Wróciłem po trzech dziesięcioleciach do Biesów Fiodora Dostojewskiego, słynnej powieści napisanej w Dreźnie, w latach 1871-1872. W pamięci miałem mglisty zarys zdarzeń i postaci z młodzieńczej lektury, ale gdzieś tam, nie wiadomo gdzie, zgubiłem podstawy tematyczne, głębię problematyki i główny cel, jakim było stworzenie interwencyjnego utworu antynihilistycznego. Teraz odsłoniły się przede mną ogromy, a lektura kolejnych rozdziałów potwierdziła, że rosyjski powieściopisarz należy do wąskiego grona kilku najwybitniejszych literackich twórców świata. Czytelnicy dziewiętnastowieczni zapoznawali się z kolejnymi odcinkami tego dzieła na łamach czasopisma „Russkij Wiestnik”, choć redaktorzy nie zgodzili się na publikację drastycznego rozdziału pt. U Tichona, obecnie publikowanego jako aneks do powieści. Według Dostojewskiego – czarty (biesy), wypędzane z ludzi i pętające się po świecie, znalazły sobie nowe miejsce – niczym w przypowieści z Ewangelii wg św. Łukasza – w „ześwinionych” bytach, w różnorakich nihilistach, organizatorach bezprawia i chaosu w Rosji. Przywódcą takich opętanych rewolucjonistów jest Piotr Wierchowieński, syn innego dziwaka – Stiepana Trochimowicza, który przez dwadzieścia lat nie potrafił wyznać miłości bogatej wdowie, Barbarze Pietrownie Stawrogin, swojej opiekunce i mentorce. Szereg intryg głównego prowokatora prowadzi do rozkładu życia publicznego w mieście, wyraźnie przypominającego Twer, w którym pisarz spędził ostatnie lata swojego zesłania. Stale spotykamy w naszym życiu błaznów i czasami wpadamy w sieć ich intryg, ale tutaj wszystko zostało „zgęszczone” i obserwujemy działania prawdziwych ludzkich biesów. Nic ich nie powstrzyma, wykorzystają niewinnych nadwrażliwców, zniszczą każdą inicjatywę, a wszystko w imię idei, która okaże się lewacką ułudą, nie mającą podbudowy filozoficznej, ani nawet sensownych ram ideowych. Bojowa piątka, którą zawiązał i moderował Piotr Wierchowieński zostanie przez niego zakażona absurdalną chorobą nienawiści i – jak świnie pędzące w otchłań wodną – weźmie udział w ohydnym morderstwie studenta Iwana Pawłowicza Szatowa. Dostojewski pokazuje jak różnego rodzaju kanalie lgną do siebie, jak zawiązują tajne stowarzyszenie, a potem – w obliczu realnej zbrodni – jak załamują się, denuncjują jeden drugiego, na kolanach błagają o litość oficerów prowadzących dochodzenie. W każdym okresie przejściowym – pisze autor – wypływają na wierzch kanalie, które istnieją przecież w każdym społeczeństwie. Wypływają na wierzch i już zupełnie bezcelowo, nawet bezmyślnie ujawniają i krzewią niepokój i zniecierpliwienie. I te kanalie, może nieświadomie, trafiają pod komendę małej garstki ludzi jutra, którzy działają celowo i kierują tamtymi, jak chcą, o ile zresztą nie są skończonymi idiotami, co także nieraz się zdarza.[1] Wielki talent narracyjny pozwolił pisarzowi ukazać na wielu stronicach ową bezcelowość działań i marazm myślowy niedoszłych rewolucjonistów, co niestety było zapowiedzią pojawienia się takich gigantów zła i upodlenia jak Lenin, Stalin, Beria.
Prowokator Wierchowieński umyka za granicę i zostawia po sobie same zgliszcza, a destrukcja byłaby jeszcze większa gdyby nie trafił na okres skruchy Mikołaja Stawrogina, kanalii nad kanaliami, który wraca do majątku matki z nikłą nadzieją, że jakoś wyprostuje swoje zdeformowane życie. Skala jego wynaturzeń była jednak tak wielka, że nie poradził sobie z nimi, a gdy dopadły go ostatecznie demony przeszłości, powiesił się na strychu swojego domu. Jak zostało to już wyżej wskazane, redaktorzy prenumerowanego szeroko periodyku nie zgodzili się na publikację tzw. spowiedzi Stawrogina (U Tichona), w której pojawiły się elementy pedofilii i okrucieństwa w stosunku do dziecka. Umawiający się z kochanką w pokoju należącym do ubogich ludzi, obserwuje jak właścicielka często bije i łaje córkę – zaledwie dziesięcioletnią Matrioszę. Znajduje też jakąś specjalną przyjemność w przyglądaniu się jak dziecko jest ćwiczone rózgami, a nawet sam prowokuje takie zdarzenia. Ostatecznie pozwala sobie na czyny lubieżne wobec dziewczynki, a potem interesuje się tylko, czy aby nie wyjawi ona tego rodzicom. Skala tego przewinienia i strach przed karą, powodują, że Matriosza wchodzi do wąskiej komórki i wiesza się w niej. Lubieżnik może odetchnąć, ale raz ukąszony przez zło, zaczyna snuć nici nowej intrygi – pijąc na umór z Wierchowieńskim i kapitanem Lebiadkinem, postanawia poślubić siostrę tego ostatniego – kulawą i psychicznie niezrównoważoną Marią Timofijewną, sycąc się aurą absurdu i traktując ten mezalians jako zemstę na matce i całym jej otoczeniu „wyższych sfer”. To nie koniec – wykorzystując Wierchowieńskiego, doprowadza po czasie do zamordowania żony i jej brata, a potem umyka jak tchórz do Petersburga. Demony przeszłości, biesy pojawiające się w jego wizjach jako skrzywdzone osoby, stale mu towarzyszą, więc podejmuje ostatnią próbę ułożenia życia z Lizawietą Nikołajewną Tuszyn, spotkaną w Szwajcarii piękną damą, która tyleż go kocha, co nienawidzi. Nie można jednak bezkarnie eksperymentować na swoim życiu i na ludziach ze swojego kręgu towarzyskiego – nihilizm Stawrogina „skrapla” się w brudnej retorcie Piotra Wierchowieńskiego i generuje coraz więcej złych zdarzeń.
Realnie przelewana krew, choroby psychiczne i rozpad więzi ludzkich jest efektem działania tej na pół obłąkanej kanalii. Pragnienie epitymii jest tyleż realne, co wypływa z przekonania, że tacy ludzie jak on zdołają oszukać cały świat i nawet najprzenikliwsi jego obserwatorzy nie doszukają się w tym treści szatańskich, nihilistycznych i absurdalnych. Postawa Stawrogina jest charakterystyczna – pisze Borys Bursow. Co prawda napisał „Oświadczenie” i zapoznał z jego treścią żyjącego w klasztorze biskupa Tichona, którego darzył szacunkiem. Czy jednak w rzeczywistości można to wyznanie nazwać spowiedzią? Po pierwsze, Stawrogin, jak sam mówi, poddał ja cenzurze, nie wręczył Tichonowi kartki z opisem szczegółów; po drugie, brak pewności, czy jego wizyta u Tichona nie jest swoistą przechwałką. Ukazał mu się duch Matrioszy, dziewczynki, którą bestialsko zamęczył (…) Stawrogin nie odważył się odczytać spowiedzi publicznie. Biskup Tichon tłumaczy to tym, że „istnieją również zbrodnie hańbiące, wstydliwe mimo całej potworności, jeśli znów można się tak wyrazić, wręcz mało eleganckie”. W słowach Tichona tkwi bez wątpienia wiele prawdy; bohaterowie Dostojewskiego istotnie często są estetami, nie tylko dlatego, że miotają się między pięknem a szpetotą i tracą rozeznanie, co je od siebie różni.[2] W powieściach Dostojewskiego roi się od kanalii, ale każda z nich operuje w innym spektrum zła, czy to będzie Smierdiakow, czy Iwan Karamazow, czy Fiedka Katorżny. Ich czyny wykraczać będą poza ramy człowieczeństwa, a elementy ekspiacji pojawią tylko jako ozdobniki, chwilowe fanaberie i tak nie prowadzące do konkretnych zadośćuczynień. Mechanizm zła jest taki, że rozprzestrzeniają je tchórze, marionetki, osoby nadwrażliwe lub zgoła chore psychicznie, które w obliczu realnej kary uciekają do innego miasta, do odległej guberni, za granicę albo w żałosną śmierć – najmniej generującą fizycznego bólu, najczęściej przez powieszenie. U Dostojewskiego – pisze Lew Szestow – żaden z bohaterów nie rozmyśla według prawideł logiki: wszędzie jest tam wściekłość, furia, płacz i zgrzytanie zębów.[3] To świat wynaturzony, tak jak zdegenerowana była Rosja w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, to piekło na ziemi, pośród którego istoty szlachetne i kierujące się dobrem są niszczone, zastraszane i często tracą zmysły.
Dostojewski nie pozostawia wątpliwości i przenosi patologiczne zachowania swoich bohaterów na cały naród: Jakkolwiek niejeden stroił się w maskę pochmurną i dyplomatyczną, przyznać należy, że na ogół wszelki skandal i zamęt publiczny niezwykle cieszy serce Rosjanina.[4] Dostojewski sam prowadził niezwykle zagmatwaną egzystencję, ale trafnie też diagnozował rosyjskie uwikłania, tworząc galerię kanalii i marzycieli, choć czasem stawiał znak równości pomiędzy nimi. A wiecie, moi państwo, co to jest marzyciel? – pytał w swoim dzienniku. Jest to koszmar petersburski, jest to wcielony grzech, jest to tragedia, milcząca, tajemnicza, ponura, dzika, z wszelkimi niesamowitymi okropnościami, z wszelkimi katastrofami, perypetiami, zawiązkami i rozwiązaniami – mówiąc to wcale nie żartujemy. (…) Marzyciel jest zawsze uciążliwy, bo skrajnie nierówny: to zbyt wesół, to zbyt ponury, to grubiański, to znów uważający i czuły, to egoista, to znów zdolny do najszlachetniejszych uczuć. (…) Osiedlają się najczęściej na największym odludziu, w niedostępnych kątach, jakby się kryjąc w nich przed ludźmi i światem, i w ogóle zaraz przy pierwszym na nich spojrzeniu rzuca się w oczy coś wręcz melodramatycznego. Są ponurzy i nierozmowni w domu, zagłębieni w sobie, ale bardzo lubią wszystko, co leniwe, lekkie, kontemplacyjne, wszystko co tkliwie działa na uczucie albo podnieca zmysły.[5] Po drugiej stronie tych „marzeń” są straszliwe wynaturzenia, prowadzące do nihilizmu i takiego rozpadu więzi międzyludzkich jak w otoczeniu Stawrogina I Piotra Wierchowieńskiego. Mrzonki o wielkości i rządzie dusz, o możliwości manipulowania kliką, grupą społeczną i całym narodem, obecne były u wielu rosyjskich myślicieli, żeby wspomnieć tylko Michała Bakunina, Michała Łunina, Mikołaja Spieszniewa, czy nawet Aleksandra Hercena. Dostojewski pokazuje w Biesach i w innych swoich wielkich powieściach jak marzenie przemienia się w obsesję i przy chwiejności charakterów prowadzi do destrukcji o ogromnej skali. Tytułowe biesy to tyleż duchy upadłe, co ludzie przewijający się przez karty tej powieści – nie potrafiący sobie poradzić z własnymi uwikłaniami charakterologicznymi i stale generujący, rozprzestrzeniający zło wokół siebie, a przy lada próbie weryfikacji, oceny, osądu z boku, uciekający tchórzliwie od odpowiedzialności jak Wierchowieński, jak Stawrogin.
_________
[1] F. Dostojewski, Biesy, przeł. T. Zagórski i Z. Podgórzec, Warszawa 1984, s. 460. [2] B. Bursow, Osobowość Dostojewskiego, przeł. A. Wołodźko, Warszawa 1983, s. 148-149. [3] L. Szestow, Dostojewski i Nietzsche Filozofia tragedii, przeł. C. Wodziński, Warszawa 1987, s. 210. [4] Biesy, dz. cyt., s. 459. [5] F. Dostojewski, Kronika petersburska [w:] Dziennik pisarza 1847-1874, t. I, przeł. M. Leśniewska, Warszawa 1982, s. 40–41.