
Prof. Jan Hartman (Fot. Franciszek Vetulani/ Wikipedia Commons) i okładka powieści Krzysztofa Derdowskiego
Zapewne w związku z ostatnimi moimi wpisami na blogu ktoś podesłał mi link do ciekawej rozmowy z prof. Janem Hartmanem, która została opublikowana w marcu zeszłego roku w „Gazecie Wyborczej”. Tytuł materiału: Seks i wyższe uczelnie. (Nie)bezpieczeństwo libidalne – ma związek z łamaniem zasady nienaruszalności cielesnej studentów przez wykładowców. Każdy jest człowiekiem i każdy ulega czarowi płci przeciwnej (lub tej samej!), ale jeśli ktoś pracuje w uniwersytecie, powinien dokładnie zapinać rozporek i dodatkowo blaszkę zamka przywiązywać do guzika. Czytałem tę rozmowę w kontekście ponownej lektury powieści pt. Wstyd Krzysztofa Derdowskiego, która ukazała się w księgarniach w 2011 roku i przyniosła autorowi bydgoski laur – Strzałę Łuczniczki. To historia profesora socrealizmu, który tak zagmatwał życie wokół siebie, że przypominać ono zaczęło błazeński taniec. Tutaj sprawa dotyczy kontaktów owego profesora z urodziwymi asystentkami, ale wypowiedzi Hartmana na temat studentek tyleż odnoszą się do nich, co do wszelkich zależności służbowych. Na początku cytowana jest znamienna fraza etyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego: Tłumaczenie się profesora, że romansuje ze studentką, bo ona go poderwała, jest śmieszne. To studenci są chronieni. Nie ma żadnej taryfy ulgowej – fraza, która powinna być mottem dla każdego, kto podejmuje pracę w uczelni. Wykładowca ma w ręku potężny oręż, jakim jest zaliczenie i ocena z egzaminu, potrafi też dowolnie ułatwić powstanie pracy licencjackiej lub magisterskiej, co może wpłynąć na decyzję urodziwej studentki, by wejść z nim w bliższy kontakt. Jeśli jednak dochodzi do takiej sytuacji, a sprawa ujrzy światło dzienne, pracownik powinien być zawieszony w prawach nauczyciela akademickiego, a po rozstrzygnięciu rzecznika dyscyplinarnego, natychmiast zwolniony. Chodzi tutaj przecież o bezpieczeństwo studentów, którzy są w młodym wieku i często nie panują nad swoimi czynami, odruchami, emocjonalnymi działaniami, a rodzice posyłający ich do szkoły są przekonani o ich bezpieczeństwie. Wykładowca powinien zdobyć zaufanie swoich podopiecznych, ale nigdy nie powinien przekraczać granicy, jaką jest określona korzyść seksualna. Hartman określa ją jako „libidalną” i wskazuje na potrzebę zachowania w uczelni „ładu wychowawczego” oraz zdecydowane bronienie się przed nadużyciami. Spotkałem wiele pięknych magistrantek, które miały ogromne problemy ze stworzeniem pracy magisterskiej i obroną jej po skończonych studiach – niektóre były gotowe „na wiele” i sugerowały to otwarcie. Pan przecież napisał tyle książek… to wystarczy fragment wyciąć, albo dowolnie przepracować… – mówiły i wabiły. I to chyba jest najgorsza sytuacja, jaka może się zdarzyć, bo w grę wchodzi plagiat, fabrykacja pracy z aktualnie opracowywanych zagadnień, a nade wszystko zastosowanie zasady prymitywnego handlu wymiennego, gdzie z jednej strony są treści intelektualne, a ze strony drugiej ciało, seks i korzyść libidalna. Hartman – zasiadający w Komisji do Spraw Dobrych Praktyk Akademickich przy Ministrze Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie pozostawia złudzeń, wszelkie kontakty tego typu mogą prowadzić do nadużyć. I tak jest rzeczywiście, bo weźmy na przykład taką sytuację z bydgoskiego podwórka – którą niebawem szczegółowo opiszę – kiedy to doktor zajmuje się specjalistycznym tematem z zakresu uwznioślonej teorii, ma poparcie wielkiego profesora, który wygłasza wykłady na ten temat i jest w Polsce prawdziwą forpocztą nowej wiedzy. Nagle ów doktor widywany jest na mieście, w okolicach uczelni i na korytarzach z dziewczyną, z którą ma zajęcia, po chwili też studentka ta – absolutnie nie mająca pojęcia o owej specjalistycznej wiedzy – broni na seminarium doktora pracę magisterską. Dzieło to jest prymitywnie spreparowane, bo w części pierwszej jest wymądrzanie się na temat prawie nieznanego w Polsce teoretyka, a w części drugiej przekład jego tekstu z języka francuskiego. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę pracę byłem w szoku – wszakże miałem też zajęcia z tą dziewczyną i czasem prosiłem ją o analizę jakiegoś prostego wiersza. Niestety poza śmiechami, zalotnymi spojrzeniami i próbami obrócenia wszystkiego w żart, niczego nie uzyskiwałem. A tu nagle analiza na najwyższym teoretycznym poziomie, wiedza tak specjalistyczna, że wymagająca co najmniej intelektu profesora. Dalszego ciągu można się łatwo domyślić – ciąża naszej studentki, rodzi się córeczka, chwilowa euforia zdobywcy, ale chyba coś zaczyna się psuć, prawowita rodzina doktora kwitnie (doktor informuje o tym w prasie), syn z prawego łoża dorasta, a może nie, może chodzi tylko o wielką tajemnicę (która od początku była tajemnicą poliszynela) i karierę doktora, który habilituje się z takiej samej specjalistycznej wiedzy, jak w owej pracy magisterskiej. Hartman nie pozostawia wątpliwości i ustala reguły dla pracowników naukowych: Jeżeli wchodzimy w związek ze studentką, to nie mogą być kontynuowane żadne relacje służbowe. Dalej jest adekwatne i mądre przywołanie sytuacji kawiarnianych, gdzie nie widuje się za wielu panów po pięćdziesiątce z dwudziestolatkami. W uniwersytetach sytuacja bywa odwracana, choć Hartman kończy wypowiedź zapewnieniem, że doktorów-playboyów i żałosnych starych satyrów jest na uczelniach niewielu. Tak, to prawda, miałem też do czynienia z wspaniałymi ludźmi nauki, wielkimi w swojej pracy, szanującymi studentów i innych pracowników naukowych, ale jednak mógłbym też wskazać – obok wyżej przywoływanego pana – kilku innych, mających gdzieś dobre obyczaje i popisujących się podbojami seksualnymi. Wraz z wypowiedziami prof. Hartmana coś zaczyna się jednak zmieniać i może przestępcy seksualni zaczną wylatywać z roboty, a nawet trafiać za kratki…