EDWARD KACZMAREK

Oto jeszcze jedno przybliżenie pisarza z Bydgosko-Toruńskiego Oddziału Związku Literatów Polskich – tekst ten pt. „Modus procedendi” znajdzie się w przygotowywanej książce. Będzie ona prezentować dramaty, jednoaktówki i opowiadania tego twórcy i zostanie opublikowana w ramach Biblioteki :”Tematu”.

Twórczość dramatopisarska i nowelistyczna Edwarda Kaczmarka jest niezwykłym fenomenem na mapie literatury regionu kujawsko-pomorskiego. Na plan pierwszy wysuwają się tutaj tony komiczne, choć oczywiście prawdziwa problematyka tych dzieł jest bardzo „poważna”, dotykająca podstawowych spraw ludzkiej egzystencji. Autor przygląda się ludziom i wyodrębnia te ich cechy, które są nienaturalne, zabawne, dziwne lub w jakiś sposób wynaturzone. W udany sposób konstruuje złożone dialogi i tak ustawia sytuacje dramaturgiczne, że czytelnik lub widz, mają wrażenie, iż obcują z realnym światem. Sporo w nim prymitywnej głupoty i pozy, sporo nienaturalnych reakcji i dziwnych propozycji. Wszechobecna bzdura króluje na salonach politycznych, pojawia się w miejscu pracy, w organizacjach kulturalno-społecznych i w zwykłych interakcjach osobowych. Nikt nie wynalazł leku na nią, więc autor tych utworów prowokuje taką zabawną sytuację i ogląda zachowanie ludzi, po zażyciu cudownego środka. Widać, że lektura Gombrowicza, Witkacego i Mrożka zaowocowała tutaj znakomicie i często łapiemy się na tym, że obcując z dziełem Kaczmarka, myślimy o jednym ze wskazanych wyżej twórców. To są podobne jak u nich próby obnażenia kłamstwa i fałszu – próby wyodrębnienia tych ludzkich słabości, które kompromitują konkretne jednostki lub układy, w jakich funkcjonują. Człowiek ma skłonność do przesady i nadętych monumentalizacji, przedstawia się chętnie w jaśniejszym świetle, a barwy niebezpiecznie przesuwa ku kiczowi, ku różom i seledynom, lazurom i ku złotu. Szczególnie komiczne – w życiu i w tekstach autora – są te momenty, gdy ktoś mały, niczego sobą nie reprezentujący, próbuje kreować się na nadczłowieka. Ta jego Jakbylandia rozciąga się wtedy od narodowej tradycji romantycznej do współczesnych misteriów promocyjnych: Obyczaje Jakbylandów – ich mentalność – ukształtowała wielowiekowa tradycja. Znaczna większość obywateli wierzy, że są narodem wybranym, powołanym do specjalnych zadań. Zaś naczelnym zadaniem Jakbylanda jest uświadamianie innym mieszkańcom kontynentu ich prawidłowych wyborów politycznych, ideologicznych, kulturowych, zwłaszcza religijnych. Wzorem godnym naśladowania jest właśnie historia i wizja przyszłości opowiadana przez najaktywniejszych Jakbylandów. Łatwo rozszyfrujemy w tej krainie na niby elementy polskiej rzeczywistości i choć krytyka tutaj zdaje się być łagodna, ubrana w kostium farsy, ulotnej powiastki, czy komedii obyczajowej, to zdajemy sobie sprawę z tego, że w istocie jest ona bardzo ostra.

Kaczmarek jest mistrzem humoru sytuacyjnego, który pojawia się w pozornie prostych zdarzeniach i niewielkich konfliktach. Umiejętnie dozując napięcie i zwiększając kontrapunkt pomiędzy postawami, osiąga ów autor niezwykłe efekty. Jego postaci są zarazem zabawne i tragiczne, patetyczne i błazeńskie, ludzkie i odrealnione. W takim świecie toczą się nieustanne boje na papierowe kule, wciąż wystawiany jest Hamlet na opak, a Ofelia toczy dyskurs filozoficzny jednocześnie z Julią, Prosperem i Desdemoną. Ludzie prości i skomplikowani wewnętrznie zawsze prowadzą jakąś grę, mają jakiś sekretny plan, uczestniczą w tajnym przedsięwzięciu – przynajmniej tak się im wydaje. Autor ukazuje ich zachowanie z ogromną dozą humoru, z przymrużeniem oka i ze znajomością psychologii. Rekwizyty patriotyczne, sztampa narodowowyzwoleńcza, postawy hamletyczne zyskują tutaj wymiar ciągnącego się przez dzieje błazeństwa. Ono jest dosłownie wszędzie, otacza nas i zmusza do uczestnictwa w nim. Narosłe przez lata skomplikowane ponad miarę i głupie obrzędy inicjacyjne, bezsensownie skonstruowane prawo, kretyńskie oracje przywódców i „reprezentantów narodu” – wszystko to mieści się w obrębie szeroko rozumianej paranoi społecznej. Dopiero stworzenie leku na głupotę pozwala ludziom zobaczyć siebie we właściwym świetle i rozpocząć zwiedzanie Muzeum wszechgłupoty. Przechodzą wtedy od eksponatu do eksponatu i dziwią się, że tak długo należały one do ich świata – mówią wtedy: Spora ilość genialnych pomysłów, po zrealizowaniu i praktycznym, powszechnym zastosowaniu ujawniła brak wyobraźni – składnika mądrości. W ręce fanatyków, zatrutych totalitaryzmem, ksenofobią, rasizmem, w ręce ludzi bezmyślnych, prymitywnych, trafiają osiągnięcia współczesnej techniki, możliwość masowego zabijania, totalnego niszczenia życia na Ziemi. To jakby druga strona ludzkich zachowań błazeńskich, prowadząca do tragedii na niewyobrażalną skalę. Człowiek godzi się na uczestnictwo w jarmarcznych bachanaliach, chętnie też włącza się w szaleństwa karnawału, zakłada maski weneckie, przyodziewa stroje rodem z komedii dell’arte – ale jakże rzadko zatrzymuje się w biegu, przygląda się sobie w obrębie jakichś działań. Woli bawić się niż rozmyślać, cieszyć się jak dziecko z zarobionych pieniędzy i wydawać je na błahostki, niż mądrze lokować – raczej opowie się po stronie tandetnego piękna, niż wystudiowanej elegancji. Niestety, przebudzenie bywa bolesne i najczęściej ma ono miejsce w chwili, gdy nie da się już niczego zmienić.

Kaczmarek dokumentuje w swoich dramatach i opowiadaniach permanentne pomieszanie języków w świecie, w którym bełkot urasta do rangi eksperymentu lingwistycznego, a tania retoryka sprzedawana jest jako nowa idea. Nikt nie potrafi w nim znaleźć właściwej formy dla wyrażenia odmiennych stanów emocjonalnych, szczególnie w sytuacjach krańcowych, ale pisarz może wszakże próbować to czynić. Twórca znalazł jednak modus vivendi i zastosował w swoich utworach formułę zwiewnego, lekko parodystycznego tekstu dialogowego. To zarazem jego modus procedendi, w sytuacjach, które zdają się nie mieć końca, a powielane przez różnorakich kapłanów głupoty, zaciemniają prawdziwy obraz świata i wypaczają kolejne segmenty życia. Dostrzega to Adam – bohater dramatu pt. Krzyk i dzieli się swoimi refleksjami z innym uczestnikiem gry pozorów – Andrzejem: Mnie prześladuje myśl, że to pozornie ugłaskane życie, wtłoczone w ramki miesięcy, to potworne nieporozumienie. Łazimy w rozdeptanych pantoflach pani Dulskiej, a pokpiwamy z jej idiotycznego stylu. Przy kieliszku jesteśmy herosami, następnego dnia całujemy, skruszeni grzesznicy, rączkę żony – miękką obrożę uciskającą w odpowiednim miejscu nasze poczucie rozsądku. Ale czym jest rozsądek? Kiedy koniecznością? Kiedy głupotą? W jakim momencie twoja przyjaciółka staje się twoją kochanką, żoną, by w ostateczności zatriumfować w charakterze właścicielki męża. Bohaterowie Kaczmarka wahają się i mają stale jakieś dylematy etyczno-filozoficzne, nagle odnajdując w sobie wrażliwość, skazani zostali jednocześnie na nieustanną świadomość uczestnictwa w nierzeczywistości. Dostrzegają karnawalizacje i wypaczenia, śmieją się z absurdalnych obwieszczeń, przemów i póz, ale po powrocie do domu siadają przed oknem, patrzą na szary świat i ronią łzę. Oto istota tych mądrych utworów, pojawiających się w określonym czasie historycznym, w określonej polskiej rzeczywistości i demaskujących zachowania modelowe. Nie znajdziemy tutaj paradygmatu mitycznego, ale te pozy i sytuacje wpisują się w obręb błazeństw kultury magicznej. Wszakże wszelkie szamańskie oszustwa, wszelkie wypaczenia herosów i bogów olimpijskich, związane były z szeroko rozumianą magią. Tutaj, autor ukazuje świat zdemitologizowany, ale nie pozbawiony szans na to, by pojawili się w nim prawdziwi magowie, by został w nim stworzony człowiek idealny – istota udanie balansująca na granicy kiczu i arcydzieła, pustosłowia i poezji, znaku drogowego i kulturowego symbolu. Ważny jest – wskazany w tytule tego Posłowia – sposób postępowania, złoty środek, który pozwoli istnieć tam, gdzie praktycznie nie można być kimś oryginalnym, nie wzbudzającym zawiści i kimś twórczym. Demaskacja i uwznioślenie, to dwa bieguny tych utworów, starających się opisać człowieka uczciwie, bez fałszerstw i przejaskrawień, a przy tym dać czytelnikowi (lub widzowi w teatrze) możliwość dokonania wyboru, zastanowienia się nad dotychczasową drogą i kierunkiem dalszego podążania. Od głupoty do mądrości, od nieistnienia do samoświadomości, od zachowań stadnych do oryginalnej autokreacji…

CHMURY NAD PEKINEM

samolot wzleciał do świata
lotnych kształtów –

a tam zwałowiska pary i błękitu
wykwitające oleandry bieli

forsycje ultramaryny

ziarna pierwotnego światła

smugi anielskiego puchu

jasna sierść ostateczności –

mógłbym tak lecieć
bez końca

mógłbym tak istnieć
bezcieleśnie

mógłbym tak mknąć
w sobie i poza sobą

kto stworzył
te ogromy?

kto tchnął życie w
lodowe firny?

kto nazwał istnienie
w nieistnieniu?

może wielki iluzjonista?
może ptak eteru?

może oko
nicości?

a może jednak stwórca
oddechu

i każdej
chwili?

Pekin – Wiedeń 2009

DRAPERIE PRZESTRZENI (II)

Moje chmury, to przede wszystkim kształty z czasów dzieciństwa, kłębiące, krzewiące i rozrastające się nad boiskami i lodowiskami mojego osiedla. Zdarzało się, że cały dzień grałem w piłkę lub hokeja, stałem na bramce, albo z kilkoma kolegami, stanowiłem trzon jakiejś drużyny w polu. Czy wtedy uświadamiałem sobie jak majestatyczne, jak wspaniałe w swoim ogromie, różnorodności i plastyczności są te powietrzne twory? Na pewno zdarzało się, że leżałem na ziemi i długo patrzyłem jak przesuwają się po niebie, albo przystawałem podczas wędrówek i wypraw rowerowych i spoglądałem na nie. W mojej pamięci pozostały jakieś chmury nad lasami i jeziorami, a także nad wielką polaną, w środku kompleksu leśnego, leżącego za osiedlem. Dobiegałem do tego miejsca podczas moich treningów i szybko oddychający, sapiący, patrzyłem w dal, na niebo i to, co się na nim działo. Wszystko to tylko wrażenia ulotne, fragmentaryczne, bo w naszym życiu zwykle nie przywiązujemy wagi do tego, co rozgrywa się nad naszymi głowami. Gdyby spytać ludzi o jakąś konkretną, zapamiętaną lub znaczącą chmurę, trudno byłoby im odpowiedzieć. Tak też jest w moim przypadku, chociaż noszę w sobie wspomnienie różnych zdarzeń związanych z nimi. Przede wszystkim pamiętam o chmurach, który widziałem podczas obserwacji skoczków spadochronowych. Tuż przy osiedlu Błonie było lotnisko i często na nim pojawiały się samoloty, a z nich wyskakiwali spadochroniarze. Gdy śledziło się lot białej lub kolorowej czaszy, mniej uwagi zwracało się na chmury, ale czasem niewielkie punkciki odważnych ludzi znikały w białych kłębach pary – wtedy było sporo emocji. Często też patrzyłem, z wiaduktu przy lotnisku, na zwałowiska chmurne, które układały się w surrealne skiby na ogromnej, otwartej przestrzeni. Podobnie rozległe były widoki z łodzi, którą przemierzałem Jezioro Jezuickie, albo na które patrzyłem kładąc się na wodzie podczas pływania wpław. Tak, te obrazy są wyraziste w mojej pamięci i wiążą się też z obserwacjami nieba podczas kąpieli w w innych jeziorach, w Bałtyku, w Morzu Śródziemnym i w Atlantyku (Atlantic City i Zatoka Meksykańska, u zachodnich brzegów Florydy).

Skoro mowa o podróżach, to niezapomnianym widokiem były dla mnie chmury, które po raz pierwszy zobaczyłem od drugiej strony, z okien samolotu. Było to w styczniu, pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdy leciałem do Szwajcarii. Byłem oczarowany tymi ciągnącymi się bez końca warstwami podświetlonej bieli, szarości i błękitu. Myślałem wtedy o wyobrażeniach aniołów, które często przedstawiane są jako byty egzystujące na chmurach. Patrzyłem z takim zapałem przez iluminator Airbusa, że ani się nie obejrzałem jak minęła trzygodzinna podróż z Warszawy do Zurychu. Potem jeszcze wiele razy przyglądałem się ogromnym przestrzeniom chmurnym z okien samolotu – nad Atlantykiem, nad Europą, a wreszcie nad Ameryką i Azją. Długie podróże do Pekinu i do Środkowych Chin dostarczyły mi wielu wrażeń w tym względzie. Napisałem nawet w Boeingu 767 wiersz o chmurach, rozpościerających się nad stolicą Państwa Środka. Ponad Syberią i Kaukazem snuły się mgły, ale były też miejsca, gdzie szczelne warstwy cumulusów i stratocumulusów zasłaniały widok ziemi. Tyle naturalnego i pierwotnego piękna jest nad chmurami, a ta świetlistość i jasność świata przywodzi rzeczywiście na myśl wyobrażenia wspaniałości niebiańskich i latających tam aniołów. Niezwykły był też widok oparów, rozmyć i walorowych tonacji błękitu nad Atlantykiem, a wrażenia potęgowały jeszcze silne turbulencje samolotu. Gdy zbliżał się on do wybrzeża Ameryki Północnej, dostrzegałem pomiędzy pasmami mgieł i ciemniejszych smug kry, poorane przez płynące lodołamacze. Dobrze było widać te statki, a także wyraźne linie wodne za nimi, dość dobrze rysowały się też miasta na wyspach Saint Pierre i Miquelon, Księcia Edwarda (Charlottetown), na Nowej Funlandii i na półwyspie Nowa Szkocja (Halifax). Co jakiś czas pojawiały się też wielkie, nowe przestrzenie chmur, które wszystko zasłaniały. Pamiętam też błękit bezchmurnego nieba nad Florydą i nad Italią, a potem nad zatoką w mieście Alanya, w Turcji. Wszystko to razem układa się w jakiś ciąg i pozwala wierzyć, że jest coś w naszym życiu, co nie przepada bezpowrotnie.

Chmury przyszły mi na myśl, gdy oderwałem się dzisiaj od pisania i spostrzegłem za oknem niezwykle świetlisty dzień. Wyjrzałem na świat i zobaczyłem piękne, podświetlone przez słońce cumulusy, układające się w ogromne budowle i kształty jakby rodem z zamierzchłych kosmogonii. Zrobiłem zdjęcia, które oddają tylko cząstkę tego, co widzą oczy i są rodzajem zapisu częściowego. Musiałbym mieć bardzo czuły aparat, by odzwierciedlić wszelkie niuanse, poblaski, cienie i plamy tych niezwykłych kształtów. Każdy aparat ścina trochę barw i porządkuje świat na użytek konkretnej fotografii – godzimy się na te spłaszczenia i na wizualne szachrajstwa z konieczności, zawsze wszakże coś z oglądanego świata udaje się utrwalić. Na przykłada stada kawek lub gawronów, odlatujących właśnie na wschód, cofających się ku mroźnym krainom tajgi i tundry, gdzie czują się lepiej niż u nas. Dzisiejsze chmury, tak wyraziste w promieniach słońca są zapowiedzią zbliżającej się wiosny, ostatecznego odejścia bardzo dokuczliwej w tym roku zimy. Patrzę na nie i myślę o tym co będę robił w następnych miesiącach i latach i jak jeszcze długo trwać będzie to niezwykłe twórcze ożywienie, jakie stało się moim udziałem w okolicach pięćdziesiątych urodzin. Gdy byłem małym chłopcem i obserwowałem na osiedlu Błonie spadochroniarzy, przelatujących pomiędzy obłokami, wiszących w powietrzu, myślałem o człowieku w moim wieku jako o matuzalemie… A tutaj ta dziwna młodzieńczość, poczucie, że otwiera się przede mną wspaniały świat, pełen niezwykłych przeżyć i doświadczeń. Zawsze już będę wrażliwy na chmurne draperie przestrzeni, będę je fotografował i przystawał podczas podróży, by się im przyjrzeć. Dzisiejsze chmury kojarzą mi się z tymi z obrazów Salvadore’a Dali’ego, który był prawdziwym mistrzem w ich odwzorowywaniu. Najczęściej też umieszczał na swoich obrazach obłoki świetliste, wyraźnie rysujące się w perspektywie ultramaryny nieba. Pośród ziemskich draperii, chmury są jedną z najbardziej widowiskowych i nieustannie się zmieniających – to naturalne abstrakcje, które czasem potrafią ułożyć się w jakieś znajome kształty, coś przypominające, z czymś się kojarzące. Od początku świata tyle był konfiguracji chmurnych, że nie sposób sobie tego wyobrazić, to jakby arcydzieła stworzenia, które towarzyszą nam od dni pierwszych do ostatnich. One są symbolem wolności i nieskrępowania, swobodnego przepływu, ale też przypominają nieustannie o uciekających chwilach i o tym, że nic dwa razy się nie zdarza w takim samym kształcie i w takim samym deseniu.

KUBICA – REAKTYWACJA

Zaczął się nowy sezon wyścigów Formuły 1 i Robert Kubica pokazał się w nowych barwach na torze w Bahrajnie. Będę oglądał wszystkie wyścigi, a może też uda mi się jeden, dwa zaliczyć na żywo. Wczoraj zasiadłem też przed telewizorem i śledziłem przebieg pierwszego starcia. Niestety – mimo zmiany barw – nic się nie zmienia… Polski kierowca jakby się nie rozwija, stale lokuje się gdzieś w środku, albo pod koniec stawki. Jestem wielkim fanem tego młodzieńca, ale boję się, że jego nastawienie do sportu jest niewłaściwe. On stale mówi, że wszystko przebiegło znakomicie, a on zrobił to, co się dało. Tymczasem inni młodzi kierowcy, z którymi udanie ścigał się w innej formule, zostali mistrzami świata, stają stale na podium. Hamilton jest już wielką indywidualnością, Vettel także, Alonso nie do doścignięcia… tylko Kubica stoi w miejscu… Niby dyrektorzy techniczni są z niego zadowoleni, niby go chwalą, ale wciąż coś stoi na przeszkodzie, a to jakieś awarie, a to ktoś w niego wjedzie, innym razem opony są złe, zawieszenie, dziury w torze itd. Może się mylę, ale nie widzę tej młodzieńczej pasji, jaką prezentował ten mężczyzna na początku swojej drogi. Potrafił na starcie wystrzelić jak strzała do przodu, świetnie wyprzedzał w walce i rozwijał ogromne szybkości. Teraz – szczególnie w wywiadach – prezentuje postawę najlepszego kierowcy, któremu wszyscy przeszkadzają. Nigdy nie denerwują go porażki, wszakże zrobił, co się dało… A w tym czasie Vettel ma pole position, Hamilton staje na podium, Rosberg jest w czołówce, nie mówiąc już o zaprzyjaźnionym z naszym kierowcą Alonso… Może się mylę… Może Kubica jeszcze się obudzi… Na razie prezentuje postawę zadowolenia z marnych wyników. No bo kogo zachwyci to, że wyprzedził Buemi’ego lub Pedro de la Rosę…? Zadaniem kierowcy wyścigowego, a szczególnie tak utalentowanego, są kolejne wygrane, dobrze punktowane miejsca w pierwszej trójce i na końcu sezonu wielka radość… Inna sprawa, że władze Fédération Internationale de l’Automobile (FIA) też mogłyby sobie odpuścić te ciągłe innowacje. Teraz zabroniono tankowania w czasie wyścigu, co spowodowało, że samochody na początku ruszają się jak ciężarne krowy. Zawsze coś ciekawego działo się  podczas tych tankowań, zawsze wzmagała się dramaturgia. Także zwężenie przednich opon w bolidach nie było dobrym pomysłem, skoro nawet taki mistrz jak Schumacher ma kłopoty z utrzymaniem samochodu w torze jazdy. Teraz jest tak, że po ustawieniu się samochodów w ciągu wyścigowym, praktycznie niewiele się dzieje…   Może się mylę, ale chciałbym oglądać zapierające dech w piersiach widowisko, a nie bolidy jadące jak po sznurku… Pewnie się mylę… Może jednak Kubica i jego koledzy zafundują nam w tym sezonie prawdziwe sportowe przeżycia…

ŚWIAT STAROŻYTNY (VIII)

Obejrzałem hiszpański film Alejandro Amenábara pt. Agora i mam nieco mieszane odczucia… Z jednej strony jestem oczarowany ożywionymi obrazami, tak bliskiej mi starożytności, znakomicie odtworzonymi realiami czasów upadku cesarstwa rzymskiego w odległej Aleksandrii. Z drugiej strony – jest to zjadliwy, antychrześcijański i antyreligijny obraz, ukazujący jedynie dwuwymiarowo złożone, narastające przez wieki problemy. Jeśli chodzi o pierwsze odczucie, to reżyserowi i aktorom udało się wiernie oddać wygląd starożytnego miasta, budowli, pomników, biblioteki aleksandryjskiej, słynnej latarni morskiej, dawnych ubiorów i gwaru ulicznego. Zagłębiamy się w ulice odległej Aleksandrii, stajemy na agorze, widzimy piękne wnętrza, freski, mozaiki i dalekie plany. Wszystko tutaj związane jest z Hypatią (Ὑπατία), starożytną filozofką, która niestety nie pozostawiła po sobie żadnych prac. Wszakże jej legenda ma długą tradycję i wiemy, że zajmowała się astronomią i matematyką, a jej ukochaną domeną myślową była filozofia neoplatońska. Urodziła się około roku 255 lub 370 jako córka astronoma i filozofa Teona z Aleksandrii, a zmarła tragicznie w marcu 415 roku. Jako jedna z pierwszych kobiet wyznawała niezależność myślową i propagowała naukowy pogląd na rzeczywistość i świat. Nie wierzyła w bogów starożytnych i nie przyjęła nowej religii, stającej się powoli oficjalnym wyznaniem Rzymu. Udało się jej stworzyć własną szkołę, krąg oddanych uczniów, pośród których był późniejszy konsul Aleksandrii – Orestes i przyszły biskup Cyreny – Senesjusz.  Twierdziła, że wszyscy ludzie są braćmi, a jakakolwiek wiara powinna być prosta i odzwierciedlać matematyczna prostotę wszechświata. Wiele wysiłku poświęciła badaniom gwiazd i układu słonecznego, próbując dociec czy teoria Ptolomeusza jest poprawna. Wychodząc od rozważań Arystarcha z Samos, zastanawiała się, czy słońce nie leży w środku układu, a Ziemia jest tylko jedną z planet, krążących wokół niego. Ten kosmiczny kontekst rozważań Hypatii został w filmie znakomicie pokazany poprzez zdjęcia (lub ich symulacje) z przestrzeni okołoziemskiej. Twórcy filmu chcieli ukazać jak małe są ludzkie spory w perspektywie ogromów, które nas otaczają, a zarazem jak nikły jest fenomen życia, zawieszonego we wszechświecie. Rachel Weisz świetnie, wielowymiarowo, zagrała powszechnie szanowaną kobietę, która traktowana była przez długi czas jako wyrocznia w sprawach moralnych. Do końca życia pozostała dziewicą, swobodnie artykułowała myśli i nic nie zapowiadało jej tragicznego końca.

W czasach biskupa Teofila chrześcijanie aleksandryjscy urośli w potężną siłę i sytuacja wyznawców bóstw grecko-egipskich zaczęła się zmieniać. Hierarcha ten nawoływał do zaprzestania kultu dawnych bogów, co w rezultacie doprowadziło w 391 roku do zburzenia Serapejonu – świątyni boga Serapisa. Przy okazji zniszczono słynna bibliotekę aleksandryjską, która liczyła ponoć siedemdziesiąt tysięcy rękopisów. Sytuacja pogorszyła się, gdy po śmierci Teofila, na tronie biskupim zasiadł jego bratanek – Cyryl z Aleksandrii. Dążył on wszelkimi dostępnymi środkami do przejęcia całkowitej władzy w mieście i wykorzystał do swoich celów bliskość konsula Orestesa i Hypatii. Po długotrwałej kampanii oszczerstw, wzajemnym mordowaniu się i burzeniu budynków kultu, w 415 roku rozszalały tłum zamordował aleksandryjską filozofkę ostrakonami (skorupami naczyń lub odłamkami skalnymi, służącymi do notowania rylcem). Nie wiemy dzisiaj, czy św. Cyryl wydał bezpośredni rozkaz zabicia Hypatii, czy też nie zapanował nad biegiem sprowokowanych przez siebie wydarzeń – faktem wszakże jest, że ponosi on odpowiedzialność moralną za to, co się stało. W filmie mamy klasyczny konflikt pomiędzy dobrem i złem – wzniosłość i czystość naukowej myśli, dobro i oddanie sprawie symbolizuje Hypatia, a dostojnicy chrześcijańscy i szeregowi wyznawcy stoją po stronie zła, prowokują konflikty i w końcu mordują bez litości uczoną. W takim rozumieniu film ma wymowę antychrześcijańską i jest pierwszym od wielu lat obrazem, tak jednoznacznie źle ukazującym wyznawców nowej religii. Nie różnią się oni niczym od wojowniczych Żydów i wyznawców starej religii, a wszelkie konflikty chcą rozwiązywać tylko przy pomocy miecza i przelewu krwi. Szkoda, że reżyserowi nie udało się wierniej odtworzyć konfliktu politycznego, który rozgorzał w na początku piątego wieku, pomiędzy urzędnikiem cesarskim a biskupem nowej wiary – widzimy tutaj jedynie komiksowe postaci, które nie mają wnętrza i ukazywane są zgodnie ze sztampą, wielokrotnie powielanym wzorcem bohaterów białych i czarnych, ludzi bezbronnych i ich zabójców. Trudno wszakże się temu dziwić, bo nasza wiedza o uczonej i jej otoczeniu jest bardzo skromna – tak opisał to Sokrates Scholastyk w swojej Historii Kościoła: Żyła w Aleksandrii pewna niewiasta imieniem Hypatia, była ona córką filozofa Teona. Udało jej się osiągnąć tak wysoki stopień wykształcenia, że przewyższała współczesnych sobie filozofów, stała się kontynuatorką wznowionej przez Plotyna filozofii platońskiej i potrafiła wykładać na prośbę zainteresowanych wszelkie, jakie by nie były, doktryny filozoficzne. Dlatego też garnęli się do niej zewsząd, ci którzy chcieli się poświęcić nauce filozofii. Ze względu na zmuszającą do szacunku szczerość i swobodę wypowiedzi, którą zapewniło jej posiadane wykształcenie, umiała mądrze występować także i wobec przedstawicieli władzy; i nie potrzebowała się wstydzić, kiedy się pojawiła wśród mężów: wszyscy nie tylko szanowali ją dla nieprzeciętnej roztropności, ale nawet czuli się onieśmieleni. Otóż tym razem przeciwko niej uzbroiła się zawiść. Ponieważ bowiem dość często spotykała się z Orestesem, fakt ten skłonił ludzi ze sfer kościelnych do wysunięcia oszczerczego oskarżenia, że to właśnie ona stoi na zawadzie i sprzeciwia się nawiązaniu przyjaznych stosunków pomiędzy Orestesem a biskupem Cyrylem. Tak więc ludzie porywczego usposobienia, którym przewodził niejaki Piotr, lektor, umówiwszy się między sobą upatrzyli moment, kiedy owa niewiasta wracała skądś do domu, i wyrzuciwszy ją z lektyki zawlekli pod kościół zwany Cezarejon; tu zdarłszy z niej szaty zabili ją odłamkami skorup. Następnie rozszarpawszy ciało na sztuki poznosili poszczególne części na miejsce zwane Kinaron i spalili w ogniu. (Socrates Scholasticus, Historia Kościoła z jęz. grec. przeł. S. J. Kazikowski, Warszawa 1968) Tak potraktowano jedną z pierwszych kobiet, która chciała być niezależna. Widziała otaczający ją chaos i pytała: Jeśli gwiazdy poruszają się po okręgu, dlaczego nie dzielą się z nami swoją doskonałością? W okrutnych czasach konfliktów religijnych taka postawa była wyzwaniem i obelgą, mogła też być interpretowana jako zjadliwa, pogańska herezja.

Główną rolę – Hypatii – prawdziwie, z pasją, zagrała Rachel Weisz, ale niestety pozostali aktorzy nie dorównali jej w tej mierze. Zarówno Oscar Isaac jako Orestes, jak i Rupert Evans jako biskup Cyreny odtworzyli postaci bez wyrazu i głębi. Podobnie jednowymiarowe są portrety biskupa Teofila (Manuel Cauchi) i św. Cyryla (Sami Samir), a także ojca Hypatii (Michael Lonsdale). Najgorzej wszakże wypadł  Max Minghella, jako niewolnik Davus, nie rozumiejąc jakimi złożonymi środkami artystycznymi powinien odzwierciedlić wewnętrzne rozdarcie bohatera, pozostającego w zawieszeniu pomiędzy miłością do filozofki, a nakazami wiary chrześcijańskiej. Na ekranie widać było, że nie potrafił on ukazać tragedii tej skomplikowanych postaci i tylko markował grę. Minusem dzieła jest też owa dwuwymiarowość, która ukazuje wczesnych chrześcijan jako nieokrzesanych barbarzyńców, nawołujących do mordów i planujących rytualne egzekucje. W ogóle nie widać tutaj skomplikowania politycznego tych czasów, a senat Aleksandrii ukazywany jest jak zebranie teatralnych heroin, które wygłaszają swoje kwestie i milkną wymownie. Także konsul Orestes, prezentowany jest zgodnie ze sztampą marnych filmów hollywoodzkich o starożytności, z lat sześćdziesiątych – rozsiada się na krześle kurulnym, wygłasza sztywne kwestie i prawie niczym nie potrafi wzbogacić swojej postaci. Rzeczywiście wypada jak nadęty „władca”, a potem – bez sensownego umotywowania dramatycznego – neofita kajający się i płaczący w obliczu Senesjusza. Po premierze filmu natychmiast odezwały się głosy, że jest to obraz antychrześcijański, ale przecież jest to też film antysemicki, pokazujący Żydów jako postaci próbujące wpływać zakulisowo na decyzje rządzących, a potem kamienujące wyznawców nowej wiary po schwytaniu ich i zamknięciu w świątyni. Kto ma w pamięci mordy nazistów, dokonywane w taki sposób na Żydach, może poczuć się dotknięty. Mamy wszakże tutaj do czynienia z tym samym schematem – zwabienie do jakiegoś budynku, zamknięcie drzwi i bezlitosne morderstwo. Taki zły profil mają też chrześcijanie i wyznawcy starej wiary – rzeczywiście na początku piątego wieku naszej ery dopiero kształtował się nowy układ społeczno-polityczny, ale pośród morderców było też wielu dobrych ludzi, stosujących się do zaleceń Ewangelii. Brakuje w tym obrazie postaci, które byłyby kontrapunktem dla barbarzyńców, bo samo przeciwstawienie Hypatii jej wrogom nie wystarcza, a ukazywanie złożonego wnętrza tylko jednej postaci filmu, nigdy nie wychodzi na dobre i staje się rodzajem nachalnej propagandy. W tym przypadku ma to być przekonanie, że ideały czystej nauki i oddania filozofii zostały złożone na ołtarzu nowej wiary i nowego świata. Film Amenábara trzeba jednakże obejrzeć, przede wszystkim dlatego, by wyrobić sobie własne zdanie o nim, a po drugie – by zobaczyć wspaniałe inscenizacje i efekty specjalne, pozwalające wyobrazić sobie, jak wyglądało życie w Aleksandrii, w czasach Hypatii, Orestesa i Cyryla. Ciekawa i inspirująca jest ta podróż ku czasom końca starożytności grecko-rzymsko-egipskiej i choćby dla niej warto wybrać się do kina.

* * *

Dawno nie zapisałem nowych kart w moim dzienniku, co spowodowane było przede wszystkim brakiem czasu. Piszę obecnie aż trzy znaczące dla mnie książki i wolne chwile dzielę równo pomiędzy nie. W międzyczasie wiele się działo, a szczególnie pogoda dała się we znaki mieszkańcom naszej części Europy. Sterty śniegu i lodu powoli znikają, choć znowu zima jest w natarciu i jakoś nie chce ustąpić. Szczególnie w nocy pada śnieg i wraca mróz. Pojawiły się już wszakże pierwsze przebiśniegi, gdzieniegdzie zaczynają grubieć pąki na gałęziach, więc wiosna nadejdzie nieodwołalnie. Zaczynam dostrzegać, że moje życie zatoczyło wyraźny krąg i tak wiele się w nim dzieje, że czasami żałuję, że z poprzednich lat nie wycisnąłem tyle samo treści. Trochę zrobiłem, ale na pewno mogłem więcej… A może to była cena za obecny mój stan i świadomość tego, jak ważna jest każda chwila…

%d blogerów lubi to: