* * *

Morze bezsensownego zła, z którego wynurzają się coraz nowe, coraz większe nonsensy. Góry kłamstwa, do którego tak przyzwyczailiśmy się, że sami kłamiemy z ironicznym uśmiechem. Najpoważniejsi ludzie mówią o „nowym człowieku” – bez mrugania okiem, chociaż wiedzą, że żaden nowy człowiek nie istnieje: jest wciąż ten sam stary człowiek, który sam na siebie zastawił najstraszliwsze sidła, pojmał się w nie i szarpie się bez żadnych rezultatów. Okropność męki owadów, zwierząt, człowieka. Wszystko trzeba przyjmować tak, jakby to miało jakieś znaczenie, a znaczenia to nie ma.

Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki 1964-1980, oprac. Agnieszka i Robert Papiescy, Warszawa 2012.

SIMPLEX  POTENTIA

Nie ulega wątpliwości, że siłą sprawczą poezji Barbary Orlowski jest simplex potentia miłości. Pojmowana jako integralna siła, ożywiająca świat, wartościująca zdarzenia i dająca ludziom poczucie spełnienia. Tylko nadwrażliwa istota jest w stanie dostrzec magiczny wymiar rzeczywistości, w którym wszystko się łączy i pulsuje, a kwiaty całują niebo, otwierając przejście do tajemnej nadrzeczywistości.  Takie otwarcie na świat implikuje wspaniałe, pierwiastkowe doznania, ale jednocześnie czyni istotę ludzką kruchą i niezwykle podatną na ciosy. Widać to znakomicie w kolejnych wierszach tego tomu, jakże prawdziwych i pulsujących podskórnym drżeniem, kwietną subtelnością i bólem pojawiającym się na obrzeżach euforii. Byt w tej liryce egzystuje pod gwiazdami i stara się harmonizować swoje istnienie w kontakcie z naturą, w dopełnianiu kielichów storczyków świeżą rosą słów. Przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć, ale poezja tworzy balans pomiędzy tym, co było, co jest i co będzie, daje nadzieję, że dni znowu ruszą do przodu. Zranienie podmiotu było realne, ale paradoksalnie przyczyniło się do otwarcia świata i odnalezienia w sobie nieuświadamianych, twórczych głębi. Rany zabliźnione uszlachetniają istnienie, ale te, które wciąż jątrzą się w świadomości, powodują, że pojawia się w nim kontekst filozoficzny i zrozumienie ukrytych mechanizmów. Przeżywając miłość, godzimy się na świadomą eutanazję, ale dopiero rozstanie daje nam wiedzę o jednym i drugim, przydaje mocy słowom i powoduje, że wiersz brzmi jak wykładnia czegoś, co miało pozostać w ukryciu i było tajemnicą związku dwojga ludzi. Za każdym razem takie spotkanie jest ryzykowne, bo partnerzy niosą w sobie różne doświadczenia, odmienny szyfr genetyczny istnienia – choć szukają w sobie podobieństw, znajdują coraz więcej różnic i oddalają się od siebie. Ich droga tak długo będzie wspólnym doświadczeniem, póki nie pojawią się pierwsze wichry i burze, a czas stanie się tak samo błahy jak inne fizykalia. Gdy drogi zaczną się rozdwajać, wróci groza istnienia pośród groźnych żywiołów, a chwile złowrogo przyspieszą, domagając się zadośćuczynienia i świadectwa. Jak Safona, jak Sylvia Plath, Poetka zapatrzy się w siebie i zacznie dostrzegać to, czego nie widziała – osiągnie stan równowagi, niemożliwy we wcześniejszej egzystencji. Kwiaty zaczną całować niebo, ale ich kruchość wciąż będzie zapowiedzią dramatu, tak oczywistego w ludzkim świecie i tak zawsze bolesnego.

Teraz filozofią życia stanie się wyrzeczenie i zaklęcie ustalające nowe zasady: zostaw za sobą/ każde głupie słowo/ każdy lekki osąd/ każdą zniewagę/ każdą urazę/ i przemoc/ aby iść dalej/ musisz zabrać ze sobą/ tylko to/ co jest dobre/ i to wszystko co masz. Poetka zrozumie, że tylko odrzucenie przeszłych zdarzeń pozwoli jej otworzyć się na nowe doznania. Nie będą one takie same, ale ich inność jest pociągająca i warto przygotować się na ich nadejście. Nie bez znaczenia jest tutaj i to, że podmiot tych wierszy jest piękną kobietą, wciąż przyciągającą spojrzenia mężczyzn i będącą obietnicą „jakiegoś szczęścia”, jakiejś wielkiej „życiowej przygody”. Nowe wiersze Barbary Orlowski dokumentują jednak i to, że żyje ona teraz w szczelnym kokonie doświadczeń, które nie pozwalają jej wchodzić w nowe relacje interpersonalne bez dogłębnej analizy wszelkich „za” i „przeciw”. To studiowanie mężczyzn pojawiających się w jej życiu stało się teraz studiowaniem samej siebie, szukaniem kogoś, kto mógłby spełnić jej poetyckie oczekiwania. Pamięć wciąż przypomina bolesne zdarzenia, przemoc psychiczną i kłamstwa, Judaszowe obietnice i trudno jest odsunąć to wszystko w niepamięć – trudno znaleźć miejsce poza czasem, gdzie nie napływałyby jątrzące wyobraźnię obrazy. Jedynym wyjściem jest zamknięcie się w sobie i obserwowanie świata, nieustająca analiza, sięgająca tym razem do samej istoty miłości i oddania. Byty zranione zyskują większą wrażliwość, ale też cierpią ponad miarę, jakby były wciąż doświadczane tym, czego nie miało być – tym, co nie miało się zdarzyć. Ale jednak było, miało realny wymiar i nawet teraz – odgrodzone przeszłymi dniami i nocami – wraca z ogromną intensywnością w snach i wspomnieniach, w chwilowych załamaniach i zapatrzeniach w dal. Pojawiają się nowe przestrzenie, świat otwiera się w tajemniczy sposób – magiczna Brazylia, zamglone Chiny, spacer ulicami Łodzi – nowa rzeczywistość negująca przeszłość, oferująca nowe doznania i generująca nowe wiersze. Poetka zdaje sobie sprawę, że wciąż bytuje na granicy przeszłości i przyszłości, ale wie też, że musi odważnie wchodzić do nowego świata, w którym czeka jej przeznaczenie. W chwili rozstania z ukochanym myślała, że już się nie dźwignie, nie zdoła wykrzesać z siebie żaru, a tymczasem to, co teraz przeżywa jest równie ekscytujące i pobudzające wyobraźnie. Obok wierszy pojawiają się obrazy na płótnach, malowane w poczuci nowej misji, abstrakcyjne i dające radość z samego aktu tworzenia. To jest twórcza odpowiedź umysłu na rozpacz i poczucie przegrania, to jest odrodzenie się w słowie, barwie i ekscytującej wizji, jakże realnie nasączonej kolorami chwil nad oceanem i w cieni u kakaowca.   

