ŚWIST I PISK

https://i0.wp.com/upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/1/16/Apus_apus_flock_flying_1.jpg

Ach jakże dzisiaj wspaniale latały w powietrzu jerzyki… Stawałem w różnych miejscach mojego miasta i patrzyłem w niebo na gonitwy bez końca. Na to gwałtowne nadlatywanie i szybkie oddalanie się ku nowym przestrzeniom nieba. I te piski, tak dobrze mi znane z dzieciństwa… Graliśmy w piłkę na szkolnym boisku, tuż przy cmentarzu, a one latały nad nami i obwieszczały światu swoją obecność wysokimi tonami. Po latach zrozumiałem, że to jeden z najintensywniejszych odgłosów moich młodych lat. Te ptaki stawały się też tłem dla naszych zwycięskich i przegranych piłkarskich wojen, gdy upadaliśmy na ziemię i dźwigaliśmy się z niej, gdy leżeliśmy na plecach albo podążaliśmy za piłką, one śmigały w powietrzu i tworzyły swoimi skrzydłami sieć niewidocznych krzywizn, najwspanialszych linearnych abstrakcji. Pamiętam też osiedlowe wyprawy rowerowe, wyścigi dookoła boiska i uporczywe pogonie za jakimiś chłopakami, zawsze wtedy słychać było świsty i piski jerzyków.  Najdłużej stałem dzisiaj przy Brdzie, w centrum miasta, gdzie widać było monumentalne płaszczyzny błękitu, a na nich ogromne stada tych ptaków, zataczające koła nad Farą i nad rynkiem, wracające nad przejrzyste tonie rzeki, nagle podążające ku centrum i wracające z jakimś radosnym zaśpiewem, coraz intensywniejszym wołaniem.  Takie chwile mojego życia określam mianem prawdziwego szczęścia…

NASZE CZŁOWIECZEŃSTWO

Da_Vinci_Vitruve_Luc_Viatour1

How many roads must a man walk down/ Before you call him a man… śpiewa Bob Dylan, a właśnie w tym momencie mojego życia widzę wyraźnie te liczne szlaki. To niezwykłe uczucie, gdy można się przyglądać sobie z przeszłości i zastanawiać się nad sensem różnorakich poczynań. Mogłem przecież nigdzie się nie ruszać, stać w miejscu, pracować w jakiejś instytucji i nie wykraczać poza ramy „zwykłego” życiorysu. Mogłem też z pasją studiować uczone dzieła i siedzieć w domu, w bibliotekach, pośród innych molów książkowych, ale jednak nie szedłem tą drogą, jakoś miałem inne cele. Od samego początku coś mnie pchało do przodu, coś nakazywało mi sprawdzać się w  wielu ekstremalnych sytuacjach, w trudnych konfliktach z materią życia. Teraz patrzę w dal lat i widzę siebie pośród kolegów i koleżanek, w generacyjnych grupach, na boisku albo podczas wypraw do lasu, nad jeziora i rzeki. Biegnę przez knieje, przyspieszam gwałtownie na finiszu, tuż przed wielką łąką, a potem spokojnie, wdychając głęboko powietrze, wracam do domu. Jeżdżę na treningi kilku dyscyplin sportowych, poznaje wielu chłopaków, wiążę się też z teatralną grupą ruchową, wchodzę na scenę w stroju generała z dziewiętnastego wieku, gram w wielu spektaklach, w różnych miejscach Polski. Potem nadchodzi czas studiów polonistycznych, które też pełne są zajęć sportowych, wyjazdów na obozy kondycyjne i mistrzostwa, nie kończących się pojedynków na bieżni i boisku. Yes, how many times must the cannon balls fly/ Before they’re forever banned? Tak, nie zawsze byłem jak lecący pocisk, zdarzały się chwile zatrzymań, poczucia niespełnienia, oczekiwania na przyszłe zdarzenia, które w snach raz były pełne majestatu, a innym razem wykrzywiały się dziwacznie, przybierały kształty jak w teatrze absurdu. Ale mgły opadały, szarość zanikała, napływały błękity, turkusy i nagle odnajdywałem siebie na Liberty Island, opartego o poręcz ogrodzenia i patrzącego w zachwycie na dalekie kształty brył Manhattanu. Przekraczałem Bramę Brandenburską, kontemplowałem witraże w szwajcarskim Fryburgu i w Wilnie, słuchałem śpiewów w cerkwiach Kijowa, patrzyłem na grób Rafaela w Rzymie i wchodziłem do Zakazanego Miasta w Pekinie. Stale szukałem swojej drogi, gdy mój cień przesuwał się po Bramie Isztar w Babilonie i padał na lwa z kamienia, gdy wchodziłem z synem do muzeum Daliego w Figueras i przyglądałem się kamiennym koronkom kościoła Sagrada Familia. To był też szlak od książki do książki, od edycji do edycji i z czasem narosło ich tyle, że wypełniły całą półkę, a przecież stale pojawiają się nowe i wciąż coś mam do powiedzenia światu. W pewnym momencie trzeba sobie jednak zadać pytanie ku czemu się zmierza, kim się jest, ile czasu zostało i którędy się dalej pójdzie. Można żyć w zawieszeniu, podróżować bez końca, ale gubi się wtedy chwile zadumy nad samym sobą, można wciąż gdzieś pędzić, latać samolotami i dociskać pedał gazu, ale niszczy się wtedy ciąg dni, które spożytkować można na wprowadzenie ładu, dookreślenie najbliższych i dalszych celów, spojrzenie w głąb siebie. I choć nasza egzystencja jest ulotna i warto pamiętać, że  The answer my friend is blowin’ in the wind…, to jednak życie na najwyższych obrotach daje też poczucie pełni, zaskakuje swoimi rozwiązaniami i tajemniczymi punktami dojścia. Przeraża i zachwyca, otwiera przepaście i zamyka je w jednej chwili, a choć wiemy jaki będzie koniec każdego losu, wierzymy, że nasz będzie inny i wyjątkowy – choć siebie nie ocalimy, to w naszych pracach, gestach i czynach zachowamy etos ludzki, dojdziemy do przekonania, że naszym udziałem było prawdziwe człowieczeństwo.

