
Kamień z Góry Bony w Krzemieńcu
Kamienistość i kamienność wkracza do naszego świata bardzo wcześnie i bywa najpierw bolesnym doświadczeniem. Otarcia naskórka na kolanach i łokciach są zwykle śladem takich nagłych, nieprzewidzianych zetknięć z nią, choć ciało dziecka jest na tyle sprężyste, iż z wielu podobnych sytuacji wychodzi bez szwanku. Jedynym znakiem są wtedy sińce na skórze, czyli podskórne wylewy, z którymi organizm szybko sobie poradzi. Potem przychodzi czas zaprzyjaźnienia się z kamieniem, kiedy to obraca się go w dłoniach, gładzi zaokrąglone krawędzie, przygląda się ubarwieniu i rysunkowi plam, linii, wgłębień i kropek. Jeśli jest on owalny, przypomina spłaszczone jajo, albo kiedy ma kształt włoskiego orzecha, wspaniale nadaje się do rzucania. W miarę rośnięcia organizmu, z biegiem lat i dni, te rzutu są coraz dalsze i coraz dłużej trwa powietrzny lot. Jeśli dziecko stoi nad zbiornikiem wodnym, tak rzuca płaskim kamieniem, by odbijał się on od powierzchni i podskakiwał na niej. To tak zwane puszczanie „kaczek”, które często staje się konkursem, w którym wygrywają najlepsi i najsilniejsi chłopcy, choć zdarza się, że i dziewczęta biorą w nich udział i potrafią elegancko rzucać kamykami o taflę. Widzę siebie, jak dziesiątki, setki, a może tysiące razy rzucam okruchami skał, obtoczonymi przez czas, wodę i wiatr, wydobytymi na powierzchnię planety przez ruchy tektoniczne lub działanie człowieka. Przyglądam się ich lotom i lekko pochylam głowę, jakbym chciał dopomóc im w powietrzu i w trakcie gwałtownego lądowania. W zależności od pory roku, brałem w dłonie gorące, rozpalone słońcem, albo lodowate, smagane mrozem i wiatrem kamyki – jedne chłodziłem w kieszeni, inne ogrzewałem w palcach, przykładałem do policzków lub piersi. Innym razem zmagałem się z wielkimi głazami, a szczególnie w czasach, gdy trenowałem kulturystykę lub, gdy nakładałem sobie młodzieńcze zadania „ponad siły”. To było pchanie, jak kulą, kilkukilowych otoczaków i dźwiganie wielokilowych „kamlotów”, spuszczanie ich z góry lub rzucanie w jakąś przepaść. Nie zapomnę też tych chwil, gdy stawałem przy wielkich głazach narzutowych, wspinałem się na nie lub gładziłem je dłonią, zapoznawałem się z ciekawą fakturą, z ich chropowatą draperią. W przestrzeniach Bretanii takie wielkie głazy nazywa się kromlech i podkreśla się ich znaczenie w celtyckich ceremoniach religijnych, szczególnie w obrzędowości druidów. W innych częściach Europy kromlechy to ustawione pionowo kamienie, najczęściej wokół jakiegoś grobowca lub miejsca kultu (np. Stonhenge). W takim rozumieniu stają się one pierwowzorem kolumnad, w późniejszych pałacach, zamkach i w różnorakich budowlach sakralnych.

Plaża Kleopatry - Turcja
Moje najboleśniejsze zetknięcie z kamieniem miało miejsce, gdy wybuchła wojna blokowa z inną ulicą. W pewnym momencie, na moim osiedlu wykopano ogromną nieckę, w której z czasem wylano fundamenty dużego centrum handlowego. Przez rok, a może nawet i dłużej, świeciła jednak tylko wielka wyrwa w ziemi, która stała się miejscem zabaw dla okolicznej młodzieży. W zimie jej krawędzie i boki wspaniale nadawały się do zjeżdżania po lodzie i śniegu, a latem można było tam kopać w piasku, budować „bunkry” z pustaków, palić niewielkie ogniska. Ta dziura stała się też przestrzenią graniczną, gdzie ścierały się wpływy chłopaków z dwóch zgrupowań blokowych – z jednej strony byli przeciwnicy z ulicy Korczaka i Morcinka, a ze strony drugiej my, to znaczy bandy z żółtych bloków, stojących przy Gałczyńskiego. Naszych wrogów wspierały czasami hordy ze Szwederowa, a nam dopomagali rzutcy wojownicy z Jarów. Miałem może z dziesięć, a może dwanaście lat, kiedy wybuchła największa wojna na kije i kamienie, która dla wielu skończyła się bardzo krwawo. Dzieci często nie zdają sobie sprawy z konsekwencji takich „zabaw”, szybko rzucają czymś w kierunku przeciwnika, a skutki mogą okazać się opłakane. Tak też było i w tym przypadku, gdy wiele kamieni trafiło w głowy, otarło się o ramiona lub uderzyło w piersi, lała się wtedy młoda krew, pojawiały się nowe sińce, słychać było przekleństwa, okrzyki bólu i płacze. Bo przecież ci bojownicy często tylko udawali mężnych i dorosłych, a w głębi duszy byli dziećmi, które reagowały gwałtownie na pojawienie się bólu. Wtedy właśnie, gdy wziąłem udział w tej wojnie i odniosłem wiele sukcesów, trafiając kamieniami w przeciwników, też zostałem namierzony i „poczęstowany” okruchem „planetarnej twardości”. Tego dnia od samego rana rozgorzała zażarta walka, więc w niewielkiej torbie płóciennej zgromadziłem „amunicję” i pobiegłem z kilkoma kolegami na linię frontu. Tam, rzuciłem wiele kamieni w stronę przeciwników i zająłem miejsce w ziemnym zagłębieniu. Było ono dość płytkie i tylko częściowo mnie chroniło. Zauważył to jakiś chłopak po drugiej stronie wojennej niecki i rzucił we mnie dużym „okazem”, który lecąc lobem, uderzył mnie prosto w lewy bok pleców, tuż nad nerką. Skoczyłem natychmiast z miejsca, bo ból był straszliwy, odbierający oddech i natychmiast wyciskający łzy z oczu. Po drugiej stronie rozległy się okrzyki zachwytu, a ja odprowadzany przez kolegów i koleżanki, dotarłem do domu, gdzie jeszcze dostałem burę za to, że brałem udział w takim zdarzeniu. Podczas następnych dni pokazywałem wszystkim na podwórku moje szczególne odznaczenie wojenne – wylew był wielkości dłoni i zniknął dopiero po miesiącu, pozostawiając wszakże uczucie bólu na znacznie dłużej.

Kamienie z Lemanu - Szwajcaria
Nie wiem kiedy pojawiła się u mnie szczególna wrażliwość na kształt, barwę i urodę kamieni, ale chyba było to w dzieciństwie, podczas różnych błahych i dziwnych sytuacji. Może w osiedlowych wykopach lub na podwórku, a może nad brzegiem jeziora lub rzek, nie wykluczone też, że mogło to być podczas pierwszych wyjazdów nad Bałtyk. Wiem na pewno, że gdy pojawiły się ekskursje zagraniczne, naturalną rzeczą stało się dla mnie zbieranie najpiękniejszych kamyków i przywożenie ich do domu, a potem ustawianie ich w szklanych wazach, kulach i cylindrach na szafach i pośród książek. Chyba pierwsze takie okruchy skalne przywiozłem ze Szwajcarii, wyjmując je z wody osławionego jeziora Leman. Zaskoczyła mnie ich marmurowa biel i niezwykłe rysunki żył, linii i cieni na nich, zacząłem zatem chować je do kieszeni płaszcza i wróciłem do hotelu we Fryburgu ze sporym obciążeniem. Zajmując się wiele lat romantyzmem, prowadząc wykłady w uniwersytecie i interesując się w sposób szczególny tą epoką, zawsze fascynowałem się tym miejscem. Stając zatem w Lozannie na brzegu tej wielkiej wodnej przestrzeni, miałem przed oczyma Słowackiego i Krasińskiego, pływających łódkami przy księżycu, ale też wędrujących po winnicach nadbrzeżnych: Byrona, Goethego, Dickensa, Hugo, Tołstoja, Hemingwaya i Miłosza, nie wspominając o wielu gwiazdach kina i estrady, o naukowcach i zatopionych w swoich myślach, pielgrzymach nieskończoności. Potem przywoziłem kamienie z wielu miejsc na świecie i mam teraz w domu spory zbiór mineralogiczny, który jedna osoba skwitowała takim powiedzeniem: kamienie w domu, to życie jak z kamienia. Nie za bardzo się tym przejąłem, choć pojawiły się jakieś trudności w mojej egzystencji, a ludzka głupota i zawiść zrobiła swoje, to nie wiążę tego z moim kamiennym zbiorem. W myślach pojawiają mi się za to czasem święte chwile, gdy chodziłem pierwszy raz w nowojorskim Central Parku i pochylałem się by sięgnąć z ziemi co piękniejsze kamyki. Napisałem potem o nich wiersz, który zrobił dość dużą karierę, był wielokrotnie publikowany i tłumaczony na języki obce, między innymi przez moich żydowskich przyjaciół z Nowego Jorku. Teraz marzy mi się napisanie obszernego szkicu o mineralogii Mickiewicza, która jest bardzo rozbudowana w poszczególnych dziełach, momentami wręcz fascynująca. Mam zatem nadzieję, że uda mi się kiedyś zrealizować ten zamysł, choć polskie życie naukowe odstręcza obecnie od ambitnych przedsięwzięć. Brakuje w nim czystych reguł, za wiele jest koteryjności, nienawiści i feudalnych układów, które burzą spokój i nie pozwalają długoplanowo działać. Lepszy w tym względzie jest system amerykański, gdzie konkursy na stanowiska profesorskie w uniwersytetach i sprawiedliwa ocena dorobku, eliminuje „układowość”, „uznaniowość” i jednostronność ocen. Biorę zatem do reki kamienie znad Lemanu i te przywiezione z innych miejsc świata, wierzę, że przetrwam wszystko. Czuję, że została w nich zapisana historia świata i mojego życia.

Wyżyna Tybetańska - Chiny
Wielkim doświadczeniem było dla mnie obcowanie z kamiennością w Chinach, podczas moich dwóch wyjazdów w zeszłym roku. Przede wszystkim wizyta nad malowniczym jeziorem Qinghai dostarczyła wielu obserwacji i powiększyła moje zbiory minerałów. Jadąc do dwóch szmaragdowych zbiorników wodnych w Leśnym Parku Narodowym Kanbula, zatrzymaliśmy się przy wielkiej hydroelektrowni, gdzie leżało sporo rumowisk skalnych. W jednym miejscu były też sterty kamieni i chodząc po nich, wybrałem najciekawsze „okazy”, które potem poleciały ze mną do Polski. Dzięki temu mam u siebie malutki kawałek Chin – kraju, którego kultura w szczególny sposób ostatnio mnie interesuje i generuje nowe pomysły pisarskie oraz artystyczne. Kimkolwiek bym nie był i cokolwiek by się nie stało, Chiny na zawsze już pozostaną głęboko w mojej świadomości, pośród marzeń najczystszych i najpiękniejszych, w linii rozwojowej różnorakich działań i przedsięwzięć. Chodziłem zatem po tym zwałowisku i podnosiłem czasem większe kamienie, żałując, że nie mogę ich zabrać do domu. Były tak naturalnie piękne i kształtne, czasem jak wielkie jaja strusie, innym razem jak kule do kręgli, ale ważyły po kilka kilogramów i znacznie przeważyłyby mój bagaż, z konieczności niewielki z powodu przelotów samolotowych. Te kamyki, które jednak wziąłem też mają swój urok i szczególnie podoba mi się niebieskawy otoczak, z wyraźnymi sinymi liniami żył przerostowych. Dotykam go czasami i wspominam wszystko, co zdarzyło się w zeszłym roku, podczas wypraw do Kraju Środka. Kamienność ukazała mi tam też swój majestat, gdy patrzyłem na ośnieżone szczyty potężnych gór, na wielkie bloki skalne, wiszące nad autostradami, na drobne kamienie, zabezpieczone siatkami, by nie spadały na drogi. Wystarczyło wyjść w hotelu w mieście Xining, leżącym na Wyżynie Tybetańskiej, by zetknąć się z kamienną pierwotnością w pobliskim parku, a także na okolicznych wzgórzach i widzieć ją w odległych planach, ograniczonych kształtem łańcuchów górskich. Wspomnieć jeszcze muszę o innej kamienności, z którą zetknąłem się podczas wyprawy na Chiński Mur. Pogoda była wtedy niezwykle wietrzna, temperatura bliska zera, więc zarówno pradziejowa budowla, jak i okoliczne góry, zionęły chłodem, porażały mroźnym dotykiem. Stanąłem jednak na jednej z wież i delikatnie gładziłem dłonią fragment muru, radując się, że życie doprowadziło mnie do tego miejsca i do tej chwili, jakże naznaczonej tellurycznością i pierwotnością.

Costa Brava - Hiszpania
Zawsze fascynowała mnie też wpisana w kamienie kosmiczność, jakby zakodowane przesłanie z początków istnienia wszechświata. Wszak twarda materia składa się tych samych cząstek, co elementy organiczne, znajdziemy w niej te same pierwiastki budulcowe, podobne połączenia atomów, tylko układ jest inny, tylko kombinacje bywają bardziej złożone. Żelazo i krzem, cynk i miedź, kobalt i sód, a do tego tlen i wodór, czasem gazy szlachetne, tworzą to, co w naszej dłoni jawi się jako twardy kawałek świata. To jest też wielka tajemnica, zaklęta w skale i w okruchu asteroidy, w ogromnej planecie i w niewielkim satelicie – to tajemnica siły spajającej wszystko. Nie wiemy co powoduje, że atomy się nie rozbiegają i przez jakiś czas trwają w określonych uniach, a dopiero po wielu milionach lat poddają się równie powszechnej entropii. To jest ta sama siła, która powoduje, że wszechświat jest stabilny, i mimo swojego niewyobrażalnego ogromu i nieustannego rozszerzania się, nie rozpada się na mniejsze cząstki. Czasami, za sprawą meteorytów i komet, docierają do ziemi fragmenty skał spoza świata ziemskiego i uczeni poddają je różnorakim badaniom. Okazuje się wtedy, że wiele takich okruchów ma jednorodną strukturę, z przewagą żelaza i niklu (syderyty) lub krzemianów oraz kobaltu (aerolity). Nie możemy wszakże wykluczyć, że gdzieś w kosmosie są ciała niebieskie, gdzie w nadmiarze występuje złoto, srebro lub platyna, tak cenione przez ludzi – nie możemy mieć pewności, że gdzieś w przestworze kosmicznym nie krążą planetoidy, na których walają się ogromne rubiny, szmaragdy lub diamenty. Skały przywiezione z księżyca są bardzo stare, bo ich wiek szacuje się od 3, 16 miliarda lat (bazalty tworzące księżycowe morza) do nawet 4,5 mld lat (skały budulcowe wyżyn), ale brakuje w nich licznych pierwiastków, występujących na ziemi. Ciekawostką jest to, że nasz satelita jest bardzo zasobny w żelazo (w anortytach) i w tytan (w ilmenitach). Przed miliardami lat, kiedy kształtowała się ostateczna struktura naszej planety, gdy powoli gasła jej ogromna aktywność wulkaniczna, stygły też skały, z których potem, w określonych środowiskach geologicznych, powstawały kamienie, które bierzemy do rąk. Najczęściej fascynuje nas ich kształt, gładkość lub porowatość, a czasem nawet magiczne działanie. Szczególnie w przypadku kamieni szlachetnych mówi się o ich ukrytej energii i oddziaływaniu na ludzki organizm. Istnieje nawet pogląd, że obcowanie z wielkimi kamieniami ma zbawczy wpływ na zdrowie i przekazuje nam energię z dawnych wieków. Biorąc do ręki kamień, czuje pokorę wobec jego pierwotności i sił go współtworzących, obcuję z tajemnicą istnienia. Pośród ziemskich draperii przestrzeni, kamienność jest bardzo rozpowszechniona, nie w tak wielkim stopniu jak wodnistość, ale w równie zjawiskowy sposób. Podoba mi się bardzo żydowski zwyczaj kładzenia małych kamieni na nagrobkach i manifestowania w ten sposób obecności ludzi żywych przy nich. Kamienność i twardość, kosmos i energia, chwile pierwsze i chwile ostatnie… a to wszystko w niewielkim i w ogromnym kamieniu.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…