Wspomnienia wracają do poetki falami, raz niosąc ukojenie, innym razem generując ból, ale zawsze ich tłem jest zjawiskowa natura. To ona przydaje sensu znaczeniom i ona urealnia to, co się wydarzyło, było jak sen i nie wróci nigdy z taką sama intensywnością. Tylko kwitnące jabłonie staną się przypomnieniem chwil szczęścia, tylko rześka bryza od oceanu przypomni dawne szepty.  Ważną rolę w poezji Barbary Orlowski pełnią kwiaty i ich barwy – to one przypominają żywą matkę, przenoszą poetkę do konkretnych przestrzeni i stają się symbolem żywych cieni. Maki, jaśminy, mimozy, piwonie, kwiaty tropikalne, stają się w tej liryce kontrapunktem dla czerni i szarości, dla burych tonów wspomnień raniących świadomość. Ale jest coś jeszcze – tak jak w poprzednich tomach pojawiały się egzotyczne motywy południowoamerykańskie, tak tutaj wkracza do nowego tomu malowniczość i teraźniejszość chińska. Niewiele znajdziemy w polskiej poezji takich motywów, ale pośród tych, które są, liryka Orlowski opalizuje wielu barwami i staje się autentycznym przywołaniem tego, co przeżyła w Państwie Środka. Pojechała tam na wielki festiwal literacki w Xi Chang, położonym w Syczuanie, w górach Liangshan, ale przecież zwiedziła też i inne miejsca, co zaświadczają dopiski lokalizacyjne pod wierszami. Od razu widać, że Chiny stały się wielką fascynacją autorki i otworzyły przed nią nowe przestrzenie, wyposażyły wiele wierszy w tajemnicze, dalekowschodnie tła. Choć i tam – może nawet z większą mocą – nie opuszczały ją wspomnienia, a tęsknota za dawną miłością podsuwała obrazy nie mniej bolesne. Tutaj, gdzie słychać szum drzew/ i cichy śpiew ptaków, tutaj gdzie granatowo niebiesko zielone pawie/ dumnie kroczą po zielonej trawie, gdzie wysokie tajemnicze góry i błękitne jezioro Qionghai mogłoby być to miejsce, które tyle razy widziała w snach, tutaj mogłaby rozgrywać się jej wyidealizowana miłość, gdyby rozstanie nie zburzyło wszystkiego. Doświadczenie Chin zintensyfikowało doznania i dało poetce nowy impuls twórczy – bo było spotkaniem z nowymi ludźmi i wejściem w magiczne przestrzenie, gdzieś tam, w sennej nierzeczywistości, łączące się z egzotyką brazylijską. Nie ulega wątpliwości, że bycie w podróży staje się inspiracją dla poetki – czy będzie ona w Wilnie, czy w Belgii, we Francji, czy nad oceanem w Brazylii, czy wreszcie w zagubionej górskiej osadzie w Chinach – wszędzie pojawi się szlachetna nostalgia, która podyktuje jej nowe wiersze. Warto je czytać, bo jest w nich prawda o naturze i uczuciach, a nade wszystko niezwykła czułość, jaką poetka obdarza świat i ludzi.

Barbara Orlowski, Kiedy kwiaty całują niebo, Biblioteka „Tematu”, Bydgoszcz 2020, s. 124.

LUDZIE LUDZIOM

Bogdan Bartnikowski po latach w Auschwitz   Foto: wp.pl

Dzisiaj osiemdziesiąta rocznica przyjazdu pierwszego transportu więźniów do nazistowskiego obozu w Auschwitz. W telewizji Polsat film z udziałem Bogdana Bartnikowskiego, którego miałem zaszczyt poznać na literackich szlakach, przede wszystkim w Poznaniu i Warszawie. To człowiek legenda, który walczył w powstaniu warszawskim, a potem wraz z matką został przewieziony do najhaniebniejszego z niemieckich obozów śmierci. Udało mu się przeżyć, ale musiał jeszcze potem pracować przymusowo przy odgruzowywaniu Berlina i dopiero po powrocie do Polski wziął się za edukację, został pilotem i redaktorem pism wojskowych. Straszliwe przeżycia wieku młodzieńczego obudziły w nim niezwykłą wrażliwość i został też poetą z dużym dorobkiem książkowym. Dzisiaj opowiada o Auschwitz łamiącym się głosem i w jego oczach lśnią przeczyste łzy – choć ocalał, niesie przez życie krzyki ludzi mordowanych w komorach gazowych, obraz snujących się „kościotrupów”, których nie warto było już Niemcom zabijać i butne spojrzenia bestii w ludzkim ciele: Hoessa, Mengele, Liebehenschela, Grabnera i kierowniczki obozu kobiecego – Marie Mandel. On wie czym był ten obóz, tak jak wie, że ludzie ludziom zgotowali ten los…

CZYTAJĄC DICKENSA (1)

Charles Dickens – 1843

3 stycznia 1842 roku Charles Dickens wszedł na pokład parowca Britannia, ważącego 1156 ton i zmierzającego z Liverpoolu do Halifaxu, a potem dalej – do Bostonu. Statek został zbudowany przez Roberta Duncana, a zwodowano go 5 lutego 1840 roku i od czerwca tegoż roku zaczął regularnie kursować jako liniowiec Cunarda – Brytyjskiej i Północnoamerykańskiej Królewskiej Parowcowej Kompanii Pocztowej (British and North American Royal Mail Steam Packet Company). Magnat morski Samuel Cunard założył ją do spółki z kilkoma udziałowcami w 1838 roku, siedzibę lokując w mieście Halifax, na Nowej Szkocji. Do linii Cunarda należał pierwszy żelazny transatlantyk Persia, a także ostatni bocznokołowiec Scotia, który był zdobywcą Błękitnej Wstęgi Atlantyku. Dickensa skusiła reklama, którą potem złośliwie wykpił w pierwszym rozdziale swoich Notatek z podróży do Ameryki (1842), przyjętych z entuzjazmem w Anglii i skrytykowanych bezlitośnie w USA. Trzydziestoletni Dickens był już człowiekiem zamożnym i stać go było na podróż z żoną nowoczesnym statkiem parowym. Takiej możliwości nie miał ubogi polski poeta romantyczny Cyprian Norwid, który znacznie później, bo w roku 1852 podróżował do Ameryki tańszym, ale i mniej bezpiecznym kliprem Margaret Evans, dodatkowo narażonym na długie postoje w trakcie ciszy na morzu. Norwid opisał takie nostalgiczne chwile w Czarnych kwiatach, dokumentując między innymi długi bezruch po wypłynięciu klipra z Londynu, najprawdopodobniej w okolicach wysp Faroe.  Statek Dickensa płynął 18 dni i nigdy potem nie uległ kolizji, przewożąc wielu emigrantów do nowej ojczyzny i podróżników pragnących zobaczyć budzący się do życia kontynent. Ogromny postęp techniki spowodował, że już w 1849 roku Britannia została sprzedana Niemcom i przemianowana na jednostkę wojenną Barbarossa, a u końca swojej historii znalazła się nawet Gdańsku, gdzie służyła jako jednostka hotelowa, by ostatecznie trafić na złom w Kilonii w roku 1880. Pisarzowi nie spodobała się wąska kajuta, do której nie mógł nawet wcisnąć ogromnych waliz, ale z czasem przyzwyczaił się do niej i uznał za dobre schronienie pośród oceanicznych odmętów.

Parowiec Britannia

Podróż była niezwykle uciążliwa i obfitowała w chwile, raz to euforii, a innym razem smutku, zwątpienia i poczucia bezsensu. Nowość i wyjątkowość tej sytuacji rodziła w Dickensie  romantyczne porównania i zachwyty: Mrok, przez który wielka czarna bryła przebija sobie pewną i nieomylną drogę; gwałtowny pęd wody, wyraźnie dosłyszalny, lecz słabo dostrzegalny; szeroka, biała, iskrząca się smuga w kilwaterze statku. Marynarze na wachcie u przodu statku, co byliby zaledwie widzialni na tle ciemnego nieba, gdyby nie zasłaniali sobą jakiejś plejady jarzących się gwiazd. Sternik u koła sterowego z oświetloną przed sobą mapą, jasną plamą blasku wśród ciemności – niby jakaś czująca istota o boskiej przenikliwości i rozumie. Melancholijne wzdychanie wiatru pośród bloków, lin i łańcuchów. Prześwitywanie światła z każdej szpary, wnęki i z najdrobniejszego szkiełka na pokładach, jakby statek płynął napełniony ukrytym ogniem, co gotów buchnąć z każdego otworu, szalony w nieodpartej potędze śmierci i zniszczenia. Również na początku, i to nawet wówczas, gdyśmy się już oswoili z godziną, co czyni każdą rzecz wyższą i bardziej tajemniczą, trudno nam było – pogrążonym w samotności i zadumie – sprowadzić wszystko do właściwych kształtów i zarysów. Zmieniają się one zależnie od gry wyobraźni. Zaczynają przypominać rzeczy, któreśmy zostawili za sobą gdzieś daleko, udają dobrze nam znany widok ulubionych miejsc serdecznie drogich, a nawet zaludniają je cieniami. (Ch. Dickens, Notatki z podróży do Ameryki, t. 1, przeł. B. Czerwijowska, Warszawa 2020, s.19-20) Wyobraźnia ludzka reaguje na mrok niezwykle dynamicznie i najczęściej generuje obrazy katastrof i zagrożeń. Podobnie było z Dickensem, który przedstawił przedzieranie się okrętu jak tytaniczną walkę potworów: Nigdy nie zapomnę, jak statek pracowicie przedzierał się tej nocy przez wzburzone morze. „Czy może być kiedy gorzej niż teraz?” – słyszałem często takie pytanie, gdy wszystko wokoło osuwało się i zderzało i gdy możliwość, by w ogóle coś, co pływa, było bardziej przerzucane, a nie przewróciło się i nie poszło na dno, zdawała się prawie niepojęta. Najżywsza zaś wyobraźnia nie potrafi sobie wystawić, czym jest podrzucanie parowca w burzliwą noc zimową na rozszalałym Atlantyku. Nie wyrażę tego, choć powiem, że zostaje on powalony na burtę między fale, z masztami pogrążonymi w wodzie, że się podrywa i znów przetacza na drugi bok, aż wreszcie wzburzone morze uderza weń z hukiem stu ciężkich dział i odtrąca go wstecz. Że przystaje, słania się i dygoce jak ogłuszony, a potem z gwałtownym pulsowaniem  w sercu miota się naprzód niby potwór dźgany ościeniem aż do szału, że rozszalałe morze bije go, tłucze, miażdży i skacze nań z furią. Że grzmoty, błyskawice, grad i ulewa, i wichura wiodą z nim srogi bój o zwycięstwo, że każda deska statku wydaje swój jęk, każdy gwóźdź – zwój zgrzyt, a każda kropla wody wielkiego oceanu swoje wycie – opisać to wszystko jest niczym. Lęk łączy się tutaj z fascynacją siłami natury i wytrzymałości okrętu, który wolno posuwa się do przodu. Tuż przy wejściu do Halifaxu, pilot popełnia błąd i jednostka na krótko osiada na mieliźnie, a potem musi lawirować pomiędzy rafami. W końcu podróżni schodzą na ląd, a choć jest noc, czują podniecenie, widząc zabudowania, ludzi i liczne światła na brzegu.

Dziewiętnastowieczny Boston

Dalsza trasa wiedzie do Bostonu, gdzie Dickens natychmiast zaczyna zapoznawać się ze społecznością amerykańską, dziwi się ilości wyznań i różnorodności architektonicznej kościołów. Zapraszany do wielu miejsc, odwiedza między innymi zakład dla niewidomych dzieci i opisuje heroiczne zmagania małej dziewczynki Laury Bridgman, która straciwszy wzrok, słuch, węch i smak, tylko przy pomocy dotyku nauczyła się porozumiewać z otoczeniem. Istota ta – tak godna podziwu – staje się bohaterką pierwszych amerykańskich dni pisarza i zyskuje jego wielką sympatię. Bytując w mroku i ciszy, nauczyła się czytać wypukłe litery, rozpoznawać przedmioty, a nade wszystko artykułować swoje uczucia i doznania dzięki alfabetowi palcowemu. Pisarz zauważył niezwykłą ruchliwość i migotliwość Bostonu, miasta położonego nad rzeką Charles, wpadającą do zatoki Massachusetts, będącą częścią znacznie większej Zatoki Maine i chronioną przez liczne wysepki, moczary i mielizny przed sztormami Atlantyku. Starczy spojrzeć na stare ryciny, by zdać sobie sprawę jak wiele statków obsługiwał ten port w połowie dziewiętnastego wieku i jak szybko rozwijało się tam niskie budownictwo mieszkalne i użyteczności publicznej. Dickens odwiedza domy poprawcze dla dziewcząt i chłopców, gdzie przywraca się młodzież społeczeństwu przede wszystkim poprzez pracę. Ogląda też bostońskie domy dla obłąkanych, gdzie dziwi go to, że pensjonariusze podczas posiłków i wykonywanych prac, mają do dyspozycji noże, widelce i ostre narzędzia. Jako pisarz stale analizujący zachowania ludzkie i snujący w swych utworach refleksje na ich temat, Dickens nie omieszkał odwiedzić też sądu, uczestniczyć w kazaniu kapłana z przeszłością marynarską i używającego w swych mowach słownictwa marynistycznego, a także brał udział w licznych „proszonych obiadach”, na których królowały dymiące steki i wazy pełne żurawiny. Odnotował też istnienie w Bostonie całkowicie bezużytecznego teatru, do którego chodzi kilka pań do towarzystwa i opisał bar z hotelem, w którym przebywał razem z żoną. Przez cały czas pisarz porównuje instytucje amerykańskie z angielskimi, najczęściej chwaląc otwartość i sprawiedliwość tych zza oceanu. Nie waha się też krytykować zachowań i poglądów, jak wtedy, gdy rozprawia się z źle rozumianym transcendentalizmem:  Owoce ziemi czerpią swą siłę ze zgnilizny i rozkładu. Z mierzwy tych wszystkich zjawisk wystrzeliła setka filozofów zwana transcendentalistami. Gdy spytałem, co by mogła przypuszczalnie oznaczać ta nazwa, dano mi do zrozumienia, że wszelka rzecz niezrozumiała będzie z pewnością transcendentalna. Ponieważ to wyjaśnienie małą mi dało pociechę, prowadziłem dalej moje dochodzenie i odkryłem, że transcendentaliści to wyznawcy mego przyjaciela pana Carlyle’a – albo powinienem raczej powiedzieć, jego zwolennika Ralfa Waldo Emersona. Człowiek ten napisał tom „Szkiców”, w których między wielu innymi rzeczami wysnutymi z marzeń i fantazji (niechże mi te moje słowa wybaczy) znajduje się znacznie więcej myśli słusznych i męskich, uczciwych i śmiałych. Transcendentalizm miewa niekiedy swoje dziwactwa (a któraż szkoła filozoficzna ich nie ma?), ale mimo tych chimerycznych myśli ma swoje zalety. Nie najmniejszą z nich jest serdeczna niechęć do obłudy i zdolność tropienia tejże wśród miliona odmian jej wiekuistych przebrań. Toteż, gdybym był bostończykiem, sądzę, że zostałbym transcendentalistą.  Końcowy żart miał tutaj złagodzić dość ostrą krytykę, ale w gruncie rzeczy tylko ją wzmocnił, ustawiając tego typu poglądy w jednym szeregu z innymi dziwactwami mieszkańców Bostonu – pierwszego amerykańskiego miasta, które zobaczył autor Klubu Pickwicka i Oliwiera Twista.

DRAGON WYSTARTOWAŁ

Start rakiety kosmicznej Dragon, wyprodukowanej przez prywatną firmę Elona Muska SpaceX. Pierwsze podejście sprzed trzech dni nie udało się i kosmonauci musieli wyjść z kapsuły, a prezydent Donald Tramp i inni oficjele przybyli na przylądek Canaveral niepotrzebnie. Wszystko tutaj jest rewolucyjne – kształt kapsuły w formie ściętego stożka, nowe skafandry kosmiczne i powrót modułów nośnych na specjalną barkę, zakotwiczoną na oceanie. Do orbitalnej, międzynarodowej stacji kosmicznej polecieli dwaj kosmonauci – Robert Behnken (50) oraz Douglas Hurley (54) – mający ogromne doświadczenie w lotach kosmicznych. Wszak wcześniej uczestniczyli oni w lotach promów kosmicznych Endeavour i Atlantis, a ciekawostką jest to, że ich żony także są astronautkami, które spędziły wiele godzin w kosmosie. Media na całym świecie obwieściły początek nowej ery  w zakresie badania Układu Słonecznego i wszechświata, ale na to chyba jest jeszcze za wcześnie. Wiadomo jak labilne bywają prywatne środki finansowe, a kolejne katastrofy, powstrzymują rozwój kosmonautyki na wiele lat. Na razie mamy do czynienia z jednym udanym startem i miejmy nadzieję bezpiecznym powrotem na Ziemię. Choć firma Muska ma ogromne ambicje i zapowiada załogowe loty na Marsa, wszystko zweryfikują ewentualne sukcesy lub porażki kolejnych misji.

Kosmonauci misji Dragona – po lewej Douglas Hurley, po prawej – Robert Behnken

BROMBERG (12)

Hertha przybliżyła się do Williego i zauważyła, że na jego czoło wystąpiły lśniące kropelki potu, więc zaraz chwyciła go za rękę i powiedziała:

– Może chciałbyś się odświeżyć… dzisiaj jest tak gorąco… weź prysznic, a ja przygotuję coś zimnego do picia.

Willi otarł pot z czoła i zrobiło mu się nieswojo, tym bardziej, że poczuł jak lepkie strużki spływają mu po plecach i suną powoli w dół spod obu pach. Patrzył jak Hertha z gracją podąża małymi krokami do kuchni i zwrócił się ku łazience, gdzie szybko zdjął czarny mundur, jasną koszulę z wyraźnymi, mokrymi plamami i spodnie. Zrzucił resztę ubrania, odkręcił wodę i wskoczył pod prysznic, rozkoszując się chłodnym strumieniem. Namydlił całe ciało jakimś perfumowanym mydłem Herthy, a potem dwa razy spłukał je wodą, która już zdążyła się porządnie ogrzać. Zamyślił się też nad sytuacją, w której się znalazł i nagle wystraszył się konsekwencji, wszak tak szybko trafił do sekretarki słynącego z okrucieństwa przełożonego. Zrobiło mu się sucho w ustach, a jego męskość zmalała natychmiast, powodując, że lęk przerodził się w niemal przerażenie. Teraz wystraszył się jeszcze bardziej, bo wyobraził sobie, że nie sprawdzi się jako mężczyzna. Podążył do górnej części munduru, wiszącej na haku przymocowanym do glazury, odpiął guzik prawej kieszeni i wyjął małe podłużne, okrągłe, pudełeczko z blachy, na które przyklejono czerwoną etykietkę z napisem Pervitin. Wyciągnął z niego białą pastylkę, wsadził ją do ust i szybko rozgryzł, ale po chwili sięgnął po następną i także ją zjadł, popijając wodą z kranu. Sięgnął po duży amarantowy ręcznik, owinął nim się w pasie, zawiązał na gruby supeł, podszedł do zaparowanego lustra, przejechał po nim dłonią i widząc swoje zmierzwione włosy, uczesał je jakimś grzebieniem Herthy, leżącym na szklanej półeczce. Czując się odświeżony i gotowy, otworzył drzwi i wysunął się do sypialni, w której panował już półmrok, a w różnych miejscach płonęły białe świece. Zmieniła się też muzyka i łatwo rozpoznał w niej uwerturę do Tannhäusera Richarda Wagnera, graną często w Niemczech na koncertach dla esesmanów i ich rodzin. Hertha leżała na dużym łożu i miała na sobie tylko koronkową, kremową halkę, opiętą wokół obfitych piersi i podkreślającą rysunek zgrabnych ud i łydek.  Przez świadomość przemknęła mu jeszcze myśl o minnesingerze Wagnera, który spędził długi czas na górze Venusberg, zabawiając się z zaborczą boginią, która potem nie chciała go uwolnić. Powoli podszedł do łoża i przysiadł na jego brzegu, przysuwając usta do ust i jednocześnie gładząc prawą ręką aksamitną skórę jej ud. Przyciągnęła go do siebie, a jej dłoń powędrowała ku jego męskości, znowu ponadnaturalnie wielkiej. Poczuła też siłę jego ramion, twardość mięśni i nie czekając dłużej, sprawnie uniosła się nad niego, tak operując ciałem, by szybko się połączyli. Poczuła cudowne wypełnienie i zaczęła na nim falować, pogrążając się w coraz głębiej w rozkoszy, czując jakąś nieziemską jedność. On trzymał ręce na jej piersiach, przymykał oczy i także czuł się spełniony, w tajemniczy sposób nagle obdarowany jej ciałem i ciepłem. Nie przypuszczał, że ta drobna kobieta ma w sobie tyle energii i teraz pławił się w niej, prawie nic nie robiąc, lekko tylko drgając pośladkami i dociskając się do niej co chwila. Od samego początku rozkosz odebrała jej poczucie rzeczywistości i rozświetliła jaźń wielkimi plamami zmieniających się stale kolorów. Należała do kobiet, które traktowały seks jak kosmiczną komunię z mężczyzną i płonęły od początku do końca. W życiu codziennym sprawiała wrażenie zimnej jak żelazo, ale gdy kochała się z mężczyzną, żelazo rozpalało się do czerwoności, a potem bardzo wolno stygło.

Willi początkowo przeraził się jej zaborczości i sprawności erotycznej, wszak do tej pory miał zwykle do czynienia z dziewczętami, które pozbawiał dziewictwa, albo z zakompleksionymi mieszczankami, dopiero budzącymi się do życia miłosnego. Hertha szybko doprowadziła go do spełnienia, ale wcale nie miała zamiaru poprzestać na tym. Leciutko zsunęła się z niego i zaczęła ustami i językiem pieścić jego piersi, dotykać zębami sutków, podążać ku podbrzuszu i wciąż ogromnej męskości. Bawiła się jak dziewczynka lizakiem, całowała i brała do ust, obiegała językiem wszystkie krągłości, obdarzała ciepłym oddechem skórę wokół jąder i cudownie wadziła się z napletkiem, zsuwając go delikatnie wargami i nosem popychając go ku poprzedniemu ułożeniu. Muzyka stworzyła niepowtarzalny klimat, ale to światła świec spowodowały, że zaczęło mu się wydawać, iż pogrąża się w jakiejś mistycznej toni. Nagle zapragnął zaprezentować swoją przewagę i odsunął ją od siebie jakby gwałtownie popychał wroga. Odebrała to jako rodzaj zabawy i rozmachem uderzyła go otwartą dłonią w prawy pośladek, a potem ponowiła uderzenie w lewe udo, tuż przy podbrzuszu. Zabolało go to trochę, ale z jeszcze większym impetem naparł na nią, z łatwością rozkładając jej ramiona i uda i wnikając w nią z brawurowo. Teraz on chciał dominować i robił to z ogromną wprawą, poruszając się rytmicznie, z wielka dynamiką i powodując, ze prawdziwie straciła kontakt z rzeczywistością. Szybko pojawił się na ich ciałach pot – pościel i poduszki spadły na ziemię i zostali tylko na zmierzwionym, białym prześcieradle. Napierał na nią bez ustanku i czuł, ze wciąż rosną jego możliwości, jakby był biegaczem, który pokonał ogromny dystans i teraz kończył wyścig, dobywając z siebie tytaniczne siły. Jej twarz płonęła czerwienią, a włosy rozpadły się na wszystkie strony, tworząc rodzaj kompozycji, przypominającej stylizacje z rysunków reklamowych Alfonsa Muchy. Przez ułamek sekundy mignęła też w świadomości Williego, wykrzywiona komicznie, czarna twarz jakiejś hinduskiej bogini z kilkoma ramionami, ale zaraz rozmyła się we mgle. Na chwilę zatrzymał ruchy swoich ud i zaczął oplatać dłońmi jej piersi, brzuch, plecy i uda. Wysunął się z niej i zbliżył usta do jej łona, dmuchając leciutko w gęstą kępę czarnych włosów, a potem delikatnie pieszcząc językiem najczulsze miejsce. Ale nagle stało się z nim coś dziwnego, jakby jakaś mroczna siła wniknęła w jego ciało i przydała mu jeszcze większej energii. Gwałtownie przerzucił ją na brzuch i zaczął penetrować ją od tyłu, raz po raz wypadając z niej i z impetem wracając ku niej. Nie słyszał też jak szeptała:

– Willi, to boli… to boli… to bardzo boli…

Nie wiedział co się z nim działo, bo barwy zaczęły silniej pulsować, światła migały jak oszalałe, a jej ciało zaczęło mutować, przeistaczać się w skórę węża i brzydnąć nie wiadomo dlaczego? Napierał na nią, ale jednocześnie miał wrażenie, że obcuje z kimś innym, skarlałym i spotworniałym, ze stopą końsko-szpotawą. Znowu gwałtownie przerzucił ją na plecy i z przerażeniem zobaczył, że leży pod nim Josef Goebbels i śmieje się, odsłaniając końskie zęby. Przeraził się straszliwie i odruchowo chciał zasalutować, ale minister propagandy ubiegł go i odezwał się metalicznym głosem :

– Zdradziłeś swojego dowódcę… Jutro Alvensleben przeczyta mój raport…

Willi zobaczył oczyma wyobraźni jak staje przed plutonem egzekucyjnym na rynku w Brombergu, w tym samym miejscu, gdzie rozstrzeliwał Polaków. Tak pragnął na nowo ujrzeć Herthę, elegancką i pachnącą, tak ciał poczuć jej ciepło, ale miał wrażenie, że obcuje z zimnym trupem. Odezwały się w nim jakieś głosy, Hitler krzyczał: Vernichtung des jüdischen Bolschewismus… …rücksichtslose Germanisierung… a Goebbels wtórował mu: Vorsicht, Hunde… schrieb er, wenn der Teufel in mir ist, wirst du ihn nicht wieder einschränken…Były też jakieś złowieszcze szepty i szumy, a  przy łóżku stanął też kulawy Polak, którego Willi zobaczył na klatce schodowej, gdy szedł do Herthy. Wszystko w nim wirowało, wszystko zaczęło falować i jak tonący wyciągnął ręce przed siebie, schwytał coś i kurczowo zaczął uciskać. Po chwili znowu pojawił się pod nim Goebbels, którego  dusił bezlitośnie, przyciskał do łoża, a gdy poczuł, że osłabł, zaczął go okładać pięściami, drapać paznokciami i znowu bić bez opamiętania. Strach przed raportem ministra, który trafi na biurko Alvenslebena był tak porażający, że dla pewności uderzył jeszcze kilka razy, a potem zwymiotował na trupa i natychmiast stracił przytomność.

Willi obudził się wczesnym rankiem i w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest, oślepiony światłem, czujący jakąś niewytłumaczalną niemoc i strach. Nagle obrazy zaczęły się jednak klarować, zatrzymał wzrok na dopalających się świecach i rzężącym patefonie, którego igła dotarła do końca płyty i chrobotała miarowo. Spojrzał w lewo i w pierwszej chwili nie skojarzył co ma przed oczyma, ale zaraz serce podeszło mu do gardła i zaczęło bić jak oszalałe. Skoczył z łóżka na pełne nogi i z tej perspektywy zobaczył, że na łożu leży uwalane we krwi i straszliwie zmasakrowane ciało Herthy Kiebitz. Powoli zaczęły do niego wracać zdarzenia wczorajszego dnia, ale nie mógł sobie przypomnieć co właściwie się stało. Usiadł na krześle, schował twarz w dłoniach i zapłakał jak dziecko, trwając w bezruchu kilka minut. Jeszcze raz przyjrzał się ciału sekretarki swojego szefa i zimny pot wystąpił mu na czoło. Jego zimna świadomość wracała coraz intensywniej i odezwała się w niej perfidia, która zawsze pojawiała się, gdy zabijał ludzi. Poszedł do kuchni, znalazł jakąś szmacianą siatkę, do której zaczął wkładać kieliszki i szklanki, z których pili. Potem wszedł do łazienki i pod prysznicem zmył z siebie wszelkie ślady krwi, wytarł się w ten sam ręcznik, co wcześniej, a potem założył mundur i buty. Uczesał się dokładnie przed lustrem i końcem grzebienia wydobył spod paznokci naskórek kobiety. Wytarł chusteczką wszystkie miejsca, na których mogły pozostać jego odciski palców, a potem zgarnął pościele, poduszki, ręcznik i ubiory Herthy na środek pokoju. Polał je benzyną z zapalniczki i poszedł do kuchni, gdzie odkręcił wszystkie kurki gazowe. Wrócił do pokoju i stanął przy łóżku, jeszcze raz spojrzał na zmasakrowaną twarz Herthy, która teraz wydała mu się komiczna i bezsensowna, jak twarze rozstrzelanych Polaków i Żydów. Nie wahając się dłużej, zapalił stertę szmat, czując już wyraźnie napływający z kuchni odór gazu, odwrócił się na pięcie i myśląc o czekających go działaniach pozorujących, ruszył do wyjścia. Jego umysł pracował teraz na najwyższych obrotach i szukał ewentualnych zdarzeń, które mogłyby doprowadzić Gestapo do niego. Na szczęście nikomu nie powiedział o schadzce z sekretarką szefa, a nieobecność w domu krewnych, łatwo mógł usprawiedliwić jakimś wyjazdem. Wyszedł na klatkę schodową i natychmiast przypomniał sobie kulawego starca, który przestraszył się go, gdy zmierzał do Herthy. Zapamiętał dobrze za jakimi drzwiami zniknął i teraz, przeskakując po dwie schody, szybko znalazł się przy nich. Zapukał lekko, tak by nie robić zbędnego hałasu i po jakimś czasie usłyszał szuranie nogami, a potem chrobot w zamku. Drzwi uchyliły się i zobaczył tego samego mężczyznę, który wczoraj  tak się go przestraszył. Willi naparł na drzwi, które nie były zabezpieczone łańcuchem i znalazł się w środku, w małym korytarzyku, prowadzącym do innego pomieszczenia.

– Mamy doniesienie, że jesteś Żydem i ukrywasz się tutaj przed nami…– syknął Willi.

– Panie oficerze!!! Mój Boże, przecież mój ojciec był Niemcem z zagłębia Ruhry, a matka Ślązaczką… przyjechali tutaj w czasach, gdy Bromberg nazywany był Małym Berlinem i rozwijał się znakomicie…

– A my mamy informację, że nazywasz się Goldberg i donosiłeś Polakom na niemieckich braci, przygotowujących nasz powrót do Brombergu…

– Mój Boże, to kłamstwo panie oficerze, zawsze czułem się Niemcem… Czytałem Mein Kampf naszego führera i codziennie słucham w radiu przemówień ministra Goebelsa…

W świadomości Williego mignął obraz ministra Rzeszy, duszonego w łóżku Herthy. Pomyślał też, że ma mało czasu, bo za chwile nastąpi wybuch w mieszkaniu na pierwszym piętrze, a starzec mógłby potwierdzić, że to właśnie on był u niej. Nie zastanawiając się dłużej wyciągnął pistolet i skierował go w stronę przerażonego mężczyzny.

– Proszę nie strzelać… mam wnuka w pana wieku… nikomu nigdy nie zrobiłem nic złego…– lamentował starzec.

Willi w ułamku sekundy uświadomił sobie, że strzał będzie słyszalny na ulicy i spowoduje przybycie żandarmów. Podrzucił zatem pistolet lekko ku górze, zwinnie schwycił go za lufę, a potem z rozmachem uderzył rękojeścią w skroń starca. Ten natychmiast zalał się krwią i upadł na ziemię jak martwy, choć widać było, że wciąż oddycha. Dla pewności Otter jeszcze kilka razy uderzył go kolbą pistoletu, a gdy mężczyzna całkowicie znieruchomiał, poszedł do małej kuchni i w niej także odkręcił kurki z gazem. Nie oglądając się za siebie, zbiegł szybko po schodach i ostrożnie, krok po kroku, wysunął się na pusty chodnik. Nie chciał wchodzić na główną ulicę, więc skierował się w drugą stronę, wzdłuż Albrecht Dürer Strasse. Odszedł może dwieście metrów, gdy usłyszał za sobą potężną eksplozję, a szyby z pobliskich domów powylatywały na bruk. Nie oglądając się za siebie, przyspieszył kroku i z ulgą zaczął się oddalać, a gdy jeszcze usłyszał kolejny, mniejszy wybuch, skrzywił usta cynicznie, strzepnął jakieś pyłki z munduru i skręcił w Lessingstrasse, prowadzącą ku Johann Fichte Platz, tuż przy ogromnych budynkach Instytutu Rolniczego im. cesarza Wilhelma.

– Nie mogę brać dwóch pastylek Pervitinu… – pomyślał – Jak brałem jedną nie traciłem kontroli nad sobą…

NATURA

Człowiek późno poznaje naturę. Człowiek miejski dlatego, że żyje z dala od niej, wiejski – bo nazbyt blisko. Ale natura jest najważniejszą szkołą i człowiek zbyt późno zdaje sobie sprawę z tego, że to co ludzie nazywają „rozwojem”, nie jest w istocie niczym innym, jak tylko dokonującym się okrężną drogą naśladownictwem „wynalazków” urzeczywistnionych już przez inne istoty – owady, zwierzęta, ptaki, kwiaty – żyjące na ziemi od znacznie dawniej. Możliwe więc, że istnieje poezja kwiatów, podobnie jak istnieje muzyka ptaków, technika strukturalna roślin i zwierząt.

Sándor Márai, Dziennik 1967-1976, wyb. przeł. i oprac. Teresa Worowska, Warszawa 2019. s. 70.

FELIETONY Z KLUCZEM

Ryszard Milczewski-Bruno realizował w swoim życiu polski model egzystencji hipisowskiej, różniącej się znacznie od amerykańskiej czy zachodnioeuropejskiej. I choć także ważną rolę odgrywała tutaj przyjaźń w wąskim kręgu przyjacielskim (Szatkowski, Stachura, Różański), to nie było w niej twardych narkotyków, takich jak heroina, haszysz czy LSD. Jedyną i jakże destrukcyjną używką był tutaj alkohol, pity w formie wódki, piwa i wina, z czasem stający się sposobem na życie. To on zabijał poczucie beznadziejności i koił wewnętrzna ranę, stawał się nieodłącznym elementem twórczości i przyczyniał się do powstawania legendy Bruna. Niestety był też straszliwą siłą destrukcyjną, niszczącą życie i wywierającą piętno na psychice, redukującą szczytne plany literackie. Symbolem takiego losu może być brudna musztardówka, którą wydawca umieścił na zbiorze felietonów Bruna pt. Podróże bez klucza. O ile fotograficzna wizualizacja ma tutaj sens i jest głęboko zakorzeniona w pijackich dziejach tego człowieka, to tytuł zbioru odbiera mu autentyczność i niepotrzebnie przenosi te teksty w obręb tego, co autor prezentował w poezji i prozie. Tymczasem jest to książka dokumentująca wewnętrzną, intelektualną siłę pisarza, znającego swoje możliwości twórcze i śmiało realizującego model pisania z kontrapunktem i dystansem do samego siebie, do miejsc i do szeroko pojmowanej kultury. Prawdą jest, że Bruno realizował się w przestrzeniach ludycznych i stale szukał ludzi, którzy staliby się jego kompanami w podróży, przy stole biesiadnym i podczas imprez literackich, ale też – i to dokumentuje ten zbiór – był wrażliwym obserwatorem, a jego prowincja niewiele różniła się od tej, prezentowanej w książkach Kapuścińskiego, Kąkolewskiego czy Wańkowicza. Poza tym nie zamykał się tylko w Polsce, bo relacjonował też swoje podróże poza nią, ze szczególnym uwzględnieniem pobytu nad Wełtawą. Felietony publikował przede wszystkim w Bydgoskich „Faktach”, gdzie dzięki przychylności Jana Góreca-Rosińskiego otrzymywał skromne honoraria i ryczałt za tzw. stałą współpracę. Pozwalało mu to nieco stabilizować rozchybotane życie i przemieszczać się z imprezy na imprezę, z miasta do miasta, od redakcji czasopism do biur państwowych wydawnictw.

Zbiór felietonów Bruna ma ogromna wartość dokumentacyjną, ale też uświadamia czytelnikowi jak wielka tragedia rozgrywała się w życiu człowieka, który był intelektualistą, a z własnego wyboru bytował przede wszystkim pośród bylejakości i zwykłości, bratał się z alkoholikami i życiowymi wykolejeńcami. Jego teksty wskazują na to, iż posiadał ogromną kulturę literacką i potrafił tak je komponować, że nawet przy różnorakich udziwnieniach formalnych, stawały się one jasnym wykładem autora, świadomego słów, gestów i czynów. Przejmując od Edwarda Stachury umiłowanie ludzkiej prostoty, a od Jerzego Szatkowskiego umiejętność totalnego modyfikowania języka, wchodził Bruno w polską rzeczywistość lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku i odwzorowywał ją na najwyższym poziomie literackich interioryzacji. To było bystre spojrzenie intelektualisty, który zakładał często maskę cwaniaka, kompana z ferajny, ale w głębi duszy pozostał kimś, kim mógłby się stać, gdyby poszedł inną drogą. Jak wielkie były jego możliwości twórcze, dokumentuje tworzona przez niego poezja, w której modyfikacje językowe każą ustawiać go w jednym szeregu z Norwidem, Leśmianem i Białoszewskim i nie ma w tym dumnym przywołaniu wielkich nazwisk żadnej przesady – potrzebny jest tylko eseista, który połączy doświadczenia językowe tych twórców w inteligentnym i rozumiejącym studium. Zauważał to wieloletni Naczelny Redaktor „Faktów”, który dla dobra literatury nie wahał się narażać cenzurze i własnym przełożonym i przez dość długi czas lansował Bruna, udostępniając mu łamy ogólnopolskiego tygodnika. Oczywiście nie obywało się bez skreśleń i odrzucania niektórych tekstów, szczególnie tych zbyt drażliwie ukazujących socjalistyczną tandetę, ale – koniec końców – dochodzono do kompromisów i wciąż powstawały kolejne felietony. Widać wyraźnie, że Bruno przejął się rolą, zaakceptował swoje nowe zajęcie i tworzył teksty w swoim stylu, głęboko zakorzenione w proletariackim sposobie myślenia i analizowania przestrzeni, do których bezpardonowo wkraczał. To był rodzaj doświadczenia socjologicznego i próba zrozumienia ludzi w ich oryginalnych środowiskach, a przy tym spora doza humoru, mądrości życiowej i niespotykana labilność intelektualna, cechująca pisarzy najwyższej próby.

Widać w felietonach Milczewskiego-Bruna empatię do drugiego człowieka i choć bywa bardzo krytyczny dla wielu spotkanych osób, często też ujmuje czytelnika za serce. Tak bywa, gdy nawiązuje do konkretnych życiorysów ludzkich (Joanna Salamon, Edward Redliński, zapomniany grudziądzki pisarz Władysław Wągiel), gdy rozpamiętuje swoje zaniedbania rodzinne, albo gdy ocenia najbliższych przyjaciół. Wszystko tutaj wpisuje się w model życia w drodze, nieustannego przemieszczania się w przestrzeni i rozpamiętywania zdarzeń błahych i centralnych dla historii kraju, Europy, a nawet świata (Cendrars, Dworzak, Neruda). Musztardówka z okładki zbioru pt. Podróże bez klucza niebezpiecznie przenosi doświadczenia Bruna ku obszarom znanym tylko alkoholikom i chuliganom, a przecież w poszczególnych felietonach znajdziemy wnikliwe, intelektualne analizy, nawiązania do Leśmiana, Ionesco i Levi-Straussa, a także wielu autorów z pokolenia autora. Oczywiście nie można tutaj zapomnieć o pęknięciu egzystencjalnym, które było w tym człowieku, ale przecież nie on pierwszy eksperymentował ze sobą i danym mu czasem i nie on jedyny uczynił z używki narzędzie poznania świata i samego siebie. Pamiętajmy też w jakiej rzeczywistości rozgrywały się zdarzenia, w których uczestniczył – to była polska socjalistyczna z papieru mâché Gomułki i Gierka, dumnie podążająca do wyższej fazy socjalizmu, czyli nie wiadomo gdzie. W takiej absurdalnej, propagandowej przestrzeni Bruno znajdował nieustannie jakieś luki i wypełniał je treścią swojego hipisowskiego wędrowania, ciągłego zmieniania miejsca pobytu, wielu ucieczek i wielu powrotów. Wnikliwa lektura jego felietonów ukazuje twórcę nadwrażliwego, eksperymentującego w sferze języka i formy, często wykraczającego poza ramy gatunkowe i stale tęskniącego za bliżej nieokreśloną pełnią, przemycaną między słowami prawdą o Polsce i świecie. Gdyby Bruno wciąż żył, miałby teraz ponad osiemdziesiąt lat i może uznawany by był za klasyka literatury podróżnej, modyfikatora języka poetyckiego, tudzież najprawdziwszego reprezentanta utajnionych ruchów kontrkulturowych, często zredukowanych do wąskiego grona współbiesiadników i bliskich przyjaciół. Jego kontestacje miały charakter tyleż prywatny, co wpisywały się w szerszy trend socjologiczny, obserwowany od San Francisco do Paryża, od Ustki do Warszawy i od Bydgoszczy do Grudziądza. Wchodząc tak głęboko w polską prowincję, tworzył zarazem Bruno niepowtarzalne dokumenty pisarskie, świadczące o jego talencie i wrażliwości, możliwościach interpretacyjnych i wiedzy o człowieku.

___________

Ryszard Milczewski-Bruno, Podróże bez klucza, Wydawnictwo „Meander”, Więcbork 2016, s. 116.

%d blogerów lubi to: