Mitologia grecka stanowiła ogromne wyzwanie dla wyobraźni Zbigniewa Herberta, stale wibrującej i zataczającej wiele kręgów, od starożytności do czasów współczesnych, od realizmu do symbolizmu, od prostoty do filozofii i od podania kulturowego do nadrealizmu. W wierszu pt. Apollo i Marsjasz pojawia się dwóch wyrazistych bohaterów, mających szerokie konotacje imaginacyjne w literaturze i sztuce wielu wieków.[1] Pierwszy z nich to Apollo, syn Zeusa i nimfy Leto, urodzony na wyspie Delos, bliźniaczy brat Artemidy[2], między innymi bóg piękna, blasku i nagłego rozświetlenia, życia i śmierci, przewodnik muz i patron poetyckich natchnień. Genialnie grał na kitarze i lubował się w pięknych krajobrazach, a swoją siedzibę miał na górze Parnas, skąd przyglądał się poczynaniom bogów i ludzi. Jego przeciwnikiem w micie i w wierszu Herberta jest satyr Marsjasz, który znalazł zgubiony flet Ateny i tak pięknie nauczył się na nim grać, że zaczął wzbudzać powszechny zachwyt we Frygii. Dotarło to do uszu zawistnego i mściwego Apolla, który natychmiast wyzwał nieszczęśnika na muzyczny pojedynek, komplikując sprytnie jego reguły.[3] Marsjasz godzi się na odwrócenie instrumentów, ale nie potrafi jednocześnie grać i śpiewać, co przy kunszcie Apolla, prezentującego cudowne pieśni olimpijskie, powoduje, iż muzy uznają go za zwycięzcę. Satyr był tak zarozumiały, że zgodził się na ustalenie dowolnej kary dla pokonanego, nie przypuszczając, że okrutny Apollo wykorzysta to i obedrze go ze skóry. Dopiero w tym momencie zaczyna się poetycka akcja wiersza Herberta: właściwy pojedynek Apollona/ z Marsjaszem/ (słuch absolutny/ kontra ogromna skala)/ odbywa się pod wieczór/ gdy jak już wiemy/ sędziowie/ przyznali zwycięstwo bogu[4], dopiero w tym momencie wyobraźnia poety znajduje właściwą sobie przestrzeń interpretacyjną i może zweryfikować wymowę mitu, przekornie przyznając zwycięstwo sylenowi.[5]
Przeciwnik został mocno przywiązany do drzewa i dokładnie odarty ze skóry, co spowodowało, że zaczął rozpaczliwie krzyczeć, a potem jakby zatopił się w monotonii wysokiego dźwięku, w nieustannym artykułowaniu, odzwierciedlającej cierpienie, głoski A. Apollo w tym czasie zdaje się już być w innych przestrzeniach i demonstracyjnie czyści swój instrument, skalany krwią w trakcie torturowania przeciwnika. Ale to, co dla postronnych obserwatorów jest monotonnym wrzaskiem, dla poety staje się pretekstem do odwrócenia sytuacji – wszak ból ofiary kala też krzywdziciela i rani jego psychikę, tym bardziej, że zdjęcie skóry przyczyniło się wzmocnienia organicznego bogactwa wnętrza satyra: w istocie/ opowiada/ Marsjasz/ nieprzebrane bogactwo/ swego ciała/ łyse góry wątroby/ pokarmów białe wąwozy/ szumiące lasy płuc/ słodkie pagórki mięśni/ stawy żółć krew i dreszcze/ zimowy wiatr kości/ nad solą pamięci. Metaforyzacja podąża tutaj w kierunku natury, zmienności pór roku i kruchości ludzkich organów, pośród których trwa nieustanna akcja – krew przesącza się przez tkanki, żółć uczestniczy w rozkładzie złożonych pokarmów, a dreszcze przypominają o potencjalnym i zawsze przyczajonym cierpieniu. Apollo tyleż bytuje pośród przestrzeni ziemskich, co duchowych i brzydzi się jawną, krwawą cielesnością, a poeta kieruje uwagę czytelnika ku niezwykłym możliwościom jakie niosą reinterpretacje mitu. Kolejne kadencje bólu generują jeszcze wyższe tony, zdające się dobywać aż ze stosu pacierzowego fauna: teraz do chóru/ przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza/ w zasadzie to samo A/ tylko głębsze z dodatkiem rdzy. Takie przemieszanie przestrzeni dźwiękowych i materialnych daje niezwykły efekt, gdy na artykułowanej głosce A pojawia się rdza. Z kolei rozchybotanie rzeczywistości staje się zaczynem nowej dekompozycji, gdy bóg piękna okazuje się tandetną imitacją samego siebie, boga nie potrafiącego utrzymać się w ryzach i zbyt często zachowującego się jak człowiek. Jego nerwy, zdawać by się mogło nie do zdarcia, nie reagujące na martyrologię sylena i makabrę odzierania go ze skóry, nagle stają się błahe, jakby wykonane z tworzyw sztucznych.
W tym momencie Apollo jest już postacią stricte surrealistyczną, jakby namalowaną pędzlem Salvadore’a Daliego i czym prędzej umyka z miejsca kaźni Marsjasza, zbyt dla niego realnego, przepełnionego krzykiem i bólem. Markuje przy tym spokojny odwrót, jakby po zakończeniu mistrzowskiego koncertu: żwirową aleją/ wysadzaną bukszpanem/ odchodzi zwycięzca/ zastanawiając się/ czy z wycia Marsjasza/ nie powstanie z czasem/ nowa gałąź/ sztuki – powiedzmy – konkretnej. Ironia wszechmocnego boga jest tutaj niezwykle zjadliwa, zważywszy, że domaga się ukonkretnienia sztuki, i to na bazie owej nieustannie brzmiącej w przestworze głoski A. Poetyckie odrealnienie rymuje się tutaj z przepastną głębią mitu, który zawsze jest wieloznaczny i może generować nieskończone interpretacje. Tak przestaje mieć znaczenie ból Marsjasza i jego gehenna, a zyskują moc dziwne konotacje, jakby rodem ze snu, gdzie wszystko jest możliwe, a dekompozycja staje się tak samo adekwatna jak logiczny ciąg znaczeniowy. Apollo oddala się, a perspektywa bukszpanowej alei zwęża się coraz bardziej – i tak mogłoby się zakończyć to dramatyczne zdarzenie, ale przecież nie byłoby w nim niczego szczególnego, ot jeszcze jedna batalia kochliwego[6] i wojowniczego boga olimpijskiego, który potrafił przeciwstawić się samemu Zeusowi.[7] Herbert zdaje sobie z tego sprawę i wprowadza do utworu jeszcze jeden zaskakujący trop: Nagle/ pod nogi upada mu/ skamieniały słowik. Jak wiadomo ptak ten od najdawniejszych czasów symbolizuje najwyższe uniesienia miłosne i jakby docieranie wydawanymi dźwiękami do samej istoty bytu.[8] Sugerowałoby to, że Marsjasz odniósł jednak zwycięstwo i w swoim bólu i „śmiertelnym śpiewie” pojął to, co miało dla niego pozostać zakryte. W taki też sposób zemścił się na swoim wrogu, hardo rzucił mu pod nogi skamieniałego słowika i nagle przyspieszył upływ czasu. Drzewo, do którego został przywiązany zyskało cechy ludzkie i posiwiało jak starzec: odwraca głowę/ i widzi/ że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz/ jest siwe/ zupełnie. Tego rodzaju antropologizacja ma sens w surrealnym świecie, wykreowanym przez poetę i staje się elementem jego dziwności, nagłego wymknięcia się ze sztywnych ram podaniowych. Dodatkowo zawiera drugie dno i jakby wskazanie opisywanych szeroko sytuacji, gdy jakiś bohater w jednej chwili posiwiał. Tutaj przytrafiło się to drzewu, które miało być niemym świadkiem cierpienia Marsjasza, ale wydostało się ze swej statyczności i dynamicznie dookreśliło finał tej konfrontacji.
[1] Motyw ten odnajdziemy na wazach greckich, licznych mozaikach, odwzorowywany jest w rzeźbach, a potem pojawia się w malarstwie, między innymi na obrazach Pietra Perugina (ok 1490), Michelangela Anselmiego (ok. 1540), Bartolomea Manfrediego (ok. 1616), Jusepe de Ribery (1637).
[2] Por. R. Graves, Mity greckie, przeł. H. Krzeczkowski, Warszawa 1982, s. 63-64.
[4] Tekst z tomu Studium przedmiotu podaję za: Z. Herbert, Wiersze zebrane, oprac. R. Krynicki, Kraków 2008, s. 247–249.
[5] Por. M. Mikołajczak, Wstęp w: Z. Herbert, Wybór poezji, Wrocław 2019, s. LXXVI.
[6] R. Graves tak podsumowuje jego podboje miłosne: Choć Apollo nie chciał się krępować więzami małżeńskimi, spłodził dzieci z wieloma nimfami i śmiertelnymi kobietami. Z Fitą na przykład spłodził Dorosa i jego braci, z muzą Talią korybantów, z Koronis Asklepiosa, z Arią Miletosa, a z Kyrene Aritajosa. Uwiódł również nimfę Dryope (…)., dz. cyt. s. 81–82.
[7] Tamże: zob. historię odwetu Apolla na Zeusie, po zabiciu jego syna, lekarza Asklepiosa, który odważył się wskrzesić zmarłego i odebrać w ten sposób poddanego Hadesowi.
[8] Por. słynną Odę do słowika Johna Keatsa, w której mamy do czynienia z takim przekraczaniem granic ontologicznych.
Eleonora Spatz wyszła z domu przy Schöne Strasse i zauważyła, że jest jasny dzień, a słońce zbliżające się do zenitu zapowiada wspaniałą aurę. Liście na klonach przy Hauptstrasse pożółkły już i wyraziście obijały się pośród czarnych konarów. Z upodobaniem używała niemieckich nazw ulic i teraz w jej myślach też królowały takie formy. Była pewna, że Bromberg pozostanie na zawsze w rękach niemieckich i takie nazwy jak Piękna, Szubińska trafią do lamusa historii. Gdziekolwiek się udawała, zawsze pilnowała, by być punktualnie i teraz wyszła z domu około jedenastej, licząc, że droga do Cafe Kronprinz zajmie jej około czterdzieści minut, a jeśli nawet będzie tam prędzej, poczeka na kochanego Williego. Jakąż dumą napełniał jej serce ten chłopak, tak przystojny i tak wspaniale prezentujący się w czarnym mundurze, ale teraz czuła lekki niepokój, bo nie lubiła ukrywać swoich zamiarów przed mężem. Minęła piekarnię na rogu i sklep firmowy Polaka Piekarskiego, czując wspaniały zapach świeżo upieczonego chleba. Schodziła powoli w dół i już zauważyła wspaniałą willę Louisy Giese-Rafalskiej, w której mieszkały samotne bydgoskie kobiety. Właścicielka majątku Rupienica, ulokowanego na południowych rogatkach miasta, wybudowała ten dom lat ostatnich dla niewiast, które były rodowitymi bydgoszczankami, pochodziły z dobrych domów i dysponowały określonymi środkami na utrzymanie. Uśmiechnęła się do swoich myśli, bo przecież przez kilka lat pracowała w tym instytucie i dopiero przejęcie go przez Polaków spowodowało, że straciła pracę. Zbliżała się do okazałego budynku z czerwonej cegły, z charakterystycznymi białymi zdobieniami i rozmyślała o właścicielce i jej pannach, spośród których kilka szczególnie zapadło jej w pamięci. Była wtedy intendentką, ale też wykonywała wszystkie polecenia, zaopatrywała dom w produkty spożywcze, towarzyszyła chorym osobom w drodze do szpitala, a także pomagała w przygotowaniach do pogrzebów, które miały najczęściej miejsce na wielkim cmentarzu ewangelickim przy Wilhelmstrasse.
Droga schodziła dość stromo w dół i Eleonora w naturalny sposób przyspieszała kroku, będąc już naprzeciw wielkiego, dwupiętrowego budynku. Z radością zauważyła przy nim dwóch wartowników z karabinami, w hełmach na głowach i mundurach Wehrmachtu. Wkraczając na Brunnenplatz znowu uśmiechnęła się do swoich myśli, bo przecież tutaj poznała swojego męża Johanna, gdy pani Louisa wysłała ją na targ świński, by wybrała solidnego wieprzka, a potem zajęła się przygotowaniem szynek i kiełbas. To wtedy wpadł jej w oko wysoki mężczyzna, żywo rozmawiający z jakimś sprzedawcą i to wtedy udała, że niechcący na niego wpadła. Podtrzymał ją natychmiast i przestrzegł, że na ziemi jest sporo odchodów i gdyby przewróciła się nieopacznie, jej piękna, różowa sukienka straszliwie by ucierpiała. To spotkanie odmieniło jej życie i spowodowało, że w końcu wzięła ślub z Johhanem i zamieszkała nieopodal tego miejsca, na górce, przy Schöne Strasse. Zawsze, gdy wkraczała na ten plac, patrzyła na pobliskie skarpy i cieszyła się widokiem wysokiej wieży ciśnień, a nieco dalej charakterystyczną sylwetką wieży Bismarcka. Bodaj w maju 1913 roku poszła wraz z rodzicami na otwarcie tego wspaniałego monumentu i była dumna, że jej tata Helmut, pracujący w Deutscher Ostmarkenverein, przyczynił się do jego powstania. Wszedł do komitetu budowy i wiele razy spotykał się nadburmistrzem Alfredem Knoblochem, z którym też w tej sprawie kilka razu pojechał do Berlina. Szła teraz wolno, przypatrując się okolicznym domom i ludziom, którzy ją mijali i bała się spojrzeć na wzgórza, bo wiedziała, że Polacy z nienawiści do Bismarcka, zburzyli upamiętniającą go wieżę. Ciągle miała w pamięci ów majowy dzień, gdy tata zabrał ją na sam szczyt ogromnego budynku, gdzie w mosiężnej, trzy i pół metrowej misie płonął ogień. Z rozkoszą delektowała się wtedy panoramą Brombergu, wielkimi budynkami, wybudowanymi przez Niemców, ewangelickimi kościołami, wstęgą Brahe i kanałami, które powstały dzięki przychylności króla Prus Fryderyka II, wielkiemu geniuszowi Franza von Brenckenhoffa i modernizatora Ernsta Conrada Petersona. W domu rodzinnym Eleonory kultywowało się pruskie tradycje i z dumą mówiło się o jej mieście, często używając określenia Kleine Berlin. Sprzyjało to rozlicznym lekturom, a szczególnie często młoda dziewczyna zaglądała do „Bromberger Zeitung”, gdzie pojawiało się wiele artykułów o chwalebnej pruskiej historii. Zwiedzając z ojcem i mamą sale w wieży, upamiętniające Żelaznego Kanclerza, z wypiekami na twarzy patrzyła na jego wielki posąg, odlany z brązu i prezentujący go w stroju kirasjera. Wielkie wrażenie zrobiło też na niej dwadzieścia pięć pamiątkowych tablic, ufundowanych przez niemieckie miasta i wielkie osobistości, w tym przez cesarza Wilhelma II i kanclerza Rzeszy Niemieckiej Theobalda von Bethmanna Hollwega. Jak Polacy mogli zburzyć tak wspaniały monument, jak mogli to zrobić? Co to za podły naród?
Rozmyślała o tym, gdy wchodziła na Posener Strasse, a potem przemknęła przez trójkątny Wollmarkt i Friedrichstrasse, na której czuła się dziwnie po długiej nieobecności. Nigdzie nie było już niemieckich nazw, a sklepy galanteryjne, które znała z dawnych czasów zmieniły witryny i wystrój wewnętrzny. Tylko tramwaje wciąż kursowały tą wąską ulicą i mijały się z piskiem i dzwonieniem w okolicach Hofstrasse. Eleonora wcześniej jednak skręciła w lewo i krótką nitką Poststrasse dostała się na Friedrichs-Platz, gdzie znowu poczuła się strasznie nieswojo pośród krzykliwych polskich reklam. Na środku nie było już pomnika Fryderyka II Wielkiego, który nie wadził nikomu przez prawie siedemdziesiąt lat i był atrakcją rynku, obok uruchomionej w 1909 roku fontanny i niewielkiego pomnika dzieci bawiących się z gęsią. Ojciec opowiadał jej, że był świadkiem jak Polacy zrzucili ten piękny monument z cokołu i śmiali się do rozpuku. Ileż razy pojawiała się w tym miejscu na sezonowych jarmarkach i zwykłych targach tygodniowych, podczas których plac wypełniał się furmankami i końmi, a także naprędce skleconymi stoiskami. Teraz przez chwilę stanęła na środku rozległej przestrzeni i spojrzała na zegary na obu wieżach polskiego kościoła pojezuickiego. Nie lubiła go, bo miał dziwaczną architekturę i został wtłoczony między kamienice i Muzeum Miejskie. Miała jeszcze dwadzieścia minut czasu do spotkania z Willim, więc postanowiła jeszcze podejść na most i spojrzeć na rzekę, którą tak wielbiła, szczególnie pod Brombergiem, gdzie z przyjaciółkami jeździła kąpać się w krystalicznie czystej wodzie. Jeszcze raz rozejrzała się po rynku, który sprawiał wrażenie obcego, nie należącego do jej przeszłości, straszącego polską pstrokacizną. Brakowało przede wszystkim niemieckich napisów, nazw sklepów, Damen Confection, Mode Bazar, Bürger Bierhaus i nazwisk ich właścicieli: Adolpha Eberle, Simona Schendela, Hermanna Krause i wielu innych. Z rynku zjeżdżał właśnie tramwaj numer jeden, pozbawiony niemieckich napisów i niepodobny do wozów, które zapamiętała z dawnych lat. Weszła w Brückenstrasse i podążyła nią ku mostowi, właśnie naprawianemu po działaniach wojennych z początku września. Chciała podejść do balustrady, ale drogę zastąpił jej spory oddział Wermachtu maszerujący w stronę teatru i Danzingerstrasse. Trochę rozbawił ją widok żołnierzy w hełmach, z granatami u boku i karabinami na prawych ramionach, tak różniących się wzrostem i posturą. W końcu jednak zatrzymała wzrok na najroślejszych piechurach i poczuła dumę, że armia niemiecka znowu jest na ulicach Brombergu.
Popatrzyła na statki płynące środkiem rzeki i pnie drzew spławiane gdzieś daleko, może nawet do samego morza. W końcu, ociągając się trochę, ruszyła ku wejściu do kawiarni, znanej z licznych opowieści osób, które chętnie spotykały się w niej i czasem balowały do późnej nocy. Czuła lekkie podniecenie, ale górę brała ciekawość i przekonanie, że Willi chce jej przekazać coś bardzo ważnego. Przy drzwiach przywitał ją kelner w białym stroju i z uśmiechem zapytał po niemiecku, bez trudu rozpoznając w niej Niemkę:
– Czym mogę pani służyć…?
– Nazywam się Spatz i umówiłam się tutaj z kimś… – odpowiedziała i zaraz zagadnęła – Czy może mnie pan zaprowadzić na waszą słynną werandę, nigdy tam nie byłam…
Kelner skinął głową i poprosił by Eleonora podążyła za nim ku schodom prowadzącym na balkon, z którego roztaczał się wspaniały widok na teatr miejski i nabrzeża Brahe, na których królował wielki budynek z niezwykłymi ozdobami. Znała go jako dom towarowy Hohenzollernów, ale teraz pozbawiony niemieckich napisów i witryn pełnił chyba funkcję mieszkalną. Kawiarnia nieco ją oszołomiła, szczególnie główna sala, w której przy bufecie ustawiono ogromny kredens z kryształowymi szybami, za którymi znajdowały się drogie alkohole i lśniące naczynia, kieliszki i szklanice różnego rodzaju. Poszczególne części lokalu rozdzielały kute z żelaza przepierzenia, przydające przytulności i sugerujące wielkie bogactwo. Po wejściu na werandę zdziwiła się nieco, bo jej wystrój był znacznie skromniejszy, a ubóstwo miały maskować girlandy zieleni, zawieszone naprzeciwko okien. Stoliki miały blaty z marmuru, ale przy nich ustawiono dość prymitywne, białe, metalowe krzesła. Nikogo nie było jeszcze w tym pomieszczeniu, a choć kelner wskazał jej miejsce przy ścianie z kwadratowym stolikiem na rzeźbionej nodze, to wybrała blat w kształcie koła, po drugiej stronie, tuż przy wielkiej witrynie okiennej. Rozsiadła się wygodnie i nakazała, by przyprowadzono do niej młodego SS-Untersturmführera, gdy tylko się pojawi. Rozsiadła się wygodnie, choć przez głowę przemknęła jej myśl, że zawieszony nad rzeką balkon może się nagle zawalić. Szybko jednak odsunęła od siebie tę obawę, słysząc już głos Willego, pytającego na dole o frau Spatz. Kelner doprowadził oficera do jej stolika i stanął w słusznej odległości, gotowy by przyjąć zamówienie. Willi usiadł naprzeciw cioci, zdjął czapkę z trupią główką i położył ją na wolnym krześle, a potem uśmiechnął się promiennie i spytał:
– Na co ciocia ma ochotę…? Bo ja musze wypić kawę…
– Tak młodzieńcze, ja też chętnie wypiję kawę z mlekiem i zjem szarlotkę… – odpowiedziała odwracając się do kelnera.
– To dla mnie to samo… chłopcze przynieś nam dwie filiżanki mokki i dwie szarlotki… – oficer zwrócił się chłodno do kelnera, jakby wydawał mu rozkaz. Eleonora miała wrażenie, że Willi jest nieco spięty, zdawało jej się też, że ma lekki rumieniec na twarzy, ale przecież jego obowiązki były rozległe i może dopiero co wrócił z jakiejś narady lub akcji. Spała jeszcze, gdy rano wychodził z domu, ale teraz miała go do własnej dyspozycji i czekała na rozmowę, jakby miał jej objawić jakąś wielką tajemnicę.
Miałem jedenaście lat i byłem w piątej klasie szkoły podstawowej… I właśnie wtedy zaczął się niezwykły okres w moim życiu, kiedy to, z wypiekami na twarzy, czytałem wiele książek i zmieniła się moja sytuacja w szkole. Po licznych problemach w klasie czwartej, nagle pojawiły się znakomite oceny i średnia ostro poszybowała w górę. Szczególnie interesowałem się geografią Afryki, zapoznając się z relacjami podróżników, studiując mapy i fotografie, ucząc się na pamięć nazw rzek, gór i miast. Klasówka z tego przedmiotu była prawdziwym świętem i jakże czułem się szczęśliwy, gdy na pytanie o wielkie rowy afrykańskie jak z rękawa sypałem nazwami: Ukerewe, Niasa, Tanganika, Turkana, Nakuru, Kiwu. Myślałem, że zostanę geografem i będę przemierzał kontynent afrykański jak Mungo Park, Henry Stanley lub David Livingstone, ale miało minąć czterdzieści pięć lat zanim po raz pierwszy stanąłem na afrykańskiej ziemi. W roku 2018 poleciałem na festiwal literacki do Kenii, w którego programie było też safari na obszarze chronionym Masai Mara i podróż nad Jezioro Wiktorii. Zobaczyłem wtedy tysiące zwierząt, byłem w masajskiej wiosce i stanąłem nad brzegiem największego słodkowodnego i tropikalnego akwenu Afryki. Gdy dojechaliśmy na miejsce, nieopodal wioski Muhuru, z premedytacją oddaliłem się nieco od grupy i kontemplowałem widoki, roztaczające się przede mną. Nad toń unosiły się czaple, kormorany i ibisy, przy brzegu stały charakterystyczne, wydłużone łodzie i czarne dzieci kąpały się z rozkoszą w połyskującej wodzie. Byłem bardzo wzruszony i myślą biegałem ku moim dziecinnym marzeniom, spełniającym się w tak nieoczekiwany sposób. Jezioro zdawało się szeptać cicho do mnie, łza oderwała się od oka i czułem się spełniony jak nigdy dotąd…
Przez czterdzieści lat mojej pracy pisarskiej nazbierało się sporo recenzji, które publikowałem w wielu periodykach literackich, pismach społeczno-kulturalnych i magazynach artystycznych. Postanowiłem stopniowo wprowadzać te teksty do mojego dziennika internetowego. Niechaj zaistnieją też w rzeczywistości cyfrowej, w której podobno nic nie ginie, nic nie przepada, a określone instytucje chomikują takie materiały. Zaczynam od zaprzyjaźnionej ze mną Łucji Danielewskiej, wielkiej damy poezji wielkopolskiej, a czas teraźniejszy w tekstach ma związek z datą ich publikacji.
Łucja Danielewska jest poetką, prozaiczką, cenioną tłumaczką z chorwackiego oraz z kilku jeszcze innych języków. Wydała kilkadziesiąt książek, w tym znaczące tomy poetyckie, trzy książki prozatorskie, kilka tomów przekładów, do tego jeszcze publikowała setki razy utwory oryginalne i tłumaczenia w wielu periodykach, magazynach literackich i antologiach. Była dostrzegana i nagradzana, między innymi przez Jury Warszawskiej Jesieni Poezji i Międzynarodowego Listopada Poetyckiego. To ją obdarzyła swoim zaufaniem w ostatnich latach życia Kazimiera Iłłakowiczówna i ona przyjaźni się z jedną z największych poetek chorwackich Vesną Parun. Słowem, jest to autorka o znaczącym dorobku, wyraziście rysującym się na mapie Wielkopolski i całego kraju – kobieta renesansowa, obdarzona przez życie wieloma talentami i potrafiąca w mądry sposób z nich korzystać. Do tego obfitego plonu literackiego dorzuciła jeszcze autorka na początku 2002 roku mikropowieść pt. Człowiek, który ubrał choinkę. Jest to proza psychologiczna, prezentująca postawy głównych bohaterów, przede wszystkim matki i jej studiującego syna, a także jego dziewczyny, ojca lekkoducha i jeszcze kilku innych postaci. Autorka znakomicie, z lekkością i wyczuciem prowadzi narrację, której zwieńczeniem jest dzień Bożego Narodzenia. Nie znajdziemy tutaj dłużyzn ani dysonansów narracyjnych, a lekkość słowa jest doprawdy zdumiewająca. Niczym w Opowieściach wigilijnych Dickensa, narrator prowadzi zgrabnie czytelnika od człowieka do człowieka, od jego historii, do jego marzeń, od lęków do frustracji.
Znajdziemy w tym utworze młodzieńczy język studencki, z którym Danielewska – nauczyciel akademicki – ma stale kontakt w Uniwersytecie Adama Mickiewicza; znajdziemy tutaj też jakby próbę naszkicowania portretu psychologicznego Adama, syna głównej bohaterki. Jak wielu ludzi w tym wieku jest on trochę roztrzepany, trochę pogubiony, nie radzi sobie z burzą hormonów i z wchodzeniem w dorosłość. Na szczęście na jego drodze pojawia się Jowita, która – równie jak on rozchwiana – wyraźnie lgnie ku niemu. Danielewska opisała ze znawstwem i wyczuciem punktów dramatycznych jeden z najtrudniejszych momentów w życiu młodego człowieka. To jakby czas wykluwania się mężczyzny z młodzieńca, a zarazem niebezpieczny moment podejmowania wyborów, które będą miały wpływ na całe jego życie. Matka Adama, jak to matka, buntuje się, że inna kobieta pojawia się obok jej syna, ale potrafi w takim momencie taktownie usunąć się w tło, zniknąć na kilka dni. To jest dla niej rodzaj szoku, ale wie, że i ona, i on, muszą sobie z tym poradzić. Wszystkie wątki opowieści zmierzają od samego początku do rozwiązania podczas wigilii, gdy nawet bezdomni znajdują trochę ciepła w domu, a kłopoty codzienności maleją w perspektywie s p o t k a n i a i w tle odwiecznego mitu szczęśliwości, czasu złotych godów.
Książkę Danielewskiej mogą czytać ludzie młodzi i ci, którzy zaliczyli kolejny krzyżyk po czterdziestce. Wszak jest to proza napisana z młodzieńczą witalnością, jakby uśmiechająca się stale do czytelnika i szanująca go. Czytając odczuwamy sympatię zarówno do syna, jak i do matki, a i sylwetki pozostałych bohaterów nakreślone zostały tak, że ich losy stają się rodzajem modelowych interakcji międzyludzkich. Wyraźnie widać, że pod powierzchnią zgrabnie układanych w rozdziały słów, jest głębsze przesłanie autorki. Mówi ona poprzez swoją opowieść, że życie jest krótkie i szkoda czasu na wzajemne nienawiści, na podsycanie zimnego żaru i nieustającą lawinę zarzutów. Każdy ma tylko jedno życie i każdy sam przed sobą i przed innymi ludźmi za nie odpowiada – dlatego warto szukać więzi z człowiekiem, dlatego trzeba takie związki podtrzymywać. Tylko tego rodzaju szukanie nadaje sens egzystencji, tylko nieustające kultywowanie ognia domowego, paleniska uczuć, dodaje chęci do życia. Matka Adama posiadła wiedzę o świecie i o ludzkich zachowaniach, jest świetnym psychologiem i tak prowadzi swego syna, że omija on mielizny swego wieku. Oczywiście zdarzają mu się – jak w życiu – potknięcia i chwile gorsze, zasmucające, ale przecież nikt na tym świecie nie był szczęśliwy w każdym momencie życia i zapewne nikt takiej permanentnej szczęśliwości by nie chciał. Szczęście jest chwilą, która przydarza się i która potem rozświetla pamięć. Trzeba do niej dążyć, a później trzeba ją pielęgnować, jak ulotny płomień, który i tak gasi zimny wiatr, który i tak kruszeje pośród mrozu. Opowieść Danielewskiej napisana została przeciw nienawiści, przeciw tym, którzy w innych ludziach widzą tylko przeciwników. To jest opowieść o dobru, które jest w człowieku i przebija się do świata bez względu na to, jakie przeszkody znajdzie na swojej drodze. Opowieść dobra, bo dobry jest świat… choć człowiek gubi się w nim i wchodzi stale w konflikt z innymi ludźmi, choć giną więzi i nikną uczucia, są chwile szczęścia i trzeba o nie dbać, tak jak dba się o zdrowie. Matka Adama wierzy w człowieka i niesie swoje humanistyczne przesłanie światu. Kolacja wigilijna jest zwieńczeniem jej zabiegów, ale też symbolem tego dobra, które pragnie ona z najbliższych wydobyć.
_________
Łucja Danielewska, Człowiek, który ubrał choinkę, Wydawnictwo Kontekst, Poznań 2002, s. 68.
W związku z nieoczekiwaną śmiercią Adama Zagajewskiego przypominam jeden z jego najbardziej znanych wierszy i moją analizę, która została opublikowana w „Okolicy Poetów”.