STO WIERSZY POLSKICH (XIX)

Łucja

Łucja Danielewska urodziła się w 1932 roku w Poznaniu, tam też zmarła w roku 2004. Przez długie lata pracowała w bibliotekarstwie i księgarstwie. Od 1954 roku publikuje swoje wiersze w prasie literackiej    i radiu i jest jedną z najbardziej znanych w Polsce kobiet piszących. Danielewska zaznacza swą obecność w prasie literackiej i artystycznej, tłumaczy utwory literackie z języków obcych, pojawia się na liczących się festiwalach poezji, otrzymuje nagrody literackie i odznaczenia. Debiutowała w 1972 roku zbiorem pt. Krótki cień południa, a potem wydała kilkadziesiąt książek, między innymi Antyfony barowe (1975), Antyfony domowe  (1977), Antyfony malinowe (1977), Pieśni jaskółcze (1982), Piąte pory roku (1997). Jest Danielewska także autorką przekładów wierszy Vesny Parun, Momira Lazicia i Mariji Lazić oraz trzech poetek – Desanki Maksymowić, Vesny Parun, Dary Sekulić. Napisała także trzy niezwykle interesujące książki prozatorskie: Kwiaty dla Sneżany (1985), Portrety godzin. O Kazimierze Iłłakowiczównie (1987) oraz Biały motyl (1994). Powstały w Karkonoszach, w 1976 roku, wiersz Burza nad śnieżnymi kotłami jest odważną próbą lirycznego modulowania czasu i przestrzeni. Poetka przygląda się przepięknym widokom i tworzy w wierszy rodzaj niszy, bezpiecznego punktu zaczepienia dla wyobraźni. A wtedy nagle rzeczywistość zostaje odkształcona i pojawia się jakaś widmowa czarownica, która jest zarazem kreatorką górskich przestrzeni – eternalną szamanką, która błąka się od szczytu do szczytu i ustala w kosmogonicznym akcie porządek rzeczy. Niezwykłe napięcie buduje się tutaj wokół metafory powrósło wiatru – wokół tego poetyckiego połączenia otwartości i zamknięcia, nieograniczonego pola działania wiatru i pętli sznura. Tyle wystarczy by tak oszczędnymi środkami zbudować wizję przerażającej postaci, mającej cechy żeńskich personifikacji śmierci. Dalsze określniki potęgują jeszcze grozę tego szczególnego miejsca i ewokowanej przez wyobraźnię damy – błyski, żółte ślepia, a nade wszystko klątwy piorunów, wszystko razem rodzi ogromną energię, wyzwalającą wyładowania  liryczne i atmosferyczne. Wtedy czarownica–burza bije piorunami w drzewa i rozdziera ich ciała. Raz jeszcze pierwiastek żeński zderzony tutaj został z męską twardością, z piorunem uderzającym pośród zawieruchy. Niczym w symfonii, po wyładowaniu, po erupcji dźwiękowej, poetka wprowadza do wiersza tony łagodne, rozładowujące napięcie z pierwszych trzech zwrotek. Natura, tak doświadczona przez wiatry i gromy – niczym w wierszu młodopolskim – odsłaniać zaczyna swoje subtelne piękno. Czarownica–burza przydaje wody strumieniom i usypia pochrapując, a potem opada coraz niżej i niżej, aż na dno Dużego i Małego Kotła. Dopiero wtedy, zranione drzewa i zranione zioła budzą się z odrętwienia – wytrzymały jeszcze jeden infernalny atak i teraz promienieją, ożywają, zwracają się ku słońcu, oddają Karkonoszowi/ żywicznego ducha. To jest rodzaj atmosferycznej improwizacji, od tonów najwyższych w naturze, do spokojnego rozmycia we mgle, w smugach, w coraz „rozleglejszej” pogodzie. Czytając ten wiersz, mamy wrażenie, że uczestniczymy w autentycznych wydarzeniach pogodowych w Karkonoszach. Poetka zastosowała tutaj znany od wieków sposób lirycznego przywołania i jednocześnie zastąpienia elementów naturalnych antropomorficzną i mitologiczną kreacją postaci diabolicznej. To jest zderzenie białej łagodności zasypanych Śnieżnych Kotłów i drzemiącej w naturze śmierci – eschatologicznej chwili, niosącej grozę i obracającej ludzki los w nicość. Czytelnik wyobrażając sobie ową czarownicę, przenosi jej cechy na świat górski i tym samym zamyka krąg. Imaginacja poetycka daje tutaj sygnał, czytelny impuls, podsuwa niezwykle konkretne wyobrażenie, a zarazem odwołuje się do czytelniczej umiejętności utożsamiania i ekspandowania dookreśleń i treści semantycznych. Opisując wietrzność i elektryczność świata, w jakim bytuje czarownica, uzyskuje autorka efekt niezwykle plastycznego odwzorowania krainy śniegu i ciszy. Jakiż potężny kontrast dźwiękowy i kolorystyczny wpisany został w te wersy, które przecież nie zostały specjalnie nasączone jakąś wydumaną metaforyką. Raczej zastosowano tutaj metodę znaczeniowego umiaru, delikatnego stopniowania napięcia i przywoływania tylko takich elementów świata postrzeganego i imaginowanego, które spełnią wyznaczoną im poetycką rolę. Przepiękny wiersz o naturze i urokliwym zakątku Karkonoszy, a przy tym prawdziwa lekcja maestrii lirycznej, umiejętnego odtwarzania świata w natchnieniu, w uwielbieniu, w ulotnej chwili wiersza.

NA ŻÓŁTO

Druga połowa lipca to czas rozkwitania wielu roślin łąkowych, a szczególnie tych, które mają żółte kwiaty. Ten kolor nie jest w przyrodzie przypadkowy i najczęściej jest sygnałem dla zwierząt roślinożernych, że zjedzenie tych chwastów i ziół może prowadzić do zatrucia. W składzie mają one wiele alkaloidów, które mogą wpływać niekorzystnie na organizmy ożywione. Szczególnie dużo jest teraz na łąkach starców i wrotyczów, ale nawłocie i dziewanny, krwawniki i lucerny (dzięcieliny) też kraśnieją w promieniach słońca.

15-Senecio_jacobaea_20070603w

Starzec jakubek (Senecio jacobaea)

Starzec jakubek

Starzec jakubek

Rzepak (Brassica napus)

Rzepak (Brassica napus)

Rzepak

Rzepak

Lucerna sierpowata  (Medicago falcata)

Lucerna sierpowata (Medicago falcata)

Glistnik jaskółcze ziele (Chelidonium majus)

Glistnik jaskółcze ziele (Chelidonium majus)

Rozchodnik ostry  (Sedum acre)

Rozchodnik ostry (Sedum acre)

Łąka jaskrów

Łąka jaskrów

6

Jaskier różnolistny (Ranunculus auricomus)

Nawłoć kanadyjska (Solidago canadensis)

Nawłoć kanadyjska (Solidago canadensis)

Kwiatostan nawłoci kanadyjskiej

Kwiatostan nawłoci kanadyjskiej

Wrotycz pospolity (Tanacetum vulgare)

Wrotycz pospolity (Tanacetum vulgare)

Wrotycz pospolity

Wrotycz pospolity

Dziewanna drobnokwiatowa  (Verbascum thapsus)

Dziewanna drobnokwiatowa (Verbascum thapsus)

Dziewanna olimpijska (Verbascum olympicum)

Dziewanna olimpijska (Verbascum olympicum)

PUSTUŁKA

Common_kestrel_falco_tinnunculus

Samiec pustułki

Od kilku dni wokół mojego domu przestały latać jerzyki, dotąd bardzo żywe i hałaśliwe, nadlatujące z dużą szybkością z góry i dosłownie o włos mijające ściany. Jednocześnie w przestrzeni, którą sonduję z okna, dały się słyszeć dość natarczywe i nieprzyjemne skrzeki, przypominające też trochę terkotanie drewnianej kołatki. Od razu zorientowałem się, że na dachu pobliskiego wieżowca zadomowiły się pustułki zwyczajne (Falco tinnunculus), drapieżne sokoły (Falconidae), o średniej wielkości. To rdzawo upierzone stworzenia, które spotkać można niemal w całej Europie, a także w Azji i Afryce, a ostatnio coraz częściej pojawiające się w miastach i polujące na drobne gryzonie trawnikowe, na małe ptaki, a nawet na śmigłe jerzyki. To jest drapieżnik częściowo tylko osiadły, bo wiele par na przełomie października i listopada, gdy już zaczynają się siarczyste mrozy, odlatuje na południe Europy lub do północnej Afryki. Nowe populacje pustułek wyraźnie podążają na północ, bo widywałem je też w Poznaniu i Gdańsku, gdzie latały wokół wyniosłych kościelnych wież. Adam Mickiewicz, największy polski poeta romantyczny, popełnił gafę w związku z tym ptakiem, myląc go z jastrzębiem. W Księdze II tego arcypoematu czytamy: Zaś jastrząb pod jasnemi wiszący błękity,/ Trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity./ Aż ujrzawszy wśród łąki ptaka lub zająca,/ Runie nań z góry jako gwiazda spadająca. (PT II, w. 17–20) Niewątpliwie poeta zapamiętał z Litwy jakiegoś ptaka, zawisającego w powietrzu i wypatrującego w ten sposób ofiary, ale nie był to jastrząb. Ten bardzo skuteczny drapieżnik krąży w kominach powietrznych i spada z ogromną mocą na gołębie lub gryzonie, ale nie zawisa i nie trzepie skrzydłami powietrza. Mogłyby tutaj wchodzić w grę oba gatunki błotniaków – stawowy i zbożowy, ale przecież one polują przy ziemi, nie wznosząc się „pod jasne błękity”. Natomiast opis ten jak ulał pasuje do pustułki, która właśnie w taki sposób zatrzymuje się w powietrzu i wypatruje swoich ofiar. Jej nazwa wywodzi się z języka rosyjskiego, gdzie kiedyś określono ją jako pustą i nierozgarniętą (пустое), nie dającą się przeszkolić do polowań sokolniczych. Trudno się zgodzić z takim określeniem, bo sposób i zakres łowów rdzawego sokoła, a także wybór dogodnych miejsc obserwacyjnych, wskazują na jego sporą inteligencję. Zdziwiło mnie to, że przy moim domu, obserwowałem siedem ptaków od razu, ale przecież w ich gniazdach może się każdorazowo pojawić kilka młodych osobników, a obserwowano też łączenie się samców z dwiema samicami. Zawsze zaskakuje mnie szybki rozwój skrzydlatych zwierząt, wymuszony porą odlotów, ale pustułki, w tym względzie, są wyjątkowe – młode ptaki przebywają w gnieździe tylko nieco ponad miesiąc, a dojrzałość płciową osiągają już po trzystu dniach życia. Niegdyś mylony z krogulcem (duży dymorfizm samca i samicy wprowadza w błąd) i odstrzeliwany jako szkodnik, ma teraz więcej wrogów wśród ptaków (kruki, wrony), niż pośród ludzi.

Charakterystyczne zawisanie pustułki w powietrzu

Charakterystyczne zawisanie pustułki w powietrzu

OSTATNIA WALKA BOHATERÓW (7)

58551035_4_1000x700_spodnie-jeans-levis-615-moda

Głaskałem ją leciutko po udach, przebiegałem palcami dolną część niebieskiego stroju kąpielowego i muskałem opuszkami palców brzuch. Wpłynęliśmy dość głęboko w trzciny i teraz nasza łódź była całkowicie zakryta, oddzielona od świata, otoczona podłużnymi, zielonymi płatkami. Co jakiś czas odzywały się pływające niedaleko perkozy dwuczube i czarne łyski, przelatywały nad naszymi głowami trzciniaki i rybitwy, a gdzieś daleko, w gęstwinie olchowej długiego cypla, odzywały się zięby i sójki. Leżeliśmy na przedniej części łodzi, na której rozłożyliśmy koc, przy samym dziobie umieszczając kapoki i złożone w kostki ręczniki. Żar lał się z nieba, a jej ciało falowało przy każdym moim muśnięciu, przebiegały przez nie dreszcze i czułem jej cudowną bliskość, radość, że się znaleźliśmy i zaczęliśmy miłosną grę. Jej długie, puszyste, ciemne włosy rozsypały się wokół głowy, uda miała lekko rozchylone, a piersi rozstąpiły się na boki, jedna na prawo, druga na lewo. Krew pulsowała mi w skroniach i oddychałem pełną piersią, jakbym wchodził do tajemniczej ciemności, jakbym uczestniczył w zakazanym rytuale. Nie rozumiałem wielu rzeczy i odkrywałem tajniki jej ciała z rozkoszą, a każde dotknięcie było jak lekkie uderzenie czarodziejską różdżką o magiczny kryształ i powodowało jej reakcję. To było też jak gra na drogocennym instrumencie, koncert wszystkich zmysłów i poczucie bezpieczeństwa, pełni w cieple i dotyku, wiary w nadchodzące dni i noce. Co jakiś czas strzepywałem z jej ciała drobne owady, które wskakiwały do łodzi z liści trzcin i tataraku, muskałem ustami wewnętrzną stronę ud i stopy, przebiegałem ustami kolana i podbrzusze, dotykałem piersi i całowałem ją najżarliwiej. Ona pragnęła tego i zarazem subtelnie mnie odpychała, nie pozwalała na więcej, a kiedy tylko moja dłoń stawała się zbyt odważna, zatrzymywała ją lekko, ale stanowczo. Błękit nieba zdawał się powoli zsuwać nad naszą samotnię, nie było ani jednej chmury, a słońce opalało nasze ciała na brązowy kolor. Czułem ruchliwość i ciepło jej języka, a jak otwierałem oczy, widziałem jej opuszczone powieki i gęste rzęsy, połyskujące niebieskawo w promieniach słońca.

 Kim była ta istota, która nagle pojawiła się w moim życiu i dała mi tyle ciepła i goryczy, wspaniałych przeżyć i dramatycznych chwil. Dopiero po latach zrozumiałem jak skomplikowaną miała psychikę, jak wiele obrazów pojawiało się stale w jej głowie i jak destrukcyjne były jej młodzieńcze wspomnienia. Teraz jednak byliśmy w białej łodzi, ukrytej przed światem, pełnej światła i parzącej od słońca, a ja próbowałem zapamiętać każdą chwilę, sekunda po sekundzie i godzina po godzinie. Zacząłem pieścić dłońmi jej nabrzmiałe piersi, czując jak brodawki tężeją i unoszą się w górę, zbliżałem usta i dotykałem je wilgotnym językiem, bawiłem się jak dziecko, czując nierealność tej sytuacji. Jakbym nagle znalazł się w miejscu, gdzie nie powinienem być, jakbym robił coś zakazanego i kradł trujące owoce. Co jakiś czas odpoczywaliśmy, tuląc się do siebie i patrząc w dal, każde w inną stronę, odprowadzając wzrokiem mewę, zawieszając oko na jakiejś wyrazistszej cząstce błękitu. Potem znowu zaczynaliśmy się całować i dotykać, pieścić wybrane fragmenty ciała i gładzić skórę na przedramionach i udach. Nagle ona wyprostowała się, odrzuciła z rozmachem włosy do tyłu i powiedziała:

 – Masz takie zielone oczy i jesteś ładnym chłopcem, ale ja wciąż nie mogę zapomnieć o innych chwilach…

 Zapadłem się w sobie i natychmiast napłynęła gorycz, którą dobrze znałem i której bałem się jak ognia. To mnie w niej fascynowało i zarazem przerażało, to było cudowne i groźne, każda słodycz zaprawiona była lękiem, że za chwilę pojawi się smak piołunu. Ratując się w tym momencie, sięgnąłem po przenośny magnetofon i włączyłem go, od razu trafiając na balladę Joan Baez Donna, Donna, Donna. To była opowieść o zabijaniu niewinnego cielaka, który był taki szczęśliwy na kwiecistej łące, pośród fruwających jaskółek i powiewów wiatru, a teraz wiozą go furgonem do rzeźni, gdzie go zabiją i stanie się mięsem na ludzkim stole. Wzdrygnąłem się i poczułem się jak ten nieszczęśnik, nic złego nie zrobiłem, obdarzałem ją najczystszą czułością i delikatnością, a zostałem za to ukarany tak dotkliwie. Patrząc w jej smutne, szafirowe oczy, powtórzyłem ostatnią frazę ballady: Calves are easily bound and slaughtered/ never knowing the reason why./ But whoever treasures freedom,/ like the swallow has learned to fly. Zobaczyłem, że spod jej powiek wypływa łza i przesuwa się wolno po policzku w stronę subtelnego podbródka. Spojrzała w dal i zaśpiewała cicho: How the winds are laughing,/ they laugh with all their might./ Laugh and laugh the whole day through,/ and half the summer’s night. Ten smutek w jej głosie był nie do wytrzymania, jakby sięgał do samego dna mojej duszy, chwyciłem więc za wiosła i chciałem je przesunąć w trzcinach, ona jednak zatrzymała moje ręce i przyciągnęła mnie ku sobie.

Kątem oczu zobaczyłem żółto-brązowego ptaka, który przesunął się majestatycznie nad trzcinami  i zniknął po chwili, a ona stała się nagle tak czuła, jakby zależało jej na mnie najbardziej na świecie. Szeptała coś po angielsku i całowała mnie z rozkoszą, wykazując niezwykłą energię. Bączek już dawno zniknął za skrajem tataraków, a ja wciąż bujałem w obłokach, unosiłem się nad łodzią i zaczynałem być coraz odważniejszy. Ona popychała mnie do tego, dając mi rozkosz nie do opisania, wciskając się dosłownie w moje ciało i podniecając mnie szeptem, który momentami stawał się wyrazistszy. To była ta sama ballada, którą nieraz razem śpiewaliśmy w jej domu albo przy ognisku, gdzieś nad wzburzonym morzem lub nad niebieskimi jeziorami: Who told you a calf to be?/ Why don`t you have wings to fly with,/ like the swallow so proud and free? Nie rozumiałem jej, ale tak bardzo jej pragnąłem i w tej chwili dostałem jakby przyzwolenie na więcej śmiałości. Nasz pierwszy raz był dziki i nieoczekiwany, więc teraz chciałem jej dać czułość całego świata, delikatność nie do opisania, ciepło z głębi samego serca. Zrozumiała to i przystała na to, choć wyczuwałem jakiś lęk w jej zachowaniu, jakąś prośbę o ostrożność, której nie byłem w stanie odrzucić. Choć burzyła się we mnie krew, choć czułem ogniste podniecenie, starałem się postępować rozważnie i podążać do przodu bez pospiechu. Muskałem delikatnie miejsce, gdzie jej uda zbiegają się ze sobą, pieściłem leciutko, wnikałem blisko, dotykając przede wszystkim zewnętrznych części jej kobiecości. Nagle stało się coś niezwykłego, jej oddech wzmógł się, piersi zaczęły falować i wydała z siebie westchnienia, których dotąd nie słyszałem. To było coś tak pięknego i ulotnego, że natychmiast też poczułem się wyzwolony i świat na chwilę odpłynął poza granice mojej świadomości. Wtuliliśmy się w siebie, lekko gładząc się po piersiach i jeszcze szybko oddychając, ale od razu wyczułem, że znowu dzieje się z nią coś niedobrego. Znowu wyprostowała się szybko i zaczęła patrzeć gdzieś daleko, poza trzciny, jakby domagała się, by tam podążyć i opuścić już nasze tajemne miejsce.

              – Wracamy…? – spytała.

Czekałem na jej wyznanie, na inne słowa… Znowu poczułem jak wpływa we mnie gorycz, ale chwyciłem za wiosła i silnymi odepchnięciami zacząłem przesuwać łódź ku głębokiej toni jeziora. Raz jeszcze na jej policzkach pojawiły się łzy, ale cieszyłem się, że ona nie mogła zobaczyć dziecka, tego małego, jasnowłosego chłopczyka, który tak bardzo płakał we mnie…

BIBLIOTEKA (2)

??????????????????????

W połowie lat osiemdziesiątych pojawiły się w mojej bibliotece ogromne albumy, wydawane w Leningradzie przez wydawnictwo Aurora. Specjalnie dotowane i rozprowadzane w krajach bloku sowieckiego, były bardzo tanie i nawet moja kieszeń, młodego nauczyciela języka polskiego, pozwalała na ich zakup. Jak na owe czasy, gdy królowały w polskich księgarniach książki wydawane w miękkich oprawach, na marnym papierze, jakość edycji leningradzkich oszałamiała. To były publikacje przygotowywane na „kredzie” najwyższej jakości, w znakomitych twardych oprawach, dodatkowo wzmacnianych specjalnym kartonikiem zewnętrznym. Jeśli do tego dodamy piękno sztuki drukarskiej i typograficznej, otrzymamy prawdziwe dzieła sztuki, których jedynym „mankamentem” była wielkość, wymagająca specjalnych półek w standardowych polskich mieszkaniach. Na szczęście tak się złożyło, że w tym czasie otrzymałem duże lokum i mogłem bez ograniczeń gromadzić książki – problem pojawił się, gdy z centrum miasta i starej kamienicy, przeprowadziłem się na nowe osiedle. Pewnego dnia, w księgarni przy Gdańskiej (wtedy ul. Pierwszego Maja) trafił w moje ręce przebogaty album, zatytułowany Bactrian Gold, prezentujący niezwykłe znalezisko z nekropolii w Tillya-Tepe (Północny Afganistan). Miejsce to (Złote Wzgórze), położone na starożytnym Jedwabnym Szlaku, tuż przy mieście Szeberghan, w zasłynęło w świecie z powodu wyjątkowego odkrycia archeologicznego. W 1979 roku rosyjsko-afgańska ekspedycja, kierowana przez Wiktora Sarianidi, znawcę kultury starożytnej Grecji i Centralnej Azji, odsłoniła sześć grobów (pięciu kobiet i jednego mężczyzny), w których znaleziono około dwadzieścia tysięcy złotych ozdób i biżuterii ze złota, turkusów, rubinów i lapis-lazuli. Były tam też monety z najcenniejszego kruszcu, naszyjniki ze szlachetnymi kamieniami, paski, brosze, medaliony i korony. W sytuacji, gdy znalezienie jednego złotego pierścienia czy bransolety sprzed wieków jest wydarzeniem w świecie archeologii, stanowisko w Tillya-Tepe zszokowało kulturoznawców i przyczyniło się do lepszego poznania starożytnej Baktrii.

 3

Ta równinna, dobrze nawodniona kraina, leżąca w dolinie wielkiej rzeki Amu-Darii, otoczona górami Hindukuszu i Pamiru, rozwijała się znakomicie od wieków, a szczególną pozycję zyskała w szóstym stuleciu przed naszą erą, gdy stała się satrapią imperium Cyrusa II Wielkiego. Podlegała też Dariuszowi I, gdzie Persowie przesiedlali przede wszystkim liczne rzesze greckich jeńców i wygnańców. Ów napływowy element z basenu Morza Śródziemnego spowodował, że w dolinie Amu-Darii zaczęła się znacząco rozwijać kultura i sztuka o niespotykanym tam wymiarze artystycznym. W IV wieku przed Chrystusem tereny te podbił Aleksander Macedoński, ale potem, gdy powstało państwo Partów, Grecy w Baktrii stali się niezależną enklawą, której rządy obaliły dopiero najazdy scytyjskich Saków i nomadów Yuezhi, znanych potem jako Kuszanowie. Rosyjska wyprawa, która udała się jesienią 1978 roku do północnego Afganistanu, nie mogła przypuszczać, że dokona tak ekscytującego odkrycia. W stopniowo odsłanianych grobach, znaleziono tyle pięknych ozdób, że wydawało się to aż nieprawdopodobne – natychmiast zaczęto też organizować wspaniałą ekspozycję w Muzeum Kabulskim. Pod dojściu do władzy Talibów w roku 1996, pracownicy tej placówki ukryli skarby, a potem zgodzili się na przechowanie ich w depozycie w największych muzeach świata. Plan zakłada, że wrócą one do kraju, gdy sytuacja w nim, ustabilizuje się na tyle, iż będzie można je bezpiecznie eksponować i udostępniać publiczności. Ten niezwykły przepych ozdób i artefaktów pozwala wyobrazić sobie jak rozbudowane ceremonie pogrzebowe miały miejsce w Baktrii, ile przykładano wagi do „życia pośmiertnego” znamienitych osób. Pamiętając o złotej masce Tutenchamona, o biżuterii Inków czy Chińczyków i dodając do nich złoto z sześciu baktriańskich grobów, żałować należy, że tyle wspaniałych dzieł przepadło podczas burz dziejowych. Barbarzyńcy, tacy jak Talibowie, burzący posągi Buddy, przetapiający złoto na monety, stale przecież pojawiali się w historii, plądrowali groby i świątynie, dewastowali pałace, a chęć szybkiego zarobku popychała ich do czynów haniebnych. Choć przez miejsce, gdzie odkryto grobowe skarby, przebiegał Jedwabny Szlak, przez stulecia drogocenne złoto leżało nienaruszone w ziemi, przy szkieletach osób pochowanych ponad dwa tysiące lat temu, a sypki piach zakonserwował je znakomicie. Jeszcze w latach osiemdziesiątych przeglądałem ten album wielokrotnie i cieszyłem oczy kunsztem dawnych mistrzów, jakże bliskim arcydziełom sztuki scytyjskiej, greckiej czy rzymskiej.

 25_(04.40.109)B

Złoto od bardzo dawna stało się kruszcem najcenniejszym, przyczyniając się do upadku wielkich miast i regionów, a nawet całych cywilizacji, jak to było w przypadku Inków, Majów czy Azteków. Paradoksalnie przyczyniało się też do rozwoju świata, bo żądni bogactw konkwistadorzy, podróżnicy, piraci i bukanierzy odkrywali nowe lądy, zapuszczali się do takich dzikich miejsc jak Machu Picchu, dżungle Konga i Gwinei, a nawet, prawie pozbawione życia, pustynie Australii. Według najnowszych ustaleń uczonych, złoto we wszechświecie pochodzi z kolizji gwiazd neutronowych, czyli bardzo gęstych ciał, pozostałych po wybuchach tworów supernowych. Ludy różnych miejsc na ziemi zawsze szukały złota, wydobywały je i używały do wytwarzania ozdób i broni, a w starożytnym Egipcie, na Krecie, w Chinach, zaczęto też z tego minerału tworzyć trony, bogato je zdobiąc kamieniami szlachetnymi. Ten zwyczaj zawędrował potem na dwory królewskie Europy, gdzie złoto stało się znakiem władzy i wielkości, władczego majestatu i możliwości finansowych monarchii. Choć nie wiedziano o jego kosmicznym pochodzeniu, to jakby przeczuwano, że żółty, lśniący metal ma w sobie jakąś tajemnicę, coś, czego nie można było sobie nawet wyobrazić. Azjatyckie rzeki i strumienie pełne były złota, które zbierano i wykopywano z ziemi, a potem wykorzystywano w sztuce jubilerskiej i zdobnictwie użytkowym. Takie kultury jak chińska, japońska, koreańska, perska czy arabska znały jego wartość i tworzyły wokół niego rodzaj mitologii, podbijając stale cenę i tworząc handlowe trakty, którymi je przewożono. Taką rolę odegrał Jedwabny Szlak, przebiegający przez żyzną dolinę Amu Darii i dostarczający na te terany coraz więcej cennych kruszców. W ślad za złotem podążali też najwięksi mistrzowie, którzy pragnąc założyć rodziny i dorobić się w miejscach, oferujących godziwą zapłatę, rozwijali w niezwykły sposób swój talent i wzbogacali niezmiernie lokalne kultury. Ich praca fascynuje do dzisiaj, bo przecież nie dysponowali takimi możliwościami technicznymi jak współczesne jubilerstwo, a jednak śmiało mogą z nim konkurować. Mało tego, artyści współczesnej doby często ich naśladują lub tak stylizują swoje prace, by osiągnąć podobne efekty jak starożytni mistrzowie.

 composite-500

Złoto znalezione w grobowcach Baktrii ma charakterystyczny, ciepły odcień, jakby nasączone zostało miodem, wyczuwalne też jest w nim niezwykłe nacechowanie uczuciowe. Widać, że złotnicy długo cyzelowali swoje prace, a potem dokładnie je polerowali i pieścili. Widoczna jest duża dbałość o szczegóły, umiejętność odwzorowania tak trudnych elementów jak paski, drobne ozdoby, ułożenie włosów czy rysunek sierści zwierząt. Symboliczne gryfy i smoki, a także postaci ludzkie są prawdopodobne, nawet w pracach o niewielkich wymiarach. Na plakietkach i diademach, na misternych bransoletach i koliach widać wyraziście oczy i rysy twarzy ukazanych osób. Jakże wspaniale wkomponowano też do tych artefaktów turkusy i lapis-lazuli, a czasem też inne, cenne klejnoty – najlepiej jednak prezentują się „tureckie kamienie” (turkusy), nazywane też przez Pliniusza Starszego – kalait, czyli „ładny kamień”. Choć minerał ten tworzy zrosty z malachitem i chryzokolą, twórcy baktriańscy wybierali tylko fragmenty bez domieszek, a pastelowa, zielonawa barwa wskazuje na ich azjatyckie pochodzenie, najpewniej z Tybetu. Pośród ozdób i broni, znalezionych w grobowcach z Tillya-Tepe znajdziemy takie, które wykonane zostały metodą kowalnego kształtowania złota, ale są też i takie, które odlano w specjalnych formach, przydając potem dodatkowe kamienne ozdoby. Węże i smoki mają zwykle oczy z rubinów, ale dominują turkusy, specjalnie wprawiane lub przyklejane tak silnymi substancjami, że przetrwały wieki i moce oddziałujące na nie pod ziemią przez tysiąclecia. Ze zwierząt symbolicznych, obok tych wskazanych wyżej, przedstawiano jednorożce, ryby, ptaki i koziorożce, natkniemy się też na demony w charakterystycznych pozach, z twarzami wykrzywionymi w strasznym grymasie. Zdumienie budzą postaci uskrzydlone, przypominające przedstawienia aniołów, znane ze sztuki chrześcijańskiej, mogące uchodzić za powstałe znacznie później. To wskazanie, że wielkie kultury mieszały się, a religie adoptowały na swoje potrzeby elementy z innych wierzeń i cywilizacji, modyfikowały je i wykorzystywały do własnych celów. Gdy patrzymy na przedstawienia baktriańskich skrzydlatych geniuszów sprzed ponad dwóch tysięcy lat, mamy wrażenie, że pojawiły się one gdzieś na dworach królewskich Europy, jako elementy ozdobne koron, diademów czy wykwintnych sprzętów. To oczywiście wpływ starożytnej sztuki greckiej, który widoczny jest też w dziełach potomków Greków z Baktrii. Dobrze, że groby te odkryto i zachowano ich zawartość dla ludzkości przyszłych wieków, wszak jest to potężny przekaz z przeszłości, świadczący o wspaniałości życia w dawnych wiekach i nieustającej dążności człowieka by obcować z pięknem, przystosowywać dary natury do swoich potrzeb i wierzyć w ich magiczną moc.

POKORA NATURY

Pozostałość po gwieździe supernowej

Pozostałość po gwieździe supernowej

Obcując z naturą, przemierzając jej szlaki i fotografując ją, uczę się od niej pokory i zgody na bezpowrotne przemijanie. Widząc latem wspaniałe, barwne kwiaty, noszę w pamięci też ich więdnięcie, utratę kolorów i zgodę na suchość, przyzwolenie na kruchość. Ciesząc się wiosennymi, soczyście zielonymi liśćmi klonów i platanów, utrwalam też ich barwy jesienne, jakże piękne i kontrastowe, ale szepczące też bezgłośnie: śmierć, śmierć, śmierć… Widząc majestatycznego bielika, bujającego pośród chmur, noszę w myślach jego pióra, leżące pośród traw, pojawiające się na wodzie, będące emblematem nicości. Tę pokorę natury przeciwstawiam zachowaniom ludzkim, jakże butnym i pragnącym zaprzeczyć, że wszystkie organizmy podlegają entropii, rodzą się, rosną i rozpadają, wracając do kosmicznej materii pierwotnej, jako pierwiastki składowe. Buta człowieka bywa przeogromna, ale też i upadki przez to są tragiczne, bezsensowne, dalekie od szlachetnego przemijania całej przyrody. Akceptując zmienność i nietrwałość, zyskujemy mądrość wszechświata, który rozgrywa się w czasie i przestrzeni, ma swoją historię i mieć będzie swój koniec. Nasze lata to obroty i obiegi planet, nasze zachowania i gesty, to ledwie tło dla tego, co rozgrywa się gdzieś daleko i ma przeogromny wymiar. Patrzę na małego motyla na barwnym kwiecie, zauważam pszczołę na fioletowym żmijowcu, przystaję przy gąsienicy na gałązce czeremchy – ich ruchy, ich zawieszenie w powietrzu są tak samo mało istotne dla zjawisk zachodzących na Jowiszu czy Saturnie, jak ludzkie wybory i gesty, nagrody i razy, a nawet najtragiczniejsze dramaty. Kosmos to wszystko zna, w jednej chwili anihiluje planety i całe układy, gwiazdy i galaktyki, jednocześnie stale tworzy nowe ciała niebieskie i alternatywne przestrzenie, zastępuje jedne systemy innymi. Rośliny, ryby, gady i ptaki zdają się to rozumieć i poddają się bez buntu odwiecznym prawom natury, tylko człowiek, jakże zarozumiały, krzykliwy i przekonany o swojej niezniszczalności, nie słyszy szeptu wydobywające się z ciemności: nicość, nicość, nicość… Tylko człowiek myśli, że czas jest rodzajem abstrakcji, która go nie dotyczy, tylko on doświadcza też tak wielkiego bólu przemijania, gdy w późnym wieku lub w chwili gwałtownej śmierci, wreszcie pojmie, czym było jego kruche i wyjątkowe życie.

RADOŚĆ FOTOGRAFOWANIA (VI)

???????????????????????????????

Dojrzewająca jarzębina

Dojrzewająca jarzębina

???????????????????????????????

???????????????????????????????

Huba na drzewie akacji

Huba na drzewie akacji

???????????????????????????????

???????????????????????????????

???????????????????????????????

Skrzydlaki klonu (noski)

Skrzydlaki klonu (noski)

???????????????????????????????

???????????????????????????????

Łopiany większy (Arctium lappa)

Piach i niebo

Piach i niebo

Stare sosny

Stare sosny

Kora starej sosny

Kora starej sosny

Pierwsze oznaki jesieni na liściach sumaka octowca

Pierwsze oznaki jesieni na liściach sumaka octowca

DAWNA KOLEKCJA (3)

san0507-old3warships

Odtwarzając w pamięci moją dawną kolekcję znaczków pocztowych, sięgam myślą ku niezwykłym „papierkom” z niewielkiej republiki San Marino. Ich wyjątkowość polegała na tym, że pokryte były jakimś tajemniczym, ciemnym klejem, a do tego miały dziwne, koncentryczne znaki wodne, które można było dostrzec, gdy patrzyło się na poszczególne walory pod światło. Wielu kolegów miało w swoich zbiorach pomarańczowy znaczek, przedstawiający starożytną, egipską łódź, ale czasem zdarzało się, że ktoś od kogoś „zhandlował” także przedstawienie dawnej łodzi greckiej, o wartości dwóch lirów – wyjątkowo rzadki był ząbkowany skarb za trzy liry, na którym ukazano się łódź rzymską. Nie bardzo interesowaliśmy się wtedy tymi przedstawieniami i nikt nie znał określeń: monera, diera, birema, czy liburna, nie wiedzieliśmy o sukcesach żeglarskich mieszkańców kraju faraonów, Kartagińczyków i Fenicjan, ale znaczki prezentujące jednostki pływające starożytności miały swoją wysoką cenę. Myślę, że największe wrażenie robiły tu owe znaki wodne San Marino i niejednokrotnie pokazywaliśmy je sobie, czy to przysiadając na klatkach schodowych, czy spotykając się w domach. Młodość to czas zbieractwa i gromadzenia różnych rzeczy, w czym przejawia się otwarcie na świat i chęć poznania go w najprzeróżniejszych odsłonach. Ach, czego ja nie zbierałem – zaczynając od plastikowych żołnierzyków, kolorowych samochodzików z serii Matchbox, poprzez monety i banknoty, aż do kolejnych wydań pisma „Płomyczek”, „Poznaj Świat” i „Kontynenty”, a dalej kolejnych numerów „Poezji” czy „Twórczości”. Był też moment szczególnego zainteresowania etykietami zapałczanymi i widokówkami z dalekich krajów. Jeden z kolegów miał brata marynarza, który przywoził wiele barwnych kart pocztowych, a ja dostawałem je za napisane wypracowania i pomoc w odrabianiu lekcji z geografii, biologii czy historii. Zbierałem też książkowe serie wydawnicze, ale najważniejsze były kolekcje znaczków, które rozrastały się czasem do kilku klaserów, by i tak skończyć u filatelisty, gdy chciało się kupić rower albo wyjechać z kolegami pod namiot. Tak też było i ze mną, wielki zbiór znaczków afrykańskich, liczne serie ze zwierzętami i ptakami, sprzedałem za bezcen i teraz mogę tylko odtwarzać w pamięci poszczególne cząstki, wracać myślą do takich znaczków, jak te z San Marino.

« Older entries

%d blogerów lubi to: