KSIĄŻKI NAJWAŻNIEJSZE (III)

Nagroda Nobla w dziedzinie literatury, przyznana w 1983 roku Williamowi Goldingowi, była sporym zaskoczeniem. Co prawda, autor od dawna znany był czytelnikom, ale pozostawał w cieniu takich angielskich mistrzów słowa jak Graham Greene, George Orwell, Angus Wilson, Archibald Joseph Cronin czy Anthony Burgess. W dodatku ci, którzy Goldinga „odkryli”, niechętnie dzielili się swoją tajemnicą, chroniąc tę intymną nić przyjaźni i zauroczenia, jaka pomiędzy pisarzem, jego dziełem, a czytelnikiem się wytworzyła. Wszak, każdemu, kto przeczyta jedną z powieści autora Wieży, jego wizje i ich sugestywność długo pozostają w pamięci. W Polsce recepcja twórczości Goldinga nie przebiegała bez perturbacji. Przez długie lata polski czytelnik znał tylko trzy powieści Goldinga: Władcę much (1954), Siłą bezwładu (1959) i Wieżę (1964). Fragmenty innych utworów pisarza ukazywały się w nieocenionej „Literaturze na świecie”, a informacje o nim samym, jak i o jego dziele sporadycznie docierały do Polski. Dopiero na początku 1987 roku, z datą jeszcze roku poprzedniego, pojawiły się w księgarniach trzy książki autora Rites of Passage, a wkrótce po nich, w połowie 1988 roku, kolejna książka – Bóg Skorpion (The Skorpion God), która w Wielkiej Brytanii światło dzienne zobaczyła w 1977 roku. Pisarstwo Goldinga jest nieustannym misterium zdziwienia – pisarz przyznał na konferencji prasowej, jaka odbyła się w 1982 roku w British Council, iż: „Charakterystyczne (dla niego) jest stałe poczucie zdziwienia”, a potem dodał: „Stwierdzam, że można bardzo długo żyć w stanie zdziwienia i coraz częściej też stwierdzam, że można też w tym stanie umrzeć. Na moim grobie można by wyryć napis: „Dziwił się”. Owo zdziwienie zrodziło się z fascynacji złem i jego nieustanną ingerencją w ludzkie życie. Przy czym nie bez wpływu na pisarstwo autora Piramidy były jego ekscytujące doświadczenia. William Golding urodził się w 1911 roku w Cornouailles w Kornwalii, studiował na Uniwersytecie w Oksfordzie. Podczas drugiej wojny światowej brał udział w walkach – uczestniczył między innymi w słynnym lądowaniu aliantów w Normandii. Pisarz o latach służby w Brytyjskiej Marynarce Królewskiej powiedział: „Każdy, kto przeżył te lata nie zrozumiawszy, iż człowiek wytwarza zło, tak jak pszczoła wytwarza miód, musi być ślepy albo niespełna rozumu. W 1945 roku Golding został mianowany profesorem w Salisbury, gdzie nauczał prawie przez dwanaście lat filozofii i języka angielskiego. Dopiero spektakularny sukces książki (Władca much) i film nakręcony na jej podstawie  przez Petera Brooka, pozwolił pisarzowi porzucić profesorską posadę i zająć się pisaniem książek.

Debiut prozatorski Williama Goldinga – Władca much – to tajemnicza powieść o obecności w ludzkim życiu zła i o nieustannym jego ataku. Znamienny jest tytuł powieści – ów „władca much”, to nikt inny jak sam Baal Zebub, przedstawiony w Biblii, w Czwartej Księdze Królewskiej (1,2) jako bóstwo filistyńskiego miasta Akkron, bądź w Ewangelii wg św. Mateusza (12,14) jako książę czartowski, jeden z naczelnych złych duchów w demonologii chrześcijańskiej. Warto też odnieść ów tytuł do Raju utraconego Johna Miltona (1,79 w. 1667), gdzie Belzebub jest jednym z głównych władców piekła, następnym po Szatanie. Przywołanie to stanie się tym bardziej czytelne i będzie miało swoją porównawczą wartość oraz będzie wskazywało na znaczenie Miltona dla Goldinga, gdy przypomnimy, że jego powieść z 1979 roku pt. Widzialna ciemność także wzięła swój tytuł z Miltona. Władca much to dzieło o działaniu jakiejś przedziwnej, destrukcyjnej siły, jaka zawsze towarzyszy człowiekowi. Oto grupka chłopców, która w obliczu jakiegoś kataklizmu (najprawdopodobniej po wybuchu bomby atomowej) jest ewakuowana ze Zjednoczonego Królestwa i nagle – po katastrofie samolotu – trafia na bezludną wyspę. Nie jest to nowy temat w literaturze – żywot człowieka na bezludnej wyspie ukazywali tacy pisarze jak Defoe, Stevenson czy Tournier. Powszechnie znane są też pojawiające się w powieści typowe elementy utworów przygodowo-awanturniczych (jak choćby klasycznej Koralowej wyspy). Ale u Goldinga sytuacja jest szczególna; oto dzieci, te zupełnie malutkie i te trochę starsze, pozostawione na wyspie bez opieki dorosłych, nagle, nie wiedzieć skąd, zaczynają organizować swoje życie według pewnej, trudnej do pojęcia reguły. Nagle odkrywają one prawo dominacji i w ramach tajemnego, mściwego związku, zaczynają walczyć o władzę. Jej symbolem i najbardziej widomym znakiem jest ogromna, wyrzucona przez morze muszla – koncha. W miarę upływu czasu obserwujemy jak owe dzieci, z grupki niewinnych istot, przeistaczają się w hordę nieokrzesanych dzikusów, mających swoje krwawe prawa, dziwne obyczaje, w hordę karzącą z nieopisanym okrucieństwem swoich kolegów za jakiekolwiek przejawy buntu, za nawet niewielką niesubordynację. Chłopcy zaczynają polować i zabijać dzikie świnie, a potem posuwają się nawet do – jakby rytualnych – morderstw na członkach grupy. Potrafią zabijać niczym najokrutniejsi mordercy, a przecież mają zaledwie kilka, bądź kilkanaście lat. Mimo tego, że opuściła ich cywilizacja i pozostała gdzieś daleko w zawieszeniu, zło ich nie opuściło – pozostało przy nich i w niewidzialny sposób zaczęło wywierać wpływ na poczynania maluchów. Tak doprowadziło ich do sytuacji tragicznych i absurdalnych, którym zapewne nie sprostałoby wielu spośród ludzi dorosłych. Podczas lektury przez cały czas czuje się, że jakaś groźna i krwiożercza moc zawisa nad dziećmi – czytelnik przez cały czas boi się o nie i zdaje sobie sprawę z grożących im niebezpieczeństw. A narracja jest jakby przypisana zupełnie innym zdarzeniom – Golding jakby usypiał czytelnika, jakby opowiadał epizody z dziecinnej piaskownicy. Tymczasem prawda jest taka, że ci mali chłopcy przeciwstawieni zostali na swojej bezludnej wyspie siłom niewyobrażalnym, siłom, które skupiły na nich swój zwierzęcy wzrok i śledziły ich każdy krok – czekały na dogodny moment, by uderzyć. Czytelnik przez cały czas spodziewa się tego ataku, a kiedy wreszcie on następuje, przywodzi na myśl tragedie i kataklizmy ostateczne. Historia chłopców potwierdza nieuchronność pewnych mechanizmów, ukrytych w rzeczywistości, nieuchronność uczestnictwa w rytuale zła, nieuchronność śmierci wplecionej w smutną celebrację bytu. Powieść Goldinga ma też swoje odniesienie do rzeczywistości realnej, wszak ukazała się w 1954 roku i była zapewne odpowiedzią pisarza na dopiero co przeżyte okrucieństwa wojny, Hiroszimę i Nagasaki. Jeśli dobrze się przyjrzeć, w postaci głównego bohatera powieści, Jacka Merridewa, odkryć można symptomy patologicznego zauroczenia posiadaną władzą i pewne elementy nazizmu. To właśnie jego – jako zapewne najbardziej wrażliwego – powieściowe zło wykorzystuje do swoich celów. To on zostaje oczarowany ideą konchy, ideą absolutnej władzy nad pozostałymi chłopcami, to jego nienawiść do Ralfa rodzi konflikt, który doprowadzi do skłócenia wszystkich chłopców i do tragedii opłaconej śmiercią dwóch maluchów. Oficer marynarki, który wychodzi na ląd tej, płonącej już wyspy, nie potrafi ukryć swojego zdziwienia i przerażenia; oto stoi przed nim, z zaostrzonym kijkiem w ręku, mały chłopczyk – Ralf, a w jego oczach błyszczy nienawiść i na całym ciele widać ślady krwi. W oddali pojawia się grupka jego kolegów, podobnie jak i on uzbrojonych w ostre kije, pomalowanych niczym wojownicy indiańscy podczas wojny. Ale oprócz zwykłej ludzkiej nienawiści, w powieści Goldinga dostrzec można jeszcze inne odmiany, przerażające zła. Władcę much lokować należy w innym wymiarze, bo jest to metafizyczny obraz człowieka, w którym wciąż żywe są zwierzęce instynkty, człowieka będącego więźniem okrucieństwa, człowieka, w którym okrucieństwo budzi się przy każdym, nawet najbłahszym przywołaniu czy przypomnieniu władcy much.