JECHAĆ DO LWOWA
Rodzicom
Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie, gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod pokrowcami granic i nie tylko w moim nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew jesiony i topole wciąż oddychają głośno jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki znak w języku rosyjskim znikają wśród traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie bez pożegnania, w południe, zniknąć tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają o wieczności. Lecz katedra wznosi się, pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo jak niedziela i serwetki białe i wiadro pełne malin stojące na podłodze i moje pragnienie, którego jeszcze nie było, tylko ogrody chwasty i bursztyn czereśni i Fredro nieprzyzwoity. Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć szeptu każdego kamienia, spalonego przez słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili rośliny, liść po liściu, lecz one rosły, rosły bez pamięci, a radość kryła się wszędzie, w korytarzach i młynkach do kawy, które obracały się same, w niebieskich imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje. Dzwony biły i drżało powietrze, kornety zakonnic jak szkunery płynęły pod teatrem, świata było tak wiele, że musiał bisować nieskończoną ilość razy, publiczność szalała i nie chciała opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę i żyły tak ufnie i tak pojedynczo, służące biegły po świeżą śmietanę, czyste i wyprasowane, w domach trochę złości i wielka nadzieja. Brzozowski przyjechał na wykłady jeden z moich wujów pisał poemat pod tytułem Czemu, ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo Lwowa, nie mieścił się w naczyniu, rozsadzał szklanki, wylewał się ze stawów, jezior, dymił ze wszystkich kominów, zamieniał się w ogień i w burzę, śmiał się błyskawicami, pokorniał, wracał do domu, czytał Nowy Testament, spał na tapczanie pod huculskim kilimem, było za dużo Lwowa a teraz nie ma go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze w maju bez litości bez miłości ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne pole lata czyli rzeczywistości. Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie pracowały, jak w dziecinnej wycinance gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę. Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały cięły i skracały pulchne sukienki prałatów i placów i kamienic, drzewa padały bezgłośnie jak w dżungli i katedra drżała i żegnano się o poranku bez chustek i bez łez, takie suche wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci czeka na ciebie, dlaczego każde miasto musi stać się Jerozolimą i każdy człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu pakować się, zawsze, codziennie i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież istnieje, spokojny i czysty jak brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.
Adam Zagajewski urodził się we Lwowie w 1945 roku i przed repatriacją na ziemie poniemieckie, do Gliwic, nie mógł zapamiętać czegokolwiek z tamtych czasów. Jego powroty do tego miasta miały zatem wymiar archeologii rodzinnej i konfrontowane ze wspomnieniami rodziców i zdobywaną wiedzą, musiały być rodzajem konstrukcji intelektualnej. Ta niedookreśloność sytuacji geograficznej, ta imaginowana bliskość miasta ważnego dla kultury kresów wschodnich, generuje swoiste liryczne roztargnienie i na początku wiersza poeta pyta: Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać/ do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,/ gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się/ ekspresy i torpedy. Tak zaczyna się ten szamański pomruk, inkantacja rzeczywistości, która kiedyś była ważna dla drobnego ciała, a z czasem stała się mitem świata odeszłego i krzewiącego się bujnie we wspomnieniach klanu rodzinnego. Bliskość snu i pora dobowa wskazują, że mamy tutaj do czynienia z próbą obłaskawiania ulotności, mgiełki, chwili zaklętej w słowa i mutującej swobodnie we śnie. Zresztą wszelkie wyraziste ustalenia natychmiast stracą rację bytu, rozpłyną się we mgle przeszłości, a wyjazd może się zacząć o każdej godzinie, rano, w południe lub wieczorem, w marcu lub we wrześniu i równie dobrze może w ogóle nie dojść do skutku. Nasza realność, a zatem i istnienie Lwowa stale poddawane są ludzkiej próbie bytu, wciąż rodzą się od nowa w mózgu, stale podtrzymywane są nowymi strumieniami natlenionej i niosącej cukier krwi – zasadne zatem jest pytanie o autentyczność tego, co postrzegamy: Jeżeli Lwów istnieje, pod/ pokrowcami granic i nie tylko w moim/ nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew/ jesiony i topole wciąż oddychają głośno/ jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim/ ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki/ znak w języku rosyjskim znikają wśród traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie/ bez pożegnania, w południe, zniknąć/ tak jak mdlały panny. Znaki istnienia, potwierdzenia realności miasta, gdzieś za granicami, jako zapis w paszporcie, łączą się z elementami charakterystycznymi dla przestrzeni europejskiej, jesionami i topolami, zaskrońcami w trawie, ale są też ornamentowane w szczególny sposób przez – zdawać by się mogło – odległe semantycznie określniki. W takim ustawieniu odbioru, drzewa mają w sobie coś z proporców pogrzebowych, są żywymi organizmami, oddychającymi jak człowiek lub zwierzę, z kolei antropomorfizowane strumienie wydają dźwięki bliskie bełkotowi w ciemnym języku esperanto, a zaskrońce umykają w trawach i kojarzą się poecie ze znakiem miękkości w języku rosyjskim. To może być wyjazd bez wyjazdu, bez pożegnania, ale zupełny, to może być chwila równie niedookreślona jak nagłe zgaśnięcie świata w chwili znamiennego omdlenia panien.
Powrót do Lwowa, jak ponowne pojawienie się w każdym miejscu, dziwnie ulokowanym w ludzkiej biografii, ma wydobyć elementy najistotniejsze w topografii miasta, ale też ma odsłonić wewnętrzną strukturę liryczną przestrzeni i czasu. Dlatego ważne staje się to, co zwykle umyka percepcji: I łopiany, zielona/ armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami/ weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają/ o wieczności. Charakterystyczne dla poezji Zagajewskiego jest ciągłe odbieganie myślą ku innym miejscom, ciągłe wplatanie elementów odległej, ale równie energetycznej i absolutnej epifanii. Tak łopiany stają się światem samym w sobie, orbitującym ku wspomnieniom parasoli weneckich, ale też są draperią przestrzeni, w której istnieją inne byty, reprezentowane tutaj przez ślimaki, rozmyślające o wieczności i bytujące w płaszczyźnie horyzontalnej, kryjące się w cieniu zieleni rozrosłych roślin.Myśl poety nigdy nie zastyga w jednym kształcie, nie przywiązuje się do żadnej formy, nieustannie skanuje rzeczywistość i przebiega ją niczym impuls elektryczny. Przeskok iskry bywa gwałtowny i z płaskiego świata pod łopianami wzrok pada, a przypomnienie jest tutaj wyraźnie ukierunkowane, na wertykalną oś lwowskiej świątyni: Lecz katedra wznosi się,/ pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo/ jak niedziela i serwetki białe i wiadro/ pełne malin stojące na podłodze i moje/ pragnienie, którego jeszcze nie było,/ tylko ogrody chwasty i bursztyn/ czereśni i Fredro nieprzyzwoity. Ta pionowość jest realna i zarazem umowna, natychmiast przywołująca inne cząstki świata, w których pion wcale nie jest konstytutywny – no bo jak zauważyć wertykalność niedzieli, jak wyodrębnić ją z białych serwetek i z białego wiadra wypełnionego malinami, jak wreszcie połączyć pragnienie, którego nie było z chwastami, bursztynową barwą czereśni i bezeceństwami Aleksandra Fredry? Tylko poetyka mgnień i prześwitów, tylko rzucanie światła na coraz to inne elementy świata mogą być tutaj pomocne. Z mroku przeszłości wydobywa ją iskra lub błyskawica, nagłe rozświetlenie i równie nagłe przygaśnięcie, istnienie w nieistnieniu, byt w niebycie, egzystencja bez kolejnych potwierdzeń. Poeta dorastał już w innym mieście i stale słuchał opowieści o Lwowie, wciąż sycił zmysły aurą, której dotknął realnie jako niemowlę, a to znaczy, że właściwie nigdy jej nie zaznał. W pewnym momencie pojawiło się uczucie przesytu, które skojarzone zostało z kolejnymi cząstkami imaginatywnymi, z drobinami i wielkimi elementami miejskiej zabudowy: Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał/ zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć/ szeptu każdego kamienia, spalonego przez/ słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie/ inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili/ rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,/ rosły bez pamięci, a radość kryła się/ wszędzie, w korytarzach i młynkach do/ kawy, które obracały się same, w niebieskich/ imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym/ formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach róż. Ta mnogość odsłon, to nieustanne, lamentacyjne przywoływanie miasta, powiązane było z sytuacją rodzinną, z wygnaniem i pasją odkrywczą, choć tak naprawdę nikt nigdy nie wniknął w c a ł o ś ć tej struktury, nikt nie przedostał się do tajni wewnętrznej kamieni, nikt nie usłyszał bezgłośnej mowy świątyń katolickich i prawosławnych, nikt nie rozmyślał tak intensywnie o Jezuitach i roślinach, o młynkach do kawy i krochmalu, o imbrykach, kroplach deszczu i kolcach róż. W innym świecie i w innych przestrzeniach musiał dorosnąć poeta, musiał w doświadczeniach dni i nocy odnaleźć swoją epifaniczna wyobraźnię i zacząć mnożyć ekwiwalenty słowne w kolejnych wierszach. To jakby zagęszczanie przestrzeni, to nieustanne ewokowanie treści, które łączą się ze sobą i natychmiast zderzają się z innymi elementami lirycznego przedstawienia.
Z opisów, z rozmów i przywołań, ze studiowania sztychów i fotografii, a nade wszystko z czytania książek wspomnieniowych powstał w wyobraźni twórcy obraz wyrazisty i zamglony, pełen drobnych szczegółów i nieustannie orbitujący ku uniwersum wszechrzeczy i ku prawdzie absolutu: Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje./ Dzwony biły i drżało powietrze, kornety/ zakonnic jak szkunery płynęły pod/ teatrem, świata było tak wiele, że musiał/ bisować nieskończoną ilość razy,/ publiczność szalała i nie chciała/ opuszczać sali. Nic nie jest tutaj utrwalone, nic nie zastyga, wszystko podąża od realności zapisanej w czasie do wyobraźniowych ewokacji, od obrazu podążających zakonnic do migających w myślach szkunerów, od żółknących na mrozie forsycji do bicia dzwonów i stale multiplikującego się świata, przypominającego też aktora, nieustannie odgrywającego tę samą rolę i bisującego przed publicznością całej ludzkości. To wszystko przepadłoby bezpowrotnie gdyby nie pojawił się poeta, gdyby nie ukształtował tak swojego umysłu, że zaczął on konstruować wiersze, w których odradzały się sytuacje i byty, wracały ulotne fakty, lśniła na nowo rzeczywistość zgubiona pośród wirów czasu. Ludzie rodzili się i umierali, a członkinie rodzin uczestniczyły w ślepym rytuale istnienia rodzinnego, wypełniania przypisanych im ról i do głowy im nie przychodziło, że kiedyś pojawią się w wierszu chłopca urodzonego u końca wielkiej wojny: Moje ciotki jeszcze/ nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę/ i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,/ służące biegły po świeżą śmietanę,/ czyste i wyprasowane, w domach trochę/ złości i wielka nadzieja. Zagajewski ukazuje byty osobne na tle innych bytów osobnych, ludzi w grupach, ale jednak nieopisanie samotnych, dążących do jakiegoś celu, a zarazem poruszających się po omacku pośród głuchych, przepastnych ciemni. Często pośród tych światów pojawia się gość z zewnątrz i jego wizyta staje się pretekstem do uruchomienia lawiny wyobraźniowej. Wielki krytyk przyjeżdża do Lwowa i staje się wyzwaniem dla wyobraźni, chwilą, którą trzeba wyodrębnić, a potem ustawić ją w obrębie innych, zdawać by się mogło, nieistotnych chwil: Brzozowski/ przyjechał na wykłady jeden z moich/ wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,/ ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo/ Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,/ rozsadzał szklanki, wylewał się ze/ stawów, jezior, dymił ze wszystkich/ kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,/ śmiał się błyskawicami, pokorniał,/ wracał do domu, czytał Nowy Testament,/ spał na tapczanie pod huculskim kilimem,/ było za dużo Lwowa a teraz nie ma/ go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce/ cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze/ w maju bez litości bez miłości/ ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły/ czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne/ pole lata czyli rzeczywistości. Zewsząd płyną obrazy i wzmacnia się przekonanie w poecie, że miasto zdominowało jego wyobraźnię, dokonało na nim aktu agresji, której nie równoważy nawet wykład Brzozowskiego. Lwowskość rzeczywistości w każdej inkantacji i w powracających lamentach była wręcz nie do zniesienia, przybierała formę materialną, przelewała się przez naczynia, eksplodowała w szklankach, przepełniała sobą stawy, jeziora, a nawet dymiła z kominów, stawała się samą istotą żywiołów. Ale właśnie pośród tej ekspansywnej lwowskości pojawiają się pierwsze zapowiedzi przyszłości, oprawianej w kształt wiersza i wracającej w wyobraźni poetyckiej jako ciąg znaków, emblematów i symbolicznych dopełnień. Wujek pisze poemat pt. Czemu, ofiarowany Bogu, a poszczególni ludzie wypełniają swoje role, wpisują się w lwowski model egzystencji, szaleńczej i nudnej, pełnej znaczeń i zarazem jakże bezsensownej. Mieści się w niej lektura Nowego Testamentu i wylegiwanie się pod huculskim kilimem, zimno maja i upały czerwca, nożyce ścinające rośliny i miękkość paproci, a wszystko razem jest epifanią, uświęceniem prostoty, dopowiedzeniem treści do tego co na zawsze miało zostać bez komentarza.
Nożyce są użytecznym narzędziem w praktyce ogrodniczej czy krawieckiej, ale mogą też symbolizować śmierć, nieustannie zrywającą łączność między komórkami i inicjującą bezpowrotny rozpad. To także symbol bezduszności ludzkiej, obecnej także w przestrzeniach Lwowa i nieustannie generującej cierpienia, kojarzącej się z uważną pracą dziecka przy wycinance. Urzędnicy i cenzorzy cięli ludzkie marzenia i nieudolne próby stworzenia enklaw, bezpiecznych miejsc w czasie i pośród kresowej przestrzeni, a dzieci mozoliły się by jak najlepiej odwzorować łabędzia lub sarnę. Jedno pozostawało wszakże niezmienne, szczęk metalu i odgłos strzyżenia, ucięcia, przerwania więzi – śmierć, bezduszna i groteskowa jak wyabstrahowane z rzeczywistości nożyce, zbierała swoje żniwo: Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały/ cięły i skracały pulchne sukienki/ prałatów i placów i kamienic, drzewa/ padały bezgłośnie jak w dżungli/ i katedra drżała i żegnano się o poranku/ bez chustek i bez łez. Szczęk nożyc, cięcie scyzoryków i noży, drapanie żyletek pojawiało się w każdym życiu, światy padały jak drzewa w dżungli i traciły swoją wartość ludzkie godności i wielkie budowle – wszystko zmierzało ku ostatecznym pożegnaniom, wszystko poddawało się nieuchronnej, bezlitosnej władzy czasu. Dopiero poeta, odwieczny tułacz wyobraźni, połączy wszystko w wielką, stale rozrastającą się i pulsującą żywymi głosami jednię, dopiero epifaniczna wyobraźnia wydobędzie z mroku to, co miało na zawsze w nim przepaść. Zapłaci za to lękiem, suchością warg nad ranem i poczuciem nieustannej podróży, ciągłego pakowania się i przemieszczania się z miejsca na miejsce: takie suche/ wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci/ czeka na ciebie, dlaczego każde miasto/ musi stać się Jerozolimą i każdy/ człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu/ pakować się, zawsze, codziennie/ i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież/ istnieje, spokojny i czysty jak/ brzoskwinia. Lwów jest wszędzie. Wyprawa do Lwowa jest podróżą w głąb siebie, przyjęciem roli nigdy nie zatrzymującego się podróżnego i ustawianiem miasta urodzenia w ciągu symbolicznym miejsc na ziemi, poczynając od uświęconej i umęczonej po wielokroć Jerozolimy. Śmierć i bieg czasu niszczą utrwalane przez ludzi kształty, degradują budowle z kamienia i cegieł, ścierają na pył bramy i ogrody, zamieniają w proch kruche ciała, ale słowo może wskrzesić struktury i elementy, może spowodować, że nagle objawi się świeżość jak we wnętrzu brzoskwini, a prywatna wizja miasta rozprzestrzeni się do wymiarów gigantycznych i wypełni sobą wszystko. Zagajewski tworzy wiersze, w których pulsuje prawdziwe życie, a zarazem rozmywa wszystko niczym subtelny akwarelista, swobodnie porusza się pośród przestrzeni mitu, a zarazem stale dociera do elementarnych cząstek rzeczywistości. Jego gigantyzm mieści się w obrębie jednej komórki, a to co mikroskopijne i niewidoczne dla oka, eksploduje nieoczekiwanie i rozszerza się do wymiarów kosmicznych.
Zaprzyjaźniona ze mną od wielu lat grecka poetka Maria Mistrioti zainicjowała rozmowę na temat poezji, festiwali literackich i przyszłości ludzkości. Zamieszczam ją na moim blogu, bo kilka myśli, które wyartykułowałem mają określoną wartość.
Czym dla ciebie jest poezja?
To z pozoru proste pytanie, ma też swoje drugie dno. Z jednej strony przecież jest to rodzaj sztuki, uprawianej przeze mnie od ponad czterdziestu lat, a ze strony drugiej – to dar dany mi przez życie i rodzaj wewnętrznego olśnienia. Pisząc wiersze szukam sytuacji modelowych i próbuję odzwierciedlić coś z mojego wnętrza, coś z moich myśli i prób powiązania tego, co nierealne z rytmem krwi w ciele i doświadczeniami wielu lat. Patrząc na moje pisanie wierszy, zauważam kilka głównych nurtów moich zainteresowań: zaczynałem od nurtu generacyjnego, od tekstów które miały być świadectwem istnienia moich kolegów i koleżanek, którzy przepadli w przepaściach dwudziestego wieku. Jedni popełnili samobójstwa, inni zginęli w wypadkach komunikacyjnych, a jeszcze inni zmarnowali swoje szanse i trafili do więzień. Spotykałem się z nimi w szkołach, na podwórkach i boiskach, jeździłem wraz z nimi rowerem nad jeziora i rzeki, pływałem w chłodnych nurtach, podróżowałem pociągami i autobusami, a potem własnym samochodem. Nie wiem jak to się stało, że przetrwałem, wybrałem inną drogę i zacząłem nią kroczyć ku kolejnym stopniom edukacji, napisanym książkom, surrealistycznym rysunkom i namalowanym obrazom? Miałem przecież sporo zatargów z komunistycznym państwem i jak oni trafiłem do Izby Dziecka, a potem do jakże prawdziwego i ponurego więzienia. Myślę, że uratowały mnie lektury, pochłaniane w ogromnych ilościach, orbitujące wokół moich zainteresowań geograficznych i podróżniczych, a potem literackich i artystycznych. Do tego dodać należy moją ogromną energię fizyczną, materializującą się podczas treningów szermierczych, piłkarskich, sportów walki, a na końcu biegowych. Ważne też były umiejętności pływackie i praca ratownicza na wielu basenach, nad jeziorami i nad morzem.
Jakie są twoje główne inspiracje poetyckie?
Moją pierwszą i podstawową inspiracją poetycką była miłość i spotkanie z przepiękną dziewczyną, dla której zacząłem tworzyć erotyki. To uczucie spowodowało, że porzuciłem młodzieńczą grafomanię i zacząłem pisać wiersze białe, bez rymów. Próba odzwierciedlenia jej piękna i fenomenu oryginalnej urody, kazała mi szukać tak misternych ekwiwalentów słownych, że powstawały wiersze zwiewne, delikatnie lekko tylko metaforyzowane. Miała zielone oczy, długie gęste włosy i ciało bogini, wywierające piorunujące wrażenie na wielu mężczyznach. Z tego powodu musiałem czasami odsuwać na bok moją liryczną naturę i toczyć jak najrealniejsze boje z pojawiającymi się zalotnikami. Jak zwykle bywa w takich razach, młodzieńcza miłość nie przetrwała próby czasu, ale zostały wiersze, które opublikowałem w 1982 roku w małym tomiku pt. Maria. Ziarno raz zasiane zaczęło kiełkować i poezja stała się czymś bardzo ważnym w moim życiu, a nurcie generacyjnym pojawiły się próby analizy metaforyki kultury, ciąg wierszy mistycznych, a potem podróżniczych, w których daleka wyprawa stawała się pretekstem do opowieści o miejscach, ludziach i o moim wnętrzu. W różnych wydawnictwach zaczęły się ukazywać moje nowe tomy, sporo było też publikacji prasowych i szybko zostałem dostrzeżony przez krytykę literacką. Pojawiły się też znaczące nagrody literackie i pierwsze zbiory wierszy opublikowane poza granicami Polski, czasem w tak egzotycznych krajach jak Gwatemala, Indie, Chiny. Obecnie, gdy minąłem już barierę sześćdziesięciu lat, przygotowuję się do publikacji trzech tomów wierszy zebranych, w których zamieszczę też najcelniejsze recenzje i fragmenty szkiców krytycznoliterackich. Nowe inspiracje pojawiły się u mnie, gdy podjąłem pracę w uniwersytecie i zacząłem pisywać teksty naukowe o polskich, amerykańskich i europejskich romantykach. Warto wspomnieć też Nikosa Chadzinikolau, który zainspirował mnie do studiów kultury antycznej i do lektur współczesnej poezji greckiej. Grek Zorba Nikosa Kazantzakisa, w przekładzie wskazanego wyżej tłumacza i edytora, pozostanie do końca jedną z najważniejszych lektur mojej młodości.
Czy międzynarodowe festiwale są propozycją właściwą dla cywilizacji?
Od ponad dwudziestu lat uczestniczę w wielu międzynarodowych festiwalach i konferencjach literackich. Stały się one dla mnie ważnym doświadczeniem życiowym i umożliwiły mi spotkania z tak wielkimi współczesnymi poetami i prozaikami jak Gerald Stern, Stanley Kunitz, Juan Gelman, Adonis, Mo Yan, Tomas Venclova, Stanley H. Barkan, Sona Van. Dzięki zaproszeniom na tego typu imprezy zwiedziłem wiele krajów świata, żeby wymienić tylko USA, Chiny, Indie, Kenię, Republikę Południowej Afryki, Kolumbię, Gruzję, Armenię, Litwę. Wszędzie czytałem wiersze, wygłaszałem referaty i prowadziłem ożywione dyskusje, a nade wszystko pisałem wiersze i wspomnienia. To wyprawy na festiwale literackie zainspirowały mnie do publikacji kolejnych tomów wierszy z podróży i obecnie powstaje już dziesiąta taka książka. Tak, to było też wielkie doświadczenie cywilizacyjne i ogólnoludzkie, rodzaj rozprzestrzenienia mojej świadomości w świecie i weryfikacji moich wyobrażeń o nim. Nikt nie zabierze mi już tych niezwykłych chwil nad brzegami trzech wielkich oceanów, pośród ulic Szanghaju i Pekinu, Nowego Jorku i Los Angeles, Medellin, Tbilisi i Erywania, nikt i nic nie wymaże z mojej pamięci zamyśleń nad jeziorem Qinghai i Żółtą Rzeką, na skraju Kordyliery Zachodniej, pośród budynków świątynnych w Indiach i w wiosce Masajów, na wieży kościoła św. Janów w Wilnie, nad Morzem Śródziemnym w Chalkidzie i na nabrzeżu Huangpu Jiang w Szanghaju. Pobyty na światowych festiwalach literackich przyczyniły się do rozszerzenia moich kontaktów twórczych, powstania nowych wydań zagranicznych moich książek, a nade wszystko pozwoliły mi poznać wiele nowych strategii literackich.
Jak twoim zdaniem będzie wyglądała przyszłość ludzkości?
Wszystko zależy od nas… Od wysiłków, które podejmiemy, by ocalić planetę i przygotować się do ewentualnych kataklizmów kosmicznych. Zagrożenia są realne, zanieczyszczenia środowiska naturalnego ogromne, a dodatkowo grożą nam wybuchy wielkich, uśpionych wulkanów, trzęsienia ziemi i tsunami. Każdy intelektualista chciałby, by ludzkość rozwijała się harmonijnie i osiągała w kolejnych latach niewyobrażalny poziom technologiczny. Będąc wielokrotnie w Chinach i w Stanach Zjednoczonych Ameryki, dostrzegłem niezwykłe przeobrażenia naszego świata. Koleje wielkich szybkości, szerokie autostrady i mosty, coraz wyższe wieżowce i przebogate apartamentowce, a do tego jeszcze elektryczne samochody, coraz doskonalsze statki i sondy kosmiczne. Niestety cieniem na postępie ludzkości kładą się zbrojenia i nieustanne zagrożenia ze strony niestabilnych państw i ich przywódców. Jakkolwiek by jednak nie było jestem optymistą i wierzę, że ludzkość będzie szła do przodu przez następne stulecia, a może nawet tysiąclecia. Nie potrafimy sobie wyobrazić postępu, który się dokona, wszak wiek dwudziesty zaczynał się od drewnianego samolotu i pojazdów parowych, a kończył się powszechnym dostępem do komputerów, lotami promów kosmicznych i stałym pobytem ludzi na międzynarodowej stacji kosmicznej.
Coraz mniej pojawia się autorów, którzy analizują proces tworzenia i zastanawiają się skąd biorą się wiersze, co wpływa na to, że poezja istnieje w przestrzeni społecznej i indywidualnej. Wojciech Kloska należy do poetów, którzy uważnie przyglądają się temu, co zostało zapisane, wszak biała kartka daje nadzieję/ że wszystko jest możliwe. Twórca ma też świadomość licznych zagrożeń, czyhających na potencjalnych poetów, bo tylko w teorii/ wszystko jest/ czarno na białym, tylko zamierzenia i wyobrażenia lokują się w świecie idealnym. Takie analizowanie poezji jako fenomenu, możliwe jest tylko w ciszy, po odrzuceniu wszelkich zakłócających odgłosów, owej jakże brzemiennej w skutki kakofonii codzienności. Poeta pragnie znaleźć się w przestrzeni idealnej, z której wyłowi wiersze, będące komunikatami i zarazem znakami tego, co zakryte, tajemne, głęboko sięgające do istoty naszej egzystencji. Jego poszukiwania obwarowane są wieloma niepowodzeniami, ale jest na to gotowy, bo wie, jakie są realia istnienia w naszym świecie: cisza/ atakowana z każdej strony/ przez słowa mądre i głupie/ puste lub pełne obietnic/ (w większości bez pokrycia) – zdaje sobie sprawę z intensywności ataków, z natarcia nieustającego strumienia informacji. Szczególnie to widać w dobie telefonów komórkowych, natłoku stacji telewizyjnych i radiowych, a nade wszystko komputerów i Internetu. Chcąc nie chcąc musimy egzystować w takim świecie, a ci, którzy uciekają ku naturze i budują chaty w górach lub na pustkowiach, po jakimś czasie wracają do cywilizacji z poczuciem przegrania, utraty wielu cennych lat. Może zatem warto – jak czyni poeta – bytować w przestrzeni idealnej, w której wszystko jest ruchome i chwilowe, czekające na nazwanie i oferujące pociągającą potencjalność, wariantowość i kombinatoryczność. Tam cząstki i podłoża językowe (substrakty), fonemy i morfemy, a także całe systemy wypowiedzeń (syntaksy) swobodnie mieszają się, niczym kolorowe cząstki konfetti, wirujące w powietrzu. Dopiero, gdy wkracza do tych przestrzeni swoiście sformatowana inteligencja i poetycka samoświadomość, zaczyna się porządkowanie i wyodrębnianie wartościowych, jednolitych treści.
W takim rozumieniu wiersz staje się cudem samym w sobie, jak każde osobne istnienie, jak narodziny dziecka, wzrastanie kwiatów i drzew. Od początku zaistnienia świadomości uczymy się świata, stającego się wielkim magicznym lustrem, wzmacniającym wszelkie naruszenia systemowe. Tak – suma lęków/ tworzy portret/ człowieka rozumnego/ duszącego się/ w ciasnych ramach ciała – tak jednostka zyskuje wiedzę o głębiach i przepaściach egzystencji, tak uczy się omijać rafy i ukryte zapadnie. Poezja staje się kontrapunktem, chwilą kontrolowanej ekstazy, pozwalającej żyć i planować następne sekwencje godzin, dni i lat. Autor wierszy musi jednak znaleźć balans pomiędzy cielesnością, a rozkoszą poczynania słów z nicości – musi rozumieć, że łatwo można popaść w śmieszność i zanegować ulotność, kruchość, pierwotną delikatność znaczeń. Wojciech Kloska dawno minął już linię suchego zapisu i znalazł się po stronie pulsacji sensów, nieustającej metamorfozy znaczeń i treści. Jego pytanie o poezję, jest formą zastanawiania się nad kondycją ludzką, często nie rozumiejącą samej siebie, pytaniem o czas i przestrzeń i wchodzeniem we wskazaną wyżej idealność. Świat ludzki ma swoje prawa obwarowane biologią i materialnością, ale też przepełniony jest nadużyciami znaczeniowymi, pośród których króluje: Kłamstwo/ wyssane z palca/ lecz całkiem namacalne. Jego moc rażenia bywa straszliwa, obwarowana konsekwencjami nie do wyrażenia, gdy rozpadają się związki międzyludzkie, zaprzepaszcza się kariery, a różne kanalie zyskują poklask tłumów i siadają okrakiem na tronach, próbują narzucić społecznościom swoje kłamliwe teorie. W takim rozumieniu poeta staje się sędzią nadużyć i potrafi z chirurgiczną precyzją wskazywać: Kłamstwo/ często stworzone/ na potrzebę chwili/ by komuś ugasić/ grunt pod nogami/ lub utorować drogę/ kłamstwo/ moralnie naganne/ choć nierzadko wypowiedziane/ w imieniu wyższego dobra. Zakłamanie możliwe w świecie ludzkim, nie ma wstępu do prawdziwej poezji, wyszarpywanej z żył i odnalezionej pośród przestrzeni idealnych.
Autor tomu oparł swój poetycki świat na rozumie, inteligencji i wierze w samego siebie, ale przecież zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko przemija, wszystko podlega prawom bezdusznej eschatologii. Czym innym jednak jest cielesność naszego bytu, a czym innym jego istota: bezduszny ząb czasu/ choć kruszy największe mury/ nigdy się nie wgryzie/ w istotę człowieczeństwa/ nie sięgnie samego mięsa/ bycia homo sapiens/ (pomimo rozkładu na czynniki pierwsze). Oto sens poezji Wojciecha Kloski, poszukującej formuł ostatecznych i wskazującej dychotomię naszego świata. Będąc cieleśni, nie podlegamy prawom rozkładu istotowego, nie przestajemy być homo sapiens, nie poddajemy się entropii w obrębie naszego człowieczeństwa, pojmowanego jako stała wartość. Pamiętajmy przy tym, że mamy tutaj do czynienia z poetą totalnym, stale poddającym próbie to, co zostało w wierszu utrwalone, wciąż poszukującym i modyfikującym słowo. Dzieje się tak, ponieważ: łamanie reguł/ powinno się mieścić/ w określonych ramach/ bez których kawałek płótna/ w oczach wielu/ uchodziłby za kawałek/ pobrudzonej szmaty/ a tak jest obrazem/ godnym ścianki/ tworzącym historię/ w zupełnie nowym stylu. Wszystko zależy od punktu widzenia, ale też od możliwości intelektualnych podmiotu, śmiało stającego do konfrontacji z tandetą i nieustannie wskazującego nadużycia systemowe. Jego wiedza o świecie jest rozległa, ale też bytowanie pośród przestrzeni idealnych wzmacnia możliwości percepcyjne i kreacyjne, przydaje autorowi nimbu prawdopodobieństwa. Czytając kolejne wiersze Kloski utrwalamy w sobie przekonanie, że mamy do czynienia z twórcą rozumiejącym to, co wydarza się w obrębie tekstu, a nade wszystko panującym nad nim i potrafiącym tak go przekształcać, że zyskuje drugie i trzecie dno, mieni się pośród wielorakich odbić i refleksów znaczeniowych. Ten twórca jest wciąż czujny i nie daje się podejść światu, wciąż dokumentuje to, że z człowiekiem jest zgoła inaczej/ gołym okiem można dostrzec/ jedynie powierzchowne zmiany/ takie jak krój ubrania/ środek transportu/ czy plan zagospodarowania przestrzeni/ lecz podskórnie/ od tysiącleci/ ten sam schemat budowy/ na którym najłatwiej zagrać/ poprzez układ nerwowy. Układ nerwowy to istota naszego bytu pośród kosmosu, gdyby go nie było, nie moglibyśmy postrzegać ogromów galaktyk i gwiezdnych konstelacji, nie doszlibyśmy, jako ludzkość, do teorii względności Einsteina, równań różniczkowych, stałej Maxa Plancka i fizyki kwantowej. Poezja Wojciecha Kloski pobudza do myślenia i zaprasza czytelnika do wkroczenia w przestrzenie idealne, a choć wymaga to nieco wysiłku intelektualnego, warto spróbować…
_____________
Wojciech Kloska, Kadr skromnego Filozofa, Biblioteka „Tematu”, Bydgoszcz 2021, s. 100.
Był już wieczór… Zdjąłem jej delikatny, czerwony sweterek z kaszmirowej wełny, a potem rozpiąłem zamek obcisłych dżinsów Rifle i zobaczyłem czarne, lśniące figi z koronką po bokach. Ona też była niecierpliwa i rozbierała mnie tak energicznie, że bałem się, że podrze mi spodnie i koszulę. Przeniosłem ją na łóżko, zsunąłem lekko czarny staniczek typu Bardotka, ona sama zdjęła majtki i przywarłem do niej, czując oszałamiające ciepło i zapach jej rozpuszczonych włosów. Sięgnęła lewą ręką ku niewielkiemu stoliczkowi, na którym stał magnetofon szpulowy i przełączyła pokrętło. Natychmiast rozpoznałem Schody do nieba zespołu Led Zeppelin i zrozumiałem, że nasze spotkanie ma być jak ta ballada, na początku spokojna, rozpędzająca się powoli, a potem, szybka, jakby śpiewana przez Roberta Planta zza grobu. Ach, byłem już w niej i falowaliśmy namiętnie, całując się w usta, pieszcząc skórę ud i pleców, obiegając językiem zagłębienia i krzywizny naszych ciał. Nie mógłbym wymarzyć sobie piękniejszej dziewczyny i żadna inna nie dałaby mi tyle ciepła, żadna nie zlałaby się ze mną tak doskonale. Przyspieszałem i zwalniałem, a czasem prawie wysuwałem się z niej, czując, że mnie przyciąga i oczekuje nowego ataku. To najbardziej ją podniecało i zarazem drażniło, gdy zastygałem w bezruchu. Potem dawało jej ognistą rozkosz, gdy znowu rytmicznie poruszałem się do przodu i do tyłu. Szybko poczuliśmy pot na naszych ciałach i pościel też stała się wilgotna. Z magnetofonu dolatywały dźwięki następnych piosenek Led Zeppelin i metaliczny głos wokalisty stawał się dziwnym komentarzem do tego, co rozgrywało się między nami.
– Powiem ci, gdy zabrzmi moja ulubiona pieśń – wyszeptała wciąż mnie całując i pieszcząc leciutko moją szyję.
– Myślałem, że najbardziej lubisz Schody do nieba… – powiedziałem między szybkimi oddechami.
– Nie… – zaprzeczyła i dalej całowała mnie, jakby robiła to pierwszy raz.
Właśnie zaczęła się Pieśń imigranta i dostroiłem do niej swoje ruchy, na co ona zareagowała, przyciskając mnie jeszcze mocniej do siebie. Nic nie mówiła, więc nie chodziło o utwór, którego tyle razy słuchałem w swoim pokoju. Uwielbiałem zakładać słuchawki i robiąc maksymalną głośność, czekałem na słynny okrzyk Roberta Aaaaa… na początku utworu, powtarzany potem równie energicznie kilka razy. I na te jakże tajemnicze słowa: We come from the land of the ice and snow/ From the midnight sun where the hot springs flow/ The hammer of the gods/ Will drive our ships to new lands/ To fight the horde, sing and cry/ Valhalla, I am coming. Słuchałem pieśni i wyobrażałem sobie nieznanego wikinga, migrującego ku obcym ziemiom, walczącego z hordami przeciwników, ginącego od ciosu miecza, a potem zabranego z pola bitwy przez walkirie i bytującego w szczęśliwej Valhalli. Teraz tą mityczną krainą było jej rozpalone ciało, w które wnikałem raz po raz i które lokowałem pośród dziwnej transcendencji muzyki, głosu Planta i cichych jęków rozkoszy.
Przestaliśmy na chwilę i położyliśmy się obok siebie, ciężko oddychając, jakbyśmy przebiegli sprintem sto metrów. Uśmiechała się do mnie i głaskała moje piersi prawą ręką, a ja odpowiadałem tym samym, wodząc dłonią po jej kształtnym udzie i kolanie oplatającej mnie nogi. Z głośnika dobiegały dźwięki kolejnych utworów – Whole Lotta Love, Black dog, Dazed and Confused,Kashmir, The Ocean, ale ona nie odzywała się, wystawiając moją ciekawość na solidna próbę. Wreszcie, gdy zaczął kończyć się Heartbreaker, spojrzała na mnie i szepnęła.
– Teraz… Marzyłam wiele razy, że będę kochać się z tobą, a w tle rozbrzmiewać będzie ten wspaniały hymn wolności i walki, hymn niezgody na zło… Proszę Cię kochanie, wejdź jeszcze raz we mnie i postaraj się zrozumieć o czym śpiewa Plant…
Lekko rozchyliłem jej uda i wsunąłem się w nią delikatnie, omdlały z rozkoszy, jakbym sam wkraczał do Valhalli. Z głośnika dobiegły wyraziste riffy gitarowe Jimmie’ego Page’a i Robert zaintonował opowieść o mistycznym kwietniowym poranku: It was an April morning when they told us we should go/ As I turn to you, you smiled at me/ How could we say no? Zauważyłem, że poczuła omdlewającą błogość i kochała się ze mną czule, jakby cicho szepcząc słowa ballady: Oh, the fun to have/ To live the dreams we always had/ Oh, the songs to sing/ When we at last return again. Tak, przeznaczeniem tej muzyki było ilustrować dynamiczną miłość młodych ludzi, splecionych w uścisku i doskonale do siebie pasujących. Wyczułem to znakomicie i raz jeszcze dostosowałem ruchy do uderzeń perkusji i riffów Page’a. Głos Planta przenikał nas na wskroś, a tajemnicze słowa otwierały jaźń i wytrącały z bytu: Slipping off a glancing kiss/ To those who claim they know/ Below the streets that steam and hiss/ The devil’s in his hole/ Oh, to sail away/ To sandy lands and other days/ Oh, to touch the dream. Tak snuła się w nas opowieść o Achillesie i jego ostatniej walce w obronie dobra i miłości, tak wybrzmiewała zapowiedź buntu przeciwko diabłu i jego niecnym podstępom. W mojej świadomości mieszały się krainy mityczne, smaki i zapachy, a jej ciało działało jak narkotyk, wciąż generując nowe obrazy, pozostające w korespondencji z pieśnią Led Zeppelin i eksplozją dźwięków, trafiającą do samych trzewi: Oh, to ride the wind/ To tread the air above the din/ Oh, to laugh aloud/ Dancing as we fought the crowds, yeah/ To seek the man whose pointing hand/ The giant step unfolds/ With guidance from the curving path/ That churns… I kręciło się… jakże kręciło się… wirowało w nas i nad nami, jakbyśmy byli pijani albo naćpani, a przecież byliśmy trzeźwi, celowo niczego nie wzięliśmy, by czuć wszystko dokładnie.
Plant śpiewał, gitary jęczały żałośnie, ona oddychała pełną piersią, a dzwony rozdzwoniły się nie tylko dla króla Wszechświata, one biły dla naszych serc, które odnalazły się podczas gorącego lata, biły dla naszego dziecka, które rosło gdzieś, jeszcze nie istniejąc: If one bell should ring/ In celebration for a king/ So fast the heart should beat/ As proud the head with heavy feet, yeah/ Days went by when you and I/ Bathed in eternal summer’s glow/ As far away and distant/ Our mutual child did grow. Znowu przyspieszyłem mój rytm i byłem Achillesem walczącym z Albionem, synem Posejdona i krainą z białymi skałami, która wypływała z mgły przed starożytnymi żeglarzami. Byłem mocarny jak Atlas utrzymujący balans pomiędzy niebem i ziemią, wciąż dźwigający strop niebieski i oddalający dziejową katastrofę: Oh Albion remains/ Sleeping now to rise again/ Wandering and wandering/ What place to rest the search?/ The mighty arms of Atlas/ Hold the heavens from the earth/ For the mighty arms of Atlas/ Hold the heavens from the earth/ From the earth. Utwór zbliżał się do końca i nagle, jak na komendę odsunęliśmy się od siebie, dopiero teraz widząc, że zapadła ciemna noc. Jeszcze usłyszeliśmy ostatnie deliryczne słowa wokalisty: I know the way… I know the way… I know the way… i zasnęliśmy twardo, śniąc o Valhalli, dziwnej, tajemnej, niewidzialnej Valhalli… I tylko pieśń nie chciała się skończyć i nie przestawała wirować ponad nami powtarzanymi wciąż frazami :
Co jakiś czas wspaniały fotograf i ornitolog z Hong Kongu udostępnia w Internecie wspaniałe przybliżenia chińskich ptaków. Oto następna partia, z tak oryginalnymi i charakterystycznymi dla tego kraju, srokami błękitnymi.
Noc była ciężka, przytłaczająca i Józia znowu miała senne koszmary. Wstała wcześnie rano i przygotowała rodzicom na śniadanie kawę zbożową z mlekiem, jajecznicę i nieco chleba z dżemem truskawkowym. Matka wstała pierwsza i podeszła do córki, by ją czule objąć.
– Kochanie, mam do ciebie prośbę… – zagadnęła – Zejdź do pana Abrahama i poproś go, żeby wymienił obcasy w tych moich brązowych butach. Całkiem się starły… Aha… i niech przybije blaszki z przodu podeszwy…
Dziewczyna poszła do swojej sypialni, a po drodze postanowiła spojrzeć na dwa duże pokoje, ulokowane na końcu długiego korytarz, odchodzącego od ich partii mieszkania. Kiedyś mieli w nich lokatorów, ale jak wojna wybuchła, najemcy ruszyli do rodziny, gdzieś na wieś, pod Inowrocław. Miała zamiar posprzątać całe mieszkanie i teraz chciała się przekonać, czy w wolnych pokojach jest porządek. Szybko zlustrowała pierwszy z nich, a potem weszła do drugiego i przysunęła się do okna, z którego jak na dłoni miała warsztat żydowskiego szewca. Przekonawszy się, że oba pokoje zostały posprzątane przez mamę, wróciła do kuchni i przywitała się z ojcem, który też już wstał.
– Jak się czuje mój największy skarb…? – zapytał z szerokim uśmiechem.
– Dobrze…jak jutrzenka na porannym niebie… – odpowiedziała czarująco, a potem poszła do łazienki by umyć się i rozczesać długie, gęste włosy.
Zrobiło się już jasno i raz po raz słychać było głośny skrzek sroki, siedzącej na pobliskim drzewie jarzębinowym. Te biało-czarne ptaki w taki sposób ostrzegały inne skrzydlate stwory, że w pobliżu jest kot. Józia znała wszystkie dachowce, pojawiające się w okolicy jej domu i czasem nalewała im nieco mleka do talerzyków, stojących tuż za kamienicą. Mieszkali na drugim piętrze dwupiętrowego domu przy Strzeleckiej 4, za którym były szopy, warsztat szewski i duży gołębnik jej ojca. Rodzice nie wiedzieli, że dziewczyna miała swój sekret, którego strzegła jak oka w głowie. Czasem nocą, gdy już spali, przez uchylny otwór w suficie klatki schodowej, wchodziła na dach budynku i długo patrzyła na konstelacje gwiezdne. Z czasem nauczyła się wyodrębniać charakterystyczne układy: Wielką Niedźwiedzicę, Plejady i Oriona, który ekscytował ją najbardziej. Pociągała ją wielka tajemnica wszechświata i kiedyś przyniosła do domu książkę o astronomii, którą przeczytała w mig od początku do końca.
Teraz zeszła już przed dom z butami mamy w ręku i okrążając go z lewej strony, przeszła na podwórze po drugiej stronie. Podeszła do warsztatu pana Abrahama i lekko zapukała do drzwi, czekając cierpliwie aż szewc jej otworzy. Minęła minuta, potem dwie następne i nic się działo, więc dziewczyna zastukała raz jeszcze. Teraz miała wrażenie, że przybrudzona firanka poruszyła się z lewej strony okna, a potem usłyszała jakieś głuche hałasy i drzwi wreszcie otworzyły się z chrzęstem. Stał w nich Żyd z długą brodą, odziany w spodnie i białą koszulę, z czarna mycką na głowie.
– A… a… to pani Józia… Proszę wejść… Bałem się otworzyć… – powiedział i zrobił jej miejsce w otwartych drzwiach.
– Mama prosiła mnie, bym dała panu te buty do naprawy – powiedziała – Mają zdarte obcasy i potrzebne też są blaszki z przodu.
– No tak, no tak… – potwierdził zlecenie mężczyzna, rozglądając się niewidzącym wzrokiem po swoim warsztacie.
Józia znała dobrze to miejsce, bo uwielbiała przychodzić do starego rzemieślnika, gdy była mała. Sadzał ją wtedy obok siebie, szewcował spokojnie i opowiadał jej wspaniałe historie ze swego życia i chwalebnych dziejów ludzkości. Miał ogromną wiedzę, a jego kantorek, graniczący z warsztatem wypełniony był książkami, obrazkami i mapami. To od niego dowiedziała się sporo o wszechświecie, planetach, asteroidach i kometach i to on opowiedział jej o wyjściu Mojżesza z ziemi egipskiej, domu niewoli. Wyobraziła sobie jak prowadzi wielki lud, wsparty tylko na drewnianym kosturze i jak prosi Boga, by rozstąpiły się wody Morza Czerwonego.
Weszła do środka i od razu zauważyła liczne zmiany w wystroju pomieszczenia. Narzędzia były na swoim miejscu, ale znikły sterty butów, które ludzie przynosili do naprawy. Okno było zasłonięte czarną szmatą i tylko z boku, przy framudze pojawił się niewielki prześwit światła.
– Zrobię je na jutro… albo nie, może lepiej szybko… dzisiaj na wieczór…- powiedział Żyd, lękliwie rozglądając się na boki.
– To nie jest takie pilne… może pan je zrobić na jutro – z promiennym uśmiechem odparła Józia i już chciała podziękować i wyjść, ale mężczyzna powstrzymał ją ruchem ręki i poprowadził ku krzesłu.
– Muszę naprawić je szybko, bo nie wiem co będzie jutro… Drogie dziecko nastały trudne czasy… Mój przyjaciel Szmul… wiesz ten granatowy policjant, co mieszka na Jaskółczej, dzisiaj rusza z innym Żydem, który ma ciężarówkę… rusza na wschód, do rodziny… Namawiają też mnie bym z nimi się zabrał, ale wciąż się waham… nie wiem, czy tam ocalę życie…
– Widziałam straszne rzeczy… – odezwała się Józia – zabijanie ludzi przy kościele na Szwederowie… i te rozstrzelania na Rynku Piłsudzkiego…
– Tak, dziecko… tak, nastały straszne czasy… Nie wiem co robić… Na razie naprawiłem wszystkie buty i zamknąłem warsztat, ale nie wiem, z czego będę żyć…
– Niech pan się nie martwi… moja mama wczoraj mówiła, że będziemy panu pomagać… Znajdzie się trochę chleba i owoców, a ja codziennie przyniosę panu trochę mleka…- Powiedziała z czułością.
Abraham poczuł ciepło w okolicach serca i usadowił się naprzeciwko niej, delektując się jej świeżością i prawdziwie zjawiskowym pięknem. Już dawno zauważył, że była tak urodziwa jak Sara, żona patriarchy Izraela, noszącego takie samo imię jak jego nazwisko – Abraham. Ilekroć wyobrażał sobie pramatkę, jak towarzyszy mężowi w drodze z Mezopotamii do Kanaanu, albo, gdy czytał w księgach o tym, że pożądał ją faraon i Abimelek, król Geraru, miał przed oczami postać tej zjawiskowej dziewczyny z sąsiedztwa. Często też mówił do niej „Księżniczko”, co po hebrajsku brzmi Sara, choć ona o tym nie wiedziała.
– Najważniejsze, żeby miał pan czym w piecu napalić, bo idzie zima… – powiedziała czując chłód w warsztacie.
– Dla oszczędności ogrzewam tylko mój kantorek – przytaknął i zniżając głos dodał – Ja już jestem stary, sporo widziałem, chodziłem do teatru miejskiego na przedstawienia i koncerty, jadłem chleb z masłem i comber barani… ale teraz najważniejsi są młodzi. Czuję, że mój świat niedługo się skończy…
– Wszyscy ludzie są ważni… – próbowała oponować Józia.
– Tak, wszyscy… ale młodzi najbardziej – potwierdził i ciągnął dalej – To wy zbudujecie nowy świat, musicie jednak przeżyć. Ty szczególnie jesteś narażona, bo podczas wojny bestie w ludzkich skórach polują na piękne kobiety… Ty może tego nie rozumiesz, ale twoja uroda teraz jest dla ciebie największym zagrożeniem… Musisz ściąć włosy, zrezygnować z pomadki i henny, musisz stać się bezbarwna, jak większość naszych kobiet…
Józia wiedziała, że jest urodziwa, widziała też jakie piorunujące wrażenie robiła na niektórych mężczyznach, szczególnie na tym biednym wozaku węglowym, którego śmierć widziała przy szwederowskim kościele. Dotarło do niej też ostrzeżenie pana Abrahama, ale przecież tak kochała swoje włosy i tak lubiła je czesać rano i wieczorem. Jakże mogłaby je ściąć i co na to powiedziałaby jej mama, która tylekroć zaplatała jej warkocze.
– Mama mówi, żebym jak najwięcej siedziała w domu…– powiedziała – A mój tata twierdzi, że jak nie wychodzi się naprzeciw zła, to ono nas nie widzi…
– Wiesz jak lubię i cenię twojego ojca, wiesz jak go kocham jako ludzkiego sąsiada i kompana do szachów, ale tym razem nie ma racji. Zło jest jak straszliwy drapieżnik, ukryty w zaroślach. Stale czeka i stale jest gotowe by zaatakować… Tak samo wilk zaczaja się na sarnę… A ty jesteś jak ona, bezbronna i piękna…Musisz księżniczko bardzo na siebie uważać i stale pamiętać moje słowa…
Józia zamyśliła się przez chwilę, po czym pożegnała się z szewcem i wyszła z jego warsztatu na podwórko. Sroka wciąż głośno skrzeczała w czarnych konarach jarzębiny, a szary kot patrzył na nią łakomie z plątaniny krzewów porzeczkowych, zasadzonych przy płocie sąsiedniej posesji. Wyczuła, że zerwał się lekki wiatr i żółte liście zaczęły snuć się po chodniku jak nocne mary z jej snu. Nagle większy podmuch rozwiał włosy dziewczyny i całkowicie zakrył jej twarz. Poruszyła głową, opuściła ja na dół, by wszystkie opadły, o potem nagłym ruchem odrzuciła je do tyłu.
– Nie mogę ich obciąć – pomyślała – może starczy jak będę je upinać w kok… albo zaplatać w grube warkocze…?