POWIEW HISTORII

W jednym z bydgoskich bookcrossingów znalazłem sześć tomów wydania Historii powszechnej Trzaski, Everta i Michalskiego, którą opublikowano w latach 1934–1937. Zaniosłem tam zatem nieco swoich książek i wymieniłem na tę niegdyś luksusową edycję. Wyczytałem na stronach redakcyjnych, że drukowano ją czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie i dodatkowo wyposażono w wiele ilustracji, map oraz kilkadziesiąt tablic czarno-białych i wielobarwnych. Tomy wydano w twardych, wiśniowych oprawach, z tworzywa imitującego skórę i opatrzono charakterystycznym godłem oficyny, w dolnej części grzbietu. W latach trzydziestych dwudziestego wieku musiało to być bardzo pożądane wydawnictwo, dające wyobrażenie o najważniejszych wydarzeniach historycznych i osiągnięciach ludzkości przed II wojną światową. Obecnie te artykuły i hasła w większości się zdezaktualizowały, a w częściach geograficznych brakuje informacji o najważniejszych odkryciach i ustaleniach, które miały miejsce w latach późniejszych. Porażające są też błędy zespołu opracowującego tomy, pracującego w czasach, gdy daleko jeszcze było do Internetu i powszechnej dostępności informacji. Jakkolwiek by jednak nie traktować tej publikacji, będącej wyciągiem z Wielkiej historii powszechnej tego zasłużonego dla kultury polskiej wydawnictwa, warto było zapoznać się z kolejnymi tomami, a potem odstawić je z powrotem na półki bookcrossingowe. Kiedyś mi się wydawało, że będę gromadził książki w nieskończoność, ale teraz już wiem, że muszę zmniejszać moje zbiory, bo nie przecisnę się z nimi przez ucho igielne ostatniego dnia. Nie mogę też sprawić kłopotu żonie, dzieciom i znajomym, którzy też nie mają miejsca na tak wielkie biblioteki. Z bólem serca zacznę od likwidowania opracowań na temat pisarzy, którymi się zajmowałem i którym niebawem poświęcę nowe wersje potężnych monografii.

Wertując kolejne tomy Historii powszechnej nieoczekiwanie poczułem powiew historii, gdyż znalazłem w nich niezwykłe skrawki papieru, którymi ktoś zaznaczył ważne dla niego miejsca. Najpierw zauważyłem fragment winiety nazistowskiego dziennika „Ostdeuchen Beobachter” (Wschodnioniemiecki Obserwator), mutacji wcześniej ukazującego się pisma „Völkischer Beobachter”. Najpierw to był tygodnik, własność Hitlera, który uczynił z niego organ bojowy partii nazistowskiej. Od 1923 roku zaczął ukazywać się codziennie, aż do puczu monachijskiego, kiedy to jego właściciel trafił do więzienia i tytuł zamknięto. Wznowienie nastąpiło w 1925 roku, po wyjściu Hitlera na wolność i jego ranga zaczęła rosnąć, tak, że z czasem stał się symbolem niemieckiej narodowosocjalistycznej propagandy. Drukowano go w wydawnictwach Franz-Eher-Verlag i Münchner Buchgewerbehaus M. Müller & Sohn aż do 30 kwietnia 1945 roku, kiedy to ukazał się jego ostatni numer. Znaleziony przeze mnie fragment winiety pochodził z 23 czerwca 1942 roku, a cząstka artykułu świadczyła o tym, że na pierwszej stronie relacjonowano sukcesy armii Erwina Rommla w Afryce, brawurowo atakującej wojska osi antynazistowskiej. Tobruk poddał się wtedy po siedmiu dniach, a niemiecki generał zyskał przydomek „Lis pustyni”. Patrząc na ten skrawek gazety pomyślałem o tysiącach żołnierzy, którzy zginęli wtedy w Libii i o bezduszności Hitlera, realizującego chore pomysły imperialistyczne. Dodatkowo zamyśliłem się nad dwudziestym wiekiem i moim pojawieniem się dopiero w 1958 roku. Na razie – w 1942 roku – moja mama miała dwa latka i bawiła się w piasku przy domu na ulicy Strzeleckiej w Bydgoszczy, a mój tata miał lat osiem i pracował ciężko na polu ojca w Wielkopolsce. Dokumentują to czarno-białe, pogniecione fotografie, które zachowały się w archiwach rodzinnych i zostały mi przekazane do digitalizacji. W roku 1942 ktoś oderwał kawałek pierwszej strony starej strony gazety i wsunął między karty grubej książki i zapewne czynił tak często, bo w kolejnych tomach zachowały się inne skrawki. Myślę, że mole książkowe mają wiele takich doświadczeń, a w bibliotekach świata znajdziemy ogromne ilości ulotnych świadectw czasu i ludzkiego działania. To znakomity pomysł na powieść – jakiś bohater znajduje coś w książkach i zaczyna podążać tropem znaleziska, dodając kolejne elementy jakiejś intrygi. Poniekąd tak czynię w tym wpisie, zaczynając od części winiety „Ostdeuchen Beobachter” i podążając torem wiadomości znalezionych w necie.

Wskazywane wyżej tomy Trzaski, Everta i Michalskiego związane były z Bydgoszczą, o czym świadczą dwa kolejne znaleziska. Pierwsze z nich, to fragment okólnika pochodzący z 24 listopada 1941 roku: Rundschreiben! An die Baufūhrer, Poliere, Lagerverwalter und Bauschsreiber! (Okólnik! Do brygadzistów, majstrów, kierowników magazynów i pracowników budowlanych!). Ktoś na początku lat czterdziestych i w trzecim roku okupacji odciął od kartki urzędowego maszynopisu górną część i umieścił ją w tomie jako zakładkę. Nagłówek z nazwiskiem rzuca nieco światła na to, kim mógł być właściciel książek, bo pojawia się on w licznych dokumentach historycznych, niestety często w niechlubnych sytuacjach. Mowa o Richardzie Mielkie, właścicielu firmy budowlanej Bau und Holzindustrie, której główna siedziba mieściła się w domu numer 22, przy ówczesnej ulicy Alberta Forstera. To obecnie znane miejsce w Bydgoszczy – Dworcowa 22, gdzie mieści się popularna pizzeria Ambar. W czasie okupacji rezydował tam człowiek, który podjął się rozbiórki kościoła pojezuickiego pod wezwaniem św. Ignacego Loyoli. Był on właścicielem firmy Hoch und Tiefbau Holzidustrie, która rozebrała to, co pozostało ze świątyni po eksplozjach dynamitu, dodatkowo niwelując także sąsiednie domy przy niej. Według zachowanego kosztorysu Mielke zażądał za te prace od gminy miejskiej 25 tysięcy 391 marek, a zarządcy miasta przejęli też cegły do powtórnego wykorzystania. Niemiecki przedsiębiorca był bardzo sprawny, bo rozbiórka i sprzątanie trwały tylko od lutego do kwietnia 1940 roku. Mielkie wykonywał swoje prace, gdy właściwe rozkazy wydali Gauleiter Forster i nadburmistrz Brombergu Werner Kampe. Pierwszy z nich był patronem ulicy, przy której mieszkał właściciel firmy i 28 lutego 1952 roku został stracony za zbrodnie wojenne w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Z kolei wykonawca jego rozkazów i kat Bydgoszczy, ukrywał się w sowieckiej strefie okupacyjnej Niemiec, a potem przedostał się do RFN-u i zmarł dopiero w 1974 roku w Hannowerze. Polskiemu reporterowi Krzysztofowi Kąkolewskiemu, który go odszukał i poprosił o wywiad, powiedział: O czasach wojny najlepiej niech pan zapomni…

Także trzecie znalezisko z tomów Historii powszechnej związane jest z Bydgoszczą – niewielka, prostokątna karteczka reklamowa introligatorni Karola Górala, mieszczącej się przy ulicy Krasińskiego 4. To także znane miejsce w naszym mieście, tuż za kamienicą narożną ulicy Gdańskiej i wielu mieszkańców przechodziło tamtędy przed wojną, zmierzając ku cmentarzowi ewangelickiemu w obecnym Parku Ludowym. Nie udało mi się znaleźć szerszych informacji o tym zakładzie i jego właścicielu, ale nazwisko Góral zaistniało w moim życiu, gdy zacząłem trenować piłkę nożną w Polonii Bydgoszcz. Wtedy moim trenerem był Jan Góral, znany niegdyś w Bydgoszczy piłkarz i doskonale zapamiętałem jak dawał mi w kość podczas treningów bramkarskich. Nie potrafię powiedzieć czy był spokrewniony z przedwojennym introligatorem, czy też nie, i może któryś z czytelników mojego bloga dopowie coś w tej sprawie.

LEKTURA

Jakim wspaniałym darem dla ludzkiego życia jest lektura kolejnych książek i możliwość powrotu do niegdyś przeczytanych dzieł. Każdy człowiek ma określoną liczbę takich spotkań i od nas tylko zależy ile ich będzie – sto, pięćset, tysiąc albo kilka tysięcy. Rekordziści zapewne przekroczą liczbę kilkunastu tysięcy, choć wszystko zweryfikuje czas i możliwości biologiczne naszych organizmów. Jakby jednak nie było każde takie przeglądanie się w cudzych tekstach, każde studiowanie czyichś dziejów, śledzenie zwrotów fabularnych i zapoznawanie się z intrygującymi osobowościami, będzie darem od losu, który mogą docenić tylko ci, którym lektury nagle odebrano. A dzieje się tak wciąż, jak świat światem, gdy nagła choroba, albo realna bliskość śmierci, zmieniają życiowe priorytety i motoryka codziennych działań maleje. Takie refleksje przychodzą mi do głowy, gdy odnawiam moją znajomość z Faraonem Bolesława Prusa – powieścią, którą przeczytałem w młodym wieku, a potem zgubiłem całkowicie w wirze lat. Wcześniejsza lektura była emocjonalna, rozpoznawcza i zapewne nacechowana młodzieńczym zarozumialstwem, może też trochę niepewnością i lękiem, czy zdołam poskładać w całość wszystkie zawiłe wątki tej rozbudowanej partytury pisarskiej. Teraz czytając kolejne części i rozdziały powieści z czasów Ramzesa XII i jego syna, rozkoszuję się wiedzą i talentem pisarskim jednego z naszych największych pisarzy. Widzę też konieczność powrotu do innych jego ważkich dzieł, ze szczególnym uwzględnieniem nowel. Dodatkowo ważne jest też podglądanie mistrza w sytuacji, gdy pojawił się w moich myślach pomysł na nową książkę, umiejscowioną w starożytnym Egipcie i we współczesności. Czas pokaże, co z tego wyniknie…          

BIBLIOTEKA (12)

W mojej prywatnej bibliotece zawsze ważną rolę odgrywały książki ornitologiczne, fachowe atlasy i przewodniki, a także wszelkie prace związane z ptakami, czy to eseistyczne, czy narracyjne, a nawet poetyckie. Zaczęło się to wszystko od książki Jana Sokołowskiego Ptaki Polski, dzięki której poznałem prawie wszystkie gatunki skrzydlatych zwierząt występujące w naszym kraju, a zdobytą wiedzę spożytkowałem przy pisaniu pracy magisterskiej o symbolice ornitologicznej w twórczości Adama Mickiewicza. Potem wielokrotnie sięgałem do tej jakże pomocnej publikacji, czy to przy pisaniu książek o literaturze romantycznej (Słowacki, Mickiewicz, Norwid, Kraszewski) czy współczesnej (Miłosz, Herbert, Różewicz). Moja fascynacja ornitologią zawdzięcza też wiele barwnym tablicom Władysława Siwka, zamieszczonym w tym dziele, niezwykle udanym i dokładnie odwzorowującym kształty i barwy naszych mieszkańców przestworzy. Prof. Sokołowski pochodził z Wielkopolski, a więc krainy szczególnie zasobnej w ptaki, tam też przede wszystkim pracował, wiążąc się z Uniwersytetem Adama Mickiewicza i Wyższą Szkołą Rolniczą. Jego dorobek życiowy jest przeogromny, zarówno książkowy, jak i w zakresie publikacji osobnych artykułów i broszur popularyzujących, a także opieki nad ptakami. Upamiętniono to nadając jego imię jednej z ulic Poznania, a także czyniąc go patronem szkoły w Czeszewie. Nie znajdziemy też poważnej publikacji naukowej z obrębu ornitologii, w której zabrakłoby wielu przywołań prac tego uczonego. Jego atlas leżał zawsze na poczesnym miejscu w moich domowych bibliotekach, a kartkując go, często wracałem do Wstępu, w którym autor uściślił zakres przedmiotowy, będący też wyznacznikiem moich wstępnych penetracji w terenie:  Niniejszy atlas przedstawia ptaki gnieżdżące się w Polsce oraz te, które wprawdzie gnieżdżą się poza granicami, lecz na wędrówkach regularnie albo dość regularnie kraj nasz odwiedzają. Jest ich w sumie 282 gatunki. Natomiast nie uwzględniono przybyszów bardzo rzadkich lub pojawiających się tylko przypadkowo, jak np. pelikanów, czerwonaków, licznych wschodnioazjatyckich drozdów i wielu innych gatunków mimo to, że ich spreparowane okazy możemy spotkać w muzeach lub zbiorach naukowych. Wobec zdolności lotu i przenoszenia się ptaka z miejsca na miejsce na olbrzymich przestrzeniach, możliwe jest zbłądzenie na tereny środkowej Europy niemal każdego osobnika, żyjącego normalnie w północnej Afryce, wschodniej Azji lub Ameryce Północnej. Atlas Ptaki Polski zawierał też podstawową bibliografię, z której skorzystałem poszerzając moją wiedzę i zapoznając się z pracami J. Domaniewskiego, B. Ferensa, R. Wojtusiaka, W. Taczanowskiego, a potem L. Tomiałojcia, L. Wesołowskiego, L. Stawarczyka i L. Drabińskiego. Z książek Jana Sokołowskiego uważnie przestudiowałem też Ptaki ziem polskich (t. 1-2), monografię o kaczce krzyżówce, wróblu, ziębie i szpaku, a także zarys popularyzatorski pt. Tajemnice ptaków. Spośród prac o polskiej awifaunie, które są w moim posiadaniu warto tutaj jeszcze wymienić: M. Radziszewski, M. Matysiak, Atlas ilustrowana encyklopedia ptaków Polski; D. Marchowski Atlas ptaków; A. Trepka, Encyklopedia zwierząt Ptaki, tegoż, Ilustrowana encyklopedia ptaków; A. G. Kruszewicz, Ptaki Polski; A. G. Kruszewicz, B. Manelski, Bażanty; E. Grzędzicka, Ilustrowany atlas ptaków; R. Dzwonkowski, Leksykon przyrody polskiej. Zainteresowanie ptakami polskimi miało u mnie zawsze też związek z awifauną lokalną, bydgoską i najbliższych okolic, zwiedzanych na rowerze lub podczas wycieczek automobilowych, kiedyś nawet chciałem napisać broszurę na wzór niewielkiej książeczki Z.  Grodzińskiego pt. Krakowskie gawrony, opublikowanej w serii Ossolineum Nauka dla wszystkich. Z tego działu na mojej półce ornitologicznej znalazł się pięknie wydany przewodnik D. Kilona po ścieżce edukacyjnej pt. Flis i Kanał Bydgoski, a także sporych rozmiarów album M. Radziszewskiego i P. Indykiewicza pt. Ptaki Solca Kujawskiego.

Kolejny atlas, który wywarł na mnie ogromne wrażenie i ugruntował moją wiedzę ornitologiczną, to Ptaki Europy K. A. Dobrowolskiego i B. Jabłońskiego, ponownie z barwnymi tablicami W. Siwka. Autor ilustracji wykonał tutaj pracę wprost benedyktyńską, wymagającą wielkiego znawstwa zoologicznego i umiejętności malarskich. To jest w ogóle niezwykła postać w naszej kulturze – więzień nazistowskich obozów koncentracyjnych w Auschwitz i Sachsenhausen, gdzie przetrwał dzięki swojemu talentowi, wykonując prace liternicze i tablice ostrzegawcze. Potajemnie namalował tam dwa tysiące portretów więźniów, które niestety nie ocalały. Potem w latach 1948–1951 wykonywał na zlecenie Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu obrazy olejne, akwarelowe oraz rysunki ilustrujące prace i życie więźniów. Następnie zaczął ilustrować atlasy i albumy przyrodnicze, między innymi W. Puchalskiego i W. Szafera, Obok wskazanych wyżej prac zobrazował też atlasy Gady jadowite i Jadowite węże świata, a także wykonał tablice i ilustracje w tekście do Wielkiej Encyklopedii Powszechnej. Pamiętam jak ucieszyły mnie wskazane wyżej Ptaki Europy, które kupiłem w Warszawie w księgarni PWN-u, a potem wielokrotnie z nich korzystałem, trzymając na biurku codziennych prac lub przy łóżku, by skończyć dzień ostatnim rzutem oka na ilustracje W. Siwka. Ta monumentalna praca zawiera dziewięćdziesiąt sześć barwnych tablic od nurów do trznadlowatych i uwzględnia liczne odmiany gatunkowe. W pierwszej części znajdziemy szczegółowe opisy licznych  gatunków, uwzględniające nazwy w kilku językach, podgatunki, jaja, areał, wędrówki, zimowiska i występowanie w Polsce. Jest też kilkaset map odzwierciedlających występowanie ptaków i ich czarne sylwetki w locie i spoczynku, pomagające w identyfikacji terenowej. Obok tego dzieła w mojej bibliotece ornitologicznej zaczęły pojawiać się nowe albumy fotograficzne i książki poświęcone ptakom Europy: L. Svensson, K. Mullarney, D. Zetterström, Przewodnik Collinsa Ptaki Europy i obszaru śródziemnomorskiego; P. Sterry, A. Cleave, A. Clements, P. Goodfellow, Ptaki Europy Przewodnik ilustrowany; H. Delin, L. Svenson, Przewodnik Ptaki Europy; T. Mebs, Przewodnik Ptaki drapieżne Europy;  M. Cuisin, Ptaki drapieżne Europy; P. Hayman, R. Hume, Ptaki drapieżne; K. Hudec, Przewodnik Ptaki; D. Singer, Ptaki śpiewające Europy Środkowej, tegoż, Ptaki drapieżne i sowy; P. H. Barthel, Ptaki nadmorskie; R. Specht, Ptaki śpiewające w lesie, parku i ogrodzie. Od roku 1998 zaczynają się moje liczne podróże, podczas których zawsze wchodziłem do zagranicznych księgarń i wyławiałem książki o lokalnych i kontynentalnych ptakach. Największe dzieło pt. Encyclopedia of European Birds autorstwa D. Aldertona znalazłem w wielkim, kilkupiętrowym domu książki w Pekinie. Z racji tego, że przewodnik ten został wydrukowany na grubym, kredowym papierze, musiałem dla niego znaleźć miejsce w moim bagażu samolotowym, co nie było łatwe, zważywszy, że zawsze przywożę z Kraju Środka wiele tomów antologii, albumów sztuki, dzieł historycznych i literackich, głownie w języku angielskim. Z kolei z jednej z kilkunastu wypraw do Wilna przywiozłem atlas P. Kurlavičiusa Vadovas Lietuvos Paukščiams Pažinti, wierząc iż przyda mi się podczas pisania monografii o naturze w twórczości Cz. Miłosza. Nieco książek wyłowiłem w warszawskiej księgarni wydawnictw zagranicznych, spośród których z zainteresowaniem później wertowałem Vtáky Slovenska O. Ferianca, a także Atlas Ptáků České a Slovenské republiky J. Dungela i K. Hudeca. Nie wiem skąd wzięła się też w moich zbiorach niewielka książeczka N. N. Bierjozowikowa o rybołowach Kazachstanu pt. Скопа.      

Przy obserwowaniu ptaków w terenie, a ostatnio w przydomowym ogrodzie, przydatne okazały się różnego rodzaju przewodniki i fachowe książki, które w mądry sposób uczyły rozróżniania ptaków. Na początku mojego podpatrywania lokalnej awifauny najbardziej pomocna była praca J. Gotzmana Z lornetką wśród ptaków, która uczyła jak obserwować ptaki i jakich używać narzędzi. Niezwykle instrukcyjne okazały się rozdziały o sylwetkach skrzydlatych zwierząt, sposobie poruszania się, ubarwieniu i głosach, a nade wszystko o technikach ich fotografowania. Tę grupę książek reprezentują w mojej bibliotece jeszcze następujące prace: dz. zbior. Ptaki – Łatwe i pewne rozpoznanie; M. Duquet, Przewodnik młodego Robinsona Ptaki; S. Davidson, S. Courtauld, K. Davies, Przewodnik wycieczkowy Obserwowanie ptaków; P. H. Barthel, Jaki to ptak?; J. Reichholf, Żyją wśród nas Fauna i flora osiedli ludzkich; D. Singer, Ptaki w parku i w ogrodzie; J. Szczepocki, Ptactwo łowne; W. Korsak, Puszcza; J. Szczepocki, Ptactwo łowne. Z serii leksykonów przyrody  wydawnictwa Delta przydatne okazały się książki: S. Chvapil, Ptaki ozdobne i S. Petržilka, M. Tyller, Gołębie. Przeglądając te publikacje wracam myślami do rewirów, które na początku mojej przygody ornitologicznej były dla mnie ważne. Mieszkałem w ciągu bloków przy ulicy Gałczyńskiego i miałem bardzo blisko do szkoły podstawowej – może ze 100 metrów. Tuż za nią był Cmentarz Świętej Trójcy i za nim druga nekropolia, komunalna, wyodrębniona z dawnego cmentarza ewangelickiego. Pojawiłem się w tych przestrzeniach na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale świadome obserwacje żyjących tam ptaków zaczęły się na początku lat osiemdziesiątych. Zdumiało mnie wtedy to, że w tych martwych przestrzeniach, ofiarowanych zmarłym, toczy się tak intensywne życie – ptaki zakładają gniazda i karmią młode osobniki, drapieżcy urządzają polowania, trwa też nieustanne łowienie owadów, zbieranie nasion i owoców. Pisząc tom wierszy pt. Pole umierającej kraski chodziłem przez cały rok po obu cmentarzach i obserwowałem ptaki. Najwięcej zauważałem przedstawicieli rodziny krukowatych – kawek, wron, gawronów, srok, sójek – ale wiele było tam też innych pospolitych ptaków: synogarlic, kosów, drozdów, wróbli, mazurków, sikor, szpaków, pliszek, zięb, pokrzewek, pleszek, rudzików, kopciuszków. Z czasem zacząłem zauważać też ptaki piękniej ubarwione i bardziej płochliwe – jemiołuszki, gile, jery, grubodzioby, dziwonie, dzwońce, kulczyki, szczygły, kowaliki, a nawet tak rzadkie gatunki jak kukułka, pełzacz, wąsatka, raniuszek, wilga i kraska. Często wtedy mijały mnie pochody pogrzebowe, albo samochody transportujące trumny ze zwłokami do kaplic. Musiałem wzbudzać spore zainteresowanie, najpierw grabarzy i pracowników zakładów pogrzebowych, a potem żałobników, szczególnie gdy stałem pomiędzy grobami i przez lornetkę przyglądałem się ptakom na wyniosłej topoli, świerku, brzozie albo olsze. Oprócz cmentarzy ważnymi dla mnie rewirami były lasy, ciągnące się za osiedlem Błonie, a także miejskie parki i tereny wokół Kanału Bydgoskiego. Tam także poczyniłem wiele obserwacji i do zestawu ptaków parkowo-cmentarnych dołączyły gatunki egzystujące w lesie lub na jego skraju – grzywacze, dudki, dzięcioły, sowy, puchacze, kanie, jastrzębie, także ptaki żerujące w wodzie i przy brzegach różnorakich akwenów lub na bagnach – czaple, bociany, bączki, zimorodki, wiele kaczek, tracze, łabędzie, kormorany, czajki i siewki.   

       

Bardzo ważny dla moich zainteresowań ornitologicznych był rok dwutysięczny, kiedy to po raz pierwszy poleciałem do Stanów Zjednoczonych. Znalazłem się wtedy w ornitologicznym raju, a szczególnym polem moich obserwacji był nowojorski Central Park, tereny miejskie Elizabeth w Jersey, a także wybrzeże Atlantyku w kurorcie Atlantic City. Mnogość gatunków i ich różnorodność spowodowały, ze natychmiast zaopatrzyłem się w atlasy amerykańskich ptaków, bo otrzymana od przyjaciela książeczka pt. An Instant Guide to Birds nie wytrzymała próby czasu i ogromu obserwacji. Udałem się zatem do księgarni Barnes & Noble przy Piątej Alei i kupiłem najpierw  atlas Rogera Tory Petersona pt. Birds of Eastern and Central North America. Łakomie patrzyłem też na drugą część tej publikacji pt. Western Birds, ale moje zasoby dolarowe były skromne i zdecydowałem się na zakup kilku tańszych lub przecenionych książek: Ch. S. Robinsa, B. Bruuna, Herberta S. Zima Birds of North America; edycję National Geographic Field Guide to the Birds of North America; A. Rokach, A. Millman, The Field Guide To Photographing Birds; D. H. Patent, Feathers. Dopiero w roku 2002, podczas drugiego pobytu w USA kupiłem wskazaną wyżej drugą część atlasu Petersona, choć moja frustracja powiększyła się, gdyż odkryłem, że takich pięknych opracowań powstało kilkadziesiąt. Chciałem kupić jeszcze kilka z nich, ale moje środki mi na to znowu nie pozwoliły, gdyż każdy tom kosztował powyżej dwadzieścia dolarów.  Twórca tych dzieł był amerykańskim naturalistą, ornitologiem i ilustratorem, a jego prace stały się zaczynem i inspiracją dla wielkiego, dwudziestowiecznego ruchu działającego w zakresie ochrony środowiska naturalnego. Urodził się 28 sierpnia 1908 roku w Jamestown jako dziecko imigranta ze Szwecji i imigrantki z Niemiec. Już w wieku dziesięciu lat Roger stracił ojca i musiał pomagać matce, pracując jako robotnik w młynach. Potem jeszcze trudnił się handlem obwoźnym, co pozwoliło mu poczynić pierwsze obserwacje ptaków i innych zwierząt amerykańskich w różnych biotopach i areałach. Po opublikowaniu w roku 1925 pierwszego artykułu naukowego o sikorach dwubarwnych (Titmouse) i  strzyżyku karolińskim (Carolina wren), zainspirował się schematem systematycznym kaczek, stworzonym przez słynnego naturalistę i twórcę nowoczesnego skautingu E. T. Setona i stworzył pierwszy, przełomowy atlas ptaków – Gide to the Birds. Sprzedał się on w ciągu dwóch tygodni w nakładzie 2000 egzemplarzy i miał sześć wydań, a także zapoczątkował pracę Petersona nad kolejnymi wydawnictwami tego typu. Dwa kraje – Stany Zjednoczone Ameryki i Szwecja – uhonorowały tego niezwykłego człowieka najwyższymi odznaczeniami, otrzymał też on wiele innych nagród i wyróżnień, nominowano go do Pokojowej Nagrody Nobla, a także obdarzono licznymi uniwersyteckimi doktoratami honorowymi. Po śmierci w roku 1996 jego ciało skremowano, a prochy rozrzucono w miejscach szczególnie ważnych dla jego obserwacji naturalistycznych. Obecnie jego wielkim dziedzictwem zajmuje się The Roger Tory Peterson Institute of Natural History w Jamestown, a w stulecie jego urodzin Elizabeth Rosenthal opublikowała obszerną biografię pt. Birdwatcher: The Life of Roger Tory Peterson. Podczas moich kolejnych pobytów w USA kupowałem kolejne albumy i książki ornitologiczne, spośród których wymienić warto: R. Burtona, The Audubon Backyard Birdwatcher Birdfeeders and Bird Gardens, a także S. Buff, Birding For Beginners A Comprehensive Introduction to Birdwatching. Osobną kwestią były moje obserwacje w terenie, które rozszerzyłem w 2008 roku o ptaki z Florydy, a w latach 2018 – 2019 z delty rzeki Missisipi i Kalifornii. Szeroko piszę o tych niezwykłych momentach w moim życiu w powstającej wciąż książce wspomnieniowej pt. Amerykańskie chwile, a tutaj tylko pragnę wskazać, że miałem szczęście zobaczyć w charakterystycznych biotopach tak piękne i oryginalne ptaki jak kardynały, tanagry, modrosójki błękitne, epoletniki krasnoskrzydłe, łuszczyki wielobarwne, wilgi z Baltimore, błękitniki meksykańskie, rybaczki popielate, mrowie ibisów, czapli i kolibrów. 

Nie mogę tutaj nie przywołać też niezwykłego albumu, który otrzymałem od mojego przyjaciela R. M. Giannettiego. Poznałem go w okolicach wodospadów rzeki Niagary, gdzie w urokliwym Leviston prowadził niewielki antykwariat książek używanych, najczęściej skupowanych na aukcjach po zmarłych Amerykanach. Robert także lubi ptaki i ucieszyłem się, że w roku 2008 mogłem go spotkać po raz kolejny na Florydzie. Wymienialiśmy wtedy uwagi na temat zauważonych gatunków, których było prawdziwe mrowie, a największe wrażenie wywarły na mnie stada ibisów przelatujących z akwenu na akwen. Po pobycie na Florydzie otrzymałem paczkę od Boba, pełną cudownych książek, pośród których prawdziwą perłą był album. Johna Jamesa Audubona pt. The Birds of America. Jego autor podkreślał i mitologizował to, że w jego żyłach płynęła krew europejskich kolonizatorów i rdzennych mieszkańców Ameryki. Ojciec – Jean Audubon – był francuskim agentem handlowym, a potem kapitanem statku i zarządcą plantacji cukru na San Domingo. Przeżył tam gorący romans z Kreolką Jeanne Rabin i właśnie z tego mieszanego związku urodził się w 1785 roku John James, przyszły wielki malarz, ornitolog i przyrodnik amerykański. Niestety, w rok po przyjściu na świat, jego matka zmarła i młody plantator, który w międzyczasie spłodził córkę z inną kochanką, zabrał dzieci do Francji, gdzie zaakceptowała i wychowywała je jego prawowita żona. Już tam, na obrzeżach Nantes, podglądał ptaki, łowił je, preparował, wypychał i kolekcjonował. Szybko też zaczął wykorzystywać swój wielki talent rysowniczy i malarski,  tworząc niezwykłe wizerunki mieszkańców przestworzy. Gdy interesy karaibskie ojca załamały się, podjęto decyzję o wysłaniu młodzieńca do Ameryki, gdzie dopłynął jako osiemnastolatek w 1803 roku. Miał tam zająć się handlem i zdobyć nowy majątek, ale on wolał włóczyć się ze strzelbą i psem po lasach i przyglądać się florze i faunie wielkiego kontynentu. Wkrótce poznał wybrankę serca – Lucy – i ożenił się z nią w 1808 roku, pragnąc rozwijać interesy i bogacić się na handlu. Niestety życie szybko zweryfikowało jego plany, w klasyczny sposób zbankrutował i musiał wraz z żoną przenieść się, najpierw do Cincinnati, gdzie pracował jako malarz w muzeum, a potem do Nowego Orleanu, gdzie, Lucy była guwernantką, o on uczył tańca i szermierki. Przez cały czas rysował i malował obserwowane ptaki i szybko uzbierała się ogromna kolekcja tych przedstawień. W 1824 roku powrócił do Filadelfii, z zamiarem opublikowania swoich zbiorów, ale napotkał na liczne trudności, przede wszystkim ze strony konserwatywnego środowiska naukowego, nie szanującego ornitologa bez tytułów naukowych. Na szczęście spotkał tam bratanka Napoleona – Charlesa Luciena Bonaparte – który szybko zorientował się, że ma do czynienia z geniuszem i uruchomił szereg działań, które doprowadziły do zamorskiej wyprawy Audubona. W 1826 roku zapakował do kufra czterysta swoich przedstawień i popłynął z Nowego Orleanu do Liverpoolu, gdzie miał zamiar najpierw skontaktować się ze szwagrem swojej żony, znanym angielskim historykiem, botanikiem i kolekcjonerem. W oparciu o jego kontakty doprowadził do wystawy w Royal Institution i w innych ważnych miejscach. Tak zaczął się czas rosnącej sławy amerykańskiego malarza i znawcy ptaków, między innymi wystawiał w Edynburgu, gdzie został członkiem towarzystw naukowych i spotykał tak znane osobistości jak Sir Walter Scott. Jego egzotyczny wygląd i pochodzenie, a także interesujące opowieści o ptakach i zwierzętach Ameryki, zjednywały mu rzesze słuchaczy i stawiały w rzędzie najciekawszych osobowości dziewiętnastowiecznej Anglii i Europy.

Pomiędzy 1827, a 1838 rokiem Audubon wracał do Ameryki trzykrotnie by rozwiązywać problemy związane z publikacją jego przedstawień ptaków, przede wszystkim generowane przez starsze pokolenie naukowców. W końcu spotkał Roberta Havella, który zajął się wydaniem dzieła jego życia – The Birds of America. Jego obrazy powstawały przy pomocy ołówka i pasteli, a po 1806 roku zaczął stosować akwarele dla wyrazistszego przedstawiania oczu i piór. W tym czasie wypracował też swoistą metodę odwzorowywania schwytanych i uśmierconych ptaków, w ich naturalnych pozach. Zdawał sobie sprawę z tego, że po śmierci ubarwienie skrzydlatych stworzeń szybko się zmienia, pióra tracą połysk i świetlistą intensywność. Dlatego wiele czasu poświęcał na obserwacje ptaków, w ich naturalnych biotopach i czynił szkice, które potem wykorzystywał przy tworzeniu kolejnych tablic poglądowych. Najwięksi krytycy Audubona twierdzili, że jego obrazy są zbyt udramatyzowane i są wynikiem przeniesienia na zwierzęta ludzkiej ekspresji oraz emocji. Od 1822 roku twórca korzystał jedynie z techniki akwarelowej, a okazjonalnie tylko wykorzystywał pastele, by zaznaczyć puszystość piór. Biografowie uważają, że najpiękniejsze przedstawienia powstały w latach 1824 – 1826 i spośród nich wskazują na portrety takich ptaków jak  Mocking Bird, Wood Duck i Carolina Parrot.  Następne lata wypełnione były ożywioną pracą, w czym malarzowi pomagała cała rodzina oraz liczni współpracownicy, przygotowujący wstępnie materiały ilustracyjne. Po kolejnym powrocie do Ameryki, w 1829 roku, Audubon wykonał dziewięćdziesiąt pięć rysunków, brał udział w licznych przedsięwzięciach naukowych, pisał i dzielił się swoja wiedzą podczas odczytów. W końcu, w latach 1845–1848, jego wielkie dzieło, w ostatecznej formie, w siedmiu tomach, z pięciuset litografiami i licznymi opisami, ujrzało światło dzienne. Dzisiaj dokonanie to traktuje się jako jeden z przejawów młodego amerykańskiego ducha i możliwości kreatywnych nowych obywateli, napływających ze wszystkich stron świata, wtapiających się w tamtejszą społeczność i szybko przekształcających świat. Pod koniec życia John James Audubon osiadł w Nowym Jorku, gdzie wraz z żoną wybudował dom. Zmarł w 1851 roku i został pochowany na Cmentarzu Świętej Trójcy na Górnym Manhattanie, gdzie po latach, staraniem towarzystw ornitologicznych zastąpiono prostą tablicę dużym nagrobkiem, z górującym nad nim krzyżem i licznymi elementami nawiązującymi do pracy i pasji najsłynniejszego amerykańskiego ornitologa. 

Na koniec tego syntetycznego przeglądu książek ornitologicznych mojej biblioteki pragnę zaprezentować prace poświęcone ptakom świata, osobnych krain geograficznych lub krajów, które odwiedziłem. Patronuje temu działowi ogromne dzieło sir Davida Attenborough pt. Prywatne życie ptaków, wydane u nas pięknie w 1999 roku. Autor jest brytyjskim biologiem, agnostykiem, pisarzem i podróżnikiem, ale najbardziej znany jest z filmów, w których popularyzuje wiedzę przyrodniczą. Wyróżniony tytułem szlacheckim przez Elżbietę II, otrzymał także wiele orderów, odznaczeń i nagród. 24 września 2020 roku założył konto na Instagramie i w 4 godziny i 44 minuty uzyskał pierwszy milion obserwatorów, a cztery dni później obserwowało go 4,3 mln osób. Prywatne życie ptaków napisane zostało z polotem, znanym już z filmowych narracji autora. W kolejnych rozdziałach omawia on takie fundamentalne dla ornitologii kwestie jak ptasie latanie, niezaspokojony apetyt, mięsożerność, rybołówstwo, sygnały i śpiewy, szukanie partnera, składanie jaj, trudności w zakresie ochrony i wykarmienia piskląt, a także dywaguje na temat barier rozprzestrzeniania się gatunków. Praca ta ogromnie przyczyniła się do rozwoju zainteresowań przyrodniczych w świecie i niejednego młodego człowieka zachęciła do podjęcia studiów w tym zakresie – łącznie z synem autora, który wykłada antropologię fizyczną na Australian National University w Canberze . Na drugim miejscu w tym dziale moich cymesów książkowych prezentujących ptaki wymienić muszę książkę J. Fishera i zaprezentowanego wyżej R. Tory Petersona pt. World of Birds. O dziwo pracę tę kupiłem w polskiej księgarni wydawnictw zagranicznych, płacąc oczywiście potrójną cenę, a potem wielokrotnie studiując ją po angielsku. Autorzy podejmują takie tematy jak niebywała różnorodność ptasia, wskazują jak żyły skrzydlate zwierzęta w przeszłości i jak radzą sobie dzisiaj, rozpatrują też ich ulokowanie na ogromnym drzewie życia. Interesujący jest też rozdział o społecznych zachowaniach i strategiach ptaków, a także zamykająca pracę część poświęcona podglądaniu i odzwierciedlaniu tych jakże płochliwych istot. Przez lata zgromadziłem wiele innych książek o ptakach naszego globu, spośród których warto wymienić: C. Harrisona, A. Greensmitha Ptaki świata; J. Hanzáka Wielki atlas ptaków; prac. zbior. Wielka encyklopedia przyrody Ptaki; J. Baileya Podręczny leksykon ptaków; V. Bejčeka Ptaki wędrowne; H. Kolbego, Ornamental Waterfowl; F. Robillera,Birds throughout the World; w interesujący sposób prezentuje też światową awifaunę podłużna książeczka grupy autorów z serii Fakty o zwierzętach świata, zatytułowana po prostu Ptaki. Od 2015 roku zacząłem też przywozić atlasy ornitologiczne z dalekich i egzotycznych krajów, do których bywałem zapraszany na sympozja i festiwale literackie. Prym wiodą tutaj Chiny, które odwiedziłem już dziesięć razy i bodaj w 2016 roku kupiłem tam ogromny atlas J. MacKinnona i K. Phillipps  A Field Guide to the Birds of China. Z dwóch wypraw afrykańskich przywiozłem pracę D. A. Zimmermana, D. A. Turnera, D. J. Pearsona Birds of Kenya & Northern Tanzania oraz przewodnik JI. Sinclaira, P. Hockeya, W. Tarbotona, P. Ryana Birds of Southern Africa. W Indiach nabyłem obszerny atlas R. Grimmetta, C. Inskipp i T. Inskippa Birds of the Indian Subcontinent, a z wyprawy do Kolumbii książkę, którą sprezentował mi sympatyczny poeta George Mario Angel Quintero – F. Ayerbe Quiñones Avifauna colombiana. Jakże często korzystałem z tych prac na miejscu, podczas dalekich podróży, a potem wielokrotnie w domu, przy pisaniu wspomnień i opracowywaniu nowych książek.

sdr

BIBLIOTEKA (11)

Seria rodowody Cywilizacji, tzw. ceramowska

Od wielu lat zbierałem i gromadziłem na półkach liczne serie wydawnicze, tym bardziej, że w trzech ostatnich dziesięcioleciach ubiegłego wieku książki były tańsze i łatwo mogłem wysupłać drobne sumy na ich zakup. Do początku lat dziewięćdziesiątych były one towarem deficytowym i szybko znikały z księgarskiej lady, a sporo z nich trafiało na półki na zapleczach księgarń, gdzie wybrani mogli w nich buszować do woli. Był taki okres, że też z takiej półki korzystałem, wydając wszelkie moje oszczędności licealne, studenckie, a potem pierwsze pensje i honoraria młodego literata. Gdy wracam myślą do moich pierwszych łowów, bo do centrum miasta ruszało się by upolować jakiś wspaniały tom, przypominają mi się też pierwsze ciągi wydawnicze, które gromadziłem. Były to: seria celofanowa, ceramowska, Współczesnej Prozy Światowej, wiśniowa i skóropodobna seria Klasyki Polskiej i Obcej, a nieco później, gdy zacząłem interesować się myślą filozoficzną – seria Myśli i ludzie i Biblioteka Klasyków Filozofii oraz Nowy Sympozjon Czytelnika. Niezwykłym rarytasem były tomy Złotej Serii  PIW-u, a szczególną radość budziły też zakupy reprintów Wydawnictw Artystycznych i Filmowych, na czele z Herbarzem polskim Kacpra Niesieckiego i Encyklopedią Samuela Orgelbranda. Moje zainteresowania prozą światową odzwierciedlało gromadzenie niewielkich książeczek Czytelnikowskich z serii Nike i Klubu Interesującej Książki oraz tomów prozy skandynawskiej, wydawanych przez Wydawnictwo Poznańskie. Kupowałem też wiele tomów publikowanych przez Wydawnictwo Literackie w serii Proza Iberoamerykańska, a studia polonistyczne spowodowały, że zacząłem gromadzić tomy Biblioteki Narodowej i edycji dzieł wszystkich, np. Cypriana Norwida i Adama Mickiewicza. Ta moja pasja przetrwała do nowego wieku i zacząłem kupować Dzieła zebrane Czesława Miłosza, serie wydawnicze periodyków, sporo edycji jubileuszowych i naukowych opracowań dorobku interesujących mnie pisarzy.

Seria Klasyki Polskiej i Obcej

To gromadzenie miało szczytny cel, bo w młodości wierzyłem, że uda mi się to wszystko przeczytać, przemyśleć i opisać. Szybko jednak okazało się, że wiele tomów latami czekało na swoją kolejkę, a sporo też nieprzeczytanych trafiło do antykwariatów. Szkoda, że dzisiaj nie można sprzedawać książek w takich instytucjach, bo chętnie upłynniłbym wiele książek, które już nie są mi potrzebne. Człowiek idzie przez życie dynamicznie, z wielkimi nadziejami i fantastycznymi pomysłami, ze szczytnymi, maksymalistycznymi zamierzeniami, ale nagle kończy sześćdziesiąt lat i budzi się w innej rzeczywistości. Starość zaskakuje swoją nieodwołalnością i każe zastanawiać się nad latami, które jeszcze zostały – oto minęła młodość, wiek dojrzały i nieodwołalnie pojawiła się perspektywa eschatologiczna. Wielu ludzi w takim momencie załamuje się i traci poczucie pewności siebie, a jeśli jeszcze zaczynają się pojawiać choroby, sens życia zaczyna pękać jak kruche naczynie. Jedynym ratunkiem jest sumowanie osiągnięć życia i mądre planowanie tego, co jeszcze pozostało do zrobienia. Ale porządkowanie musi być totalne i nie może ominąć domowej biblioteki, z którą nie przejdzie się na drugą stronę istnienia. Konieczne zatem są zabiegi radykalne, usunięcie wielu tomów, zlikwidowanie półek, pogodzenie się ze stratą sporych pieniędzy, które przeznaczało się na zakupy w księgarniach i antykwariatach. Oczywiście coś trzeba zostawić, bo trwają różne prace (np. pisanie monografii o Norwidzie i Miłoszu), a niektórych książek tak żal, że nie sposób się z nimi rozstać. Selekcja musi tutaj być jednak bezwzględna, bo inaczej niczego nie da się usunąć, a sentymenty spowodują, że nie będzie widać prac porządkowych. Bardzo pomaga w takiej sytuacji komputer i skaner, pozwalające digitalizować ważne zapisy, spisy treści, dedykacje. Tak, moje porządkowanie biblioteki zaczęło się od tomików poezji, które przez wiele lat otrzymywałem od autorów i które dość ambitnie recenzowałem na łamach wielu periodyków, począwszy od „Życia Literackiego”, „Miesięcznika Literackiego”, „Nowych Książek”, a skończywszy na „Tygodniku Kulturalnym”, „Przeglądzie Tygodniowym” czy „Faktach”. Większość takich edycji, zawierających dedykacje, zeskanowałem i umieściłem w moim archiwum cyfrowym, a egzemplarze papierowe przekazałem do biblioteki Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego.

Reprint Encyklopedii Samuela Orgelbranda

Teraz przyszła też pora na archiwizację periodyków, w których publikowałem, gromadząc ich ogromne ilości od roku 1979. Nowsze edycje często dostępne są w sieci w formie PDF-ów, z których łatwo można zrobić zdjęcia stron, ale najwięcej mam starych numerów, które muszę skanować. Taka praca, choć męcząca, daje wiele radości, bo odświeża w pamięci to, co się napisało i opublikowało, a przy tym daje pewność, że w przyszłym czasie ktoś będzie mógł z tego skorzystać. To oczywiście jest też wstęp do stworzenia pełnej bibliografii, która w moim przypadku stanęła w okolicach roku 1996 i domagała się aktualizacji. Nie miałem na to czasu, więc wszystko szło do kartonów z napisem „Publikacje” i czekało na swój czas, który teraz właśnie nadszedł. Liczba kartonów ogromniała, a przyczyniło się też do tego skomasowanie niektórych książek –po odejściu z uniwersytetu, mniej mi były potrzebne opracowania literatury dziewiętnastowiecznej, więc wiele książek zdjąłem z półek i umieściłem w kartonach, umieszczając na nich konkretne informacje. Tak, oprócz tego, że przez lata obrastałem w książki, to teraz zacząłem jeszcze obrastać w kartony, których liczba ogromniała w zawrotnym tempie. Jak się okazało, to nie jest tylko mój problem, bo podczas ostatniej rozmowy z Józkiem Banaszakiem dowiedziałem się o kłopotach córki znanego bydgoskiego bibliotekarza i bibliofila, która nie wie, co począć z ogromnym księgozbiorem i płytoteką rodziców. Sama pracuje w bibliotece, więc książkom i cennym zbiorom nie zrobi krzywdy, ale przecież co jakiś czas w mediach pojawiają się informacje mrożące krew w żyłach. Mowa o prostym schemacie – dzieci dziedziczą biblioteki po rodzicach, próbują je sprzedać, przekazać jakimś instytucjom, a gdy to się nie udaje – pozostaje tylko zamówienie wielkiego kontenera na śmieci i wyrzucenie „zbędnego balastu”. Historia zna wiele większych tragedii tego typu, gdy płonęła Biblioteka Aleksandryjska i wiele innych składów książek podczas pożarów wojennych drewnianych zabudowań miejskich. Nawet jeśli będziemy o tym pamiętać, to żal własnych książek nie będzie mniejszy i tylko szerokie prace ocalające dadzą nam pewność, że nie wszystko, co było nasze, obumrze bez śladu.

         

Dzieła wybrane Juliusza Słowackiego w Złotej Serii PIW

 

LIBRARY OF CONGRESS

BIBLIOTEKA (9)

1

Jeszcze jedno spotkanie po latach z książką, która niegdyś rozpaliła moją wyobraźnię i popchnęła mnie do przeczytania ogromnego zestawu opisów przygód morskich. Wziąłem udział nawet w kursie sternika jachtowego i prawie bym go ukończył, gdyby na drodze nie pojawiła się żarliwa miłość. Początki mojej fascynacji żeglarstwem i przygodami takich kultowych postaci jak Thor Heyerdal, Alain Bombard, Francis Chichester czy Krzysztof Baranowski, związane były z powieścią Juliusza Verne’a z 1901 roku pt. Wąż morski (tytuł oryginału francuskiego: Les Histoires de Jean-Marie Cabidoulin). Na początku dwudziestego wieku pióro tego pisarza było już lżejsze i tworzone przez niego książki dobrze się czytało, a nawet pochłaniało się je jednym tchem, żałując, że lektura trwała tak krótko. Cała fabuła została oparta na tajemniczych pogłoskach o monstrualnym wężu morskim, pojawiającym się co jakiś czas u wybrzeży różnych kontynentów, albo widywanym na otwartym morzu przez marynarz wielu bander. Po latach powstała nawet kryptozoologia, czyli dziedzina wiedzy zajmująca się tego rodzaju stworzeniami, analizująca relacje i ustawiające je w ciągu historycznym. Oficjalna nauka nigdy nie potwierdziła, że istnieją takie zwierzęta, ale opowieści o nich karmiły wyobraźnię ludzi morza od XVI wieku. Oczywiście takie stworzenia pojawiły się najpierw w mitologiach, spośród których wymienić trzeba nordyckiego Jormunganda czy bytującego w przestworzach Quetzalcoatla, albo chińskiego smoka z czasów dynastii Han. To istoty rozciągające swoje panowanie na obszar kosmiczny i współuczestniczące w pierwszych kosmogoniach. Zanim Verne wziął się za napisanie swojej powieści, węże morskie pojawiały się w relacjach żeglarzy, a nawet w publikacjach „naukowych”, zaczęto też prezentować ryciny i pierwsze fotografie, podważane potem przez specjalistów. Francuz miał w tym względzie wielu poprzedników, którzy tworzyli narracje o monstrualnych ośmiornicach, kałamarnicach, krabach, rekinach, orkach, albo – jak Hermann Melville, w powieści Moby Dick – o ponadnaturalnych wielorybach. Najczęściej wyobrażano sobie węże morskie jako istoty pokryte łuskami, posiadające rogate głowy z ogromnymi oczyma i paszczami, mogącymi połknąć wielotonowe statki. Nie brakowało też historii, w których mowa była o tym, że wielki wąż wypłynął z głębin i jednym uderzeniem ogona pogruchotał jakiś solidny bryg. Nauka zna zwierzęta – jak wstęgor królewski (Regalecus glesne) – które mogły być pierwowzorem fantastycznych opowieści i pobudzać wyobraźnię pisarzy, autorów dzienników z podróży i naukowców. Raz po raz morza i oceany wyrzucają też na brzeg ich szczątki, z których można wnioskować, że osiągają wielkość kilkunastu metrów.

2

Powieść Juliusza Verne’a to historia wyprawy statku wielorybniczego „Saint-Enoch”, dowodzonego przez pięćdziesięcioletniego kapitana Ewarysta-Szymona Bourcarta. Jednostka wypływa 7 listopada 1863 roku z Hawru i kieruje się na południe, by po opłynięciu Przylądka Dobrej Nadziei, skierować się na Ocean Indyjski i dotrzeć do Pacyfiku, w okolice Nowej Zelandii. Tam zaczyna się polowanie na wieloryby, a po ich zabiciu i przyholowaniu do statku, wytapianie tłuszczu i umieszczanie go w specjalnie do tego celu przygotowanych beczkach. Z narracji Verne’a dowiadujemy się, że Statek kapitana Bourcarta, o wyporności około pięciuset ton, był wyposażony we wszelkie urządzenia potrzebne do trudnego polowania na wieloryby w odległych akwenach Pacyfiku. Chociaż zbudowany był jakieś dziesięć lat temu, miał dobrą skuteczność i świetnie sprawował się w morzu. Załoga zawsze starała się, żeby stan jego był bez zarzutu, zarówno jeśli chodzi o omasztowanie, jak i kadłub, a w dodatku jego część podwodna została niedawno całkowicie oczyszczona i pomalowana. Załoga składa się z trzydziestu czterech zaprawionych w trudach ludzi, marynarzy, harpunników, cieśli, kowali, lekarza i bednarza. Spośród nich postacią wyjątkową jest ten ostatni – Jan-Maria Cabidoulin – dbający o jakość beczek do stopionego tłuszczu i stale snujący opowieści o czekających załogę nieoczekiwanych zdarzeniach. Spośród nich największą grozę budzi bajda o wężu morskim, który potrafi pożerać wielkie statki i pojawia się w różnych częściach oceanu. Nic wszakże nie wskazuje na to, że wydarzy się coś strasznego, a załoga sprawnie poluje na kolejne wieloryby i szybko zapełnia ładownie nowymi beczkami z olejem, fiszbinami i ambrą. Lektura sprzed lat nie generowała żadnych refleksji natury etycznej, a opisy kolejnych polowań ekscytowały mnie i zaciekawiały. Wielorybnicy szybko zapełniają przestrzenie pod pokładem swoimi zdobyczami i udają się ku wybrzeżom Kalifornii, a potem płyną wzdłuż wschodniego wybrzeża Ameryki północnej, by z ogromnym zyskiem sprzedać beczki z olejem w kanadyjskim Vancouver. Sukcesy podczas polowań na wieloryby i zyskowna sprzedaż powodują, że kapitan podejmuje decyzje o dalszym pozostawaniu na Pacyfiku i skierowaniu się ku jego północnym rubieżom. Po minięciu Aleutów i Wysp Kurylskich, nowe polowanie ma zacząć się na Morzu Ochockim, gdzie jednak szczęście opuszcza wielorybników i zaczyna się ciąg nieprzewidzianych okoliczności. Coraz częściej bednarz Cabidoulin opowiada o potworze morskim, czyhającym w głębinach, a jego aktywność wzrasta po relacji rybaków, którzy uciekają do jednego z portów, po rzekomym spotkaniu z taką bestią. Załoga nie napotyka wielorybów, co zdaniem bednarza jest znakiem tego, że coś je przestraszyło i skłoniło do opuszczenia akwenu w pobliżu Kamczatki. Wkrótce jakiś tajemniczy prąd albo tsunami zawiedzie statek na Morze Beringa, gdzie dojdzie do dziwnego zdarzenia, kiedy to bryg osiądzie na jakieś skale lub mieliźnie, będącej efektem tektonicznego wyniesienia dna morskiego. Załoga zaczyna wierzyć, że jest to efekt obecności w pobliżu węża morskiego, a gdy zostaje roztrzaskany płynący w pobliżu statek angielski wydarzenia przybierają dramatyczny przebieg. Koniec końców okręt kapitana Bourcarta także zostaje roztrzaskany, a załoga musi ratować się ucieczką w łodziach i wędrówką po polu lodowym. Wszystko kończy się jednak happy endem, bo marynarze zostają odnalezieni przez przepływający okręt „World” i na jego pokładzie dostają się do Nowej Zelandii, a potem wracają do Francji.

3

Powrót do powieści Verne’a po latach, pełen był refleksji, innej natury, niż wcześniej, kiedy to rozsmakowałem się w jej przygodowym charakterze. Teraz przede wszystkim zwróciłem uwagę na sprawność narracyjną pisarza i rezygnację z rozwlekłych opisów, znanych z wcześniejszych jego dzieł, choć może tutaj przydałoby się więcej plastyczności przy szkicach przestrzeni Pacyfiku i odwiedzanych portów, północnych wysp i pola lodowego. Oczywiście bardzo dyskusyjne jest zbyt nachalne podążanie do finału i zakończenie opowieści nieprawdopodobnym – choć możliwym – szczęśliwym trafem. Tutaj najbardziej rażąca była łatwość, z jaką rozbitkowie budują sobie sanie i przy niewyobrażalnym mrozie wędrują przez lody, a potem nagle zauważają na morzu statek, który wysyła do nich łodzie i przyjmuje ich na pokład. Powieść pt. Wąż morski wchodzi w skład długiego cyklu opowieści podróżniczych i fantastycznych francuskiego pisarza i adresowana jest do szerokiego kręgu odbiorców, od młodzieży do osób w średnim wieku i nieco starszych. Tylko wyrobieni czytelnicy zauważą w niej szereg niekonsekwencji autorskich i nieporadność przy końcowym rozwiązywaniu wątku węża z głębin. Choć w oceanach zdarzają się wybuchy wulkanów i nagłe wypiętrzenia dna, to jakoś nieprawdopodobna jest taka historia z Morza Ochockiego, na którym od dawien dawna łowi się wielkie ławice ryb i poluje na wieloryby. Z drugiej strony, jeśli by przyjąć, że statek osiadł na głowie czy innej partii ciała węża morskiego, to gad ów okazałby się wyjątkowo nieroztropny, wręcz głupkowaty, znajdujący upodobanie w rozbiciu statku Anglików, a potem nie decydujący się na podobną akcję w stosunku do Francuzów. Czytelnik do końca nie dowiaduje się, co też właściwie się stało, chociaż bednarz Cabidoulin do końca utrzymywał, że podczas tej jego ostatniej wyprawy w życiu, widział na własne oczy ogromnego węża morskiego i to za jego przyczyną wielorybnicy znaleźli się w tak wielkich opałach. Verne’a usprawiedliwia tutaj to, że pragnął przede wszystkim ukazać polowania na wieloryby, a wątek bestii z głębin oceanu uczynił tylko pobocznym, ubarwiającym kolejne opisy wypraw łodzi w kierunku waleni i kaszalotów. To wydawcy, chcący zarobić na książce, zmieniali tytuł na Wąż morski i sugerowali czytelnikom, że jest to opowieść o straszliwym potworze, jednym kłapnięciem szczęk połykającym okręty. Przy takim nastawieniu czytelnicy mogą czuć u końca lektury pewien niedosyt, a happy end, może im się wydać bzdurny i solidnie naciągany.

4a

Warto wspomnieć tutaj o jeszcze jednej sprawie, która pojawiła się podczas drugiej lektury powieści Verne’a. Chodzi o aspekty etyczne, związane z moimi poglądami na temat polowań na zwierzęta i zabijania ich dla mięsa, skór, kości itp. W jednym z rozdziałów mamy przecież do czynienia z prawdziwym bestialstwem wielorybniczym, kiedy to Anglicy ze statku „Repton”, rywalizującym z „Saint-Enochem”, bezlitośnie mordują młodego wieloryba, nie bacząc na towarzyszącą mu matkę. Opis ich postępowania jest doprawdy przerażający: Dochodziło pół do trzeciej, gdy harpunnik z pierwszej łodzi znalazł się w odpowiedniej pozycji do rzutu. Samica baraszkując z dzieckiem jeszcze nie zauważyła wrogów, kiedy harpun przeciął powietrze. Na pewno Anglicy zdawali sobie sprawę, jak niebezpieczne jest zaatakowanie wielorybiątka. A właśnie ono, przepływając obok łodzi, zostało trafione w wargę. Cios był śmiertelny i po paru konwulsyjnych ruchach mały wieloryb został nieruchomy na powierzchni wody. Ponieważ rękojeść harpuna sterczała do góry, według słów marynarzy wyglądał tak, jakby palił fajkę, gdyż pył wodny wydobywający się z jego paszczy do złudzenia imitował dym. Wtedy samica wpadła w istny szał. Ogonem waląc po wodzie rzuciła się na łódź. Kiedyś nie raziły mnie takie opisy i odbierałem je jako coś oczywistego, związanego z hartem ducha i siłą fizyczną bohaterów powieści przygodowych, ale późniejsze doświadczenia, lektury, filmy uświadomiły mi jak okrutny bywa człowiek w stosunku do zwierząt. Czarę goryczy przepełniła moja wizyta w rzeźni, widok bestialsko zabijanych świń i krów, a potem zawieszania ich na hakach i kawałkowania jeszcze drgających w konwulsjach ciał. Nie zapomnę też opowieści znajomego myśliwego, który relacjonował mi polowanie na sarny – po podejściu do jednej zranionej łani, zauważył, że jeszcze dycha, no to przyłożył sztucer do jej głowy i – jak to określił – „zgasił światło”. Wielorybnicy należeli do najokrutniejszych łowców, nie zwracających uwagi na bestialstwo polowań przy pomocy harpunów, a potem kawałkowania ogromnych części wielorybów na pokładach, obficie zroszonych krwią. Chęć zysku i zdobycia nowych środków na wystawne życie, powodowały, że mordowano tysiące tych zwierząt, doprowadzając do znaczącego spadku populacji, dopiero w ostatnich latach się powiększających. A choć stale poluje się na te ssaki i są miejsca na ziemi, gdzie odbywają się prawdziwe festiwale zbrodni, spadło zapotrzebowanie na olej uzyskiwany z ich tłuszczu i nieprzydatne stały się fiszbiny, zastępowane przez plastik i nowe stopy lekkich metali. Podczas nowej lektury skorzystałem z Internetu i znalazłem ciekawe ilustracje autorstwa Georgesa Rouxa (1855–1929), francuskiego malarza i ilustratora powieści przygodowych i awanturniczych.

5

BIBLIOTEKA (7)

1

Nasze życie jest bardzo krótkie, ale stale coś odkładamy na potem, wciąż kieruje nami przekonanie, że mamy nieograniczony kredyt dni i nocy. Często myślimy, że warto byłoby coś zrobić, ale jakoś odkładamy to na nie wiadomo kiedy. W przypadku humanistów widać to znakomicie na przykładzie przeczytanych książek – wszakże prawdziwy pisarz, poeta, dziennikarz, mistrz słowa powinien obcować z wielkimi dziełami, znać szeroki kanon arcydzieł i książek pomniejszych, swobodnie poruszać się w rewirach nawiązań i odniesień do fikcyjnych postaci albo życiorysów twórców. Często śmierć zaskakuje takich ludzi i odłożona na potem lektura dramatów Sofoklesa, Szekspira, Moliera, powieści Dickensa, Dostojewskiego, Kafki, Bułhakowa, nigdy nie dochodzi do skutku. Owszem, w życiu zaskoczonych przez śmierć ludzi pojawiały się nawiązania do Davida Copperfielda i Samuela Pickwicka, Raskolnikowa i braci Karamazow, Józefa K i Karla Rossmana, potrafili nawet czynić aluzje do nich, ale posługiwali się wiedzą ogólną, encyklopedyczną albo – ostatnio – internetową. Nie zasiedli w wygodnym fotelu i nie poświęcili wielu godzin na lekturę tych ważnych książek, tak jak nie przestudiowali powieści Hemingwaya i Faulknera, Marqueza i Llosy, Coetzee’ego i Hrabala. Wierzyli, że kiedyś nadejdzie czas spełnienia nadziei, a tymczasem nagły zawał serca, niespodziewana apopleksja, tragiczny wypadek drogowy, niweczyły wszystko. Od czasów dziecinnych czytałem wiele książek, z różnych dziedzin, beletrystycznych i gromadzących wiedzę, a wszystko zaczęło się oczywiście od literatury podróżniczej i przygodowej. Naczelne miejsce zajmuje tutaj Jules Verne i jego powieści, które taszczyłem do domu w płóciennych siatkach (nie było jeszcze wtedy reklamówek) z pobliskiej biblioteki, ulokowanej najpierw w piwnicy jednego z wieżowców, a potem w okazałym, nowym budynku. Z przebogatego dorobku francuskiego pisarza czytałem najpierw powieść pt. Z Ziemi na Księżyc (1865), potem Podróż do wnętrza Ziemi (1864), Pięć tygodni w balonie (1863) i W osiemdziesiąt dni dookoła świata (1872). Następnie przyszła kolej na trylogię: Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1869-1870), Dzieci kapitana Granta (1868), Tajemnicza wyspa (1874), a całość moich spotkań czytelniczych z płodnym pisarsko Francuzem, zakończyłem lekturą Piętnastoletniego kapitana (1878) i Węża morskiego (1901). Z tamtego czasu zapamiętałem niezwykłą ekscytację niektórymi tomami i prawdziwą męczarnię podczas przewracania kartek innych dzieł – lekko przełknąłem opowieść o podróży balonem nad Afryką, a przygody Samuela Fergussona, Dicka Kennedy’ego i służącego Joe’a były wstępem do trzykrotnej lektury W Pustyni i w puszczy Henryka Sienkiewicza. Podobnie łatwo czytało mi się relację o osiemdziesięciodniowej podróży dookoła świata Phileasa Fogga, tym bardziej, że w powieści pojawił się też wątek sensacyjny.

2

Niestety sporo było spotkań trudnych, szczególnie z powieściami przeładowanymi wiedzą specjalistyczną i zbyt daleko idącą fantastyką. Z niedowierzaniem zatem przeczytałem powieść o podróży na Księżyc lunonautów wystrzelonych w wielkim pocisku z monstrualnej armaty, a także relację z wyprawy do wnętrza ziemi – prawdziwie jednak męczyłem się czytając Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Nie wiem dlaczego ta historia sprawiła mi tyle kłopotu, ale jakoś dobrnąłem do końca, co i rusz buntując się przeciw pomysłom pisarza. Pamiętam też z tamtego czasu postanowienie, że przeczytam tę książkę raz jeszcze, bo uznałem, że moja lektura była zbyt powierzchowna. Musiało jednak minąć ponad trzydzieści lat, zanim po raz drugi wziąłem do ręki powieść Verne’a i zacząłem konfrontować ją ze spotkaniem z przeszłości. Często mówiłem moim studentom polonistyki o tym, że nosimy w naszej pamięci tylko szczątki książek, a im dalej od procesu czytelniczego, tym mniej zostaje w nas z autentycznego kształtu dzieła. Dlatego – o ile to jest możliwe – trzeba odnawiać lektury i wracać do książek, z którymi kiedyś się już zapoznaliśmy. Czytając po kilka razy dzieła Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego za każdym razem znajdowałem coś nowego, albo byłem zdumiony, że tyle przeoczyłem – dopiero słynne zdanie Norwida uświadomiło mi, że arcydzieła czyta się w coraz głębszych głębiach, tak, że lektura takich utworów jest praktycznie nieskończona. To odnosi się do wielkich dzieł, jak Dziady, Król-Duch albo Nie Boska-komedia, ale przecież warto też wracać do innych utworów, także do tych, które miały nam kiedyś dostarczyć rozrywki. Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi to historia spotkania naukowca Pierre’a Aronnax, jego służącego – Conseila i harpunnika Neda Landa z tajemniczym Kapitanem Nemo i jego fantastyczną łodzią podwodną Nautilus. Osoby te zostały uratowane i wspaniałomyślnie podjęte z oceanu przez dowódcę, choć brały udział w wyprawie statku Abraham Lincoln, mającej doprowadzić do jego schwytania i wyjaśnienia zagadki tajemniczych świateł, pojawiających się pod wodą. Ich udziałem stało się następnie polowanie w podwodnych „lasach” wyspy Crespo (skały na północnym Pacyfiku), obserwacje ichtiologiczne w Cieśninie Torresa, udział w pogrzebie w głębinach, na koralowym cmentarzu, łowienie pereł u brzegów Cejlonu, podróż hipotetycznym Tunelem Arabskim z Morza Czerwonego na Morze Śródziemne, podpłynięcie do podwodnego wulkanu przy wyspie Santorini, zbieranie złota z zatopionego galeonu w zatoce Vigo, odkrywanie Atlantydy, a nawet podróż na biegun północny.

4

Lektura po latach odsłoniła sporo nieścisłości i dowolności francuskiego pisarza, choć oczywiście trzeba podziwiać jego wyobraźnię i odwagę w formułowaniu wizji przyszłości. Powieści fantastyczne bardzo szybko się starzeją i przy dynamicznym rozwoju techniki, rewolucyjnych rozwiązań naukowych, zaczynają śmieszyć. Tak jest w przypadku opowieści o dalekich podróżach we wszechświecie, gdy w pierwszych książkach z gatunku space opera statki kosmiczne uruchamia się przez wciśnięcie guzika i nie ma żadnych komputerów. Tutaj mamy do czynienia z prawdziwym cudem techniki dziewiętnastego wieku, okrętem podwodnym Nautilus, który swobodnie pływa pod morzami i oceanami, bez trudu zmienia głębokość zanurzenia i penetruje dno. Niektóre rozwiązania Verne’a rzeczywiście wykorzystano w przyszłości (śluzy powietrzne i grodzie wodoszczelne, elektryczność jako źródło zasilania), ale sporo też pojawiło się fanaberii futurystycznych. Okręt tego typu, z tak cienkim poszyciem nie mógłby zanurzać się tak głęboko i pływać tak szybko, a w tym kontekście bardzo wątpliwe jest też przebijanie się przez czapę lodową Antarktydy. Sporo kontrowersji budzi wędrowanie w mosiężnych hełmach i prymitywnych skafandrach po dnie morskim i schodzenie zboczami podwodnymi do głębokości trzystu metrów. Także opisy świata podwodnego nie wykraczają poza zdawkowość stanu wiedzy dziewiętnastowiecznej, a fantastyczne wizje wielkich ośmiornic, oplatających okręt też dzisiaj budzą zdziwienie. Sama konstrukcja powieści jest bardzo prosta, żeby nie powiedzieć archaiczna, za mało jest w niej elementów popychających narrację do przodu, za dużo encyklopedycznych wstawek, tym bardziej, że wiele z nich zostało bezlitośnie zweryfikowanych przez naukę. Czytając po raz drugi Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi brałem pod uwagę stan wiedzy w latach 1867–1868, ale i tak często miałem wrażenie, że autor pozwolił sobie na zbyt daleko idące fantazje i modyfikacje. Najbardziej jednak raziła mnie kostyczność postaci, brak szerszych opisów kontrastowych osobowości i powielanie tych samych kalek, nie wnoszących niczego nowego do charakterystyk. Powieść zatem jest mało plastyczna, a nawet przy opisach morskich głębin i żyjących w nich zwierząt brakuje giętkości narracyjnej, szerszej palety barw i odcieni. Także zakończenie narracji, owa nagła śmierć kapitana Nemo – zresztą zakwestionowana w powieści pt. Tajemnicza wyspa – budzą zdziwienie i niedowierzanie. Przy tym stanie wiedzy i możliwości technicznych, jakimi dysponowała załoga Nautilusa, łatwo przecież wyszłaby z opresji. Niektórzy badacze sugerują, że Nemo miał być polskim powstańcem, który mścił się na Rosjanach, ale zabiegi dyplomatyczne doprowadziły do wymuszenia na pisarzu zmiany jego narodowości. Cieszyć się jednak możemy tym, że w salonie tego futurysty wisi portret Tadeusza Kościuszki, a jego poglądy często zbieżne są z jego hasłami wolnościowymi i uniwersalistycznymi. Czytanie książek po latach jest bardzo intrygujące, bo odnawiając wiedzę o jakimś dziele, obcując na nowo z pisarzem i jego światem, wracamy też ku sobie z dawnych lat. Widzimy w takiej książce, jak w lustrze to, co nas kiedyś zajmowało, co intrygowało i fascynowało, a teraz zastanawia, rodzi niezgodę, każe weryfikować poglądy i wyobrażenia. No i to, co miało charakter szczątkowy w naszej pamięci, przybiera na nowo kształty, staje się wyrazistym śladem w świadomości i może mieć wpływ na dalsze rozumienie i poznawanie literatury.

5

BIBLIOTEKA (5)

1_max-horzaPośród moich pierwszych świadomych lektur, trzy książki urosły do rangi symboli odważnego wchodzenia w literaturę. Interesowałem się wtedy geografią i swoją przyszłość widziałem w dalekich zakątkach świata, podczas rejsów i lotów międzykontynentalnych, odkrywania nieznanych lądów, przyglądania się zwierzętom i minerałom, przepływania wielkich rzek i mórz. Trzy książki w tamtym czasie szczególnie mnie rozpłomieniły, a z racji ich trudności, gęstości i intelektualnego ładunku, stały się prawdziwym czytelniczym wyzwaniem. To była najpierw opowieść francuskiego dziennikarza i podróżnika Raymonda Maufraisa pt. Zielone piekło, odtworzona z odnalezionego dziennika. Autor zaginął bez wieści podczas samotnej wyprawy przez dżunglę z Gujany Francuskiej do Belém w Brazylii i kilka ekspedycji poszukiwawczych nie odnalazło go żywego. Po pierwszej, grupowej wyprawie do Mato Grosso, która zakończyła się porażką, zapragnął z kolei samotnie przejść siedemset kilometrów jednej z najdzikszych dżungli świata i dotrzeć do dziwnego masywu górskiego Tumuc-Humac, gdzie miał zamiar spotkać plemiona indiańskie, które nie miały nigdy kontaktu z białymi ludźmi. Ta wyprawa rozpaliła jego wyobraźnię, ale jak się szybko okazało, Maufrais szybko znalazł się w owym tytułowym zielonym piekle, jak w pułapce bez wyjścia. Nieustanny czterdziestostopniowy upał, mnóstwo węży, atakujących kajmanów i innych dzikich zwierząt, mrowie najprzeróżniejszego robactwa, a do tego wilgoć w dzień i w nocy, szybko nadwątliły siły młodzieńca. Chyba zbyt zaufał on swoim umiejętnościom komandosa i pierwotna, drapieżna natura nie dała mu szans. Czytałem tę książkę z wypiekami na twarzy, ale też z ogromnym wysiłkiem, bo dopiero wchodziłem w świat prawdziwej literatury, wcześniej pochłaniając przede wszystkim powieści podróżnicze, prostsze opisy dalekich miejsc i młodzieżową beletrystykę. Tutaj trafiłem na zapis, który natychmiast formatował mój umysł i odsłaniał przestrzenie, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Wytrwałem dzielnie do końca lektury, utożsamiając się z autorem, przeżywając jego perypetie, wielokrotnie też chcąc rzucić książką o ścianę. Choć ojciec autora organizował kolejne ekspedycje ratunkowe, znaleziono tylko kilka jego rzeczy osobistych i poplamiony, ledwo dający się odczytać dziennik. Dzisiaj, gdy patrzymy na współczesne fotografie skał Tumuc-Humac, wyrastających nagle z morza gęstej dżungli, zrozumieć możemy pasję i tęsknotę młodego zdobywcy, który oczyma wyobraźni widział się na ich szczytach.

Płaskowyż Tumuc-Humac

Płaskowyż Tumuc-Humac

Jeszcze trudniejszą lekturą okazał się dla mnie Smutek tropików (1955) Claude’a Lévi-Straussa, które to dzieło znalazłem w bibliotece osiedlowej i od razu uznałem, że w jakiś sposób komponuje się z Zielonym piekłem. Była to na poły autobiograficzna książka, z elementami eseistycznymi, w której słynny antropolog snuł rozważania o człowieku, postrzeganym w kontekście egzotycznych krain i cywilizacji. Ale jakoś nie mogłem zgodzić się, że Indianie ze szczepów Kadiweu, Bororo, Nambikwara, Tupi-Kawahib górowali nad naszym modelem kultury. Książka francuskiego uczonego udręczyła mnie wtedy straszliwie, ale punktem honoru było przecież przebrnięcie przez nią (to był w ogóle czas dziwnych lektur, jedną z nich była biografia autokratycznego prezydenta Ghany Kwame Nkrumacha) i – co wcale nie było łatwe – zrozumienie najważniejszego przesłania. Zaletą tej lektury było moje otwarcie na inne kultury, przede wszystkim indyjską i amerykańską, bo wcześniej interesowałem się głównie egzotyką afrykańską i południowoamerykańską. Teraz, kiedy myślę o tamtej lekturze, zastanawiam się jak do tego doszło, że zacząłem wybierać takie trudne książki. Zapewne wielka w tym była rola przypadku, ale też moja ambicja miała spore znaczenie i chciałem sobie narzucać „udręczenia” czytelnicze na wysokim poziomie. Potem po latach przeczytałem chyba wszystkie książki tego autora, wielokrotnie cytując je w moich pracach o wielkich romantykach polskich. Tutaj z kolei przydała się przenikliwość Lévi-Straussa w zakresie opisu mitów i motywów kulturowych w literaturze, a także eseistyczne zacięcie. Perspektywa porównawcza była dla mnie czymś nowym, ale wszystko rekompensowały elementy etnologiczne i próba integralnego spojrzenia na innych ludzi, żyjących w różnych miejscach świata i będących na różnych poziomach rozwoju cywilizacyjnego. Nie pamiętam jak wyglądała motoryka tamtego czytania, ale zdaje się przerywałem je kilka razy, potem jednak znowu otwierając książkę i podążając do przodu, tak na dobrą sprawę nie wiedząc, z jak ważnym dwudziestowiecznym uczonym mam do czynienia. Przeżył sto lat i zabrakło mu ledwie trzech miesięcy do stu pierwszych urodzin, a jego życie i monumentalne dzieło, to ogromny obszar badawczy, pełen fascynujących przestrzeni, pierwiastkowych studiów, wspomnień i dogłębnych analiz ludzkości, która odchodzi i świata, który zostaje.

Z lewej Raymond Maufrais w Gujanie, z prawej Claude Lévi-Strauss w Brazylii

Z lewej Raymond Maufrais w Gujanie, z prawej Claude Lévi-Strauss w Brazylii

Z jednej z kolejnych wypraw do biblioteki przyniosłem powieść kubańskiego pisarza i muzykologa Alejo Carpentiera pt. Podróż do źródeł czasu (polski tytuł jest dość dziwny, bo hiszpański brzmi: Los Pasos Perdidos). Autor ten pozostawił po sobie tylko kilka książek, ale powszechnie uważany jest za prekursora realizmu magicznego i wielkiej eksplozji literatury iberoamerykańskiej. Jego matka była Rosjanką, profesorem lingwistyki, a ojciec francuskim architektem, co od razu dało mu wielokulturowe podłoże intelektualne do rozwoju i rozległej edukacji. Studiował we Francji, gdzie wielki wpływ wywarli na niego najwięksi surrealiści, na czele z Louisem Aragonem, André Bretonem i Paulem Éluardem. Jego twórczość związana była z basenem Morza Karaibskiego, a szczególny wpływ na jego rozwój intelektualny miała podróż na Haiti, która zaowocowała powieścią pt. Królestwo z tego świata. W latach 1945–1959 przebywał w Wenezueli, a doświadczenia z tamtego okresu wykorzystał w swojej najsłynniejszej powieści – Podróż do źródeł czasu (1953). Potem jeszcze sukcesem okazały się powieści: Eksplozja w katedrze (1962), Szaleństwo i metoda (1974) oraz Harfa i cień (1979), ale to opowieść o wędrówce rzeką Orinoko wywarła ogromny wpływ na takich pisarzy jak Gabriel Garcia Marquez, Miguel Ángel Asturias, Jose Lezama Lima i wielu innych twórców. W roku 1977 Capentier otrzymał nagrodę Cervantesa, najważniejszy laur w świecie literatury tworzonej w języku hiszpańskim, w czym nie przeszkodziły jego poglądy i bliskie związki z reżimem Fidela Castro. Wykładał na kubańskich uczelniach, prowadził audycje radiowe, a także reprezentował swój kraj jako polityk za granicą, a przy tym rosła jego sława jako pisarza, choć nigdy nie udało mu się zdobyć Nagrody Nobla. Zmarł wiosną 1980 roku w Paryżu, a jego ciało przetransportowano na Kubę, gdzie znalazł miejsce wiecznego spoczynku na cmentarzu im. Krzysztofa Kolumba w Hawanie. Patrzę teraz na neobarokowy kształt jego nagrobka i rozmyślam jaką rolę odegrał w moim życiu, jak bardzo mnie otworzył na literaturę i kazał szukać utworów równie intrygujących jak jego powieść.

Alejo Carpentier 1904–1980

Alejo Carpentier 1904–1980

Powyższe refleksje związane są z moją nową lekturą Podróży do źródeł czasu, która tym razem trochę mnie jednak rozczarowała. Nosiłem w pamięci inny kształt tego dzieła i wielokrotnie zachęcałem studentów, by przeczytali je w wolnej chwili. Tamta powieść, z czasów mojej młodości była wielkim wydarzeniem, lekturowym rzutem na taśmę, ekscytacją, która pozostała w pamięci przez ponad trzydzieści lat . Teraz czytałem ten utwór z bagażem setek moich innych lektur, w tym wielu książek nurtu iberoamerykańskiego, a przede wszystkim powieści pisarzy amerykańskich i anglojęzycznych i byłem już innym czytelnikiem. To historia muzykologa, który rusza do dżungli w poszukiwaniu pierwotnych instrumentów, ale jednocześnie cofa się świadomie ku źródłom cywilizacji, ku początkom czasu. Jego wiedza i przeżycia z czasu II wojny światowej każą patrzeć mu na ceremoniały świata sceptycznie i w archaicznych układach kulturowych szukać oryginalności i prawdy o bycie. Stopniowo traci kontakt ze swoim dawnym otoczeniem, zostawia w nim żonę, potem oficjalną kochankę, by związać się z Indianką Rosario i wraz z nią powędrować ku czasom przedchrześcijańskim, ku epoce konkwistadorów, a wreszcie ku pierwotnej obrzędowości epoki „przedludzkiej”. Niby chodzi tutaj o poszukiwanie starodawnych instrumentów, ale prawdziwy powód wyprawy jest inny – to jest ambitne przedsięwzięcie ocierające się o magię. Chodzi o zrozumienie samego siebie jako tworu określonej cywilizacji, a przy tym o niezwykłe przeżycia, od żarliwej erotyki, po etnografię i studiowanie struktury istnienia w różnych czasach i na odmiennych poziomach rozwojowych. Pierwotna dżungla jest rodzajem wyzwania – jak u Maufraisa, jak u Lévi-Straussa – ale też jest nową rzeczywistością, w której znalazł się ktoś z innego czasu i miejsca. Bohaterowie docierają w końcu do punktu, który mógłby być ich przeznaczeniem, ale niełatwo zerwać całkowicie więzy z cywilizacją zachodnią. Budowane w dżungli miasto Santa Monica de los Venados, ta nowa Utopia, okazuje się tworem sztucznym, w którym prawdziwe szczęście, u boku wybranej kobiety, jest jednak niemożliwe, bo obwarowane licznymi wspomnieniami i raną umysłu ukształtowanego na klasycznych wzorcach. Nawet najpiękniejsza miłość zagrożona jest rutyną i nudą, a prymitywne dźwięki bębnów i grzechotek nigdy nie zastąpią koncertów Vivaldiego, boskiej harmonii Bacha, innowacyjności Mozarta czy potęgi Beethovena. Poza tym jakakolwiek ucieczka ma sens tylko wtedy, gdy można ją ocenić i zweryfikować po powrocie do dawnego życia, albo u wejścia w nowe koleiny czasu. Tym razem moja lektura Carpentiera była bardzo wymagająca i nie ukrywam, że momentami irytował mnie ten jego przeładowany szczegółami styl, to nieustanne przywoływanie faktów, obrazów, elementów naszej kultury jako kontrapunktu dla ucieczki do indiańskiej Utopii.

Grób Alejo Carpentiera w Hawanie

Grób Alejo Carpentiera w Hawanie

BIBLIOTEKA (4)

skanowanie0003-horz1

Przy okazji porządkowania biblioteki znalazłem dwa bardzo znaczące dla mnie numery miesięcznika „Poezja” z 1976 roku. Mniej więcej wtedy, na wiosnę, zaczynała się moja przygoda z liryką. Jeszcze pisywałem rymowane wierszyki, ale już szukałem jakiejś profesjonalnej pomocy, wsparcia osób zajmujących się pisaniem. Najpierw kupiłem w kiosku na osiedlu Kapuściska, gdzie miałem dziewczynę i dokąd regularnie jeździłem, numer czwarty, z podtytułem Uczestnictwo. Po powrocie do domu, w moim małym pokoiku na osiedlu Błonie, zacząłem zagłębiać się w lekturę, ale wszystko wydawało mi się trudne i dziwaczne, dalekie od tego, co do tej pory czytywałem. Po otwarciu nowej biblioteki, nieopodal mojego bloku, obok innych książek znosiłem grube tomy poezji, przede wszystkim rymowanej. Czytywałem wtedy Słowackiego, Byrona, z ogromną fascynacją przestudiowałem wybór wierszy Asnyka, Lenartowicza, Broniewskiego, Grochowiaka, sięgałem też po Dantego, i Szekspira, uczyłem się na pamięć liryków Kochanowskiego, Mickiewicza i Baczyńskiego. Numer „Poezji”, który miałem wtedy w rękach zdumiał mnie i zaciekawił, a jak się potem okazało, prawdziwie uruchomił moją prywatną „lawinę” twórczą. Wiersze Tadeusza Kijonki, Krzysztofa Gąsiorowskiego, Wiesława Kazaneckiego, Krzysztofa Boczkowskiego, Czesława Mirosława Szczepaniaka, Urszuli Małgorzaty Benki, były dla mnie jak ożywczy powiew, chociaż jeszcze buntowałem się też przeciwko nim, starałem się dalej pisać teksty rymowane. Ziarno zostało jednak zasiane, a ostatecznie zwróciłem się ku wierszowi białemu i tworzeniu metafor po lekturze, zamieszczonego w tejże „Poezji” artykułu Jorge Luisa Borgesa pt. Kenningar o poezji islandzkiej i jej niezwykłych przenośniach. Ten tekst, w którym znalazły się pogrupowane w ciągi metafory, spowodował, że usiadłem nad kartkami papieru i zacząłem tworzyć własne złożenia słowne tego rodzaju. Tak uległem fascynacji islandzkimi kenningami i nauczyłem się myśleć obrazowo – powietrze w tej poezji, to dom wiatrów; bitwa to z kolei pieśń lanc albo deszcz czerwonych tarcz; niebo kojarzyło się dawnym skandynawskim poetom z hełmem powietrza i drogą księżyca; moją ciekawość wzbudziły też określenia ptaków, którymi coraz bardziej się interesowałem – kruk to mewa nienawiści i koń czarownicy, a sęp, to krwawy łabędź lub kogut martwych. Określenia ornitologiczne, ichtiologiczne czy szerzej zoologiczne były tutaj bardzo innowacyjne i do tego stopnia mnie poruszyły, że później podobne metaforyzowanie stało się istotą moich wierszy, przynajmniej tych z pierwszego, generacyjnego okresu. Oto jeszcze kilkanaście niezwykłych przykładów: miecz to wilk ran, strzały to gęsi bitwy, ogień to wilk świątyń, topór to ukochany żywiciel wilków, a dalej: szubienica – drewniany koń, lanca – smok trupów i wąż tarczy, dłoń – krzesło sokoła, morze – ziemia łabędzia i pastwisko mewy, statek – renifer królów morza i sokół wybrzeża, krew – strumyk wilków i piwo kruków, ziemia – morze zwierząt i koń mgieł, wiatr – brat ognia i wilk olinowania.

Wielu autorów, których teksty pojawiły się w numerze 4 „Poezji” z 1976 roku, poznałem potem osobiście, a z kilkoma się nawet zaprzyjaźniłem. Samego Redaktora Naczelnego z tamtych czasów – Bohdana Drozdowskiego – poznałem w Oborach w roku bodajże 1989 i miałem okazję z nim dłużej porozmawiać. Lokował się przy niewielkim stawie z wędką i próbował coś złowić, a gdy przysiadałem się do niego opowiadał mi o swoich książkach (których kilka mi podarował), a także formułował liczne opinie o pisarzach i poetach. Z kolei Tadzia Kijonkę poznałem na Międzynarodowych Listopadach Poetyckich w Poznaniu i wiele godzin spędziliśmy razem w autokarach jeżdżących po Wielkopolsce i na spotkaniach autorskich, a po wielu latach poświęciłem mu też obszerny szkic krytycznoliteracki. Moja znajomość z Krzysztofem Gąsiorowskim falowała, bo chciał we mnie stale widzieć tego ostrego chłopaka, którym byłem pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, ja jednak szybko wziąłem rozbrat z dawnym, hipisowskim życiem, zacząłem wiele czytać, studiować i pisać, z wyróżnieniem ukończyłem polonistykę, podjąłem pracę nauczyciela języka polskiego w liceum, a potem w wyższej uczelni. Gąsiorowski stale domagał się ode mnie studium na temat jego poezji, ale jakoś nie udało mi się go napisać, za co mścił się odrzucając moje szkice o innych poetach i strasznie wybrzydzając nad tym, co publikowałem w „Życiu Literackich”, w „Miesięczniku Literackim” czy w lokalnych tygodnikach. Dzisiaj uważam, że był bardzo interesującym poetą, niedocenianym i dziwacznie opisywanym – on chyba też miał tego świadomość, bo coraz bardziej zagłębiał się w alienacje, które pogłębiły nękające go choroby. Z przedwcześnie zmarłym Wiesławem Kazaneckim spotykałem się kilkanaście razy w różnych miejscach Polski, ale jakoś bliżej się z nim nie zabliźniłem, doceniając jego ciekawą lirykę, z uwagą patrząc na niego jako na interesującego człowieka. Krzysztofa Boczkowskiego, profesora genetyki i poetę poznałem w Gdańsku, przy okazji wręczania mi Nagrody Czerwonej Róży w 1984 roku, kiedy to ni stąd, ni zowąd, zaprosił mnie na spacer nabrzeżem Motławy. Szybko zorientowałem się o co chodzi i nie dałem się „poderwać”, ale potem miałem też wiele spotkań z tym ciekawym twórcą na niwie literackiej, recenzowałem też jego tomy poetyckie. Z autorów tego numeru miewałem jeszcze okazjonalne spotkania z Andrzejem Tchórzewskim (recenzowałem dla „Nowych Książek” jego tom wierszy), Czesławem Sobkowiakiem, Urszulą Małgorzatą Benką, Józefem Andrzejem Grochowiną, Włodzimierzem Paźniewskim, Tomaszem Soldenhoffem, Czesławem Mirosławem Szczepaniakiem, Jerzym Tomaszkiewiczem, Andrzejem Warzechą (też o nim pisałem do „Nowych Książek”), Janem Kurowickim, Janem Z. Brudnickim, Sergiuszem Sterną-Wachowiakiem. W wolumenie znalazła się też polemika Stanisława Dąbrowskiego ze Stefanem Melkowskim, z którym zaprzyjaźniłem się w latach następnych.

Melkowski, według Dąbrowskiego, zaatakował wtedy Herberta i jego tom Pan Cogito (1974), co spotkało się z reprymendą tego drugiego. Nie mam pod ręką tekstu Stefana i trudno mi dzisiaj to rozstrzygać, ale po latach w kierowanym przeze mnie periodyku „Temat” opublikowałem ogromny szkic tego autora pt. Między tradycją a nowatorstwem o wczesnej twórczości poetyckiej autora Struny światła (1956). Ten szkic był w pełni profesjonalny i wykazujący wartościowe elementy dzieła poety, więc jeśli nawet wcześniejsze studium, opublikowane na łamach „Poezji” miało w sobie sporą dawkę krytyki, została ona zniesiona przez ten tekst. Po latach zostałem Prezesem Bydgosko-Toruńskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, do którego od zawsze należał Melkowski, publikowałem wiele jego szkiców krytycznoliterackich w „Metaforze” i „Temacie”, a także przyczyniłem się do przyznania mu Medalu Jerzego Sulimy-Kamińskiego. Czytając w 1976 roku polemikę pomiędzy krytykami, nie wiedziałem, że z jednym z nich tak blisko w przyszłości się zwiążę, a nawet przeciwstawię się bardzo przeze mnie cenionemu Arturowi Hutnikiewiczowi, który próbował rugować szkic o Melkowskim z mojej książki pt. Przedsionek wieczności (1998), opisującej pisarzy Pomorza, Kujaw i Wielkopolski. Po tak uważnej lekturze numeru czwartego, pojechałem na długie wakacje na Mazury i zapewne przeoczyłem numer piąty i szósty, kupując w tym samym kiosku na Kapuściskach numer 7-8 (128-129) poświęcony w całości pokoleniu „Współczesności”. Znalazłem w nim spore studium Zbigniewa Bauera, a także cały zestaw tekstów: najpierw interwencyjny wiersz Juliana Przybosia pt. Oda do turpistów, a potem dwa teksty polemiczne: Stanisława Grochowiaka Ikar i Ireneusza Iredyńskiego Traktat o kazaniu, ze słynnym zakończeniem: Przyboś to rozumie jako stary proboszcz/ a problem jego w książkach Bernanosa/ gdzie ksiądz nagle czuje podczas rytuału/ wielkie wątpliwości./ Trzeba tu przypomnieć słowa kardynała/ co rzekł był kiedyś do pewnego księdza/ „Mój zacny proboszczu aby kogoś gromić/ trzeba mieć parafię”. Z perspektywy dzisiejszej mojej wiedzy o pokoleniach literackich widzę wartość tej polemiki, ale wtedy zupełnie mnie to nie obchodziło i czytałem te wiersze z lekkim niesmakiem, wydawały mi się zbyt rozwlekłe, za bardzo interwencyjne i dalekie od metaforyki, którą zacząłem uprawiać. Bliższe mi były dwa wiersze Ernesta Brylla, teksty Swena Czachorowskiego, Bohdana Drozdowskiego, Jerzego Harasymowicza, Mieczysława Czychowskiego, Romana Śliwonika, Ryszarda Daneckiego, Mariana Grześczaka, przy czym zdecydowanie odrzuciłem dziwaczne partytury poetyckie Stanisława Czycza. Sporo dowiedziałem się o tym pokoleniu z tekstów krytycznoliterackich Antoniego Chojnackiego, Andrzeja Nowaka, Konstantego Pieńkosza (przyjmie w przyszłości moje wiersze do druku w „Nowym Wyrazie”), Jana Z. Brudnickiego, Jerzego Afanasjewa, Zbigniewa Irzyka, Jerzego Adalberta Jucewicza i Krzysztofa Gąsiorowskiego. Warto też odnotować nekrolog w jakiś sposób związany z moim późniejszym życiem – to informacja o śmierci w wypadku samochodowym Antoniego Słonimskiego (4 VII 1976). Jak powszechnie wiadomo małego fiata prowadziła wtedy Alina Kowalczykowa i w to auto uderzył większy pojazd. Osoba ta odegrała ważną rolę w zniszczeniu mojej habilitacji w 2005 roku, po pomyślnym przejściu kolokwium, ale przyjdzie jeszcze czas na dokładny opis tej sytuacji i domaganie się sprawiedliwości. Warto też wspomnieć, że przy wierszach Ernesta Brylla widnieje jego odręczny autograf, a to za sprawą pewnego spotkania, 22 maja 1989 roku, w klubie Orion na osiedlu Błonie. Poszedłem wtedy z Janem Jakubem Należytym (dzisiaj znanym pieśniarzem) na warsztaty, które miał poprowadzić słynny poeta z Warszawy. Jak się okazało byliśmy jedynymi adeptami pióra i nasze spotkanie przebiegło w bardzo miłej, konstruktywnej atmosferze, choć nasz nauczyciel wydał mi się strasznym, łysiejącym dziwadłem. Pewnie wtedy podsunąłem Bryllowi do podpisania „Poezję” z jego wierszami i zamaszystym pismem zechciał pozostawić w nim swój ślad.

BIBLIOTEKA (2)

??????????????????????

W połowie lat osiemdziesiątych pojawiły się w mojej bibliotece ogromne albumy, wydawane w Leningradzie przez wydawnictwo Aurora. Specjalnie dotowane i rozprowadzane w krajach bloku sowieckiego, były bardzo tanie i nawet moja kieszeń, młodego nauczyciela języka polskiego, pozwalała na ich zakup. Jak na owe czasy, gdy królowały w polskich księgarniach książki wydawane w miękkich oprawach, na marnym papierze, jakość edycji leningradzkich oszałamiała. To były publikacje przygotowywane na „kredzie” najwyższej jakości, w znakomitych twardych oprawach, dodatkowo wzmacnianych specjalnym kartonikiem zewnętrznym. Jeśli do tego dodamy piękno sztuki drukarskiej i typograficznej, otrzymamy prawdziwe dzieła sztuki, których jedynym „mankamentem” była wielkość, wymagająca specjalnych półek w standardowych polskich mieszkaniach. Na szczęście tak się złożyło, że w tym czasie otrzymałem duże lokum i mogłem bez ograniczeń gromadzić książki – problem pojawił się, gdy z centrum miasta i starej kamienicy, przeprowadziłem się na nowe osiedle. Pewnego dnia, w księgarni przy Gdańskiej (wtedy ul. Pierwszego Maja) trafił w moje ręce przebogaty album, zatytułowany Bactrian Gold, prezentujący niezwykłe znalezisko z nekropolii w Tillya-Tepe (Północny Afganistan). Miejsce to (Złote Wzgórze), położone na starożytnym Jedwabnym Szlaku, tuż przy mieście Szeberghan, w zasłynęło w świecie z powodu wyjątkowego odkrycia archeologicznego. W 1979 roku rosyjsko-afgańska ekspedycja, kierowana przez Wiktora Sarianidi, znawcę kultury starożytnej Grecji i Centralnej Azji, odsłoniła sześć grobów (pięciu kobiet i jednego mężczyzny), w których znaleziono około dwadzieścia tysięcy złotych ozdób i biżuterii ze złota, turkusów, rubinów i lapis-lazuli. Były tam też monety z najcenniejszego kruszcu, naszyjniki ze szlachetnymi kamieniami, paski, brosze, medaliony i korony. W sytuacji, gdy znalezienie jednego złotego pierścienia czy bransolety sprzed wieków jest wydarzeniem w świecie archeologii, stanowisko w Tillya-Tepe zszokowało kulturoznawców i przyczyniło się do lepszego poznania starożytnej Baktrii.

 3

Ta równinna, dobrze nawodniona kraina, leżąca w dolinie wielkiej rzeki Amu-Darii, otoczona górami Hindukuszu i Pamiru, rozwijała się znakomicie od wieków, a szczególną pozycję zyskała w szóstym stuleciu przed naszą erą, gdy stała się satrapią imperium Cyrusa II Wielkiego. Podlegała też Dariuszowi I, gdzie Persowie przesiedlali przede wszystkim liczne rzesze greckich jeńców i wygnańców. Ów napływowy element z basenu Morza Śródziemnego spowodował, że w dolinie Amu-Darii zaczęła się znacząco rozwijać kultura i sztuka o niespotykanym tam wymiarze artystycznym. W IV wieku przed Chrystusem tereny te podbił Aleksander Macedoński, ale potem, gdy powstało państwo Partów, Grecy w Baktrii stali się niezależną enklawą, której rządy obaliły dopiero najazdy scytyjskich Saków i nomadów Yuezhi, znanych potem jako Kuszanowie. Rosyjska wyprawa, która udała się jesienią 1978 roku do północnego Afganistanu, nie mogła przypuszczać, że dokona tak ekscytującego odkrycia. W stopniowo odsłanianych grobach, znaleziono tyle pięknych ozdób, że wydawało się to aż nieprawdopodobne – natychmiast zaczęto też organizować wspaniałą ekspozycję w Muzeum Kabulskim. Pod dojściu do władzy Talibów w roku 1996, pracownicy tej placówki ukryli skarby, a potem zgodzili się na przechowanie ich w depozycie w największych muzeach świata. Plan zakłada, że wrócą one do kraju, gdy sytuacja w nim, ustabilizuje się na tyle, iż będzie można je bezpiecznie eksponować i udostępniać publiczności. Ten niezwykły przepych ozdób i artefaktów pozwala wyobrazić sobie jak rozbudowane ceremonie pogrzebowe miały miejsce w Baktrii, ile przykładano wagi do „życia pośmiertnego” znamienitych osób. Pamiętając o złotej masce Tutenchamona, o biżuterii Inków czy Chińczyków i dodając do nich złoto z sześciu baktriańskich grobów, żałować należy, że tyle wspaniałych dzieł przepadło podczas burz dziejowych. Barbarzyńcy, tacy jak Talibowie, burzący posągi Buddy, przetapiający złoto na monety, stale przecież pojawiali się w historii, plądrowali groby i świątynie, dewastowali pałace, a chęć szybkiego zarobku popychała ich do czynów haniebnych. Choć przez miejsce, gdzie odkryto grobowe skarby, przebiegał Jedwabny Szlak, przez stulecia drogocenne złoto leżało nienaruszone w ziemi, przy szkieletach osób pochowanych ponad dwa tysiące lat temu, a sypki piach zakonserwował je znakomicie. Jeszcze w latach osiemdziesiątych przeglądałem ten album wielokrotnie i cieszyłem oczy kunsztem dawnych mistrzów, jakże bliskim arcydziełom sztuki scytyjskiej, greckiej czy rzymskiej.

 25_(04.40.109)B

Złoto od bardzo dawna stało się kruszcem najcenniejszym, przyczyniając się do upadku wielkich miast i regionów, a nawet całych cywilizacji, jak to było w przypadku Inków, Majów czy Azteków. Paradoksalnie przyczyniało się też do rozwoju świata, bo żądni bogactw konkwistadorzy, podróżnicy, piraci i bukanierzy odkrywali nowe lądy, zapuszczali się do takich dzikich miejsc jak Machu Picchu, dżungle Konga i Gwinei, a nawet, prawie pozbawione życia, pustynie Australii. Według najnowszych ustaleń uczonych, złoto we wszechświecie pochodzi z kolizji gwiazd neutronowych, czyli bardzo gęstych ciał, pozostałych po wybuchach tworów supernowych. Ludy różnych miejsc na ziemi zawsze szukały złota, wydobywały je i używały do wytwarzania ozdób i broni, a w starożytnym Egipcie, na Krecie, w Chinach, zaczęto też z tego minerału tworzyć trony, bogato je zdobiąc kamieniami szlachetnymi. Ten zwyczaj zawędrował potem na dwory królewskie Europy, gdzie złoto stało się znakiem władzy i wielkości, władczego majestatu i możliwości finansowych monarchii. Choć nie wiedziano o jego kosmicznym pochodzeniu, to jakby przeczuwano, że żółty, lśniący metal ma w sobie jakąś tajemnicę, coś, czego nie można było sobie nawet wyobrazić. Azjatyckie rzeki i strumienie pełne były złota, które zbierano i wykopywano z ziemi, a potem wykorzystywano w sztuce jubilerskiej i zdobnictwie użytkowym. Takie kultury jak chińska, japońska, koreańska, perska czy arabska znały jego wartość i tworzyły wokół niego rodzaj mitologii, podbijając stale cenę i tworząc handlowe trakty, którymi je przewożono. Taką rolę odegrał Jedwabny Szlak, przebiegający przez żyzną dolinę Amu Darii i dostarczający na te terany coraz więcej cennych kruszców. W ślad za złotem podążali też najwięksi mistrzowie, którzy pragnąc założyć rodziny i dorobić się w miejscach, oferujących godziwą zapłatę, rozwijali w niezwykły sposób swój talent i wzbogacali niezmiernie lokalne kultury. Ich praca fascynuje do dzisiaj, bo przecież nie dysponowali takimi możliwościami technicznymi jak współczesne jubilerstwo, a jednak śmiało mogą z nim konkurować. Mało tego, artyści współczesnej doby często ich naśladują lub tak stylizują swoje prace, by osiągnąć podobne efekty jak starożytni mistrzowie.

 composite-500

Złoto znalezione w grobowcach Baktrii ma charakterystyczny, ciepły odcień, jakby nasączone zostało miodem, wyczuwalne też jest w nim niezwykłe nacechowanie uczuciowe. Widać, że złotnicy długo cyzelowali swoje prace, a potem dokładnie je polerowali i pieścili. Widoczna jest duża dbałość o szczegóły, umiejętność odwzorowania tak trudnych elementów jak paski, drobne ozdoby, ułożenie włosów czy rysunek sierści zwierząt. Symboliczne gryfy i smoki, a także postaci ludzkie są prawdopodobne, nawet w pracach o niewielkich wymiarach. Na plakietkach i diademach, na misternych bransoletach i koliach widać wyraziście oczy i rysy twarzy ukazanych osób. Jakże wspaniale wkomponowano też do tych artefaktów turkusy i lapis-lazuli, a czasem też inne, cenne klejnoty – najlepiej jednak prezentują się „tureckie kamienie” (turkusy), nazywane też przez Pliniusza Starszego – kalait, czyli „ładny kamień”. Choć minerał ten tworzy zrosty z malachitem i chryzokolą, twórcy baktriańscy wybierali tylko fragmenty bez domieszek, a pastelowa, zielonawa barwa wskazuje na ich azjatyckie pochodzenie, najpewniej z Tybetu. Pośród ozdób i broni, znalezionych w grobowcach z Tillya-Tepe znajdziemy takie, które wykonane zostały metodą kowalnego kształtowania złota, ale są też i takie, które odlano w specjalnych formach, przydając potem dodatkowe kamienne ozdoby. Węże i smoki mają zwykle oczy z rubinów, ale dominują turkusy, specjalnie wprawiane lub przyklejane tak silnymi substancjami, że przetrwały wieki i moce oddziałujące na nie pod ziemią przez tysiąclecia. Ze zwierząt symbolicznych, obok tych wskazanych wyżej, przedstawiano jednorożce, ryby, ptaki i koziorożce, natkniemy się też na demony w charakterystycznych pozach, z twarzami wykrzywionymi w strasznym grymasie. Zdumienie budzą postaci uskrzydlone, przypominające przedstawienia aniołów, znane ze sztuki chrześcijańskiej, mogące uchodzić za powstałe znacznie później. To wskazanie, że wielkie kultury mieszały się, a religie adoptowały na swoje potrzeby elementy z innych wierzeń i cywilizacji, modyfikowały je i wykorzystywały do własnych celów. Gdy patrzymy na przedstawienia baktriańskich skrzydlatych geniuszów sprzed ponad dwóch tysięcy lat, mamy wrażenie, że pojawiły się one gdzieś na dworach królewskich Europy, jako elementy ozdobne koron, diademów czy wykwintnych sprzętów. To oczywiście wpływ starożytnej sztuki greckiej, który widoczny jest też w dziełach potomków Greków z Baktrii. Dobrze, że groby te odkryto i zachowano ich zawartość dla ludzkości przyszłych wieków, wszak jest to potężny przekaz z przeszłości, świadczący o wspaniałości życia w dawnych wiekach i nieustającej dążności człowieka by obcować z pięknem, przystosowywać dary natury do swoich potrzeb i wierzyć w ich magiczną moc.

« Older entries

%d blogerów lubi to: