BRUDNA RETORTA

Fiodor Dostojewski w roku 1879

Fiodor Dostojewski w roku 1879

Wróciłem po trzech dziesięcioleciach do Biesów Fiodora Dostojewskiego, słynnej powieści napisanej w Dreźnie, w latach 1871-1872. W pamięci miałem mglisty zarys zdarzeń i postaci z młodzieńczej lektury, ale gdzieś tam, nie wiadomo gdzie, zgubiłem podstawy tematyczne, głębię problematyki i główny cel, jakim było stworzenie interwencyjnego utworu antynihilistycznego. Teraz odsłoniły się przede mną ogromy, a lektura kolejnych rozdziałów potwierdziła, że rosyjski powieściopisarz należy do wąskiego grona kilku najwybitniejszych literackich twórców świata. Czytelnicy dziewiętnastowieczni zapoznawali się z kolejnymi odcinkami tego dzieła na łamach czasopisma „Russkij Wiestnik”, choć redaktorzy nie zgodzili się na publikację drastycznego rozdziału pt. U Tichona, obecnie publikowanego jako aneks do powieści. Według Dostojewskiego – czarty (biesy), wypędzane z ludzi i pętające się po świecie, znalazły sobie nowe miejsce – niczym w przypowieści z Ewangelii wg św. Łukasza – w „ześwinionych” bytach, w różnorakich nihilistach, organizatorach bezprawia i chaosu w Rosji.  Przywódcą takich opętanych rewolucjonistów jest Piotr Wierchowieński, syn innego dziwaka – Stiepana Trochimowicza, który przez dwadzieścia lat nie potrafił wyznać miłości bogatej wdowie, Barbarze Pietrownie Stawrogin, swojej opiekunce i mentorce. Szereg intryg głównego prowokatora prowadzi do rozkładu życia publicznego w mieście, wyraźnie przypominającego Twer, w którym pisarz spędził ostatnie lata swojego zesłania. Stale spotykamy w naszym życiu błaznów i czasami wpadamy w sieć ich intryg, ale tutaj wszystko zostało „zgęszczone” i obserwujemy działania prawdziwych ludzkich biesów. Nic ich nie powstrzyma, wykorzystają niewinnych nadwrażliwców, zniszczą każdą inicjatywę, a wszystko w imię idei, która okaże się lewacką ułudą, nie mającą podbudowy filozoficznej, ani nawet sensownych ram ideowych. Bojowa piątka, którą zawiązał i moderował Piotr Wierchowieński zostanie przez niego zakażona absurdalną chorobą nienawiści i – jak świnie pędzące w otchłań wodną – weźmie udział w ohydnym morderstwie studenta Iwana Pawłowicza Szatowa. Dostojewski pokazuje jak różnego rodzaju kanalie lgną do siebie, jak zawiązują tajne stowarzyszenie, a potem – w obliczu realnej zbrodni – jak załamują się, denuncjują jeden drugiego, na kolanach błagają o litość oficerów prowadzących dochodzenie. W każdym okresie przejściowym – pisze autor – wypływają na wierzch kanalie, które istnieją przecież w każdym społeczeństwie. Wypływają na wierzch i już zupełnie bezcelowo, nawet bezmyślnie ujawniają i krzewią niepokój i zniecierpliwienie. I te kanalie, może nieświadomie, trafiają pod komendę małej garstki ludzi jutra, którzy działają celowo i kierują tamtymi, jak chcą, o ile zresztą nie są skończonymi idiotami, co także nieraz się zdarza.[1]  Wielki talent narracyjny pozwolił pisarzowi ukazać na wielu stronicach ową bezcelowość działań i marazm myślowy niedoszłych rewolucjonistów, co niestety było zapowiedzią pojawienia się takich gigantów zła i upodlenia jak Lenin, Stalin, Beria.

Prowokator Wierchowieński umyka za granicę i zostawia po sobie same zgliszcza, a destrukcja byłaby jeszcze większa gdyby nie trafił na okres skruchy Mikołaja Stawrogina, kanalii nad kanaliami, który wraca do majątku matki z nikłą nadzieją, że jakoś wyprostuje swoje zdeformowane życie. Skala jego wynaturzeń była jednak tak wielka, że nie poradził sobie z nimi, a gdy dopadły go ostatecznie demony przeszłości, powiesił się na strychu swojego domu. Jak zostało to już wyżej wskazane, redaktorzy prenumerowanego szeroko periodyku nie zgodzili się na publikację tzw. spowiedzi Stawrogina (U Tichona), w której pojawiły się elementy pedofilii i okrucieństwa w stosunku do dziecka. Umawiający się z kochanką w pokoju należącym do ubogich ludzi, obserwuje jak właścicielka często bije i łaje córkę – zaledwie dziesięcioletnią Matrioszę. Znajduje też jakąś specjalną przyjemność w przyglądaniu się jak dziecko jest ćwiczone rózgami, a nawet sam prowokuje takie zdarzenia. Ostatecznie pozwala sobie na czyny lubieżne wobec dziewczynki, a potem interesuje się tylko, czy aby nie wyjawi ona tego rodzicom. Skala tego przewinienia i strach przed karą, powodują, że Matriosza wchodzi do wąskiej komórki i wiesza się w niej. Lubieżnik może odetchnąć, ale raz ukąszony przez zło, zaczyna snuć nici nowej intrygi – pijąc na umór z Wierchowieńskim i kapitanem Lebiadkinem, postanawia poślubić siostrę tego ostatniego – kulawą i psychicznie niezrównoważoną Marią Timofijewną, sycąc się aurą absurdu i traktując ten mezalians jako zemstę na matce i całym jej otoczeniu „wyższych sfer”. To nie koniec – wykorzystując Wierchowieńskiego, doprowadza po czasie do zamordowania żony i jej brata, a potem umyka jak tchórz do Petersburga. Demony przeszłości, biesy pojawiające się w jego wizjach jako skrzywdzone osoby, stale mu towarzyszą, więc podejmuje ostatnią próbę ułożenia życia z Lizawietą Nikołajewną Tuszyn, spotkaną w Szwajcarii piękną damą, która tyleż go kocha, co nienawidzi. Nie można jednak bezkarnie eksperymentować na swoim życiu i na ludziach ze swojego kręgu towarzyskiego – nihilizm Stawrogina „skrapla” się w brudnej retorcie Piotra Wierchowieńskiego i generuje coraz więcej złych zdarzeń.

Realnie przelewana krew, choroby psychiczne i rozpad więzi ludzkich jest efektem działania tej na pół obłąkanej kanalii. Pragnienie epitymii jest tyleż realne, co wypływa z przekonania, że tacy ludzie jak on zdołają oszukać cały świat i nawet najprzenikliwsi jego obserwatorzy nie doszukają się w tym treści szatańskich, nihilistycznych i absurdalnych. Postawa Stawrogina jest charakterystyczna – pisze Borys Bursow. Co prawda napisał „Oświadczenie” i zapoznał z jego treścią żyjącego w klasztorze biskupa Tichona, którego darzył szacunkiem. Czy jednak w rzeczywistości można to wyznanie nazwać spowiedzią? Po pierwsze, Stawrogin, jak sam mówi, poddał ja cenzurze, nie wręczył Tichonowi kartki z opisem szczegółów; po drugie, brak pewności, czy jego wizyta u Tichona nie jest swoistą przechwałką. Ukazał mu się duch Matrioszy, dziewczynki, którą bestialsko zamęczył (…) Stawrogin nie odważył się odczytać spowiedzi publicznie. Biskup Tichon tłumaczy to tym, że „istnieją również zbrodnie hańbiące, wstydliwe mimo całej potworności, jeśli znów można się tak wyrazić, wręcz mało eleganckie”. W słowach Tichona tkwi bez wątpienia wiele prawdy; bohaterowie Dostojewskiego istotnie często są estetami, nie tylko dlatego, że miotają się między pięknem a szpetotą i tracą rozeznanie, co je od siebie różni.[2] W powieściach Dostojewskiego roi się od kanalii, ale każda z nich operuje w innym spektrum zła, czy to będzie Smierdiakow, czy Iwan Karamazow, czy Fiedka Katorżny. Ich czyny wykraczać będą poza ramy człowieczeństwa, a elementy ekspiacji pojawią tylko jako ozdobniki, chwilowe fanaberie i tak nie prowadzące do konkretnych zadośćuczynień. Mechanizm zła jest taki, że rozprzestrzeniają je tchórze, marionetki, osoby nadwrażliwe lub zgoła chore psychicznie, które w obliczu realnej kary uciekają do innego miasta, do odległej guberni, za granicę albo w żałosną śmierć – najmniej generującą fizycznego bólu, najczęściej przez powieszenie. U Dostojewskiego – pisze Lew Szestow – żaden z bohaterów nie rozmyśla według prawideł logiki: wszędzie jest tam wściekłość, furia, płacz i zgrzytanie zębów.[3] To świat wynaturzony, tak jak zdegenerowana była Rosja w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, to piekło na ziemi, pośród którego istoty szlachetne i kierujące się dobrem są niszczone, zastraszane i często tracą zmysły.

Dostojewski nie pozostawia wątpliwości i przenosi patologiczne zachowania swoich bohaterów na cały naród: Jakkolwiek niejeden stroił się w maskę pochmurną i dyplomatyczną, przyznać należy, że na ogół wszelki skandal i zamęt publiczny niezwykle cieszy serce Rosjanina.[4] Dostojewski sam prowadził niezwykle zagmatwaną egzystencję, ale trafnie też diagnozował rosyjskie uwikłania, tworząc galerię kanalii i marzycieli, choć czasem stawiał znak równości pomiędzy nimi. A wiecie, moi państwo, co to jest marzyciel? – pytał w swoim dzienniku. Jest to koszmar petersburski, jest to wcielony grzech, jest to tragedia, milcząca, tajemnicza, ponura, dzika, z wszelkimi niesamowitymi okropnościami, z wszelkimi katastrofami, perypetiami, zawiązkami i rozwiązaniami – mówiąc to wcale nie żartujemy. (…) Marzyciel jest zawsze uciążliwy, bo skrajnie nierówny: to zbyt wesół, to zbyt ponury, to grubiański, to znów uważający i czuły, to egoista, to znów zdolny do najszlachetniejszych uczuć. (…) Osiedlają się najczęściej  na największym odludziu, w niedostępnych kątach, jakby się kryjąc w nich przed ludźmi i światem, i w ogóle zaraz przy pierwszym na nich spojrzeniu rzuca się w oczy coś wręcz melodramatycznego. Są ponurzy i nierozmowni w domu, zagłębieni w sobie, ale bardzo lubią wszystko, co leniwe, lekkie, kontemplacyjne, wszystko co tkliwie działa na uczucie albo podnieca zmysły.[5] Po drugiej stronie tych „marzeń” są straszliwe wynaturzenia, prowadzące do nihilizmu i takiego rozpadu więzi międzyludzkich jak w otoczeniu Stawrogina I Piotra Wierchowieńskiego. Mrzonki o wielkości i rządzie dusz, o możliwości manipulowania kliką, grupą społeczną i całym narodem, obecne były u wielu rosyjskich myślicieli, żeby wspomnieć tylko Michała Bakunina, Michała Łunina, Mikołaja Spieszniewa, czy nawet Aleksandra Hercena. Dostojewski pokazuje w Biesach i w innych swoich wielkich powieściach jak marzenie przemienia się w obsesję i przy chwiejności charakterów prowadzi do destrukcji o ogromnej skali. Tytułowe biesy to tyleż duchy upadłe, co ludzie przewijający się przez karty tej powieści – nie potrafiący sobie poradzić z własnymi uwikłaniami charakterologicznymi i stale generujący, rozprzestrzeniający zło wokół siebie, a przy lada próbie weryfikacji, oceny, osądu z boku, uciekający tchórzliwie od odpowiedzialności jak Wierchowieński, jak Stawrogin.    

_________

[1] F. Dostojewski, Biesy, przeł. T. Zagórski i Z. Podgórzec, 
Warszawa 1984, s. 460.
[2] B. Bursow, Osobowość Dostojewskiego, przeł. A. Wołodźko, 
Warszawa 1983, s. 148-149.
[3] L. Szestow, Dostojewski i Nietzsche Filozofia tragedii, 
przeł.  C. Wodziński, Warszawa 1987, s. 210.
[4] Biesy, dz. cyt., s. 459.
[5] F. Dostojewski, Kronika petersburska [w:] 
Dziennik pisarza 1847-1874, t. I, 
przeł. M. Leśniewska, Warszawa 1982, s. 40–41.

BLOWIN’ IN THE WIND

get-2-wpapi-wp-pl

Przyznanie literackiej Nagrody Nobla Bobowi Dylanowi wprawiło mnie w spore osłupienie, choć to przecież artysta, który wywierał na mnie wpływ od wielu, wielu lat. Szczególnie ceniłem jego akustyczne ballady z pierwszego okresu twórczości – później też przemawiał do mnie, a pieśń pt. Hurricaine o amerykańskim bokserze wagi średniej, który został niesprawiedliwie osądzony i odsiedział wiele lat w więzieniu, wzruszyła mnie do łez. Niestety od płyty Slow Train Coming z 1979 roku, zacząłem odchodzić od Dylana jako muzyka. Jego kolejne transkrypcje własnych utworów i eksperymenty z brzmieniem, przy dość skromnych warunkach wokalnych, nie potrafiły mnie rozpalić, jak wcześniej ballady: Blowin’ In the Wind, Times They Are a- Changing, Mr. Tambourine Man. Po intensywnym słuchaniu utworów tego twórcy, gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, miałem dziwny sen, który opisałem w jednym z wierszy. Obok Cohena i Baez, był Dylan jednym z filarów nurtu balladowego, który zawsze obecny był w moim życiu, pojawiał się w tle prac pisarskich, albo towarzyszył mi w licznych podróżach. Od wielu lat śledzę werdykty Akademii Szwedzkiej, a nawet byłem organizatorem konferencji naukowej o noblistach i redaktorem tomu prezentującego polskich noblistów literackich. Zdarzało się też, że na swoich drogach spotykałem laureatów tej prestiżowej nagrody i twórców nominowanych do niej. W październiku każdego roku śledziłem notowania poszczególnych twórców i czasem udawało mi się przewidzieć zwycięzcę. W tych rankingach od dawna pojawiał się Bob Dylan, ale jego nominacje traktowałem jako rodzaj hołdu oddanego genialnemu twórcy, bez realnych szans na osiągnięcie ostatecznego sukcesu. W tym roku to, co wydawało się niemożliwe, stało się faktem i moje zdumienie nie jest odosobnione, tym bardziej, że spodziewano się, że Nobel trafi do Adonisa, albo do Rotha, Oates, Murakamiego. Doceniam rewolucyjność tego aktu, bezprecedensowe uhonorowanie artysty, który wywierał wpływ na pokolenia i w protest songach odważnie piętnował zło, ale jednak mamy tutaj do czynienia z kontrowersją natury estetycznej. Dylan jest autorem wielu znaczących pieśni, ale zawsze miały one charakter ulotny i umowny, literackość jego tekstów bywała wątpliwa, a czasem wręcz kontrowersyjna. Wielkość Dylana jako artysty rockowego jest bezdyskusyjna, ale jakże tekst jego ballady może stanąć do konfrontacji z Ziemią jałową Eliota, powieściami Faulknera, Hemingwaya, Marqueza, opowiadaniami Munro albo dramatami Pintera? Dylan kwalifikował się raczej do pokojowej Nagrody Nobla, za hardość i bezkompromisowość, za walkę jaką prowadził z amerykańskim establishmentem, za mówienie prawdy o tyranach i niesprawiedliwości społecznej. Nie wyobrażam sobie jednak jego konfrontacji na polu literatury – jakby nie doceniać wkładu Dylana do kultury światowej, nigdy nie sięgnął on literackich wyżyn, a jego ballady – co natychmiast wskazano – graniczą z piosenkami Presleya, Beatlesów, Madonny czy Michaela Jacksona. Nawet jeśli reprezentują inny styl, to mieszczą się w tym samym nurcie muzyki rockowej, melodyjnej opowieści, w której tekst rzadko odgrywa najważniejszą rolę. Widać to zresztą w wielu balladach Dylana, w których mamy do czynienia z nostalgicznym powtarzaniem tej samej cząstki – ot jak choćby w utworze pt. Man Gave Names to All the Animals. Ucieszył mnie ogromny sukces twórcy z mojego panteonu muzyki popularnej, a zarazem zaskoczył, bo literatura odsunięta tutaj została na dalszy plan. Ale może nie ma o co kruszyć kopii, nie ma co zadawać za wielu pytań, bo przecież w naszym świecie zawsze i wszędzie prawdziwą odpowiedź zna tylko wiatr…

DOMYKANIE KRĘGÓW

l-001Droga może być sposobem życia i wielką inspiracją, nieustającym pędem i spokojnym podążaniem w dal. Od dawien dawna ludzie zmieniali swoje życie ruszając do przodu, przemieszczając się wozami, coraz wymyślniejszymi środkami komunikacji, albo po prostu wędrując pieszo, pokonując wielkie przestrzenie i odkrywając nowe widoki. Ludzkość nie osiągnęłaby tak wiele, gdyby od samego początku nie odczuła potrzeby zmiany otoczenia, zdobycia innej przestrzeni życiowej. To ruch generował postęp i wzmacniał poczucie wartości każdej chwili, każdego kroku stawianego w nieznane. Bez tego nie byłoby wielkich odkryć geograficznych, nowych szlaków i wielkich miast, a człowiek nie rozwinąłby się tak dynamicznie, podążając szybko od obsydianowej siekiery do promu kosmicznego. Jeśli wyabstrahujemy ludzką świadomość, rozwijającą się poprzez wieki, odkryjemy, że była zawsze siłą dynamiczną, rozprzestrzeniającą się w czasie i przestrzeni, dążącą do przekształceń i modyfikacji. Szybko też okazało się, że podróżowanie jest przyjemne, a nawet może stać się celem życia, dyrektywą rozwoju, nieustannego zdobywania wiedzy i poszerzania horyzontów myślowych. W poezji, szlak i wędrowiec, zajmują poczesne miejsce, czy to jako cząstka wiesza, czy jako relacja z odbytych wypraw, albo – jak w przypadku Herberta, Brodskiego, Tranströmera – jako rodzaj filozofii artystycznej, połączenia życia z elementami rzeczywistości odległej, wytęsknionej i dotykanej realnie. Refleksja nad podróżą przenosi tego typu aktywność na wyższy poziom jej rozumienia i może stać się celem finalnym, destynacją ostateczną, zamkniętą w ramy eseju, powieści, opowiadania albo wiersza.

W poezji Adama Lewandowskiego droga pojawia się wielokrotnie, ale też powiązana jest z integralnymi cząstkami imaginatywnymi,  z obrazami i pojęciami podstawowymi dla egzystencji.  Idąc skrajem życia poeta bacznie przygląda się ludziom i ich otoczeniu, szuka znaków obecności i analizuje sytuacje ekstremalne – szuka choćby milimetra prawdy, pragnie osiągnąć stan harmonii z otoczeniem. Nie jest to łatwe, bo wiersz podróżny ma w sobie immanentny gen ruchu, zakładanej destabilizacji, wymuszanej zmiany, wiary w nową odsłonę, za którą pojawią się ekscytujące obrazy i nowe zdarzenia nadadzą sens kolejnym dniom. To nie są wiersze proste, raczej wystudiowane, filozofujące, szukające zasady, odnajdujące się w regule, nieustannie ewoluujące. Jakby poeta zatrzymywał się w pędzie, rozglądał się dookoła i analizował to co było, co jest i co może się wydarzyć. Przecież nie można pisać w pędzie, a choć zdarzają się poetyckie notatki na szlaku, to i tak końcowa redakcja wiersza odbywa się w samotności, ostateczna edycja wymusza zatrzymanie i głęboką zadumę. Ale to daje też możliwość wkomponowania do tomu elementów refleksyjnych, zamyśleń nad muzyką współczesną, nad Johnem Nashem, poezją Herberta czy książką historyczną. Prowadząc niezwykle aktywne życie, musi Lewandowski znaleźć takie chwile, kiedy się wyciszy, zamyśli nad sobą i nad drogą, którą podąża – znajdzie balans pomiędzy ruchem i statyką. Kolejne tomy tego autora są świadectwem odnoszonych zwycięstw, a wiersze stają się stopniami w drodze ku wyżynom myśli i doświadczenia. Poeta jednak wie, że tylko z perspektywy śmierci widać jak kruche jest istnienie i dopiero zamknięcie rozdziału egzystencji daje wyobrażenie o tym, czego dokonał człowiek. Ostatnie chwile stają się też ostatnimi etapami w życiowej drodze i domknięciem wielu mniejszych i jednego wielkiego kręgu egzystencji.

Lewandowski tworzy też w swoich wierszach atmosferę ciepła i intymności, pragnie wskazać, że tylko bliskość daje poczucie spełnienia, tylko subtelny dotyk może złagodzić ból przemijania. Miłość jest dla niego energią pierwotną, która też jest rodzajem drogi i nieustannego odkrywania nowych przestrzeni, cudownych zakątków i uroczysk. Zaklina zatem: Przytul się do mnie/ bym uwierzył że istniejesz/ w dobroci dnia i nocy/ które nigdy nie miną – tak też potwierdza, że uczucia mogą przeciwstawić się rozpadowi, mogą generować dobroć i rozprzestrzeniać ją w czasie. Nic nie jest nam dane na zawsze, ale liryka potrafi uwznioślić i ocalić to, co zwykle popada w zapomnienie, co znika równie szybko jak smuga na niebie, jak krąg na wodzie. I zadaniem poety jest tworzenie wierszy ocalających, liryków układających się w ciąg znaczący dla jednego losu, które jednak mogą też stać się paradygmatem dla innych istnień. Ruszając w drogę poeta zabiera ze sobą nadwrażliwość i stara się obdarzać nią przestrzenie, które mija, próbuje nie zagubić jej na którymś zakręcie. To wielki dar, który otrzymał od życia i wielkie nieszczęście – chwila pierwsza i ostatnia, początek i koniec szlaku. Tutaj pojawia się formuła wolności w zamknięciu, a zarazem uwięzienia w niezależności (Wolny a zamknięty), tutaj wszystko zyskuje wymiar antytetyczny, popychający egzystencję do przodu i nieustannie przypominający, że istnienie jest chwilowe, egzystencja krucha, czas ściśle określony. Warto czytać nowe wiersze Adama Lewandowskiego, bo jest w nich sporo niezwykle intrygujących zakamarków, wiele ścieżek i dróg, nagle ginących w mroku, a zarazem nagle wynoszących byt na wielkie jasne równiny. To jest poezja wymagająca od czytelnika określonego formatu intelektualnego, wiedzy nieomal filozoficznej, a zarazem przeistaczająca się w ulotną lirykę miłosną, którą najpełniej zrozumie zakochana kobieta, tęskniąca i cierpiąca tak jak poeta. Warto więc zatrzymywać się dłużej przy najbardziej udanych wierszach, warto podążać we wskazanym przez autora kierunku i warto zamyślić się nad światem, nad sobą i nad siecią rozgałęziających się dróg i stale domykanych kręgów.

NOBEL DLA ADONISA?

adonis-foto-dtlebiodaAdonis w Pekinie w 2009 roku – Foto Dariusz T. Lebioda

W tym roku nieco później dowiemy się kto otrzyma literacką Nagrodę Nobla. Znowu na czele listy wymienia się Harukiego Murakami, ale zaraz po nim bookmacherzy stawiają na syryjskiego poetę Adonisa. Ucieszyłoby mnie, gdyby finalnie nagrodzono wielkiego poetę z kraju tak doświadczonego przez dwudziesty pierwszy wiek. Na stronie Instytutu Noblowskiego ujawniono ostateczne rozstrzygnięcia z lat sześćdziesiątych i widzimy, że nie było to proste, gdyż szwedzcy akademicy musieli wybierać laureata spośród naprawdę wielkich twórców: Szołochow obok Audena, Seferis obok Asturiasa, Neruda przy Steinbecku itd. Miejmy nadzieję, że w tym roku Adonis, pojawiający się w rankingach od wielu lat, zostanie wreszcie uhonorowany tym laurem. Miałem zaszczyt poznać go i rozmawiać z nim w Pekinie w 2009 roku, w sumie obcując z nim przez kilka dni. Dało mi to wyobrażenie o jego wielkości i o niezwykle głębokim, filozoficznym podejściu do literatury. Przypominam tutaj mój tekst o jego ekscytującym wierszu, a w planie mam napisanie szerszego eseju – może Nagroda Nobla dla Adonisa przyspieszy jego powstanie.

 Adonis

PIÓRO KRUKA

1.
Idę bez kwiatów, bez pól,
Idę bez pór roku.
Nie posiadam niczego w piaskach ni w wichrach,
ni w świeżości poranków.
Tylko krew młoda
pędzi wraz z niebem,
a ziemia o czole Proroka
jest nieprzerwanym trzepotem ptaków.

Idę bez pór roku,
Idę bez kwiatów, bez pól.
W mojej krwi pulsuje proch ziemi.
Żyję w moich własnych oczach,
żywię się siłą mych oczu.

Żyję, pędzę zaprzęgiem życia,
czekam okrętu, który ogarnie istnienie,
który zanurzy się do dna głębiny,
jakby marzył lub wątpił,
jakby przepływał i nie wracał.

2.
Wśród nowotworów milczenia, pośród blokady
piszę poezję na piasku
piórem kruka.
Wiem, nie ma światła w moich oczach.
Nie ma niczego prócz mądrości piasku.
Dniem siaduję w kawiarni
wśród krzeseł drewnianych,
wśród niedopałków…
Siedzę w oczekiwaniu
na zapomniane spotkanie.

3.
Chcę klęknąć, chcę się modlić
do sowy o złamanym skrzydle,
do iskier, do wiatrów.
Chcę się modlić
do zdumionych planet na niebie,
do śmierci, do moru.
Chcę spalić w moich kadzidłach
moje białe dnie i pieśni,
zeszyt, atrament i kałamarz.
Chcę się modlić
do czegokolwiek, co nie zna modlitwy.

4.
Bejrut nie pojawił się na mej drodze,
Bejrut nie dał zakwitnąć kwiatom moich pól,
Bejrut nie wydał owoców.
Wiosna. Szarańcza i popiół na moich polach.
Sam. Bez kwiatów, bez pór roku.
Sam z owocami.
Od zachodu słońca do świtu
przemierzam Bejrut i nie widzę go,
mieszkam w Bejrucie i nie widzę go.
Ja, miłość i owoce przemijamy z tym dniem,
Przemijamy do następnego.

Przeł. Krystyna Skarżyńska-Bocheńska

Prawdziwa świadomość jest bolesna, pełna wahań i dążeń, nieustannych pragnień, odejść i nawrotów – jątrzy się jak rana, najrealniej cierpi i nieustannie generuje nowe obrazy. Poczyna się w ruchu, w chwili, gdy twórczy umysł go dostrzeże i uczyni z niego narzędzie poznania, aparat rejestrujący i przekształcający świat. Zewnętrzność projektuje wtedy wnętrze, a to co jest immanentne rozszerza się w nieskończoność i wraca w pulsujących echach. Poeta uświadamia sobie własną dynamikę twórczą i dopełnia sobą pustą przestrzeń, bezbarwny przestwór pośród którego czas nie istnieje, a tylko świeżość poranka i chwila po przebudzeniu, mogą otrzeźwić umysł. Wokół niego nie ma kwiatów, nie ma pól, nie zmieniają się periodycznie pory roku, a wielka wizja pustyni przywołuje cząstki elementarne, drobiny piasku, siłę wichru, żar młodej krwi. Oczy widzą zmieniające się kształty nieba i każą wierzyć, że ziemia – drżąca jak wznoszące się i opadające ptaki – została trwale, sakralnie utwierdzona w bycie. Nostalgia każe wracać do miejsc i chwil, ale filozofia życia domaga się syntezy, zrozumienia mechanizmów trwania, odrzucenia zewnętrzności i przyjęcia zasady powolnego, nieustającego rozpuszczania się świata we łzach i krwi, w tysięcznych obrazach, odbijających się w lustrach oczu i nicujących świadomość. Wszystko jest względne, a czujna jaźń godzi się na przyjęcie emblematów, godeł i znaków, reaguje na kształty i nazwy, nieustannie czeka, drży, marzy i wątpi, przepływa i nigdy nie wraca. Tak morze stapia się z okrętem, hamada przyjmuje symbolikę wichru, a woda przenika głębinę, tak toń zapada się w przepastnym dnie.

Twórcze milczenie ma groźny, nieomal onkologiczny wymiar, ale jest też niezbędne by powstawała prawdziwa, ulotna poezja, pisana na piasku piórem kruka. To jest powrót do początku, do zamyślenia pierwszego twórcy, który wpatrując się w drobiny kwarcu, zapełniał dookolną przestrzeń maksymami, łączył je w wiersze najprawdziwsze. A potem wracał w świadomości poety nowego czasu, siadającego w bejruckiej kawiarni, godzącego się na chwilowe zgaśnięcie światła, odejście wymiarów i rozumiejącego odwieczną mądrość piasku, mowę wieków przesypujących się wciąż w klepsydrze widzialnego kosmosu. To jest oczekiwanie na zapomniane spotkanie, ale też chwila pierwsza i ostatnia, moment zawiązywania się nowej rzeczywistości, docierania do celu, którego miało nie być. Kruk jest ptakiem chtonicznym, łączącym w swej egzystencji niebo i ziemię, uczestniczącym w makabrycznych ucztach pośród trupów, na polach bitewnych i na cmentarzach, ale jest też inteligentną, nieustannie poruszającą się świadomością, zapisująca nieistniejącą lirykę pośród jałowego powietrza. Jego upuszczone pióro może posłużyć do napisania wiersza na piasku, ale jest też znakiem zbrodni i przemijania, chwili nieustannie powracającej w gestach i zamyśleniach, w iłach ciszy i w huku wiatru. Będąc zbrodniarzem, staje się czystym symbolem, szarpiąc mięso, miażdżąc kości, zyskuje zarazem, w ludzkim świecie, wymiar transcendentny, staje się kwintesencją lotu, zawieszenia nad pustynią i ciągłego przemieszczania między bytami, odradzania się i ginięcia w jakże różnych świadomościach i skrajnie przeciwstawnych tezach.

Poezja jest rodzajem kalectwa duchowego i cielesnego, bywa niemożnością dotarcia do istoty rzeczy, ale jest też obietnicą ostatecznego zrozumienia siebie i świata – jakże sprzecznego w swych odsłonach, skomplikowanego w wewnętrznej strukturze i jakże dalekiego od ludzkiego doświadczenia bytu. Taka liryka, jak esencja filozofii jońskiej, jak wiara pierwszych wyznawców nowego boga, staje się modlitwą do sowy o złamanym skrzydle i do żywiołów, do iskier i do rozniecających je wiatrów. Ogarnia swoim zasięgiem kosmiczne ogromy, pozwala zrozumieć ruchy planet i logikę nieuchronnych śmierci. Płonie w świadomości i spala się w powstałym wierszu, staje się zaprzeczeniem tego co ją poczęło – myśli i pióra ptaka, kartki papieru, atramentu i kałamarza. Domaga się modlitwy do tego, co nie istnieje i nie jest w stanie generować jakiejkolwiek energii, wpływać na ludzkie losy i ciąg zdarzeń we wszechświecie. Choć wie, że jest to niemożliwe, pragnie być idealna, docierać tam, gdzie nikt jeszcze nie dotarł, chce wniknąć w samą siebie i stać się materią każdej przestrzeni, każdej kosmicznej drobiny, każdej chwili i każdego dnia. Jej wewnętrzna dynamika jest maksymalistyczna, a jednocześnie stale spowalnia ją refleksja ontologiczna, wciąż wpływ na nią ma bolesna epistemologia, doświadczenie śmierci i zła, obrazy przelewanej krwi i ptaków chtonicznych, ucztujących pośród rozkładających się ciał. Stale dąży i wciąż modli się do tego, co nie zna modlitwy, odnajduje elementarne kształty, zatrzymuje się przy cząstkach pozornie nie pasujących do siebie i odpychających się jak przeciwne bieguny magnesu. Stając między nimi powoduje zmianę ich istoty, pojawienie się czystej energii intelektualnej, zaistnienie wiersza, w którym jest schemat i kształt, informacja o pojedynczym atomie i o najbardziej złożonej strukturze molekularnej. Taka poezja staje się samym bytem, odpowiada na wszystkie pytania i domaga się zamilknięcia w obliczu grozy eschatologicznej, unosi w magiczny sposób zgubione pióro kruka i pisze nim niewidzialnymi zgłoskami na rozpadających się barchanach sypkich ergów, na suchych jak pragnienie kewirach.

Miasto moloch, miasto oaza, takie jak Bejrut, jak Jeruzalem, staje się dla poety fatamorganą zranionej świadomości, przysłania sobą drogi i łany, barwy i zapachy, kwiaty i owoce. Przytłacza i współkomponuje to, co stanie się zalążkiem wiersza, co zostanie wyłowione z nieistnienia. Pulsuje każdego dnia, rodzi się i umiera w jednej chwili, odpływa w sennych wizjach i wraca bezsennie nad ranem. Twórca zauważa w nim odwrócenie proporcji świata, zniknięcie jego wyznaczników i złowróżbne pojawianie się symboli śmierci. Nadchodzi wiosna, ale kwiaty nie rozkwitają, na polach pojawia się szarańcza, owoce – wyodrębnione z należnych im miejsc – zawisają w przestrzeni niczym planety i potęgują poczucie samotności, zaprzepaszczenia szans, niezrozumienia swojego miejsca w świecie. Miasto przyzywa go i odpycha, więc wychodzi z domu i przemierza ulice, przenika wzrokiem zabudowane przestrzenie ale widzi tylko dalekie pustynie. Kamienice stoją na swoim miejscu, ale też nie istnieją, ulice ciągną się w dal, wspinają na wzgórza, ale jakby ich nie było, a on sam wciąż żyje i umiera w jednej chwili. Wszystko wokół przemija, nawet żar miłości, który miał być obietnicą wiecznego spełnienia, nawet to, co pieczołowicie zostało wyodrębnione z chaosu i zatrzymane w jakimś mieszkaniu, w hotelowym pokoju lub w spokojnej mansardzie – miasto wchłania go i on godzi się na to, bo tak samo nicuje w sobie jego kształty, rozmywa je w świadomości i śnie. Tutaj czuje, że jest integralnym bytem, tutaj dociera do miejsc, które zdawały się być niedostępne, tutaj rozumie skrajności swojej egzystencji. Niosąc w myślach samego siebie, ucieka od wyobrażeń, podąża ku krukom i sowom, odnajduje siebie pośród drobin piasku i czerni atramentu – rozumie, że pojawił się raz na całą wieczność i nigdy się nie powtórzy. Jego istnienie, wpisane w kolejne sztuczne enklawy, pustynie i miasta, bezdroża i strony książek, potwierdza, że żyje w niebycie i staje się też nim samym w chwilach najpełniejszego przeżywania własnej egzystencji. Idzie i stoi w miejscu, mieszka i jest bezdomny, czuje swoją wyjątkowość i nie może siebie zaakceptować, staje się częścią miasta, które zanika w jego świadomości. Jest, a jakby go wcale nie było…

ADONIS (ALI AHMAD SAID ISBIR) Ur. W 1930 roku w Syrii, w Al Qassabin, niedaleko Latakii – jeden z najbardziej  znanych i cenionych współczesnych poetów arabskich. Ukończył Wydział Filozoficzny Uniwersytetu w Damaszku, po studiach mieszkał w Bejrucie. W 1957 roku był współzałożycielem pisma „Szi’r” (Poezja). W 1959 r. z powodów politycznych wyemigrował do Libanu, gdzie od 1968 roku wydawał miesięcznik „Al-Mawakif” (Stanowiska). Od połowy lat 80-tych mieszka w Paryżu, gdzie wykłada literaturę na wyższych uczelniach. Jest przedstawicielem Ligi Państw Arabskich przy UNESCO. Poezja Adonisa, poruszająca istotne problemy etyczne, polityczne i kulturowe współczesnego świata, cieszy się międzynarodowym uznaniem, a jej twórca co roku wymieniany jest pośród głównych kandydatów do Nagrody Nobla.

%d blogerów lubi to: