepną i w przyszłych latach będą dostarczać nam jeszcze sporo emocji. Tak działają i wyglądają przedstawicielki ludzkości, która podąża do przodu…

Z lewej: Leylah Annie Fernandez
Foto: Euronews

BARCELONA NA KOLANACH

Foto TVP Info

Czas letni sprzyja wypoczynkowi, więc po gorącym dniu zasiadłem przed telewizorem z butelką zmrożonego Chardonnay, by obejrzeć starcie Bayernu Monachium z FC Barceloną. Ćwierćfinał Ligi Mistrzów zapowiadał się bardzo interesująco, chociaż nie przypuszczałem, że będzie to tak sensacyjne spotkanie. Wszak drużyna Roberta Lewandowskiego dosłownie zdeklasowała team Messiego, a końcowy wynik, osiem do dwóch, mówi sam za siebie. Był to też pojedynek najlepszego polskiego piłkarza i najsłynniejszego obecnie Argentyńczyka, za którego kluby płaciły i płacą miliony euro. Konfrontacja wypadła pomyślnie dla Polaka, który strzelił bramkę i asystował przy innym trafieniu, a nade wszystko był stale widoczny, żywiołowy i pomysłowy. Tymczasem Messi wciąż gdzieś ginął, zagapiał się i nawet jeśli przyspieszał, to były to zrywy chwilowe, mało efektywne. Choć stale nagradzają tego niepozornego Argentyńczyka Złotą Piłką, Złotymi Butami i uznają go za najlepszego piłkarza Europy, Ameryki Południowej i świata, to coraz częściej mówi się, że prawdziwym geniuszem futbolu jest jednak Lewandowski. I to było wczoraj widać na boisku, które stało się areną prawdziwej klęski piłkarzy Barcelony. Niemiecki zespół z żelazną konsekwencją realizował taktykę swojego trenera, czerpiąc najlepsze wzorce z drużyny narodowej czasów Podolskiego i Klosego, mknąc do przodu i powiększając stale konto bramkowe. Nie od dziś mówiło się o gwiazdorstwie piłkarzy hiszpańskich i może to, że zagrali oni przed niemal pustą widownią, odebrało im animusz i spowodowało, że zaprezentowali się tak, jakby dzieliły ich od przeciwników co najmniej dwie generacje wiekowe. Ktoś w złości powiedział nawet, że była to konfrontacja dziadków z wnukami i choć jest w tym ogromna przesada, to jednak określenie to oddaje atmosferę i charakter meczu, o którym kibice katalońscy chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Oglądałem spotkanie z udziałem polskiego super napastnika i przez cały czas przypominały mi się moje mecze z dzieciństwa i wieku młodzieńczego, kiedy to trenowałem piłkę nożną w Polonii Bydgoszcz, a potem stałem na bramce drużyny uniwersyteckiej. Podobno byłem dobrym bramkarzem… i może obroniłbym któreś ze strzałów przepuszczonych przez golkipera Barcelony.

JULES BIANCHI 1989–2015

092539_f1_bianchi_j_silverstone

Nasze życia są kruche jak płatki hibiskusa, ulotne jak mgły nad wzgórzami, delikatne jak nasiona dmuchawca, ledwie przez chwilę unoszące się w powietrzu. Mamy mało czasu by zaistnieć w ludzkim świecie, zostawić ślad w nieustannej bieganinie, w chaosie dni i nocy, w nieustającej walce istot prymitywnych i przewodników duchowych, bestii i aniołów. Tylko konsekwentne dążenie do celu, pokonywanie kolejnych przeszkód, odrzucanie zła i tandety daje szansę istnienia dłuższego, ukazania innym ludziom swego subtelnego wnętrza, dojścia do punktów granicznych. Jakże dzisiaj zasmuciły mnie zdjęcia z pogrzebu Julesa Bianchiego, młodego kierowcy bolidów wyścigowych Formuły Jeden, który 5 października 2014 roku miał wypadek na torze Suzuka w Japonii i od tamtego czasu pozostawał w śpiączce. Nie pomogły modlitwy, energia serdecznych uczuć, płynąca z wielu miejsc świata, nie powiodły się zabiegi najlepszych lekarzy, którzy byli bezsilni wobec rozległego urazu głowy. Tylko cud mógł uratować młodzieńca z Nicei, ale 17 lipca skończyło się dla niego wszystko i wieczność okryła go czarnym całunem. Zdawać by się mogło, że ten jakże przystojny, uśmiechnięty chłopak ma wszystko i tylko kwestią czasu jest ciąg dalszych sukcesów, wspaniałe kontrakty, ogromne dochody, wygrane wyścigi, a może nawet samo mistrzostwo świata. Niestety, wszystko pękło jak bańka mydlana w jednej chwili, gdy zjechał z mokrego toru i uderzył w ciągnik usuwający maszynę innego kolegi. Nie wyglądało to jakoś specjalnie groźnie, ale skutki okazały się opłakane, a kariera kierowcy wyścigowego skończyła się w najmniej oczekiwanym momencie. Takie historie jak Ayrtona Senny, Roberta Kubicy, Michaela Schumachera, a wreszcie Julesa Bianchiego, ukazują zwiewność ludzkich losów, chwilowość nawet największych sukcesów i przypominają o nieuchronności każdego bytu, o bezdusznej śmierci wiszącej nad naszymi losami, jak fatum, jak burzowe chmury, rodzące błyskawice. Właśnie taki grom trafił tego sympatycznego chłopaka i nie było już dla niego ratunku, a ludzie mogli tylko opóźniać jego coraz szybsze osuwanie się w nicość. Trudna do zrozumienia jest natura ludzka, która generuje tyle zagrożeń, niszczy inne istnienia, nieustannie intryguje i wyrządza krzywdę, czerpie radość z destrukcji. A przecież wszyscy ludzie podążają od narodzin do martwoty, od pierwszego haustu powietrza do lodowatej pustki rozkładu, od ciepła i czułości do choroby i bólu. Wzruszająca była ta obecność na pogrzebie Julesa jego kolegów z torów wyścigowych – Massy, Rosberga, Vettela, Hamiltona, Sutila i innych, chwytały za serce zdjęcia ukazujące jak solidarnie nieśli jego trumnę i płakali nad grobem. Śmierć tak młodego, obiecującego człowieka, odejście tak zdolnego i przyjaznego chłopaka boleśnie przypomina, że świat, który postrzegamy i w którym uczestniczymy jest jak ułuda, jak odsłonięcie się ciemności w chwili rozbłysku burzowego, jak echo dalekiego wołania, jak coś i zarazem nic.

Jules-Bianchi-009

uid_089e915f683c451d6620bb643289cd291437486354792_width_613_play_0_pos_0_gs_0_height_344

uid_c8ff02d4a7933d4484688f18ece5b0dc1437496307007_width_633_play_0_pos_0_gs_0_height_355

SZERMIERKA

Szer-1

W szóstej klasie szkoły podstawowej zacząłem chodzić wraz z kolegami na treningi szermiercze do klubu Gwiazda. Zawiązała się wtedy spora grupka nastolatków z różnych ulic naszego osiedla, która regularnie dwa razy w tygodniu podążała do dość daleko położonej sali gimnastycznej. Dostaliśmy specjalne siatkowane maski, białe stroje z grubego płótna, szable, szpady lub florety, który to sprzęt nosiliśmy w specjalnych torbach, przypominających miękkie futerały na gitary. Klub mieścił się na ulicy Bronikowskiego i trzeba było wędrować do niego obok baraków cygańskich, co zawsze wiązało się z jakimiś kłopotami. Na szczęście po jakimś czasie do sekcji zapisał się też Cygan Heniek i jeszcze jakiś jego kolega i zagrożenie minęło, a wręcz pukaliśmy do drzwi tych ludzi i szliśmy razem z nimi dalej. Okazało się, że Cyganie są bardzo sympatyczni i przyjacielscy, a do tego niezwykle utalentowani, potrafiący wyczyniać cuda na matach i parkiecie. To Heniek nauczył nas skakać z obrotem w powietrzu na rozgrzewce i to on namawiał wszystkich do podjęcia prób zrobienia szpagatu, kwiatu lotosu i innych ćwiczeń jogi. Stawialiśmy specjalną, sprężynującą skocznię gimnastyczną i biegliśmy w jej kierunku, a po odbiciu się robiliśmy pełne salto i lądowaliśmy na wielkich, grubych materacach. Często sala była podzielona na dwie części, bliżej wyjścia ćwiczyła sekcja szermiercza, a po drugiej stronie trenowali zapaśnicy albo gimnastyczki. Szczególnie dziewczęta przykuwały naszą uwagę, a mnie podobała się jasnowłosa, niewysoka mistrzyni, która także uważnie mi się przypatrywała. Potem okazało się, że koleżanki nazywają ją „Kozaczek” i w moich myślach i snach też zaczęły pojawiać się takie określenia. Roiłem sobie, że będzie moją dziewczyną, ale nawet jak spotykałem ją w drodze do klubu, w tramwaju lub na ulicy, brakowało mi odwagi by ją zaczepić i tylko wymownie gapiłem się na nią. „Kozaczek” skakała wspaniale przez konia, szalała na równoważni i świetnie ćwiczyła na drążku, podobała mi się też podczas ćwiczeń ze wstążką i piłką. Wydawała mi się wtedy nieziemską pięknością i jak teraz czasami ją widuję w mieście – po wielu latach i zmianach, które nie omijają nikogo – zastanawiam się, co takie szczelnego w niej widziałem? Myślę, że to była magia pięknego niebieskiego lub czerwonego stroju, wyraźnie już rysujących się piersi, kształtnych nóg, no i tej grzywki, stale odgarnianej z czoła ręką albo solidnym dmuchnięciem z ust.

szermierce_zlote_medale_5428665

Szabliści

Nasz trening zaczynał się od rozgrzewki, czyli jakiejś zabawy z piłką, skakania na materace, czasem wspinania się po linie aż do dachu sali lub zabawy na równoległych drążkach. Potem stawaliśmy rzędem obok siebie, naprzeciw trenera i wykonywaliśmy jego polecenia. Trzeba było przyjąć postawę szermierczą, z prawą nogą wysuniętą do przodu, a lewą ustawioną do niej pod kątem prostym i wykonywać kolejne komendy. Nasi trenerzy: Waldemar Wardalski, Edward Glonek i dr Adam Papée instruowali nas krótko: dwa do przodu, trzy w tył, balestra, rzut, cztery do przodu, wypad i znowu dwa do tyłu. Odnosiło się to do kroków i specjalnych działań, spośród których balestra, to było przygotowawcze uderzenie wysuniętą nogą do przodu, a potem wypad z trafieniem przeciwnika. Wiele godzin spędziłem w takiej pozycji, wykonując polecenia i wzmacniając nogi, co bardzo przydało się potem w innych sytuacjach sportowych i podróżniczych. Wiele bym dzisiaj dał za to, by zobaczyć siebie w tamtych dniach, ubranego w strój szermierczy, z maską na głowie lub bez niej, z floretem lub szpadą w dłoni. W moim archiwum zachowało się ledwie jedno zdjęcie w białym kombinezonie, zrobione w domu, przy jakiejś okazji, nie oddające klimatu i mojego zaangażowania w tamte treningi. Najlepsze były jednak walki, które toczyliśmy ze sobą, czasem nawet stając naprzeciw starszych kolegów, o wiele bardziej wprawionych od nas i drwiących sobie z naszych nieudolnych prób pokonania ich. Póki byłem w grupie floretowej, wszystko jakoś się układało i reprezentowałem średni poziom, ucząc się skomplikowanych akcji dość opornie. Naprawdę zapaliłem się i zacząłem się ekscytować szermierką, gdy przeszedłem do grupy szablistów i moim opiekunem został utytułowany trener , a wcześniej medalista olimpijski – wspomniany wyżej dr Adam Papée. Szabla okazała się bardziej błyskotliwa, szybsza, bez tych wszystkich kabli i lampek, które potrzebne są florecistom i szpadzistom. Zacząłem zatem trenować fechtunek innym rodzajem broni, ale nieoczekiwanie pojawił się problem, który spowodował, że moja mama nie zgodziła się na dalsze zajęcia w sali gimnastycznej Gwiazdy. Podczas walk szablami, bardzo cieniutkimi, z twardej stali, przy trafieniach pojawiały się na ciele bolesne, wyraziste pręgi. Czasem po powrocie do domu miałem na przedramionach i na plecach krwawe, siniejące ślady, które w żargonie szermierczym nazywaliśmy „parówy”. Starsi koledzy czynili sobie z nas „manekiny” do okładania klingami, bili z ogromnym rozmachem, co wywoływało straszliwy ból, wyciskało łzy z oczu i generowało jęki co słabszych kolegów. Do dzisiaj pamiętam te złowieszcze śmignięcia białą bronią, a potem cierpienie spowodowane uderzeniem i długie gojenie się ran, powolne zanikanie sinych pręg. Trudno się dziwić, że nie pozwolono mi dalej trenować, a mój ojciec – zawsze dość porywczy – chciał nawet pójść ze mną na trening i ostro objechać Wardalskiego, że pozwala na takie rzeczy. Wraz z końcem podstawówki skończyły się zatem moje treningi, ale przecież natychmiast zwróciłem się ku innym dyscyplinom, przede wszystkim ku walkom bokserskim, karate i kulturystyce, a potem piłce nożnej.

Dr Adam Papée - po prawej w drużynie szablistów

Dr Adam Papée – po prawej w drużynie szablistów

W tamtym czasie miałem bliskie kontakty z dwiema osobami, które osiągnęły ogromny sukces w szermierce, zwiedziły dzięki niej świat i zdobyły liczące się tytuły, a nawet medale olimpijskie. Pierwszy z nich, to ów tajemniczy i pełen dostojeństwa dr Adam Papée, którego poznałem, gdy był już w bardzo podeszłym wieku, ale stale przekazywał młodzieży swoje doświadczenia. Nie miałem wtedy pojęcia, że urodził się we Lwowie w 1895 roku i był synem dyrektora bibliotek narodowych w tym mieście i w Krakowie, a także Władysławy z Anczyców. Mówiło się o tym, że był czterokrotnym olimpijczykiem i zdobył dwa brązowe medale w Amsterdamie i w Los Angeles, ale nikt nie wspominał, że był prawnikiem, studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, wstąpił do legionów Piłsudskiego, walczył na froncie, gdzie został ranny, a potem otrzymał Krzyż Walecznych. Jeszcze przed wojną wyrobił sobie wspaniałą pozycję w polskiej szermierce, występując w barwach Krakowskiego Klubu Szermierczego (1909–1914), AZS Kraków (1921–1928), Legii Warszawa (1929–1933) i Pierwszego Śląskiego Klubu Szermierczego Katowice (1933–1936). Czterdzieści sześć razy występował w reprezentacyjnej drużynie narodowej w tym: 38 (szabla), 5 (floret) i 3 (szpada). Największe sukcesy odniósł w szabli. Był czterokrotnym mistrzem Polski (1926, 1927, 1929, 1932) i raz wicemistrzem (1924) w tej broni, a poza tym zdobył trzy tytuły wicemistrzowskie (1924-1926) we florecie. Czterokrotny uczestnik mistrzostw Europy (1926, 1930, 1931, 1933) – w 1930 roku zdobył w drużynowym turnieju szabli brązowy medal. Ukoronowaniem czterech startów olimpijskich były dwa brązowe medale zdobyte w drużynowych walkach szablistów w Amsterdamie (1928) i Los Angeles (1932). Brał też udział w zmanipulowanych przez nazistów igrzyskach w Berlinie (1936), po których zakończył swoją karierę zawodniczą, okazjonalnie występując jeszcze na planszach aż do 1946 roku. W okresie międzywojennym, równolegle z karierą zawodniczą aktywnie uczestniczył w organizacji sportu szermierczego w Polsce: należał  do grona osób reaktywujących sekcję szermierczą AZS Kraków (1921), z ramienia tego klubu brał też udział w założycielskim zebraniu Polskiego Związku Szermierczego we Lwowie (1922), piastował  funkcję prezesa PZS. (1926–1930), był kapitanem sportowym tego związku (1933), wspólnie z K. Laskowskim i L. Lubicz-Nyczem jako pierwszy w Polsce otrzymał dyplom fechtmistrza-amatora. Był wreszcie sędzią związkowym (1923–1973) i międzynarodowym sędzią szermierczym (1930–1960). Stając naprzeciw tego trenera i witając go specjalnym ruchem białej broni nie wiedziałem też, że walczył w powstaniu warszawskim pod pseudonimem „Gil” , a po II wojnie światowej aktywnie włączył się w odbudowę sportu polskiego. Był wśród reaktywujących Polski Związek Szermierczy, zajmując w pierwszym powojennym zarządzie (1945) funkcję I wiceprezesa. Był potem wieloletnim wiceprezesem Pomorskiego Okręgowego Związku Szermierczego (1968–1980), trenerem w klubach sportowych Budowlani i AZS Kraków (1949–1966) oraz Gwieździe Bydgoszcz (1967–1977). Opublikował dwie książki wspomnieniowe: Na planszach czterech olimpiad (1957) oraz Na białą broń (1987). Dwukrotnie żonaty (drugą żoną była znana zawodniczka Irena Manthey). Został odznaczony Krzyżem Komandorskim OOP i Węgierskim Krzyżem Zasługi, był też laureatem znaczącego wyróżnienia im. Janusza Kusocińskiego (1988) i medalu „Kalos Kagathos” (1989). Ciekawostką jest to, że gdy mieszkałem na osiedlu  Błonie, na pierwszym piętrze, na parterze mieszkała rodzina tego znamienitego trenera i zawodnika, którą często odwiedzał ze swoją drugą żoną, także znaną zawodniczką we florecie – Ireną Manthey. Zmarł 6 marca 1990 roku w Bydgoszczy i został pochowany na cmentarzu św. Trójcy, gdzie leży tylu moich kolegów i koleżanek – choć był jedną z najbarwniejszych postaci, jakie pojawiły się w Bydgoszczy po wojnie, w opracowaniach związanych z tym cmentarzem,  nie wspomina się nawet, że został tam pochowany.

Marian Sypniewski - "Maniuś"

Marian Sypniewski – „Maniuś”

Drugą znaczącą osobą, którą poznałem w klubie Gwiazda Bydgoszcz, był Marian Sypniewski. W czasach moich treningów nazywaliśmy po prostu Maniuś i nikomu do głowy nie przychodziło jaką rolę odegra w polskim sporcie. Był wspaniałym kompanem i choć miał już spore osiągnięcia, jakoś specjalnie nie zaznaczał swojej wyższości. Był pupilkiem trenera Wardalskiego i często widziałem jak dawał z siebie wszystko na treningach, po których był tak „wypompowany”, że aż słaniał się na nogach. To miało zaowocować w przyszłości, gdy przeszedł do Legii Warszawa i walczył w niej aż do końca kariery zawodniczej. Na razie był w naszej grupie treningowej, choć miał więcej indywidualnych „lekcji” i zostawał na parkiecie aż do późnej nocy. Grał z nami w piłkę, leżał na materacach, słuchając naszych opowieści, albo snując jakieś swoje relacje z walk i wspaniałych wyjazdów, zdarzało się też, że okładał się z nami delikatnie podczas zainscenizowanych walk na pięści lub zapaśniczych przepychanek. Podziwiałem wtedy jego skoczność i refleks, ale floret coraz mniej mi się podobał i fascynowałem się coraz bardziej szablą, a moją decyzję o przejściu do nowej grupy podjąłem po mistrzostwach polski w hali Astorii Bydgoszcz, kiedy to przerażony byłem głośnymi krzykami Ryszarda Pakulskiego, byłego mistrza świata z1961 roku we florecie, drużynowego mistrza świata  w szpadzie z 1963 roku i wicemistrza olimpijskiego we florecie (1964). Maniuś też tam stawał do boju, ale na razie niczego nie osiągnął – sukcesy miały przyjść jednak niebawem, po przejściu do Warszawy, do trenera Marka Poznańskiego. Urodził się w 1955 roku w Bydgoszczy, gdzie ukończył „budowlankę”, wysoki na 1,82 metra, był trzykrotnym mistrzem Polski w konkurencji indywidualnej (1982, 1986, 1988) i sześciokrotnym we florecie drużynowym (1982, 1984-1987, 1989). Mistrz świata w drużynie narodowej z Hamburga (1978) i dwukrotny brązowy medalista Mistrzostw Świata: we florecie indywidualnym z Wiednia (1983) i drużynowym z Essen (1993). Aż dwadzieścia siedem razy był też finalistą turniejów o Puchar Świata (1975–1992). Po zakończeniu kariery zawodnika został działaczem  sportowym w Polskim Komitecie Olimpijskim (przewodniczący Komisji Zawodniczej) i Polskim Związku Szermierczym (członek Zarządu). Był też sędzią międzynarodowym i rozstrzygał walki między innymi podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney w 2000 roku. Uznany został za Zasłużonego Mistrza Sportu i odznaczony złotym i srebrnym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe oraz Brązowym (1980), Srebrnym (1993) i Złotym (1999) Krzyżem Zasługi. Jakieś dziesięć lat po naszych wspólnych treningach w klubie  Gwiazda, ożenił się i urodziły mu się bliźnięta – Anna i Michał. W mojej pamięci Maniuś zostanie na zawsze starszym kolegą z tej samej sali gimnastycznej, który był dla nas wzorem, ale też i kompanem, z którym toczyliśmy walki i przepychaliśmy się na materacach dla zabawy i któremu żywo kibicowaliśmy podczas zawodów.

Szermierka

Z tamtego czasu zapamiętałem też dobrze stosunki panujące w grupie rówieśniczej, bo jak to zwykle bywa, obok fajnych osób, poznajemy tych, których nie pamiętamy później zbyt dobrze. Pośród nas był taki koleś, który tyranizował nas i popisywał się przed resztą grupy wulgaryzmami i rzekomą siłą fizyczną. Trwało to do jakiegoś czasu, aż wreszcie strzeliłem mu w szatni kilka szybkich ciosów i ku mojemu zaskoczeniu całe powietrze z niego uszło. Mało tego, jakoś tak totalnie spokorniał i stał się od tej pory obiektem kpin kolegów, bo w tamtych czasach nie byłem jeszcze tak rozwinięty fizycznie, jak to się miało stać w przyszłości, a moje umiejętności bokserskie były doprawdy mizerne. Poniżony florecista szybko dał sobie spokój z dalszymi treningami, zdał sprzęt w magazynie i więcej go już nie widzieliśmy, a atmosfera w grupie znacznie się poprawiła. Także moje relacje z innym kolegą, z sąsiedniego osiedlowego podwórka, bywały napięte, a najbardziej zapamiętałem naszą walkę na szable, gdy z ogromną siłą cięliśmy się stalowymi klingami i po walce obaj mieliśmy łzy na policzkach. Zauważyłem, że ów kompan tak walczył by zadać mi jak najwięcej bólu, więc przyjąłem tę samą metodę i śmigałem w powietrzu cieniutkimi „drutami”, trafiając go to w ramiona, to w plecy i samemu też inkasując sporo takich uderzeń. Bywało, że nasze konflikty na sali były tak wielkie, że po treningu szliśmy do pobliskiego lasku i tam toczyliśmy walki na pięści, co miało czasem opłakany finał. Pod koniec podstawówki nasza grupa zaczęła się rozpadać, a i klub miał coraz większe trudności by utrzymać sekcję szermierczą, którą ostatecznie zlikwidowano. Najlepsi zawodnicy znaleźli swoje miejsce w innych miastach i strukturach sportowych, a nasi koledzy i koleżanki ruszyli ku swoim przeznaczeniom – jedni ku laurom, inni ku upadkowi i mrocznym zakamarkom życia. W moich wspomnieniach treningi szermiercze zawsze będą miały swoją wagę i wracać do nich będę jeszcze wielokrotnie, bo były kuźnią charakteru i dały mi tężyznę fizyczną, która potem tak się przydała. Wracając do tamtych lat widzę chłopaka z rozwianym włosem, wędrującego ulicami osiedla Błonie, dzielnicy Jary i Miedzyń do klubu, który znajdował się na obrzeżu lasu, przy pruskim kanale. To w ogóle było dziwne miejsce w moim życiorysie, bo raz utopiłbym się prawie w tym kanale, w ostatniej chwili wyciągnięty spod wody przez ojca, a także mam pewne wspomnienia związane z domem, który był koło niego ulokowany, ale może jeszcze nie czas by o tym mówić. W sumie były to lata wspaniałych przeżyć i doznań, chwile niezwykłej fizycznej aktywności i wiary w to, że sport jest najważniejszą rzeczą w naszym nastoletnim życiu.

BRAMKARSTWO

Andrés_Iniesta_shot_Euro_2012_final

Od samego początku czułem, że moje miejsce na boisku piłkarskim związane jest z polem bramkowym i mimowolnie tam się ustawiałem. W pierwszych klasach szkoły podstawowej rozkładaliśmy dwa tornistry na ziemi i zamiast biegać z kolegami, stałem i broniłem dostępu do przestrzeni za mną. Potem, w coraz wyższych klasach zaczęły się mecze na boisku szkolnym i tkwiłem pomiędzy słupkami bramki wykonanej z zespawanych żelaznych rur. To tam nauczyłem się rzucać, czyli jak to fachowo się nazywa, stosować robinsonady, a także zacząłem zyskiwać sławę jako najlepszy bramkarz w szkole. Wielu chciało mi strzelać gole i spora grupa zabiegała o to, bym przychodził na boisko i grał w jakichś meczach, albo pozwalał na oddawanie pojedynczych uderzeń. Byłem bramkarzem wymarzonym, bo nawet jak piłka wylatywała poza ogrodzenie szkoły, jednym wprawnym przerzutem ciała, przedostawałem się na zewnątrz przez druciany płot i przynosiłem „biedronkę” kolegom. W klasie szóstej i potem w następnych, aż do ósmej, zaczęły się mecze klasowe, które przyciągały sporą widownię, a nam kazały się mobilizować i walczyć do ostatniej kropli potu. To był już czas kupowania pasiastych getrów i trampkokorków w sklepie sportowym, pojawiać się też zaczęły pierwsze koszulki z numerami i kolorowe spodenki. Ja ubierałem się przede wszystkim w dresy, a na ręce zakładałem stare rękawice skórzane, które znakomicie pomagały przy łapaniu trudnych piłek. Te mecze miały często bardzo dramatyczny przebieg, a moje robinsonady wzbudzały zachwyt, który jednak szybko przeradzał się w złość, gdy piłka przekraczała linię bramkową. To były jednak rzadkie przypadki, częściej nagradzano mnie brawami i koledzy, a też i kibicujące koleżanki, nie wyobrażali sobie kogoś innego między słupkami klasowej „bramy”. Jurek Kowalki, który bywał kapitanem zespołu, na samym początku mówił, że na bramce ja mam stanąć i nie było tutaj żadnych konkurentów. Także w polu mieliśmy wspaniałych graczy, a chyba najlepiej dryblował i walczył w polu Krzysiek Balcer, drobny chłopak, z fenomenalnym wyczuciem piłki. Niestety bywało i tak, że podczas tych meczów dochodziło do wypadków, jeden z kolegów, potężnej postury, fatalnie złamał nogę, były jakieś zwichnięcia, a czasem dochodziło do przepychanek i większych bójek. W ósmej klasie nasz zespół był najlepszy w szkole i nawet rosły wuefista przychodził czasem na skraj skarpy, przy boisku i kibicował nam przez jakiś czas, podkreślając potem, że gramy coraz lepiej.

mod_articles352575_1

„Sepp” Maier

Tak u mnie zaczęła się prawdziwa fascynacja bramkarstwem i zacząłem trenować na własną rękę, w czym pomagali mi dwaj znacznie starsi koledzy, którzy przychodzili na nasze boisko z innej części osiedla Błonie. Z mojego balkonu widziałem ich dobrze i jak tylko pojawiali się w dali, rzucałem wszystko, odkładałem książki i zeszyty i biegłem do nich, po drodze zakładając dres, naciągając rękawice na dłonie i ciesząc się, że znowu trochę pogram. To była dobra szkoła, bo młodzieńcy mieli już chyba ze dwadzieścia lat i mieli silne nogi, a nie zwracając uwagi na moje ledwie piętnaście lat, bombardowali bramkę bez litości. Często dwie piłki były w grze, bo ja brałem też swoją, a i oni zawsze mieli znakomity sprzęt, który przynosili w dwóch dużych torbach, jakby szli na klasyczny trening piłkarski. Nieprawdopodobne były pokłady energii, którymi wtedy dysponowałem, broniąc strzał za strzałem, przeskakując wiele razy płot, a czasem bawiąc się z nimi w „kiwki” lub długie sprinty po boisku. Do dzisiaj pamiętam te atomowe strzały, które zatrzymywałem w różnoraki sposób, raz to biorąc je na „klatę”, innym razem przebijając na bok, a jeszcze kiedy indziej, chwytając piłkę w locie i sprężyście spadając na ziemię. Nie było to wcale proste, bo podłoże nie było trawiaste, tylko ziemiste, z licznymi fragmentami stwardniałej gliny lub ubitego piachu. Umiałem łapać piłkę w specjalny sposób, a jak nie było tych starszych kolegów, podchodziłem do frontu sali gimnastycznej, kopałem futbolówkę z rozmachem i chwytałem ją, po odbiciu od ściany. To właśnie ci mężczyźni, przychodzący z innych ulic, namówili mnie bym zapisał się do sekcji jakiegoś klubu, bo – jak mówili – mam wielki talent bramkarski i mogę coś w tym względzie osiągnąć. Pod koniec ósmej klasy zdarzało się, że cały dzień, od rana, do zmierzchu, byłem na boisku, uczestnicząc w dwóch, trzech meczach, broniąc pojedyncze strzały, a czasem odpoczywając w grupie, na ławce lub skarpie. Na gorąco komentowaliśmy nasze dokonania i porażki, wyrzucaliśmy sobie jakieś słabe zagrania, albo jakąś „szmatę” puszczoną przeze mnie w dniach gorszej dyspozycji – częściej jednak rozwodzono się nad moimi robinsonadami i dziwiono się, że tak wysoko potrafię wyskoczył, złapać piłkę, a potem bez problemów, zwinnie opaść na podłoże.

Jan Tomaszewski

Jan Tomaszewski

W moim pokoju, który dzieliłem z bratem, pojawiło się wiele zdjęć drużyn piłkarskich, portretów Pelego i Lubańskiego, a nade wszystko słynnych bramkarzy. Najwyżej ceniłem ”Seppa” Maiera, reprezentacyjnego bramkarza drużyny niemieckiej, który dokonywał prawdziwych cudów na bramce. Był zawodnikiem Bayernu Monachium i poruszał się z taką gracją, tak sprężyście, że natychmiast nasuwały się porównania z dzikimi kotami. Wzorowałem się na nim i podpatrywałem go, a zenit mojej fascynacji miał miejsce w 1974 roku, kiedy to Niemcy zdobyły mistrzostwo świata. Od 17 października 1973 roku pojawił się jednak u mnie rywal Maiera, polski bramkarz Jan Tomaszewski, który po początkowych wpadkach, zabłysnął w meczu eliminacyjnym na stadionie Wembley i zyskał przydomek „człowieka, który zatrzymał Anglię”. Był wysoki, a i tak wspaniale się rzucał, zatrzymywał świetnie strzały z daleka i najbliższej odległości, a do historii przeszły obronione przez niego karne. Potem – podczas Mistrzostw świata w 1974 roku, w Niemczech – bramkarz ten ugruntował swoją sławę, walnie przyczyniając się do zdobycia przez Polskę trzeciego miejsca i znowu niezwykłymi wydarzeniami były obronione jedenastki. Podczas tej wielkiej imprezy, oglądając w telewizji wiele meczów, zachwyciłem się jeszcze dwoma bramkarzami, których fotografie natychmiast zawisły na ścianie mojego pokoju – Dino Zoffem z drużyny włoskiej i reprezentantem Urugwaju Ladislao Mazurkiewiczem (zmarł właśnie kilka dni temu w swoim kraju). Goalkeeper z Italii proponował inny – „profesorski” jak to nazywał komentator Jan Ciszewski – styl gry na najbardziej eksponowanej pozycji w drużynie piłkarskiej. Był spokojny, przewidywał zagrania przeciwników, kiedy trzeba szybko wybiegał do przodu, udanie skakał do górnych piłek, a przy tym wspaniale dyrygował obrońcami. Potrafił też dokonywać prawdziwych cudów podczas robinsonad i sytuacji sam na sam. Tylko takie atomowe strzały, jak Kazimierza Deyny i Andrzeja Szarmacha, podczas wspomnianych wyżej mistrzostw, zmuszały go do kapitulacji, choć były to doprawdy okazjonalne sytuacje. Mazurkiewicz był bramkarzem polskiego pochodzenia, chociaż nigdy nie pojawił się w naszym kraju i zawsze manifestował swoje przywiązanie do Ameryki Południowej. Jego ojciec pochodził z Warszawy, a matka była Hiszpanką, ale całe życie przyszłego wielokrotnego reprezentanta kraju związane było z Urugwajem. Do historii przeszły jego wspaniałe interwencje w meczach z „odwiecznymi” wrogami, Brazylią i Argentyną, a i na kolejnych mistrzostwa świata, wymieniany był w gronie najlepszych bramkarzy. Podziwiałem jego „sprężystość” i skoczność, a nade wszystko refleks i wyczucie akcji, ustawianie się we właściwych miejscach i natychmiastowe podejmowanie decyzji w polu.

Dino Zoff w akcji

Dino Zoff w akcji

Moje fascynacje piłką nożną i brakarstwem miały swój pierwszy finał w dwóch bydgoskich klubach – Polonii i Zawiszy, gdzie zapisałem się do sekcji i chodziłem na treningi. Zdecydowanie bardziej profesjonalne były moje spotkania na boiskach Polonii, gdzie moim trenerem był Marian Norkowski, niegdysiejszy król strzelców pierwszej ligi piłkarskiej (1960) i sześciokrotny reprezentant Polski. Szatnia była dość obskurna, stosunki pomiędzy chłopakami z drugiej drużyny, dość napięte, co odbijało się na poziomie gry. Najczęściej rozgrywaliśmy mecze na rezerwowym boisku, gdzie grunt był bardzo twardy i ciężko było tam bronić. Bramki wstawiono oryginalne, a więc ogromne, ale nie zadbano o resztę spraw związanych z przygotowaniem placu gry. Nie była to murawa, tylko stwardniały piach, na którym często dochodziło do kontuzji. Norkowski był fajnym facetem, ale raczej nie miał żyłki trenerskiej i puszczał nas na żywioł, odchodząc gdzieś daleko, przyglądając się drzewom i temu, co działo się poza stadionem. Kiedyś stał przy bramce przeciwników, a ja wpuściłem akurat solidną szmatę, więc krzyknął na cały głos: Lebioda, ty klarnecie… Przypominam to sobie czasami i jak coś mi nie wychodzi, sam do siebie też tak się w myślach odzywam. Z drużyną tego trenera rozegrałem kilka meczy i miałem okazję bronić strzały znanych piłkarzy. Na bydgoskim Zachemie tak wyszedł mi jeden mecz, że obecny tam trener pierwszej drużyny Polonii – Jan Góral – zaczął mnie trenować razem z pierwszym bramkarzem, który był zwinny, ale zdecydowanie za niski i puszczał sporo górnych piłek. Dostawałem solidnie w kość, ale często spotykaliśmy się na głównej murawie, gdzie robinsonady były bezpieczne i nie powodowały otarć i większych zranień.  Był to też czas moich fascynacji sportami walki i zacząłem zawalać treningi piłkarskie na rzecz siłowni i sali, w której wdawałem się w kopaninę z kolegami z sekcji karate. Jeszcze odszukał mnie trener drugiej drużyny Zawiszy i uczestniczyłem w treningach jakieś pół roku, aż definitywnie dałem sobie spokój z brakarstwem klubowym. Podczas tych spotkań miałem okazje bronić strzałów Zbigniewa Bońka, Henryka Miłoszewicza, a także wielu innych znanych bydgoskich piłkarzy, a zdarzało się, że pochwalił moje interwencje znakomity bramkarz Zawiszy Andrzej Brończyk. Nie miałem szans na to, by dostać się do pierwszej drużyny, więc z dnia na dzień dałem sobie spokój  z tymi treningami, przeskakując na sale bokserską. Drugi finał moich wyczynów bramkarskich związany jest z drużyną piłkarską Wyższej Szkoły Pedagogicznej, gdzie znalazło się dla mnie miejsce w pierwszym składzie. Pojechałem z nimi na mistrzostwa szkół wyższych do Częstochowy, rozegrałem kilkanaście pełnowymiarowych meczów, często broniąc jak w transie, ale były to zajęcia, w które nie wkładałem już tyle energii, co wcześniej. Trener Bathke też podchodził do całej sprawy relaksacyjnie i z całej mojej kariery bramkarza akademickiego zapamiętałem incydent podczas wspomnianych wyżej mistrzostw, kiedy to podczas jednego z moich odważnych wyjść do piłki, atakujący napastnik z ogromnym impetem kopnął mnie podbiciem w twarz. Na chwilę straciłem przytomność, przeciwnik dostał czerwoną kartkę, a ja szybko wróciłem do formy i grałem w następnych meczach. Czasem myślę żartobliwie, że ten potężny kop poprzestawiał coś w mojej głowie, porzuciłem sport wyczynowy i zacząłem pisać…

AGNIESZKA RADWAŃSKA WYGRYWA

Na Florydzie, w Miami, wspaniały triumf Agnieszki Radwańskiej, która wygrała turniej tenisowy, zaliczany do najważniejszych na świecie. To zarazem wielki sukces polskiego tenisa i naszego sportu, który jest ostatnio zdecydowanie w defensywie. Polka pokonała utytułowaną Marię Szarapową i zrobiła to w sposób konsekwentny, a zarazem subtelny. Zaczyna utrwalać się styl Agnieszki, którego wyznacznikami są spokój, inteligencja i ogromne umiejętności w zakresie operowania rakietą. Dodajmy do tego wyczucie kortu i mądre podejmowanie ryzyka, tylko w określonej mierze. To jakby studiowanie, kortu, piłki i zachowań kolejnych rywalek, to prawdziwy wykład na temat tego, jak należy grać. Śledziłem z uwagą mecz, ale też – gdy realizatorzy pokazywali fragmenty bajecznej  Florydy – przypominał mi się mój pobyt w tym miejscu w 2008 roku. Pogoda była podobna, piękne słońce i solidne powiewy wiatru, a do tego majestatycznie poruszające się liście palm, leciutko chwiejące się kruche kwiaty hibiskusów i mnóstwo ptactwa. Piłki Agnieszki Radwańskiej trafiały idealnie w zaplanowane przez nią miejsca kortu, a ja raz po raz przypominałem sobie wyprawy chodnikami po półwyspie, przysiadanie w parkach i przystawanie nad brzegiem błękitnych zatok. Od samego początku byłem przekonany, że Polka wygra, ale przecież w kobiecym tenisie wszystko jest możliwe i nawet dumna liderka światowych rankingów pożegnała się z turniejem. Tym bardziej cieszy sukces naszej dziewczyny – tak trzymać pani Agnieszko…    

KULTURYSTYKA

Na jednym z portali kulturystycznych znalazłem link do mojej biografii, prezentowanej w Wikipedii. Ktoś doszukał się w moim dzienniku, że ćwiczyłem kiedyś kulturystykę i zamieścił stosowny odnośnik. Zobligowało mnie to do napisania szerszego wspomnienia o tamtych czasach, tym bardziej, że wszystko doskonale pamiętam, jakby wydarzyło się przed chwilą. A zaczęło się od fascynacji wspaniale umięśnionymi kolegami ze starszych klas szkoły średniej, którzy chodzili w obcisłych koszulkach i prezentowali z dumą rozbudowaną muskulaturę. Dałem się im namówić i poszedłem na pierwszy trening, który był dla mnie szokiem i zmotywował mnie do regularnych ćwiczeń. Uchodziłem na podwórku za chłopaka bardzo silnego i znakomicie radziłem sobie w różnych grupach, bandach, a szczytem wszystkiego było moje przywództwo w jednej z nich. Wtedy poszliśmy dużą paką do jednej ze szkół podstawowych, umiejscowionej na Wzgórzu Wolności, gdzie pan Paszket prowadził sekcję. Byłem bardzo pewny siebie i położyłem się na ławeczce z przekonaniem, że dygnę jakiś ogromny ciężar. Mina mi zrzedła, gdy na rozgrzewkę dano mi samą sztangę i wydała mi się ona bardzo ciężka, a to przecież było zaledwie dwadzieścia kilogramów. Potem dołożono dwa wielkie stalowe koła po bokach i mizerne sześćdziesiąt kilo klasycznie przygniotło mnie jak pękniętą dętkę. Okazało się, że siła rąk, umiejętności w zakresie sportów walki, nic nie znaczą jeśli nie ma się odpowiednio wytrenowanych mięśni klatki piersiowej, barku i tricepsów. Tak mi było wstyd, że natychmiast zapisałem się do sekcji, opłaciłem stosowne czesne i dwa razy w tygodniu, we wtorek i w czwartek chodziłem wraz z kolegami do salki gimnastycznej, zjeżdżając z Błonia do Zbożowego Rynku autobusem miejskim, a potem wspinając się po schodach i podążając alejkami na wzgórzu. Do dzisiaj pozostał we mnie rozległy widok miasta, różnie prezentującego się w odmiennych porach roku. Zwykle szliśmy w grupce pięcioosobowej, ale zdarzało się, że sunąłem na treningi samotnie. Chodził z nami Rychu, który potem zachorował na gościec i zmarł, także Bajkoś, bracia Lalusie, okazjonalnie Kopel i Gienas. Wyprawy bywały niebezpieczne, bo na plantach, na górnym tarasie miasta roiło się od pijaków i chuliganów, którzy nas zaczepiali, a dopiero po jakimś czasie, widząc nasze rozbudowane sylwetki, taktownie schodzili z drogi.

      

Zanim jednak zaczęto się z nami liczyć, różnie bywało i czasem podążaliśmy do sali ćwiczeń z lękiem w sercach, nie wiedząc co nas spotka po drodze. Po dotarciu na miejsce przebieraliśmy się w szatni w sportowe ciuchy i szliśmy na rozgrzewkę. Trener dawał nam małą piłkę do gry i zaczynało się rąbanie do niewielkich bramek. Pamiętam jak wspaniałe to były mecze i ile potu wyciekało na parkiet, gdy dokonywaliśmy cudów, walczyliśmy ramię w ramię i strzelaliśmy bramkę za bramką. Za każdym razem miałem niedosyt, gdy nasz mistrz nakazywał zakończenie meczu i obwieszczał początek treningu kulturystycznego. Dzisiaj adepci tego sportu mają do dyspozycji wspaniale wyposażone sale, różnorakie skomplikowane urządzenia, wszystko podane jak na tacy, a myśmy targali ciężary z piwnicy i po trochu wnosiliśmy na górę wszystkie ławeczki, sztangi, hantle, jakieś zawieszki na drabinki, do ćwiczenia mięśni rąk i sprężynowe ekspandery. Trener policzył, że za każdym razem wynosiliśmy i znosiliśmy na najniższą kondygnację budynku jakieś pięć ton żelastwa, ale rozłożone na wielu adeptów kulturystyki, nie wiedzieć kiedy pojawiały się na parkiecie. I zaczynały się ćwiczenia, wyciskanie ciężarów na ławeczkach, podnoszenie siedemnastokilowych hantli, podciąganie całego ciała na drążkach, praca nad mięśniami nóg i rąk. Rychu zaczął brać Metanabol, co przy jego pracy w fabryce chemicznej, mogło mieć wpływ na rozwinięcie się wspomnianej wyżej choroby. Najpierw przybrał na wadze, osiągnął imponujące rozmiary mięśni piersiowych i bicepsów, ale po jakimś czasie zaczął tracić siły i wiądł w oczach, by ostatecznie stać się strzępem człowieka i umrzeć cichutko w zapomnieniu, gdy już dawno wyprowadziliśmy się z naszego bloku. Chyba tylko raz wziąłem tabletkę tego świństwa i później bazowałem raczej na super treściwych posiłkach. To takich ogromnych wydatkach energetycznych, wracając do domów zjadaliśmy prawie bochenek świeżego chleba z masłem, jajecznicę z dziesięciu jaj na wędzonce, piliśmy ogromne ilości mleka i soków, a uzupełnialiśmy wszystko słodyczami. Piwo i tanie wino poszło w odstawkę, a w ich miejsce pojawiły się jakieś odżywki, bułki z kotletem lub klopsem, kurczaki z rożna i placek drożdżowy ze śliwkami. Powszechne było wtedy też oddawanie krwi w stacji krwiodawstwa, za co otrzymywało się kilkanaście tabliczek deficytowej czekolady i inne prezenty spożywcze, podstawą jednak był ciepły chleb, przynoszony z osiedlowej piekarni, nabiał i ogromne ilości wieprzowiny oraz wołowiny.

Dzisiejsi kulturyści złapaliby się za głowę, słysząc o takich metodach budowania masy mięśniowej, ale trzeba uświadomić sobie w jakich czasach żyliśmy i co mieliśmy wtedy do dyspozycji. Jakby nie patrząc na nasze strategie, wyciskaliśmy na ławeczkach coraz większe ciężary, zyskiwaliśmy większą kondycję i siłę. Szybko opanowałem wyciskanie sześćdziesięciu kilogramów w powtarzalnych seriach, a kolejne rekordy sprawiały, że coraz bardziej wciągał mnie ten sport. Pokonywałem ciężary, które wcześniej mnie przygniatały, a więc osiemdziesiąt pięć kilogramów, dziewięćdziesiąt i wreszcie – po ambitnej i długiej walce – stówę. Nie zatrzymałem się jednak i po miesiącu ćwiczyłem już w seriach powtarzalnych z takim dużym obciążeniem, które jakby stale traciło na wadze. Dawało to wspaniałe efekty w formie coraz większych i twardszych mięśni i robiło wrażenie na kolegach i koleżankach z liceum. Jako jeden z pierwszych uczniów miałem koszulki i dresy firmy Puma i szpanowałem na potęgę. A propos szpanowania… Tak nazywało się stawanie przed lustrem na treningach kulturystycznych i pozowanie, napinanie mięśni, zmienianie konfiguracji, ustawianie się bokiem i en face, a także tyłem, by ukazać mięśnie pleców i barku. Dzisiaj, gdy o tym myślę, uśmiecham się, bo pamiętam różnych chłopaków, którzy przychodzili na pierwszy trening i już stawali przed lustrem, napinając szczątki muskulatury, z którymi chcieli dopiero coś zrobić. Niektórzy starsi zawodnicy popisywali się przed młodszymi, w czym brylował taki jeden Eda, przezywany Oprawca. Niektórzy się go bali, ale jaki tam z niego był straszny człowiek, raczej prymitywny wieśniak, przyjeżdżający na treningi z pobliskiego Stryszka, gdzie pracował w świniarni. Tutaj – na Sali sekcji kulturystycznej, w społeczności męskiej – jednak zyskiwał na powadze, podnosił ze sto dwadzieścia kilogramów na ławeczce, stawał stale przed lustrem i komenderował nowicjuszami. Do dzisiaj pamiętam ostry, nieomal śmierdzący, zapach jego potu, drewniane klapki, w których paradował i gacie opinające ściśle małych rozmiarów męskie narzędzie. Gdy minąłem barierę stu dwudziestu pięciu kilogramów i stale próbowałem wyciskać o pięć kilo więcej przestał się mnie czepiać i zaczął się dla odmiany podlizywać. Podobno skończył jako alkoholik i złodziej w więzieniu, a potem kolesie zadźgali go gdzieś w centrum mojego miasta. Niestety wielu moich dawnych kolegów źle skończyło, a ostatnio docierają do mnie wieści o kolejnym z nich, który pędzi żywot menela, śpiąc na ulicy i szukając wsparcia gdzie się da.

        

Eda był uzurpatorem, ale prawdziwym mistrzem i gwiazdą naszych treningów był urodziwy –  przypominający nieco Cygana – Klepa. Pamiętam jakie robił na mnie wrażenie, gdy kładł się na ławeczce i ćwiczył w seriach sztangą ważącą sto pięćdziesiąt kilogramów. Był bardzo wysoki, miał piękne, gęste i długie włosy, a jego piersi mogły konkurować z najpiękniejszymi kobiecymi biustami. Gdy zdejmował dres i stawał przed lustrem by poszpanować, zamierały prace na sali, charakterystyczne odgłosy metalu szczękającego o metal i wszyscy przyglądali się mistrzowi. Ja znałem go z osiedla, bo przesiadywał w jednym z kiosków z przepiękną, platynową blondynką, a potem jeszcze zaprzyjaźniłem się z nim, gdy czasem razem podążaliśmy na trening. Zamknięty w sobie, nie dopuszczający do swego świata prawie nikogo, otwierał się przede mną i mówił do mnie Czaruś, uznając mnie za urodziwego chłopaka. Myślę, że miał też, skrzętnie skrywany, pociąg do mężczyzn, choć publicznie bezwzględnie odcinał się od tego rodzaju miłości. Egzystował w naszej sekcji na specjalnych prawach, zwykle zjawiając się, gdy ciężary były już wyniesione i nigdy nie porządkował sali po treningu. Nasz trener patrzył na niego jako na posąg przedwiecznego herosa i jeździł z nim na różne krajowe pokazy kulturystyczne, gdzie Klepa święcił triumfy u boku Jana Włodarka i Zygmunta Igrasa. Fascynowaliśmy się wtedy taki słynnymi atletami jak Arnold Schwarzenegger, Frank Zane i Sergio Oliva, ale niekwestionowanym lokalnym idolem był dla nas Klepa. Idąc z nim alejkami Wzgórza Wolności odkrywałem jego subtelną naturę, sam jeszcze będąc ignorantem w dziedzinie malarstwa, słuchałem długich opowieści o życiu i twórczości Claude’a Moneta, bo nasz mistrz był fascynatem malarstwa impresjonistycznego. By nie wypaść źle w jego oczach, szybko przeczytałem ze dwie książki o tych twórcach i zacząłem z nim dyskutować jak równy z równym, czym bardzo go ująłem. Szczególnie podobały mu się ciekawostki o trzech malarzach: Renoirze, Sisleyu i Monecie, ale chętnie słuchał też relacji o Gauguinie, który daleko wykroczył poza wskazany wyżej nurt. Niestety koniec Klepy był straszny, bo został uwikłany w sprawę karną, o której szeroko pisały gazety, a potem ukrywał się oskarżony o zbrodnię i skazany zaocznie przez sąd. Nie wiem czy to prawda, ale podobno oddział Zomo został wysłany do lokalu, w którym przebywał i zastrzelono go przez zamknięte drzwi, serią z szybkostrzelnego karabinu maszynowego. Przykro mi było, gdy czytałem te relacje w różnych szmatławych gazetach, tym bardziej, że kreowały one obraz potwora, bez litości wchodzącego w konflikt z prawem. Ja zapamiętałem innego Klepę i nie mogłem zaakceptować tego, że jego piękne ciało, wspaniale wyrzeźbiona muskulatura, zostały zmasakrowane przez pociski wystrzelone przez jakiegoś słabeusza w szarym mundurze. Ale taki właśnie jest nasz świat, gdy naprzeciw siłacza staje paralityk, obstawiony przez innych cienko piszczących kolesiów, zwykle kończących w psychiatryku lub w jakiejś marnej życiowej jamie.

            

Długo jeszcze utrzymywałem formę kulturystyczną i podczas studiów, na obozach sportowych, gdy trenowałem już lekkoatletykę i piłkę nożną, szokowałem kolegów, gdy w siłowni kładłem się na ławeczce i bez trudu wyciskałem kilka razy sto kilogramów. Studiowałem już polonistykę, mając wciąż do czynienia z różnymi łajzami, słabeuszami i pokrakami ale stale biegałem na jakieś treningi. Moja dziewczyna dawała mi wtedy ostro popalić, więc odreagowywałem biegając na boisku uczelnianym, przepływając jeziora lub stojąc między słupkami bramki. Pewnej niedzieli wybrałem się z nią, jej siostrą i jej chłopakiem na długi spacer po mieście, podczas którego natknęliśmy się na wielkie zgromadzenie w Parku Ludowym. Była tam muszla koncertowa ze sceną, na której prezentowali się pięknie umięśnieni kulturyści, a potem urządzono zawody dla publiczności. Prowadził je znany szeroko w Bydgoszczy propagator kulturystyki i konkurent mojego byłego trenera, pan Witold Majchrzak, o którym gazety pisały, że był spadkobiercą tradycji takich siłaczy jak Władysław Pytlasiński, Stanisław Cyganiewicz, Władysław Cyganiewicz, Teodor Stekker i Stanisław Niwiński. Wiele mówiło się w mojej sekcji kulturystycznej o jego metodach treningowych i bezpardonowym wyrzucaniu zawodników, którzy się koksowali – podobno zawsze był zwolennikiem czystego sportu i zdrowego dochodzenia do wyników. Może dlatego Klepa przeszedł od niego do naszej grupy, choć motywy jego decyzji nie do końca były dla nas jasne. Podczas wspomnianej imprezy, po dwóch latach od ostatniego treningu siłowego, wycisnąłem jeszcze sto dwadzieścia kilogramów, ale potem przegrałem z jakimś innym mężczyzną w konkurencji wyciskania ogromnej hantli. Drugie miejsce było wszakże sporym osiągnięciem, a trener Majchrzak podkreślał, że ćwiczenia kulturystyczne dają siłę przez długi czas, czego miałem być przykładem. Później jeszcze wiele razy chwytałem za sztangę i ciężary, a podczas treningów bokserskich w Zawiszy Bydgoszcz, zachodziłem na salę ciężarowców i coś tam przewalałem, jakieś żelastwo podrzucałem do góry. Siłę zachowałem przede wszystkim dzięki pływaniu i wspinaczce, choć biegi i gra w piłkę też były w tym względzie pomocne, nie mówiąc już o sportach walki, gdzie sporo czasu poświęcano na treningi tego typu. Trzy lata temu, dzięki zaproszeniu przyjaciół, byłem w pięknym hotelu na Florydzie, gdzie miałem do dyspozycji wspaniale wyposażoną siłownię. Zachodziłem do niej często, ale już pierwszego dnia odpuściłem sobie duże ciężary, kiedy to – pragnąc popisać się sam przed sobą – położyłem się na ławce pod sztangą stukilogramową. Dźwignąłem ją w górę, opuściłem na piersi i zostałem klasycznie przygnieciony, ledwo wydostając się spod niej i ocierając sobie skórę na prawej piersi. Kiedyś machałem tym ciężarem w seriach po dziesięć podniesień, a teraz ledwo dychałem pod monstrualnym kolosem wagowym. Cóż robić, czas biegnie do przodu, a ja nie jestem już młodzieniaszkiem, a choć serce mam silne i mięśnie sprawne, muszę zaakceptować to, że tego rodzaju ćwiczenia nie są już dla mnie. Jeszcze pobawiłem się sztangą z obciążeniem sześćdziesięciokilogramowym, ale szybko uznałem, że lepsze dla mnie są długie spacery nad brzegiem Zatoki Meksykańskiej i podziwianie brązowych pelikanów, patrolujących przybrzeżne wody. Wspomnienia jednak pozostały i dzielę się tutaj nimi z czytelnikami mojego dziennika, zachęcając młodych ludzi do ćwiczeń kulturystycznych – to wspaniała szkoła charakteru, kuźnia zdrowia i wiary w samego siebie, a między bajki włożyć można opowieści, że po latach mięśnie flaczeją i mężczyzna wygląda przez to okropnie. Organizm na wszystko ma swoją odpowiedź i czasem, dla podtrzymania kondycji wystarczy tylko przepłynięcie kilku basenów, gra w piłkę, długi marsz albo zabawa z mniejszymi ciężarami.

GRAND PRIX INDII – 2011

Pierwsze Grand Prix Indii przechodzi do historii i nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś niedobrego dzieje się z wyścigami najszybszych samochodów świata. Zapowiadano wielkie wydarzenie, a skończyło się jak zwykle – znowu wygrał Vettel, za plecami mając Buttona, Alonso i Webera, niewiele się działo i tylko nadwrażliwy Hamilton dostarczył trochę emocji, gdy drogę zajechał mu Massa i doszło do kolizji. Coś się musi zmienić, bo Formuła Jeden zieje nudą i zarówno na torze, jak i w padokach nie widać interesujących wydarzeń. Tym razem pokazano robiącego swoje miny Rowana Atkinsona, znanego jako Jaś Fasola, do tego nieco zbliżeń najbliższych osób ścigających się kierowców i monotonne kręcenie kółek przez bolidy. Ani system DRS, ani KERS, nie ubarwiły wyścigów, niewiele ciekawych osób pojawia się też na nich i nie widać akcji promocyjnych wokół tego kolorowego cyrku. Szczytem nudy są wyczyny słabszych kierowców, takich jak Rosjanin Pietrow, Bruno Senna, Adrian Sutil czy Timo Glock, którzy bezbarwnie się mijają, dublują, aż w końcu wjeżdżają w siebie z impetem. Nie wiadomo po co obwożeni są po całym świecie, gdzie tylko kompromitują swoje kraje – Pietrow, który w zamyśle wpływowych ludzi wielkiego państwa miał być silnym rosyjskim akcentem wśród kierowców, pokazuje jak mało ma fantazji i jak sztywno trzyma się wyuczonych schematów. Tym razem zamiatał pobocza i nie zdobył znowu ani jednego punktu, tak samo marnie jeżdżą młodzi, którzy dopiero weszli do grona najlepiej zarabiających sportowców, żadnego z nich nie stać na zryw, który pamiętany byłby przez lata. Wszystko determinują skromne możliwości techniczne i oczywiście wszechwładne pieniądze, ale też brakuje błysku, talentu na miarę Kubicy, Hakkinena czy młodego Schumachera. To, co mogłoby być wielkim świętem sportu i sztuki, technik audiowizualnych i nowinek komercyjnych, nuży i nie daje satysfakcji podczas oglądania. Wolę jak hokeiści NHL zrzucają rękawice i jadą do siebie z pięściami, albo jak Tyson odgryza ucho przeciwnikowi lub jak Zidane daje z główki Materazziemu. Tyle razy Hamilton zderzał się z Massą, Luzzi uderzał w kolegów, Pietrow demolował bolidy, ale nigdy nie pokazali starcia kierowców w garażach… czy to prawdziwi faceci z jajami się ścigają, czy jacyś angielscy flegmatycy, spieszący się na herbatkę o piątej i grzecznie mówiący sobie rano good morning Sir

AGNIESZKA RADWAŃSKA

Moje zainteresowania sportowe zmieniły się diametralnie w ostatnich latach i czasami sam zastanawiam się dlaczego tak się stało. Z wielkiej triady: piłka nożna, hokej na lodzie i żużel, w stopniu szczątkowym przetrwało zainteresowanie najważniejszymi meczami piłkarskimi podczas mistrzostw świata i Europy, wyścigi na motocyklach zajmują mnie tylko wtedy, gdy Tomasz Gollob walczy o jakiś ważny tytuł. Hokej całkowicie zarzuciłem, czasami tylko śledząc spotkania najlepszych drużyn, podczas olimpiad zimowych. A przecież bywało w czasach mojej młodości, że kilka razy w miesiącu bywałem na stadionie Zawiszy i Polonii, na Torbydzie kibicowałem naszym hokeistom, z szybko bijącym sercem stałem na trybunach toru żużlowego i śledziłem z zapartym tchem wyczyny naszych najlepszych zawodników. Potem, gdy trenowałem boks i sporty walki, był czas okresowych fascynacji pięściarstwem i karate, trochę zajmowało mnie dżudo i zapasy. Teraz moje gusty w tym względzie są dość dziwaczne, bo przede wszystkim interesują mnie zawody wyścigowe w ramach Formuły Jeden, czasem jakieś pojedynki bokserskie i do tego – jakby na drugim biegunie – kobiecy tenis. Wiem, że to komiczne połączenie, ale lubię oglądać wyczyny Kubicy i Hamiltona, Alesiego i Massy, a także bardzo ekscytują mnie mecze dwóch znanych tenisistek. Niestety całkowicie nie interesuje mnie tenis męski, mający w sobie coś z akrobatyki, wolę mecze Karoliny Wozniacki i Agnieszki Radwańskiej. Pewnie jakąś rolę odgrywa tutaj uroda obu pań, ale przede wszystkim interesują mnie one jako osoby, które same siebie stworzyły (abstrahując od roli ojców jako trenerów) i znalazły drogę ku czołówkom światowych gazet i witrynom mediów elektronicznych. Ostatnio pani Agnieszka, która podoba mi się jako istota ludzka, jako wyrazisty znak współczesnego świata, wygrała znaczący turniej w Tokio gromiąc muskularne koleżanki. Osiągnęła to dzięki finezji, sprytowi, umiejętności przewidywania zdarzeń na korcie, ale też za sprawą wielkich już dzisiaj umiejętności sportowych. Ciekawe musi być takie życie w samolotach, stale w innych miejscach świata, pojawianie się w ośrodkach sportowych, trenowanie i szlifowanie formy, a potem osiąganie wspaniałych wyników. Fajna jest twarz Agnieszki Radwańskiej, którą określiłbym jako tę na granicy powagi i śmiechu, kobiecej subtelności i twardej kalkulacji. Nasza tenisistka potrafi rzucić na korcie dobrze słyszalne przekleństwo, ale też umie spokojnie rozpracowywać rywalki i podążać do celu, krok po kroku, gem po gemie. Umie też promiennie się uśmiechać – fajna kobieta i fajne jest to, co robi, a jestem pewien, że osiągnie jeszcze wiele w tenisie i w swoim życiu.

« Older entries

%d blogerów lubi to: