Niedawno był dzień babci i dziadka i uświadomiłem sobie, że nie mam już tych starszych protoplastów – ani ze strony ojca, jak i mamy. Moja myśl biegnie zatem ku pierwszemu dziadkowi i chyba najbarwniejszemu.
Mój dziadek, Józef Grzechowiak, był szewcem i miał warsztat za długim, mrocznym korytarzem, przy jednym z boków prostokątnego podwórka. Dochodząc do drugich drzwi, słyszałem regularne stukanie młotka, metaliczne brzmienie kopyta, chrzęst imadła i szum przerzucanych skór. A gdy wchodziłem do warsztatu, dziadek na chwilę przestawał stukać, uśmiechał się i obnażał swoje ostatnie kilka zębów. Wskazywał mi miejsce, gdzie mogłem usiąść i wracał do przerwanej pracy – wbijał drewniane gwoździki w podeszwy powstających butów, zszywał zelówkę z resztą skórzanych elementów, cienkim blaszanym nożem nabierał klej i przenosił w miejsce, gdzie miał być obcas. Włosy mu wypadły i był prawie łysy, ale na skroniach i nad uszami miał niewielkie kępki, które stroszył do góry jak Schopenhauer. Często, w promieniach zachodzącego słońca, wyglądał posągowo, a głębokie zmarszczki na czole nabierały wtedy wyrazistości. Wszystko miał w zasięgu ręki – gwoździe różnej wielkości, w puszkach po konserwach, klej w upapranym słoju, kilka par młotków, obcęgów, marsli, rozdwojonych na środku i służących do podważania źle wbitych gwoździ. Nieco dalej, na stertach, leżały przygotowane do wprawienia podeszwy, zelówki, fragmenty czubków butów i czarnych obcasów. Na starej półce, tuż obok dziadka, walały jakieś kawałki chleba, spleśniałe jabłka, a na innej, nieco dalej, kurz pokrywał złożone gazety, jakieś słoje, zielone butelki po oranżadzie i brązowe po piwie, splątane kawałki dratwy, wbite w oskrobaną brukiew długie i grube igły. Na ziemi, wszędzie dookoła, leżało wiele butów, kompletnych lub jedynie górnych części, starych, znoszonych trzewików, przyniesionych do naprawy przez sąsiadów. Z kolei z tyłu, za plecami dziadka, na długiej ławie stały rzędy damskiego i męskiego obuwia, wciśniętego w prawidła. Lubiłem patrzeć jak dziadek pracował i opowiadał mi niestworzone historie. Czasem wybiegałem z warsztatu nieźle przestraszony, a odprowadzał mnie wtedy basowy rechot dziadka i wołanie: ty mały kundo, ty kundo… Myślę, że dziadek nie znał czeskiego znaczenia tego słowa i używał je w takim rozumieniu, w jakim pojawiało się w niektórych polskich gwarach. Opowieści bywały naprawdę przerażające, a najlepiej zapamiętałem taką historię: dziadek relacjonował, że wcześnie rano, o piątej, a może o czwartej, znalazł się przy dwóch cmentarzach, leżących na obrzeżu miasta. Z daleka zobaczył przy bramie cmentarnej czarnego konia i wóz pogrzebowy, na którym stała trumna. Z duszą na ramieniu i z sercem w gardle podszedł powoli i zobaczył, że koń pali wielką faję… Jakże się przestraszyłem, gdy dziadek powiedział, że koń przez zęby wycedził do niego basem: masz ognia…? Gdy to usłyszałem pobiegłem jak oparzony przez ciemny korytarz i żaliłem się mamie, że dziadek mnie straszy. Potem w nocy śnił mi się ten czarny koń, wóz, wielka trumna i krzyczałem przez sen: Masz ognia…? Gdy dziadek opowiadał, miał zwykle w ustach kilka gwoździ i mamrotał powoli, często robiąc przerwy. Czasem łykał z butelki trochę piwa albo jakiegoś innego mocnego napoju. Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma i chłonąłem wszystkimi zmysłami opowieść. Miały w niej swoje miejsce uderzenia młotka, przeciąganie dratwy przez dziurki, topienie laku i woskowanie, a nade wszystko ostry zapach kleju i skór, połączone ze stęchlizną tej szopy. Dziadek zerkał raz po raz na mnie i mówił urywanymi zdaniami, wyciągając kolejny gwóźdź spomiędzy warg. Jednego razu przywitał mnie uśmiechem i powiedział, że coś mi pokaże. Wyciągnął jakiś niewielki słoik, z dziurkami w zakrętce i pokazał mi w nim kilka dużych, czarnych much. Uchylił lekko wieczko i gdy pierwszy owad ukazał się w nim, chwycił go wprawnie palcem wskazującym i dużym paluchem. Kiwnął na mnie i podszedł do rogu warsztatu, gdzie lśniła wielka pajęcza sieć. Szybkim ruchem wrzucił do niej muchę i wskazał jak się szamoce. Patrzyłem na to ze strachem, a dziadek rozkoszował się moim przerażeniem – wyciągnął mały palec i wskazał na miejsce, z którego wielki, gruby pająk zaczął zsuwać się do ofiary. Wtedy szewc szybko sięgnął z półki dużą lupę i przytrzymał nad owadem. Widziałem teraz doskonale jak drapieżnik wbija swój kolec w ciało oszalałej z przerażenia muchy i powoli wysysa z niej całą treść. Jeszcze parę razy dziadek wrzucał tłustą muchę i pokazywał mi coraz to inne pająki, schodzące po błyszczących niciach do swoich ofiar. Za każdym razem, po dokonanej uczcie, silnym uderzeniem zrywał pajęczynę, zrzucał pająki na ziemię i przydeptywał je sandałem, mówiąc, że nie cierpi tego robactwa. Podczas moich wizyt dziadek pokazywał mi też myszy konające w łapkach, szczury wychylające głowy z wielkiej nory, a raz nawet zademonstrował mi jak przy pomocy szkła powiększającego przepala się łeb wielkiego karalucha, unieruchomionego w jakimś narzędziu do przyciskania butów. Ale były też opowieści o pierwszej wojnie światowej i o służeniu w armii austriackiej, zabijaniu Szwabów, o poznaniu babci i o tym jak moja mama była niegrzeczna i musiała czasami dostać rózgą na tyłek. Pokazywał mi jakąś wiecheć, robił dramatyczny zamach i ja znowu umykałem, odprowadzany śmiechem i wołaniem: ty mały kundo, ty kundo… Bardzo kochałem mojego dziadka i boleśnie przeżyłem dzień w którym umarł. Ale to już inna opowieść… i przyjdzie kiedyś na nią czas…