Pisarstwo Williama Goldinga stale budzi liczne kontrowersje. Szczególnie u tych krytyków, pisarzy i czytelników, którzy łakną wymyślnych eksperymentów narracyjnych, którzy pragną odnajdywać w lekturze przede wszystkim wartości formalne. Golding w tym względzie jest raczej tradycyjny, a jego wywód jest tylko lekko stylizowany na opowieść biblijną lub kulturowy przekaz. Ale może właśnie dzięki temu dzieła tego autora zyskują na uniwersalności i odczytywane są przede wszystkim jako wielka parabola ludzkiego losu. Niestety nie wszyscy to rozumieją – oto sam Artur Lundkwist, niegdyś jeden z najbardziej wpływowych członków Akademii Szwedzkiej, wywołał burzę, gdy stwierdził: ”William Golding jest niewielkim angielskim zjawiskiem, bez szczególnego znaczenia. (…) Nie dano mi okazji, abym się wypowiedział. Wybór Goldinga nie był wcale jednomyślny, jak się to usiłuje przedstawić. Nie można powiedzieć, aby pisarz ten mógł być zaliczany do wielkich. Podczas gdy Claude Simon ma ogromne znaczenie dla całej literatury światowej. Wywarł on wpływ na wszystkich pisarzy latynoamerykańskich.” Trudno się zgodzić z wybitnym szwedzkim akademikiem, który po raz pierwszy w historii, zakwestionował wybór swoich kolegów i koleżanek z tego szacownego gremium. Pisarstwo Goldinga, jak każda prawdziwa, ponadczasowa literatura oczekuje od czytelnika sporego wysiłku intelektualnego, każe mu szukać klucza, każe penetrować zakamarki jego nierealnych, fantasmagorycznych, ale jakże prawdziwych światów. W każdym ze swoich utworów Golding stawia człowieka w sytuacji krańcowej, w obliczu sił, które w normalnych warunkach powinny momentalnie go zniszczyć. On jednak często trwa dalej po ingerencji owych sił, żyje i prowadzi walkę trzymając się twardo magicznej skały alegorii. Czas pokazał jak bardzo mylił się szwedzki akademik i jak wielką moc mają dzieła angielskiego pisarza, a Władca much stale wymieniany jest pośród najważniejszych i najbardziej inspirujących powieści świata.

It is the star to every wandering barque...

CHMURY W LISTOPADZIE

STO WIERSZY POLSKICH (XV)

Julian Tuwim - pastel Witkacego

Julian Tuwim, Pogrzeb Słowackiego. Juliusz Słowacki umarł 3 kwietnia 1849 roku w Paryżu, w małym mieszkaniu przy ulicy Ponthieu 30. Gruźlica wyniszczyła go tak bardzo, że nie miał już siły wychodzić z domu. Zygmunt Szczęsny Feliński – jego uczeń i przyjaciel, wierny mu do ostatnich chwil –   pozostawił taki oto, wzruszający opis tej śmierci: Siły opuszczały go wyraźnie, częste miewał duszności, nie skarżył się jednak i nie zmieniał trybu życia, tak że trudno było przypuszczać, by ostateczna katastrofa była już bliska. Kiedy w dzień zgonu przyszedłem do niego około ósmej z rana, zastałem go na nogach i jak co dzień ubranego, był jednak niespokojny i wyznał, że w nocy sądził, iż go duszność zadławi. Toteż prosił, bym niezwłocznie sprowadził księdza Praniewicza dla udzielenia mu ostatnich sakramentów. Podczas gdy ja spełniałem to polecenie, on posłał odźwiernego po malarza Pétniaud, tak że wróciwszy z księdzem jużem go zastał przy chorym. Ucieszył się Juliusz na widok sługi Chrystusowego i wnet przystąpił do spowiedzi. Kiedy na głos dzwonka weszliśmy do sypialni zastaliśmy Juliusza klęczącego o własnej mocy w oczekiwaniu na komunię św. Zaopatrzywszy chorego sakramentami na  drogę wieczności, kapłan opuścił mieszkanie, a wówczas dopiero zaprowadziliśmy osłabionego zbytnim wysiłkiem Juliusza do jego łóżka i położyliśmy go na nim w ubraniu dla wypoczynku jedynie, nie podejrzewając wcale bliskiego zgonu. On jednak czuł zbliżającą się ostatnią chwilę, gdyż rzekł do nas, składając głowę na poduszkę: „ Może to już w tym położeniu przyjdzie pożegnać tę ziemię.” Powiedział to z łagodnym uśmiechem, bez żadnego żalu i niepokoju. Wtem wszedł odźwierny i wręczył mu list z poczty. Poznał wnet Słowacki rękę matki i twarz jego się rozjaśniła; nie był już jednak w stanie rozłamać pieczęci, mnie więc polecił przeczytanie, sam zaś słuchał w skupieniu, przymknąwszy powieki. Gdym skończył, otworzył oczy i ze spokojnym rozrzewnieniem rzekł do mnie po polsku: „ Jaki Bóg dobry, że przed zgonem daje tu jeszcze tę wielką pociechę. Pożegnanie i błogosławieństwo matki… Powiedz jej, gdy ją obaczysz, że gdyby mi było wolno oddać duszę mą w jej ręce nie oddałbym jej z taką ufnością, z jaką składam ją teraz w ręce Boga.” Po dłuższej chwili milczenia dodał jakby ostatnią swą wolę: „ Rzeczy cenniejsze i rekopisma odesłać Teofilom: odzież i bieliznę rozdać ubogim, listy zaś prywatne spalić.” Wkrótce potem przyszła duszność, która bez wyraźnego cierpienia zabrała ostatnie tchnienie tego tak powszechnie zapoznanego wówczas wieszcza. Dwóch nas tylko było świadkami tego zgonu, który tak głęboko wrył się w młodą pamięć moją, że i dziś jeszcze zdaje mi się, że patrzę na ten bolesny, a tak budujący obraz. (Podaję za Zbigniewem Sudolskim) Malarz Pétiniaud, chcąc go ratować, nacierał w ostatnich chwilach skronie poety. Ale było już za późno. Odszedł we wtorek w Wielkim Tygodniu, około godziny czwartej popołudniu. Pozostawił twórczość, która dla wielu jest największym osiągnięciem polskiego romantyzmu i pozostała po nim sława – wspomnienie skromnego, przepełnionego cierpieniem życia. Piątego kwietnia tegoż roku, około godziny trzynastej odbył się na cmentarzu Montmartre skromny pogrzeb. Przyszło trzydziestu rodaków, a wśród nich Cyprian Norwid, brakowało Krasińskiego, brakowało niestety Mickiewicza. Rzucano bez słowa grudki ziemi na dębową trumnę… Taki był koniec życia i pierwszy pogrzeb Juliusza Słowackiego. Sto pięćdziesiąt lat temu, w poświęconej przez księdza paryskiej ziemi.

Drugi pogrzeb miał miejsce w Krakowie. 28 czerwca 1927 roku prochy poety spoczęły po wsze czasy w Krypcie Królewskiej na Wawelu, tuż przy prochach Mickiewicza. Już od 1899 roku, czyli od  prapremiery Kordiana luminarzy nauki i kultury nurtowała myśl by sprowadzić prochy poety na Wawel. Jednak – jak  pisze w opowiesci biograficznej Zbigniew Sudolski – Akcja ta napotkała na silny opór kręgów konserwatywnych. Ze wzmożonym nasileniem idea ta nurtowała społeczeństwo i powracała zwłaszcza w okresie obchodów rocznicowych w roku 1909 (stulecie urodzin) i w latach 1924-1927 (75-lecie śmierci). Ostatecznie tyloletnie starania zakończyły się triumfalnym sprowadzeniem zwłok Juliusza Słowackiego na Wawel w czerwcu 1927. Przy okazji tych przenosin zbadano niewielką rozmiarami czaszkę i szczątki kości poety. Czas zrobił jednak swoje i niewiele już pozostało z doczesnych kształtów Juliusza. Przy ekshumacji obecny był Jan Lechoń, któremu potem Tuwim zadedykował swój wiersz opisujący drugi pogrzeb wieszcza. To podczas tej uroczystości i na jej zakończenie, Józef Piłsudski, wielki miłośnik poezji Słowackiego, wydał rozkaz: W imieniu rządu Rzeczypospolitej polecam Panom odnieść trumnę Juliusza Słowackiego do krypty królewskiej, by królom był równy. W tym też momencie zaczyna się narracja wiersza Juliana Tuwima pt. Pogrzeb Słowackiego. Apostrofa do trumny wieszcza jest jednocześnie formułą powitania i rozpisanym na akordy pytaniem retorycznym. Pojawiają się określniki, które mają obraz i sytuację wysubtelniać – trumna jest wąziutka, a niej, niczym w dziecinnej grzechotce stukają kości. Poeta nie wie, co znajduje się w trumnie, ale przypuszcza, że jest tam grudka ziemi paryskiej, wyschłe piszczele, czaszka, słowem to, co z człowieka najtrudniej ulega rozpadowi, co opiera się działaniu czasu i siłom entropii. Ten wstępny zaśpiew zaczyna się od przywitania trumny z kośćmi poety, a kończy symboliczne powitanie biednego anioła. To jest dzień szczególny w Krakowie – odezwał się dzwon Zygmunt, wojsko strzela z armat, dostojnicy i prosty lud witają po siedemdziesięciu ośmiu latach od jego śmierci prochy wieszcza. Poety, który ojczyznę widział mocarną i niepodległą. Teraz w tej chwili dziejowej, chwili niepodległego bytu, wracają do kraju prochy, wracają cząstki materii, które kiedyś go współtworzyły, wracają cząstki, poprzez które przeszło anielskie i duchowe olśnienie. Wszędzie gwar, wzruszenie, narodowe symbole i pompa iście królewska. Ileż tutaj znakomicie zastosowanych określników i symboli, ileż apoteozowanych treści, odsyłających do przeszłości i losów Juliusza. Bicie dzwonów kościelnych, wystrzały z dział, schylanie głów znamienitych osób, udział ministrów i najwyższych rangą urzędników państwowych. Trumna porusza się powoli na lawecie armatniej, a tłumy przypatrują się w milczeniu. To zderzenie potężnych odgłosów i milczenia ludzi nie pojawiło się tutaj przypadkowo. Tuwim często bowiem buduje swój wiersz na subtelnych kontrastach i dysonansach brzmieniowych. Dwie stolice Polski, ta dawna i ta późniejsza witają kości poety.

Wzruszenie jest tak wielkie, że podczas wygłaszania przemówienia blednie prezydent Rzeczpospolitej i blednie jej marszałek. Oto pojawia się pośród tłumów – jakby w zgodzie z motoryką metempsychozy – sam Król Duch, sam Juliusz Słowacki, jakby żywy i usakralniony przez śmierć i rozpad ciała.. W takim momencie Tuwim na chwilę pochyla się nad trumną i słyszy stukanie kostek, które są jakby odgłosem – nagle materializującej  się – sławy. Ale też jakby słyszy stale rosnącą ciszę, która wzbiera proporcjonalnie do gęstniejących tłumów. W takim momencie zadumy i powagi, wielkości i czystości duchowej – wprowadza autor kolejny element patriotyczny – narodowy sztandar. Okrywa on trumnę, a jego barwy są niczym śnieg i krew, i dumnie, a zarazem symbolicznie okrywają trumnę, uświęcają prochy poety. Korowód zdaje się płynąć ulicą warszawką i krakowską zarazem, mija pobożne tłumy i wkracza gdzieś w przestrzenie mistyczne. Dopiero co witany, już oddala się na zawsze. Tutaj poeta zatacza łuk w czasie i nagle wraca do czasów Słowackiego. Stosuje przy tym zabieg minimalizacji i świadomej infantylizacji. Sprowadza życie autora Króla Ducha do kilku określeń, kilku elementarnych dla tego życia pojęć, ale też – jednocześnie – wprowadza element wiecznego ognia, ognia wszechświata. Tuwim – niby człowiek z tego ogromnego tłumu – pyta i zarazem udziela najprostszej, powierzchownej odpowiedzi. Nawiązuje do dość zwyczajnego wyglądu Słowackiego i wprowadza zdrobnienie imienia jego matki. Ale też zaraz – niczym w twórczości autora Księdza Marka – wprowadza gwałtowne zawirowanie. Oddzielone myślnikami pojęcia, nazwy, imiona są syntezą tego, co u Słowackiego najważniejsze – wewnętrznego żaru, idei nieśmiertelności duszy transmigrującej pośród wieczności, Polski i jego bohaterów, matki wreszcie, albo bohaterki dramatu o duchach wspinających się poprzez cierpienia na coraz wyższe szczeble drabiny spirytualnej. Te rzucane w pośpiechu słowa są niczym krzesanie ognia przy uderzaniu krzemieniem o krzemień (a może kością o kość) i zapalają cały wszechświat, albo przynajmniej przenoszą do chwil, kiedy On ów pożar rozpalał w kosmosie i w sobie. Tutaj Tuwim tworzy wspaniały obraz Słowackiego, który takie energie z siebie miota i takimi siłami ducha dysponuje, że nagle jego wnętrze powiększa się do niewyobrażalnych rozmiarów. I staje się samym wszechświatem – płonącym i spalającym poetę. Pierwszy pogrzeb z kwietnia 1849 roku był zatem pochówkiem człowieka wypalonego od środka i najprawdziwiej spalonego w żarze uczuć. Takiego ułożono w mogile i takiego, jakby dopalającego się jeszcze, okrył go piasek i „ugasił”. A gdy odkopali po latach mogiłę znaleźli tylko prochy, jakby świadectwo tego, że ciało tliło się jeszcze przez jakiś czas pod ziemią, a potem ostatecznie zgasło. W zakończeniu zwrotki pojawia się pierwsze nawiązanie do Testamentu mojego, w którym Słowacki w przepięknych strofach mówi o swojej śmierci.

Tuwim podchwytuje tę myśl i jakby odwracając sytuację mówi o spełnionej przepowiedni. Mówi o tym, że teraz prochy z grobu na Montmartre przeniesione zostały do ziemi ojczystej i w niej uświęcone. W kolejnej zwrotce pojawi się jeszcze jedno nawiązanie i jeszcze jedno odtworzenie warstw ideowych twórczości Słowackiego. I jeszcze raz wprowadza Tuwim świadome uproszczenie i jakby relacjonuje poecie, co wydarzyło się w ojczyźnie od jego śmierci. Potwierdza też raz jeszcze trafność owej pamiętnej przepowiedni i prośby zawartej w Testamencie moim. Tak było – mówi Tuwim i dopowiada wiele nowych treści. Mówi o bólu i szaleństwie, o śmierci i o poświęceniu dla idei. Teraz – po odzyskaniu wolności – słowo poety romantycznego jest niczym wieczny znicz, płonący dla upamiętnienia tych, którzy poświęcili wszystko i oddali to co najcenniejsze. I to dla niego, ale też i dla nich – utrwalonych i usakralnionych w słowie – milczące tłumy wyległy na ulice, a prezydent i marszałek bledli wygłaszając swe mowy. To są chwile, których się nigdy nie zapomina, chwile, gdy słowa i ciała zlewają się w jedną ideę   n a r o d u   i   P o l s k i. To są te momenty, które mimo że jeszcze nie wybrzmiały słowa, stają się historią. Teraz marszałek nakazuje odprowadzić trumnę do krypty wawelskiej, a jego słowa zdają się w tym momencie dorównywać siłą i wagą jego słowom, zdają się mieć wagę równą wadze tym, spalonym w romantycznym żarze kościom. Szczątkom Króla Ducha, wydobytym spod ziemi i złożonym tam, gdzie polskich królów spoczynku miejsce ostatnie.   Pożegnanie Tuwima z trumną wieszcza ma wymiar symboliczny. Poeta żegna się ze Słowackim w imieniu całego narodu, a jednocześnie podkreśla wagę jego doświadczenia i jego sztuki dla każdego Polaka. Jest w tej eschatologicznej refleksji nawiązanie do mitu wiecznej podróży, każdego człowieka i każdego bytu, ku nieznanemu, ku nieodwracalnemu, ale przeznaczonemu mu losowi. To jest relacja z pogrzebu, ale też jest to opis ponownych narodzin poety w łonie narodu, narodzin dla ojczyzny wyzwolonej. Jakimż trzeba być mistrzem słowa, żeby z czegoś tak wielkiego i tak wieloznacznego jak pogrzeb Słowackiego nie zrobić tandetnego streszczenia! Ileż trzeba wiedzieć o poezji romantycznej i poezji w ogóle, żeby nie spłycić wykładni bytów duchowych i cielesnych zarazem, żeby nie zgubić subtelności i wizyjności, a jeszcze nałożyć na nie swoje barwne błony, swoje nadwyraziste przezrocza. Trzeba po prostu być poetą podobnej wrażliwości, trzeba umieścić swoje życie w perspektywie tamtego ognia i tamtych chwil. I trzeba myśleć kategoriami historii dziejącej się wtedy i teraz, w czasach zaborów i w momencie sprowadzenia na Wawel prochów Juliusza Słowackiego, trzeba prześwietlać historię drążącą pokłady znaczeń refleksją. Tuwim, podobnie jak Lechoń, Wierzyński, Baliński,  nie wahał się mierzyć słowem z największymi wyzwaniami, nie uciekał w eksperymenty wyobraźniowe – raczej tworzył w swoich utworach wizję narodu kochającego piękno i potrafiącego przed pięknem schylać głowę. Eschatologia Tuwima została znakomicie zestrojona z formułą wiersza-sprawozdania, wiersza-pieśni pogrzebowej, powtarzającego rytmicznie cząstki, nawiązującego do wydarzeń z życia Słowackiego i każdego Polaka. Wiersz ten, znany z publikacji i licznych książkowych, antologijnych powtórzeń stał się jednym ze znaczących elementów legendy tego życia i tej twórczości, tego żaru i tego ducha.

ŁABĘDZIE

Na naszych oczach zmieniają się obyczaje wielu ptaków żyjących w Polsce i w Europie. Widać to przede wszystkim na przykładzie łabędzi niemych (Cygnus olor), które niegdyś odlatywały na południe, a teraz często zimują w miastach, gdzie znajdują dość pożywienia by przeżyć srogie zimy. Na Brdzie, w Bydgoszczy, spotkać można ogromne stada tych pięknych skrzydlatych stworów, a dodatkowo dołączyły do nich łyski i krzyżówki, a nawet kormorany i tracze nurogęsi. Oto obszerna część zapisu fotograficznego jednej z wypraw, na brzeg bydgoskiej  rzeki, którą odbyłem wraz z moim bratem.


ZBIGNIEW JERZYNA 1938–2010

Jakże smutna wiadomość dotarła dzisiaj do mnie z Warszawy. O dziewiątej rano zmarł w szpitalu Zbigniew Jerzyna, znakomity poeta i eseista, a także autor znaczących sztuk teatralnych. Znaliśmy się od początku lat osiemdziesiątych, czyli okrągłe trzydzieści lat. Stale mam go przed oczyma, w wielu życiowych sytuacjach, podczas wyjazdów, spotkań autorskich, licznych sympozjów i festiwali poezji. Lubiłem go, bo wyczuwałem w nim dobro, które nigdy się w nim nie zdewaluowało. Nie przypominam sobie by Zbyszek o kimkolwiek powiedział coś złego, raczej podejmował temat konkretnej twórczości i jej wagi dla literatury. Wielbiciel Norwida i autor bardzo dobrych wierszy, nad którymi będę się musiał jeszcze niejeden raz pochylić, autor rozumiejący potężną siłę słowa. Często, w swoich utworach, operował milczeniem i teraz ono brzmi najwymowniej nad całym jego życiem. Był poetą z krwi i kości, ale też i z anielskiego puchu i swobodnego lotu nasion dmuchawca. Przysiadał z boku na różnych imprezach i nieśmiało zaczynał rozmowę, jakby nie chciał nikomu się narzucać, jakby przenosząc na ludzi własne zapatrzenie w głębie i dale. Szczególnie zapamiętałem naszą wspólną podróż do Wilna w 2003 roku, gdy wiele wędrowaliśmy po tym mieście. Byliśmy razem w podziemiach katedry wileńskiej, przy trumnie Barbary Radziwiłłówny i w nawie, w której jest srebrna trumna św. Kazimierza. Podczas powrotu z krypty mówił mi, że ma pomysł na film, w którym narratorem byłby Zygmunt August, idący w pochodzie pogrzebowym ukochanej z Krakowa do Wilna. Zapalił się do tego przedsięwzięcia, ale już go nie zrealizuje, nie zdoła wsączyć w scenariusz potężnego dramatyzmu i piękna swojego wnętrza. Widziałem wtedy na Litwie jak był dumny z syna, który też podjął literackie wyzwanie i z jaką pełnią czułego ojcostwa przedstawiał go wszystkim. Odszedł wspaniały człowiek, jeden z najlepszych w moim związku pisarskim, wnoszący do niego swoją osobowość i nieprzeciętny talent. Będzie go bardzo brakowało…

2003 - Na skarpie nad Kolonią Wileńską. Zbigniew Jerzyna w środku obok mnie i Aleksandra Śnieżki

 

LUDZKOŚĆ W OBRAZACH (VII)

Dwie figury Dawida, wykonane przez Donata di Niccolò di Betto Bardiego (1386–1466), nazywanego Donatello, należą do najpiękniejszych przedstawień człowieka w historii ludzkości. Ich twórca był rzeźbiarzem włoskiego renesansu i pracował we Florencji, w Padwie i w Sienie, gdzie stworzył charakterystyczny dla siebie styl, nawiązujący do antycznych proporcji i technik. Jego postaci charakteryzuje podobna swoboda, portretowe ujęcie szczegółów głów, zastosowanie perspektywy, a nade wszystko subtelne wyczucie ruchu i jego dynamizmu. Wiele rzeźb tego twórcy trwale weszło do dziedzictwa kulturowego świata, jak choćby posągi Jana Ewangelisty i św. Jerzego, kondotiera weneckiego Erasmo de’Narni (pierwszy pomnik konny od czasów antyku), proroka ze zwojem pergaminu, Abrahama zabijającego syna, Judyty i Holofernesa,, personifikacji wiary i nadziei, postaci amorów, a także wiele znaczących w historii sztuki krucyfiksów, grobowców i płyt nagrobnych oraz licznych płaskorzeźb. Temat pięknie ukształtowanego młodzieńca pojawił się wcześnie u tego twórcy, podejrzewanego o skłonności homoseksualne i wielokrotnie, w tym kontekście, wymienianego obok Leonarda da Vinci i Michała Anioła. Pierwsza rzeźba Dawida powstała na przełomie 1408 i 1409 roku i sporo w niej było zapożyczeń ze sztuki rzymskiej, a bohater bardzo przypominał przedstawienia wielkich legionistów i dowódców. Pojawiło się jednak też niezwykłe dopracowanie dłoni i włosów z wieńcem z amarantu, ozdobne ułożenie szat, procy i głowy pokonanego. Udało się wszakże artyście stworzyć postać młodzieńca, rosnącego jeszcze, u którego dopiero kształtuje się muskulatura. Jego ciało jest niezwykle foremne i proporcjonalne, a twarz ma wygląd anioła lub jednego z urodziwych bogów greckich. Początkowo przeznaczony do jednej z katedr, został ostatecznie umieszczony przed Palazzo Vecchio we Florencji, przy czym dodano mu procę i napis wskazujący, że walka za ojczyznę wspomagana jest przez samych bogów. W dziele tym pojawia się jeszcze pewna manieryczność sztuki antycznej i niewielki dynamizm postaci, która – gdyby nie głowa Goliata – mogłaby być wzięta za przedstawienie poety, smutnego myśliciela, zawiedzionego kochanka lub Amora, który na chwilę trafił do ziemskiego świata. W powstałym ponad dwadzieścia lat później nowym posągu Dawida, mamy już do czynienia z pełną maestrią sztuki rzeźbiarskiej Donatella i stworzeniem kanonu renesansowego piękna, jakże żywego, młodego ciała. Uwagę zwraca przede wszystkim większa dynamika i symbolizm postaci, jakby przyłapanej na niewinnej zabawie. To młodzieniec z wyimaginowanego świata, w którym pełno jest efebów i nimf, mitycznych łowców i przepięknych, a groźnych, bóstw. On jakby tylko na chwilę przystanął nad dziełem swojego zniszczenia i oparł na nim nogę. Choć dokonał rzezi na olbrzymie, choć odciął mu głowę mieczem, niczego nie stracił ze swojej delikatności i młodzieńczej świeżości. Jego ciało ma nieomal kształty kobiece, a niewielkie przyrodzenie, w stanie spoczynku, nie wskazuje na jakąś jego wielką aktywność seksualną. Raczej jest chłopcem, którego pieszczą bogowie, niż aktywnym uczestnikiem bachanaliów i orgii. Jego jędrne pośladki i nogi mogłyby należeć do wiotkiej damy, podobnie wystudiowane ręce i korpus ciała, z ledwie rysującymi się piersiami. Finezji tej rzeźbie przydaje łowiecki kapelusik lub rodzaj hełmu, przyozdobionego elementami roślinnymi. Charakterystyczne, zawadiackie, lekkie wygięcie obu dłoni w nadgarstkach, podkreśla wiek chłopca i jego subtelność. To jakby najpiękniejsze dzieło Boga, groźny bojownik zaklęty w niebiańskie kształty, to kwintesencja wysublimowanego ładu i harmonii. Artysta zachował naturalne wymiary postaci, bo rzeźba mierzy około sto pięćdziesiąt centymetrów wysokości, a przy tym nie uronił niczego z naturalnego piękna i chłopięcej rześkości. Owo wygięcie sylwetki i przeniesienie ciężaru ciała na prawą nogę, uwydatnia lekkość i kształt prawego uda, lekko skierowanego ku przeciwnemu kolanu. Z pierwszej rzeźby pozostało owo niezwykłe zapatrzenie w dal i zamyślenie nad tym, co się stało, a może nad samym człowieczeństwem i nad daną ludzkości mistyczną chwilą życia.

DRAPERIE PRZESTRZENI (X)

Owoce dzikiej róży

Krzewy i krzewiastość towarzyszą nam od dzieciństwa i stają się elementem świata, który najwcześniej poznajemy. Dorośli omijają je, przyglądają się im z daleka, umieszczają je w określonej przestrzeni jako jeden z wielu elementów składowych. Inaczej zachowują się dzieci, które wchodzą w krzaki, zapoznają się z miejscami, które odsłaniają się dopiero przy bliższym kontakcie. Często jest to zapoznawanie się bolesne, związane z kolczastością dzikiej róży lub agrestu, nakazujące daleko idącą ostrożność. Ale dzieciństwo ma to do siebie, że szuka zadań trudnych, prawie niewykonalnych lub mających w sobie element profanacji. Wejście w plątaninę kolczastych krzewów staje się aktem odwagi i wtajemniczenia w sprawy wyższe, niedosiężne dla ogółu. Zdarza się też, że takie przedzieranie się jest koniecznością, gdy w krzaki wpada piłka lub latawiec, albo gdy znajdzie się tam nieostrożny piesek lub kot. Wtedy wejście w obręb tej rzeczywistości zyskuje walor wyprawy ratunkowej, a rany szarpane i krwawe rysy na skórze stają się rodzajem specjalnych odznaczeń. Wiele zdarzeń i miejsc przypomina mi się, gdy myślę o tym piętrze roślinności, a szczególnie zarośla wokół pewnego niszczejącego domu, w dzielnicy Jary, przy zejściu z Błonia na ulicę Nakielską. Chodziliśmy tam całą bandą, bo w ruinach posiadłości znaleźć można było niezwykłe „skarby”, a w pobliskim parku sporo było ciekawych miejsc do zabawy i penetracji. Zimą parowy zmieniały się w lodowe rynny i można w nich było puszczać się w dół na nogach lub na łyżwach, choć zjazdy często kończyły się w krzakach. Służyły one też jako schron, gdy nagle pojawiali się chłopacy z sąsiedniej dzielnicy, albo gdy skrajem parku przemykali milicjanci lub ormowcy. Może wtedy po raz pierwszy przyglądaliśmy się dziwnym, barwnym owocom i liściom, zrywaliśmy czerwone, pomarańczowe lub białe kuleczki i rozduszaliśmy je, by sprawdzić co jest w środku. Z niektórych wypływał sok, a z innych wylatywały jakieś twarde nasiona lub wyłaniał się włosowaty miąższ. Ważny też był ich zapach, nieznany dotąd i budzący zdziwienie, a także – gdy najodważniejsi decydowali się na spróbowanie – ich smak.

Śnieguliczka biała

Ulubioną zabawą było zrywanie kulek śnieguliczki białej  (Symphoricarpos albus Duhamel), której nazwy nie znaliśmy, ale którą znakomicie wyodrębnialiśmy z innych krzewów. Pakowało się wtedy do kieszeni mnóstwo białych jagód i rzucało się nimi we wrogów, podczas improwizowanych konfliktów. Owoce pękały przy uderzeniu w głowę przeciwnika, lub przelatywały nad nią i spadały na ziemię. Dobrą zabawą było też rozduszanie białych kulek na krzakach lub zrzucanie ich na grunt i rozgniatanie podeszwami butów. Dzisiaj wiem już, że roślina ta pochodzi z Ameryki Północnej, gdzie występuje powszechnie od Kalifornii po Alaskę. Sklepy i plantacje ogrodnicze oferują ją jako znakomicie nadającą się na żywopłoty, ale w Polsce i w całej Europie Środkowej łatwo natkniemy się na zdziczałe gęstwiny. Wiele ptaków żywi się w zimie gąbczastymi jagodami śnieguliczki, szczególnie gdy nieco skruszeją na mrozie i łatwiej dają się trawić. Zawierają sporo cukru, który skrzydlaci mieszkańcy krzewów natychmiast zamieniają w energię, niezbędną do aktywnego życia pośród roślinności. W mojej pamięci jest wiele bitew w zaroślach, gdy jedyną bronią były kuleczki śnieguliczki a czasem też boje te przenosiły się do szkoły. Tam nie pozwalano nam na to i traktowano przynoszenie białej „amunicji” do klas i na boisko jako zaśmiecanie, wpisywano uwagi do dzienniczków – czasem bardzo zabawne, bo nauczyciele nie wiedzieli jak ta roślina się nazywa. Anonsowali, na przykład tak: syn rzuca czymś białym w kolegów…, albo: syn zaśmieca szkołę białymi kawałkami krzaków… Kiedyś powitaliśmy śnieguliczką młodą nauczycielkę, która pełna zapału i wiedzy pedagogicznej, trafiła do naszej szkoły. Ale najczęściej używaliśmy tej „broni” podczas wypraw do, wspomnianego wyżej, opuszczonego parku, gdzie rosły prawdziwe chaszcze śnieguliczki, nigdy nie przycinanej i sięgającej wysokości trzech metrów. Zdarzało się, że po przybyciu na miejsce, płoszyliśmy z zarośli kosy i drozdy, choć pośród gałązek i kulek widywaliśmy też sikorki i zięby, mazurki i gile. Krzew ten należy do najbardziej charakterystycznych w Polsce i prawdę powiedziawszy trochę za bardzo się rozprzestrzenił, wypierając szlachetniejsze rośliny tego typu. Dzieje się tak dlatego, że ma bardzo małe wymagania, daje się łatwo przycinać, nie potrzebuje zbyt wiele wody i jest niezwykle wręcz odporny na mrozy.

Rokitnik pospolity

Ostatnio, za sprawą moich wypraw z aparatem w ręku, odkrywam krzewy, które wielokrotnie wcześniej widywałem, ale nie zajmowałem się nimi bliżej. Był taki czas, że na morenach czołowych wokół mojej dzielnicy zbierałem sporo owoców dzikiej róży, a potem przygotowywałem z nich rodzaj gęstego musu, bogatego w naturalna witaminę C. Musiałem zrywać czerwone owoce w starych, skórzanych rękawiczkach, bo kolce tej rośliny są bardzo ostre i często haczykowato zakrzywione. Po negatywnych doświadczeniach i wielu trudno gojących się ranach, założyłem rękawice i zrywałem wiele owoców. Teraz już wyodrębniam z zarośli berberysy, głogi, irgi, cisy, derenie, trzmieliny, a na płotach zauważam niezwykłe kompozycje dzikiego wina. To są bardzo ważne elementy postrzeganej przez nas faktury przestrzeni, tym bardziej, że zmieniają się podczas każdej pory roku. Najbardziej widowiskowe są, gdy kwitną i potem, gdy pojawiają się na nich różnobarwne i wielorako ukształtowane owoce. To one przyciągają owady i ptaki, dla których plątaniny gałązek, kolców i łodyg są tak naturalne jak dla ludzi drogi, ścieżki i chodniki. Pośród nich bytują i przemykają, znają dobrze ich „topografię” i „morfologię”, a czasem – jak dzierzba gąsiorek – wykorzystują je do celów użytkowych. Ptak ten nabija swoje ofiary na ciernie, a potem – gdy skruszeją na mrozie – żywi się nimi po kawałku. Takich spiżarni rozwiesza wiele i choć inne skrzydlate istoty kradną mu cząstki pożywienia, udaje mu się dzięki temu przeżyć najtrudniejsze okresy w roku. W zaroślach krzewów, wyodrębnić możemy kilka poziomów egzystencji, najpierw w ziemi, przy korzeniach, potem na powierzchni gruntu, dalej na łodygach i gałęziach, na liściach, a nawet w owocach. W mojej pamięci jest sporo chaszczy na dwóch dużych cmentarzach, utworzonych z dawnego Pola Ułańskiego, na których pozostawiono sporo pierwotnej roślinności. To były liczne kępy bzu i głogu, dzikich róż i cisu pospolitego. Goniliśmy się pomiędzy nimi, czasami napotykając poniemiecki, niszczejący nagrobek, innym razem ukrywaliśmy się pomiędzy nimi lub przygotowaliśmy w nich jakąś akcję. O ile uboższy byłby nasz świat, gdyby nie było na nim krzewów i jakże by się spłaszczył, utracił głębię i swoją urodę. Patrząc na kolorowe owoce i plątaniny gałązek, zauważając kolce i długie ciernie, wnikam w te światy tak, jak i w inne draperie danego nam w darze świata.

Kruszejące owoce berberysu

CZARNA GRAFIKA DRZEW

Miesiące wiosenne i letnie, a także początek jesieni przyoblekają naturę w liczne nowe barwy i kojarzą mi się z żywym malarstwem impresjonistycznym. Natomiast późne dni listopada i zima, odsłaniając gołe konary i gałęzie drzew, jawią się w moich myślach jako wystudiowana grafika. Na początku lat osiemdziesiątych poprzedniej centurii, chodziłem wiele razy po cmentarzach, leżących na skraju mojego osiedla. Uczyłem się tam alfabetu życia i śmierci i widziałem to, czego zwykle się nie dostrzega, co umyka powierzchownej percepcji świata. Oto idzie kondukt pogrzebowy, złożony z wielu ludzi, którzy przyszli pożegnać jakiegoś zmarłego lub jakąś na zawsze straconą kobietę. Stoję za drzewem i patrzę na zbliżającą się grupę, zauważam trumnę, która – jak to wtedy bywało – kołysała się na ramionach najbliższych krewnych, słyszę pogrzebowe śpiewy i modlitwy. Ale nagle moją świadomość przeszywa bolesny skurcz, bo oto zauważam, że na czele tej procesji podąża dobrze mi znany osiedlowy głupek. Któryś z grabarzy dał mu drewniany krzyż z niklowanym Chrystusem i kazał go nieść ceremonialnie na przedzie pochodu. Wtedy zbulwersowało mnie to bardzo i miałem łzy w oczach, ale dzisiaj widzę w tym jakąś tragiczną prawidłowość. Kimkolwiek człowiek by nie był i cokolwiek by nie osiągnął, to ceremoniały zejścia ze sceny życia zawsze będą błazeńskie. Może sytuacja trochę się zmienia, gdy wielu ludzi, jeszcze za życia, decyduje się na kremację i pochówek w urnie, choć i tutaj możliwe są różne dziwactwa. Brałem udział w pogrzebie pisarza, którego prochy złożono w ziemi w drewnianej książce, a innym razem pojemnik miał kształt płonącej świecy, a jeszcze kiedy indziej rodzina umieściła prochy w skrzynce, przypominającej stare radio… Romantyzm jest okresem, w którym mamy do czynienia z rozbudowaną mitologią śmierci, grobów, trupów, murszejących trumien i rozpadających się grobowców i niejako w naturalny sposób, na moich zajęciach w uniwersytecie, pojawiają się dyskusje o końcu ludzkiej egzystencji. Studenci często mówią o tym, że żądać będą, by po śmierci skremowano ich ciała i nie wyobrażają sobie leżenia w trumnie, w grobie, w zimnym memoriale. Oczywiście popełniają pewien błąd, bo przecież ciało człowieka poi śmierci niczym nie różni się od ściętych włosów, szczątków spiłowanych paznokci, fragmentów skóry, która schodzi z pleców po opalaniu. Oni wszakże przenoszą na martwe tkanki rodzaj żywej świadomości, jakby myślenia po śmierci. Mówią: dałbym się skremować, ale boję się ognia… Albo podążają w drugą stronę i wyrokują: najlepszy jest tradycyjny pogrzeb, w poświęconej ziemi… tylko nie chciałbym by zjadały mnie robaki… Rzeczywiście obraz ciała, po którym łażą różnorakie ohydne bezkręgowce, ciała które tyle lat służyło człowiekowi, jest trudny do zaakceptowania. Jakaś studentka powiedziała jednak: to też jest forma ognia… i spodobało mi się takie określenie. Myślę, że gorsza od rozkładu, wpisanego w naturalny schemat kosmicznej entropii, jest owa ceremonialność pogrzebowa i cmentarna. Te wszystkie wypucowane trumny, te pojazdy z firankami, służące do ich przewożenia, wszystkie sztandary religijne i cechowe, niesione na poduszkach blaszki, nazywane w świecie żywych orderami… Wieńce byle jak poskręcane drutem i sznurkiem, komiczne szarfy z grafomańskimi wierszykami i fałszywymi zapewnieniami… I na koniec ludzie, którzy przychodzą na pogrzeb dla sensacji lub dla zarobku, z ciekawości lub z poczucia dumy, że przeżyli tę czy tego… I ten osiedlowy głupek, niosący krzyż na czele pochodu, jako ostateczne memento, jako przypomnienie, że w świecie błazeństw ludzkich nie ma ucieczki od śmieszności. Po zakopaniu ciała w ziemi żałobnicy idą do jakiejś taniej restauracji, by zjeść schabowego, bigos lub golonkę, wypić kilka pięćdziesiątek wódki lub parę piw, no i powspominać dobrze lub źle kogoś, kogo już nie ma wśród żywych… I już jest po wszystkim… A tymczasem majestat śmierci i jej wielka prostota domagają się ciszy i skromności, rozsypania prochów na brzegu morza lub na szczycie góry, godnego złożenia ciała w ziemi, modlitwy w obliczu przedwiecznych żywiołów i niewyobrażalnie wielkiego wszechświata. W czarnej grafice drzew jest coś z tej powagi, coś z ostateczności, która nie potrzebuje ceremoniału, sama w sobie jest smutkiem i ciszą, zamilknięciem i spokojnym zamknięciem powiek. Patrząc na nagie, sztywne drzewa słyszę Pavanę na śmierć infantki Ravela i dostrzegam ruch chmur za nimi, roztapiam się w chwili pierwszej i ostatniej…

WARANY I PYTONY

 

Waran nilowy

Wczoraj oglądałem na jednej ze stacji tematycznych film o tym jak to rozmnożyły się na Florydzie pytony tygrysie i warany nilowe. Gatunki nie występujące w tej części świata zostały zawleczone tam przez handlarzy dzikich zwierząt lub wypuszczone przez hodowców, którym znudzili się dawni pupile. Przypominam sobie jak łaziłem bezkarnie po zaroślach wyspy Calanesi, jak w gęstwinie namorzynowej zaczajałem się na ptaki i brodziłem na boso w płytkim bagnie. Na szczęście byłem tam w 2008 roku, a inwazja zaczęła się podobno w roku następnym. Warany mają silne pazury, którymi rozdzierają ciała przeciwników, a pytony dysponują haczykowatymi zębami, które dosłownie rozszarpują skórę nieostrożnych ofiar. Odnotowano przypadki pojawienia się tych gadów na podwórkach domów, w basenach, a nawet, po przedostaniu się rurami kanalizacyjnymi, w prywatnych łazienkach. Policja i strażnicy zoologiczni odebrali wiele zgłoszeń od ludzi, którzy byli świadkami ataków na mniejsze psy, koty, a nawet na pozostawione bez opieki dzieci. Moja przyjaciółka Danusia, mówiła mi w Clearwater, że jej zięć widział w zaroślach ogromnego węża, co wydawało mi się wtedy nieprawdopodobne. A to mógł być przecież pyton tygrysi, który rośnie do wielkich rozmiarów. W tej sytuacji marzenia o mieszkaniu na Florydzie i o spokojnym odpoczynku w ciepłym klimacie na stare lata, zyskują nowy, groźny kontekst. Na filmie pokazano jak bezwzględnie atakują owe wielkie jaszczury i jaką siłą dysponuje pyton, okręcający się wokół człowieka. Podjęto już działania, mające na celu wyłapanie jak najwięcej tych zwierząt, ale jest to bardzo trudne, bo składają one dziesiątki jaj i rozmnażają się w postępie geometrycznym. Tak jak czasami łowi się w polskich rzekach ponad miarę rozrosłe piranie, tak wskazane wyżej gatunki trafiły do ekosystemu, w którym nie powinny się znaleźć. Natychmiast też zachwiana została równowaga w przyrodzie i spadła populacja gatunków najbardziej zagrożonych wymarciem. Bezwzględni mordercy czyhają na swoje ofiary w wielu miejscach, w gajach palmowych i na brzegu zatok, zapuszczają się do domów i garaży, a nawet wspinają się rynnami na wyższe budynki. W Polsce też obserwuję taki niekontrolowany rozrost stad kawek, które przez cały rok – a kiedyś miało to miejsce tylko zimą – żerują na wysypiskach i pojawiają się na osiedlach. Śmietniki dostarczają im ogromnych ilości pożywienia, a naturalni wrogowie nie atakują ich z dawną intensywnością. Nie da się wszakże porównać tej inwazji z zagrożeniami jakie niesie namnażanie się waranów i wielkich pytonów na malowniczym amerykańskim półwyspie. Jak tak dalej pójdzie gady te przenikną do południowych stanów USA, zadomowią się pośród bagnisk i rozlewisk i nikt nie będzie już w stanie nad nimi zapanować.

 

Pyton tygrysi

STO WIERSZY POLSKICH (XIV)

Fryderyk Pautsch, Portret Leopolda Staffa, 1908

Deszcz jesienny Leopolda Staffa,, pochodzący z wydanego w 1903 roku zbioru pt. Dzień duszy, uznaje powszechnie za jeden z najbardziej charakterystycznych wierszy młodopolskich. Jest w nim smutek przeradzający się w rozpacz, jest nostalgia i poczucie życiowej przegranej, jest wreszcie jakiś absurdalny opar, snujący się nad życiem i całym „jestestwem”. Ale przecież liryk ten wykracza też daleko poza ramy nakreślone przez epokę i stanowi czytelny emblemat świadomości człowieka, żyjącego na przełomie wieków i szukającego własnej drogi ku nowemu światu, ku nowym przestrzeniom, ku nowemu stuleciu. Poeta jakby dokonuje nagłego wstrzelenia czytelnika do jego świata i od razu umieszcza go w centrum swoich doznań – wprowadza  go do swego domu i spoza szyb każe mu patrzeć na rzeczywistość. W  takiej chwili jego doznania są trojakiego rodzaju – dźwiękowe, słuchowe, a także wewnętrzne, uczuciowe. Słyszy miarowe uderzanie jesiennego deszczu o szyby, miarowy, niezmienny plusk wody, słyszy uderzenia kropel o okno i widzi snujący się pośród tego świata blask szarego światła. Ale też, już w pierwszej, refrenowej zwrotce, pojawia się stylizacja na koncert przeogromnej orkiestry. Deszcz dzwoni i dociera do świadomości widza przede wszystkim jako element dźwiękowy natury. Pluszcze i tłucze w okno, jęczy i płacze, a do tego jeszcze kojarzony jest ze szkłem, przez które poeta patrzy na świat i z jakimś nieludzkim, przepełniającym naturę jękiem. Rytmizacja i zamknięcie wiersza w klamrę powtórzonego wersu pierwszego: O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny naśladuje równomierne uderzanie kropel o szyby i nadaje utworowi charakter nostalgiczny, przenosi też doznania obserwatora i poety zarazem w krainy udręki, rozpaczy, snującego się wraz ze szarym światłem bólu istnienia. Staff jest chyba jedynym polskim poetą, który tak często stawiał na końcu wersów wielokropki. W tym przypadku mają one wskazywać, że deszcz ten nie kończy się nigdy, że trwa i trwa. A dodatkowo też, zawieszają one opis zjawiska atmosferycznego w znamiennym niedopowiedzeniu, jakby umieszczają go ponad opisywaną naturą.

Zwrotka druga skonstruowana została na zasadzie splecenia ze sobą przejmujących antropomorfizacji. Wieczorne sny, które już zmieniły się w mary zdają się czekać na słońce, na nadejście nowego dnia. Ale czekają na próżno, więc ruszają w dal, w jakąś nieziemską wędrówkę, ruszają na tułaczkę pośród nieprzyjaznego świata. Ta obcość symbolizowana jest poprzez przywoływanie przestrzeni ekstremalnych, wrogich człowiekowi – pustyni piaszczystej, ciemnej dali, dali szarej, świata mgieł. Te mary są powiewne jak materia lekkiego odzienia, ale jest w nich też jakiś element dziewictwa, ich nagłego, niepokalanego poczęcia przez deszczową naturę. Ich marsz, wędrówka w dal, przypomina jakąś przedziwną krucjatę ku nieznanemu, ku niewyrażalnemu, ku niewypowiedzianemu. Subtelnie wprowadza tu autor element absurdu istnienia – mary snów podążają w dal bez celu; ich krucjata nie ma sensu. Czegoś szukają, ale same nie wiedzą czego, czekają na słońce, ale nie wiedzą dlaczego, krążą po świecie bez powodu i zrozpaczone swoją znikomością, swoją powiewnością – szukają miejsca na grób, choć i on nie ma sensu, choć i on istnieje tylko w wyobraźni poety, jest symbolem końca egzystencji, która nie miała początku, która nie uczepiła się żadnego bytu cielesnego. Te mary poruszają się niczym ludzie i płaczą niczym ludzie, mają oczy i płyną z nich łzy. W taki sposób Staff antropomorfizuje deszcz, a jego krople utożsamia ze łzami człowieka i jego rozpaczą.   Zastosowane tutaj porównania i tropy stylistyczne znakomicie zostały zestrojone z aurą krain, pośród których powiewają owe mary snów. Jest to rzeczywistość ciemna, mroczna, wypełniona dalą bezkresną, pełna mgieł i szarości, chłostana deszczem. Ale też – poprzez nagłe wprowadzenie do opisu pustyni – jest to rzeczywistość w której kontrastowe przestrzenie graniczą ze sobą, albo się przenikają. Mary snów snują się pośród tych przestrzeni  „ubrane” w czarne, żałobne łachmany i szukają pośród świata jakiegoś ustronnego miejsca na cmentarz. Są młode, bo dopiero poczęły je mgły wieczorne, ale na ich licach widać smutek i rozpacz. Ustawiły się w szeregi i takim korowodem podążają w dal, idą na wieczną tułaczkę i nie wiadomo czy to pada deszcz, czy owe mary senne tak płaczą.  Refren przydaje smutku i nostalgii temu obrazowi, a nade wszystko udźwięcznia wiersz, jakby przypomina, że stale uderza w szyby wodny opad, a owo wyobraźniowe odbiegnięcie ku krainom powiewnych zjaw wcale nie spowodowało jego zamilknięcia, wcale nie oddaliło go od poety. Refren utwierdza ów deszcz w naturze i utwierdza w obserwatorze przekonanie o nieuchronności wszystkiego, co rozgrywa się za szybą.

Zwrotka następna przynosi kolejne rozmycia barwne, ale też jakby jeszcze większe rozchwianie we wnętrzu poety. Ta huśtawka uczuć spowodowana została nagłym odejściem kogoś bliskiego. Owo odejście zbiegło się w czasie ze słotną porą i jakby rozchwiało uczucia poety, rozmazało fakty w jego pamięci. Wie, że ktoś odszedł, ale nie wie kto. Wie, że ktoś drogi umarł, ale nie wie kto. Wie, że był na jakimś pogrzebie, ale nie wie na czyim. To rozchwianie jest jego przekleństwem, jego znamieniem. I z tego powodu nie może on być szczęśliwy. Ktoś chciał go kochać, ale nie potrafił rozpalić w nim ognia, więc serce z rozpaczy mu pękło. Poeta nie potrafi przyjąć uczucia kogoś bliskiego, kogoś pragnącego dzielić z nim uczucie, bo stale ma w pamięci tragedie, których był świadkiem – tutaj umarł z głodu jakiś nędzarz, tam spalił się dom, a w nim spłonęły dzieci. Świat dla Staffa przepełniony jest cierpieniem, płaczem i rozpaczą. Wszystko to odbija się w szybie jego domu i zdaje się osadzać w kroplach jesiennego deszczu. To jest świat bez światła, rzeczywistość słoty, zdającej się wypełniać umysł człowieka i współokreślać jego samotność. Świat śmierci, grobów, pogrzebów i mroku, który nie pozwala sączyć się wraz ze światłem szczęściu. Wszędzie tylko chmury, ciemności i snujące się wspomnienia tragedii. W takiej chwili człowiek epoki Młodej Polski zakładał sobie sznur na szyję i popełniał samobójstwo, albo wychodził z domu i błąkał się pośród widmowej natury. W takim momencie czuł w sobie rozpacz wszystkich i wszystkiego, stawał się jakby samą istotą bólu, poczucia przegrania, niemożności osiągnięcia jakiegokolwiek celu i niemożności otwarcia się na innego człowieka. Użalał się nad sobą i relacjonował co przeżywa i co go boli. I po tej zwrotce refren potwierdza, że opisane zdarzenia i stan duszy człowieka przełomu wieków jest tak samo realny jak rytmicznie uderzający w szyby deszcz. Ale też – w tym przypadku – ów refren jest potwierdzeniem nieuchronności zdarzeń, nieuchronności tragizmu i cierpienia, ciągłego ludzkiego jęku, ciągłego płaczu niewinnych istot. Owo cierpienie i płacz zdają się zastygać w kształt szklany i stają się jakimś monumentalnym elementem kreowanych przestrzeni.

W zwrotce zamykającej opis deszczowej krainy poety pojawiają się typowe młodopolskie akcenty. Jakieś pogłosy pesymistycznych poglądów filozoficznych, jakieś okruchy myśli Nietzschego, Schopenhauera, Bergsona, ale też jakby okruchy eschatologicznych wizji Kasprowicza. To szatan przechodził przez ogród poety i zmienił go w straszną, okropną pustelnię i przy tym kwiaty posypał popiołem, a trawniki zarzucił bryłami kamienia. Nie poprzestał jednak na tym i zasiał jeszcze w sercu poety oraz umysłach ludzi szał trwogi i śmierć przerażenia. Potem legł sam zrozpaczony pośród tego zburzonego świata. Szatan pojawia się tutaj w zgodzie z jego odwieczną symboliką, ale też jakby dodatkowo uczłowieczony – smutny śmiertelnie i tak jak człowiek lękający się, szlochający. Ta kreowana przez niego apokalipsa nie ma w sobie tej grozy, jaka pojawiała się w Kwiatach zła Baudelaire’a czy Hymnach Kasprowicza. I zdaje się równie mocno przytłaczać człowieka i jej kreatora. Ów ogród przez szatana zamieniony w pustelnię jest także odbiciem stanu duszy poety – to on płacze i wije się z rozpaczy wraz z pierwszym upadłym aniołem. To on – korzystając z przeźroczy wyobraźni – błąka się wraz z sennymi marami po bezdrożach i on leży na kamiennym pustkowiu. Rozpacz jest stanem jego duszy i zarazem jego świadomości. Ogarniając tę rozpacz myślą, dokonuje samooceny – umieszcza swoje doświadczenie w ciągu podobnych doświadczeń bytów cierpiących, w ciągu doświadczeń bytów epoki. Rytmicznie uderzający o szyby deszcz  zdaje się echem jego bólu i jego cierpienia, zdaje się echem kroków stawianych w pustkę. Staff potrafi oddać w wierszu stany uczuciowe, od euforii do skrajnego pesymizmu, a deszcz – będący  przejawem witalności natury, staje się też symbolem upadku   człowieka. Jego rytmika zdaje się rymować z rytmem pulsowania krwi i beznadziejnym biegiem myśli „gdzieś” i „nigdzie”, ku „czemuś” i „donikąd”.

Uroda wiersza Deszcz jesienny polega na niezrównanym zestrojeniu warstwy wyobraźniowej, wizyjnej z kształtami realnego świata, chłostanego przez deszcz, przytłumionego szarością i czernią nisko wiszących chmur. To jest wiersz, który ukazuje maestrię poetycką Leopolda Staffa i jego umiejętność projektowania obrazu kreowanych przestrzeni na stan świadomości człowieka, na jego nastroje, nastawienia, a nawet na jego postawę filozoficzna. Staff odbija kształty świata w człowieku i – na odwrót – wnętrze  człowieka rozciąga daleko poza ich wymiary. Takie wzajemne przenikanie i uzupełnianie możliwe jest tylko w wierszu wspaniale zaprojektowanym, ze znawstwem skontrastowanym i udźwięcznionym, a nade wszystko dopełnionym autentycznym przeżyciem znikomości losów i beznadziejności egzystencji. I puentowanym na każdym poziomie refleksji, melodycznym, przenikliwym jak deszczowy chłód refrenem: O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny/ I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,/ Dżdżu krople padają i tłuką w me okno…/ Jęk szklany… płacz szklany… a szyby w mgle mokną/ I światła szarego blask sączy się senny…/ O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…

« Older entries

%d blogerów lubi to: