SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (VI)

Dotarli do niewielkiej stanicy, zagubionej pośród chmur,  wyraziście rysującej się w tle dalekich błękitów i seledynów – czarnej, miejscami też brązowej i fioletowej. Aniołowie Yasmena znaleźli sobie miejsca w pustych celach i na zewnątrz budowli, pośród ruchomych chmur i wyłaniających się z nich dziwnych kształtów, przypominających wielkie czerepy i golenie. Olinopas długo krążył w powietrzu, szukając dogodnego miejsca, obserwując braci w różnych lokalizacjach i świadomie zbliżając się do dowódcy, który znalazł gniazdo na samym szczycie warowni. W końcu wylądował tuż przy nim, niewidoczny dla innych, roztapiający się w unoszących się ku górze różnobarwnych oparach. Yasmen wyczuł jego bliskość i przeląkł się, że pozostali aniołowie znowu zaczną to komentować i pokpiwać w ukryciu. Nic wszakże nie mógł zrobić, bo subtelne wnętrze Olinopasa słało mu coś na kształt cichego szeptu, ledwie dającego się wyodrębnić bezgłośnego zapewnienia:

– Jestem przy tobie…

Ułożył się do snu, ale wciąż coś mu przeszkadzało – zanikający szept ulubionego anioła, myśli innych członków oddziału i jakiś daleki ból, sondujący uważnie jego świadomość. W końcu przymknął oczy i zasnął, raz po raz wybudzając się i znowu zapadając w odrętwienie. Przyśniło mu się, że Olinopas ulokował się przy nim, niczym dziecko przy ojcu, czule wsłuchując się w rytm jego serca i drżenie piór, oddychając coraz szybciej i szybciej. Poczuł jak jego prawa dłoń oplata jego szyję, a palce lewej ręki muskają delikatnie jasne włosy, przesuwają się ku piersiom i mkną dalej ku brzuchowi. Nagle usłyszał wyrazisty szept, choć nie mógł zorientować się skąd dochodzi:

– Pragnę cię… tak bardzo cię pragnę… porzućmy to wszystko i lećmy na skraj przestrzeni niebieskiej… Znajdźmy opuszczone gniazdo i żyjmy w nim jak bracia…

Wystraszył się tych niecnych słów i pomyślał, że sprawdza go jakiś archanioł, albo sam Pan poddaje go ostatecznej próbie. Chciał zerwać się do lotu, unieść nad stanicą i zlustrować swój oddział, ale niewidzialna siła trzymała go w miejscu. Otworzył na kilka sekund oczy i przeraził się, bo nad nim zawisła jakaś postać w czarnej szacie, poruszająca bezszelestnie fioletowymi piórami i wpatrująca się w niego czarnymi ślepiami. Czuł, że to ułuda, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że sen przeniknął ku jawie i dzieje się coś złego wokół niego. Przemógł się w tej strasznej nierzeczywistości i uniósł się lekko nad miejscem, gdzie stacjonował, czując, że płonie od środka. Zobaczył Olinopasa śpiącego ufnie tuż przy jego gnieździe, z szeroko rozpostartymi rękoma i lekko uchylonymi ustami. Zielono-złocista szata rozchyliła się znacznie i dowódca zobaczył jego delikatne piersi, lekko zaokrąglone, zachwycające miękkością i subtelnym kształtem. Bał się, że ktoś go zauważy, ale nie mógł nic zrobić i nie spostrzegł, że przybliżył się do brata nieomal na odległość ciepłego oddechu. Wiedział, że robi coś bardzo złego, ale przybliżył usta do różowego sutka i musnął go prawie niedotykalnie. Natychmiast też zerwał się do lotu i poszybował ku ostatnim posterunkom, nie wiedząc, że Pludas uważnie obserwuje go zza chropowatej skały. Dopiero, gdy znalazł się w dużej odległości od ulubionego brata, gniewnie przeskanował umysły i sny wszystkich swoich aniołów, ale niczego szczególnego nie zauważył. Nie wiedział, że Pludas od dawna posiadł umiejętność maskowania myśli i udawania, że śpi, albo modli się do niewidzialnego Pana. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu, umysły i sny falowały harmonijnie, a najgłębiej zapadł w sen zmysłowy Olinopas. Znowu zaczął zbliżać się do niego, a gdy był już bardzo blisko zauważył, że ulubiony anioł przekręcił się we śnie i leżąc na brzuchu i piersi, odsłonił  plecy i fragment lewego pośladka. Przymknął oczy i chciał wyszeptać słowa modlitwy pokutnej, ale zdumiony usłyszał znowu w  sobie czuły szept:

– Nigdy cię nie opuszczę… gdzie ty, tam ja…

Zbliżył się do śpiącego brata na wyciągnięcie ręki, rozejrzał się wokół, a potem chwycił w dwa palce jego szatę i powoli okrył nią nagi pośladek. Niechcący przy tym trącił lekko jasną okrągłość i znowu, speszony, rozpłomieniony i przerażony, wystrzelił w górę, oddalił się czym prędzej, czując już wyraźnie, że nie był sam przy przyjacielu. Skupił całą swoją uwagę na jednej ze skał i zaczął zauważać za nią jakiś pulsujący kształt, raz stający się mroczną postacią, a znowu zbierający ciemne cząstki, układające się w sylwetkę Pludasa. Pomknął natychmiast ku temu miejscu i zatrzymał się przy podglądającym go aniele.

– Dlaczego nie śpisz Pludasie? – zapytał i przeraził się tego, że jego tajemnica została odkryta.

– Wpatruję się w tę skałę i modlę się do Pana – odpowiedział Pludas, udając zaskoczenie.

– Wszyscy już dawno zasnęli, a twoja świadomość błąka się nie wiedzieć gdzie – skarcił go Yasmen i po chwili dodał – jest czas lotu i czas odpoczynku, czas rozmowy i modlitwy…

– Jest czas żaru i czas miłości… – wygłosił sentencję Pludas i uważnie spojrzał na dowódcę, jednocześnie zerkając do jego wnętrza.

Yasmen poczuł natychmiast, że jest przez niego skanowany, ale też wyodrębnił w sobie coś na kształt ciernia albo ostrza noża. Tylko przez chwilę przeraził się, a potem naparł na wnętrze przeciwnika z tak wielką mocą, że natychmiast spadła z niego okrywa energetyczna, zniknął anioł, a pojawił się czarny, uskrzydlony demon, gotowy rzucić się na Yasmena. Ten jednak wyprzedził atak i krzyknął:

– Wstawajcie bracia… Zdrajca jest pośród nas…

Pierwszy zerwał się Olinopas i skierował kryształowy miecz w stronę demona, a za nim ruszył cały oddział. Z daleka dobiegł też wirujący odgłos archanioła, zbliżającego się w wielkim pędzie i rozpłomieniającego przestrzeń niebieską. Zanim bracia dopadli zdrajcę, wielki wir wchłonął go w kilka chwil i odrzucił gdzieś daleko, dalej niż sięgał wzrok. Yasmen gotów był pożegnać się ze swoim oddziałem i czekał spokojnie na powrót archanioła, ale nagle jakaś siła, jakby zasłona modlitwy, jakby materia miłości najczystszej z czystych, osłoniły go ukryły obrazy sprzed pojawienia się złego ducha. Nagle poczuł, że archanioł, niewidzialny i czujny, jest już znowu przy nich, więc odezwał się do niego:

– Jakże wielka jest twoja moc o dowódco nad dowódcami…

Nie zabrzmiała jednak żadna odpowiedź, ale w myślach całego oddziału pojawiło się wyraziste zdanie:

– Światło Boga rozlewa się wciąż po przestworze…

Yasmen zafrasował się straszliwie, bo przecież słyszał tyle razy opowieści o Urielu, wygnanym z przestrzeni niebieskiej i żyjącym gdzieś pośród dalszych kręgów przestrzeni. Przypomniał sobie, że w jednej z ksiąg czytał o tym, że stoi on blisko tronu niebieskiego, razem z sześcioma innymi archaniołami. Nie było czasu na rozmyślanie, bo jego oddział drżał  lekko w przestworze i czekał na rozkazy.

– Musimy wypocząć przed drogą… wracajcie do gniazd i cel twierdzy i śpijcie spokojnie – przesłał wiadomość do wszystkich umysłów – Ja już nie zasnę, więc będę czuwał nad wami…

Po chwili ucichły skrzydła, lotki ułożyły się w senny szyfr, a powieki opadły na zmęczone oczy. Yasmen rozmyślał o tym, co się zdarzyło, odsuwając od siebie myśli o Olinopasie i wyczuwając wciąż w przestrzeni tajemny puls.

– Światło Boga… szeptał bezgłośnie – Światło Boga… Światło… Boga…

CZARNY NEFRYT (5)

Łagodnie i lekko, jak ciepły oddech odsłaniający rysunek żyłek i pęknięć na oblodzonej skale, nowy świt pojawił się nad okolicami cesarskiego miasta. W gałęziach wierzb, drzew jedwabnych i platanów ożywiły się ptaki i głośno manifestowały swoją obecność, przefruwały z konaru na konar, śpiewały tęsknie, podskakiwały niespokojnie i nagle odlatywały w dal. Niknęły w różowo-błękitnej mgiełce, pojawiającej się nad górami, zlewały się z czarną poświatą, wciąż kładącą się gęstym cieniem na wzgórzach. Białawe opary unosiły się jeszcze nad ziemią, ale rzeka Wei He lśniła już wyraziście pośród coraz jaśniejszych pól i łąk. Wysoko na niebie, majestatycznie krążył orzeł i przypatrywał się ludzkiemu światu, zataczał coraz szersze kręgi, przybliżał się ku ośnieżonym szczytom, zawracał i przelatywał po linii prostej, ku miastu i samotnym rezydencjom, na jego obrzeżu. Oko drapieżnika sondowało przestrzeń w dole i zauważyło jakieś wielkie ożywienie w rozległym domostwie, stojącym przy wąskiej drodze, prowadzącej w góry. Cienie ludzi przesuwały się szybko po ziemi, klingi obnażonych mieczy i zapinki we włosach migały i lśniły czystą czerwienią odbitego słońca. Ludzie wbiegali do pokoi, otwierali drzwi do komórek i przeszukiwali je, ale największy ruch panował w ogrodzie, gdzie duży oddział wojska przeczesywał sukcesywnie każdy zakątek, każdą kępę trawy i plątaninę bambusów. Xi Lan stała w podcieniu wielkiej sali bawialnej, gdzie leżały ciała zabitych kompanów poborcy, a wokół nich zakrzepły kałuże brunatnej krwi. Spojrzała w niebo i zauważyła orła bujającego pośród lazuru, fioletu i żółcienia. Operacje światła i jaskrawość kolorów spowodowały, że wzięła go za pierwszego sępa, który z daleka wyczuł krew. Splunęła siarczyście na podłogę, przydeptała plwocinę nogą i ze złością przypatrywała się żołnierzom na podwórku. Z boku sali, gdzie Ai zemścił się na mordercach, tuż przy zakręcie podestu, biegnącego wokół domu, zgromadziła się spora grupa kobiet i dzieci. Stara podeszła do nich i nie zważając na płacz i krzyki przerażenia, odepchnęła wszystkich od okna. Jednocześnie zerknęła do środka i poczuła zimny pot na plecach, gdy wyodrębniła z mroku najokrutniejszych zauszników Wanga, teraz leżących we krwi, martwych i szybko zaczynających się rozkładać. Przeniosła wzrok na pięknie odzianego mężczyznę, który na środku podwórka wydawał rozkazy żołnierzom, wysłał umyślnego do pałacu i wrzeszczał na maruderów. Przypomniała sobie jego wyjście w nocy i schadzkę z jedną z kobiet, zamyśliła się głęboko, ale po chwili odruchowo, przekręciła głowę w prawo i lewo, jakby zaprzeczyła czemuś, co ja nurtowało.

            Nagle rozległ się krzyk przy wielkiej studni i zewsząd zaczęli do niej zbiegać żołnierze, kobiety i dzieci, a nawet pojawiło się paru starców, którzy wegetowali przy bogatym domu, wykonując czasem jakieś proste prace. Silni żołnierze zdjęli wielką pokrywę i oczom ciekawskich ukazał się widok mrożący krew w żyłach. Na dnie pływało martwe ciało wszechmocnego poborcy, a na nim leżała odcięta psia głowa. Korpus zwierzęcia zanurzył się w zabarwionej na czerwono wodzie, tak, że nie było go widać i powstała zdumiewająca kompozycja, jakby specjalnie spreparowana. Wang unosił się na powierzchni twarzą ku górze, a psi łeb leżał pośrodku jego piersi, tuż za szerokim pasem z licznymi ozdobami. Krzyki i lamenty wzmogły się, ale szybko nadeszli pozostali żołnierze i zaprowadzili porządek, ustawiając się w trzy kręgi wokół miejsca czerpalnego. Przyniesiono dwie długie drabiny i wsunięto je do głębokiej jamy, zaraz też zeszli po nich trzej młodzieńcy i pokrzykując na siebie, wydobyli ciało Wanga z wody, a potem wspinając się wolno, szczebel po szczeblu, donieśli je na skraj studni. Tutaj przejęli je inni żołnierze i przetransportowali na noszach do tego samego pokoju, gdzie leżeli inni zabici. Trup Wanga wyglądał  groteskowo, jego rysy twarzy zapadły się i sprawiał teraz wrażenie, że jest groźnym demonem, o którym niańki opowiadają dzieciom, by zmusić je do zaśnięcia. Stara opiekunka i inne kobiety uklękły przy poborcy, rwały włosy z głowy i głośno lamentowały. Niektóre z nich lały prawdziwe łzy, a inne udawały tylko i czasem pojawiał się na ich ustach grymas, który ktoś mógłby wziąć za rodzaj uśmiechu, głębokiej ulgi lub zadowolenia. Jakiś starzec krzyknął, że nadjeżdża wysłannik z pałacu i ciżba rozstąpiła się natychmiast, jakby rażona niewidzialną siłą. Starucha wstała z klęczek i powoli, z ociąganiem, jakby się czegoś bała, podeszła do drzwi. Wiele lat żyła już na tym świecie i wiedziała, że przyjazd cesarskiego wysłannika i jego oddziału nie wróży niczego dobrego, tym bardziej, że na wszystkich domownikach spoczywał obowiązek ochrony poborcy Wanga. Spojrzała raz jeszcze na Liu, ulubioną kucharkę swego pana, którą widziała w nocy z Gao i zamyśliła się głęboko.

                Oddział dwunastu konnych wraz z dowódcą, minął szeroko otwartą bramę i wjechał z impetem na dziedziniec domostwa. Wszyscy ludzie upadli na kolana i pochylili głowy w geście pokory i uwielbienia. Dowódca szybko zeskoczył z konia i starucha spostrzegła, że jest to groźny Czen, który wielokrotnie już bywał u Wanga, wsławiając się niespotykanym okrucieństwem, pijackimi bójkami i dręczeniem kobiet, podczas zabaw z nimi. Kiedyś wykorzystał nawet jej stare, pomarszczone ciało do swoich swawolnych fantazji i poranił ją strasznie nożem. Musiał ją jednak dobrze zapamiętać, bo skierował się prosto do niej i nie czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia, kopnął w brzuch, tak, że poleciała kilka metrów w bok. Jednocześnie wyciągnął z pochwy zakrzywiony miecz i stanął nad nią, wykonując taki ruch, jakby chciał ściąć jej głowę.

– Dlaczego, wściekłe psy, nie upilnowaliście swojego miłościwego pana…? – krzyknął i jeszcze wyżej podniósł ostrze nad głową Xi Lan.

Stara zauważyła to, przesunęła się trochę w bok, jeszcze niżej pochyliła czoło i szybko krzyknęła:

– Panie! Jeśli mnie zabijesz, nie dowiesz się nigdy, co tutaj naprawdę się stało…

Czen powstrzymał miecz, tuż przed tym jak chciał już ściąć głowę kobiety. Teraz opuścił go powoli i chwycił ją za siwe włosy, szarpiąc tak gwałtownie, że pokaźny pęk został mu w ręku. Xi Lan jęknęła bolesnie, ale też szybko się opanowała i zaczęła pośpiesznie mówić:

– Panie, tutaj była nocna zabawa i nasz pan, i dobroczyńca, Wang, pił piwo z przyjaciółmi. Przygotowałam mu młodą kobietę ze wsi, która potem zniknęła…

– To ona go zabiła…? – spytał z niedowierzaniem Czen i zaśmiał się szyderczo – Jeden z największych żołnierzy, jakich znałem…? Zabity przez dziewczynę…?

– Musiała mieć wspólników, bo na ciele naszego pana są rany od strzał… Nie zdołałaby też wrzucić go do studni… Była  bardzo drobna…

– Gadaj stara ropucho co widziałaś, bo zaraz skończy się twój plugawy żywot! – krzyknął Czen i znowu wzniósł nad nią połyskujące świetliście ostrze.

– Panie, panie, ja jestem niewinna, zawsze dobrze służyłam mojemu dobroczyńcy i kochałam go. Często w nocy wychodziłam ze swojej komórki, stawałam pod jego pokojem i słuchałam jak równo oddycha we śnie… Tej nocy też wyszłam i coś zobaczyłam…

– Gadaj co widziałaś zapluta żmijo, bo zostało ci już tylko kilka chwil życia…

Xi Lan przeraziła się nie na żarty, ale postanowiła zagrać o wszystko. Nie bacząc na coraz groźniejsze oblicze gościa, uniosła się na nogach i szepnęła:

– Panie, pozwól mi wskazać ci tych, którzy mogli uczestniczyć w tej zbrodni… Widziałam w nocy…

W tym momencie zimne ostrze miecza przylgnęło do jej szyi, ale po chwili Czen, jakby coraz bardziej opanowany, jakby przypominający sobie o celu swojej misji, nakazał jej wejść do sali, gdzie leżeli zmarli. Tam, przy trupie Wanga i towarzyszy, starucha opowiedziała mu o pięknej Czao z pobliskiej wsi, gdzie egzekutor zabił jej rodzinę, a wcześniej wyciął w pień familię jakiegoś wieśniaka, który nie zapłacił daniny. O tym wszystkim usłyszała podczas pijackiej zabawy i teraz bała się, że Czen oskarży ją o podsłuchiwanie.

– Tylko tę dziewczynę ocalili i przywieźli tutaj – mówiła – A ja przygotowałam ją na noc naszemu panu. Była dziewicą i jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widziałam.

– Kobra też ma piękny ornament na skórze, ale zabija bez litości… – powiedział ze złością Czen i gestem ręki dał znać by mówiła dalej.

– Masz rację panie, wielki jak Żółty Cesarz, oby słońce świeciło jak najdłużej nad twoją głową… Może jednak pomógł jej ktoś stąd, bo widziałam w nocy…

– Co widziałaś? – ożywił się przyjezdny i wyprostował, jakby osiągnął to, po co tu przybył.

Przez cały czas rozglądał się też po domostwie i szacował wzrokiem dobra zgromadzone przez Wanga. Zauważył piękne, rzadkie, starożytne nefrytowe krążki, wiszące przy oknie. Dobrze znał ich wartość i magiczną moc i trochę się ich bał, bo w głębi duszy wierzył w smoki, wielkie jaszczury i umarłych, powracających po śmierci. Zauważył, że gospodarz zgromadził wiele wspaniałych sprzętów, spośród których najbardziej spodobały mu się brązowe naczynia fangding, zoomorficzne pojemniki gong, kielichy gu, puchary z inkrustowanej kości słoniowej, podpory bębnów w postaci ptaka z rogami jelenia i sporo pojemników na alkohol, z rączkami przedstawiającymi skrzyżowanie kota ze zwierzętami kopytnymi. To wszystko walało się teraz we krwi, w sali pełnej trupów, ale Czen potrafił sobie wyobrazić ile niezwykłych dóbr jest jeszcze w całej posiadłości Wanga, który przecież przez wiele lat sprawował swoją funkcję. W myślach zobaczył łup, jaki wywiezie stąd przed zachodem słońca, ale teraz potrzebował wiarygodnego winnego i jak najmniej świadków swojej wizyty. Wiedział, że może liczyć na swoją zaufaną drużynę, uknuł już plan i nie bardzo chciało mu się słuchać staruchy. Nie potrzebował już jej, ale zapytał raz jeszcze:

– Co widziałaś…?

– Gao, młody dowódca strażników, wyszedł w nocy do ogrodu, na schadzkę z panią Liu, naszą kucharką… Ale może był inny cel ich wyjścia przy księżycu…? – powiedziała i przymknęła ze znużenia powieki, jakby sama zawstydzona ogromem kłamstwa.

Czen miał już w głowie swój plan i postanowił wyeliminować wszystkich, którzy mogliby przeszkodzić mu w jego realizacji. Przysunął się do Xi Lan, wyciągnął krótki miecz i z rozmachem wbił jej w brzuch. Jednocześnie przycisnął dłonią usta tak, by nie zdołała wydać tchnienia, a puścił je dopiero, gdy wypłynęła z nich krew. Z niesmakiem otarł rękę o mokry strój Wanga i wyszedł na zewnątrz. Przywołał jednego ze swoich żołnierzy i nakazał zamknąć wrota na podwórze, a potem wymordować wszystkich. Ludzie stale klęczeli na dziedzińcu i na krużgankach, więc towarzysze Czena nie mieli zbyt wiele kłopotu, by pozbawić ich życia. Dopiero konkubiny w pokojach, służba i dzieci narobiły sporo hałasu, ale i ten ucichł po jakimś czasie. Ocalono tylko czterech żołnierzy oraz piękną kucharkę Liu. Nakazano im znosić puchary i wazy do wozów, pakować w słomę, przetykać sianem tak, by nic się nie zbiło. Kiedy już najwartościowsze rzeczy zrabowano, Czen przywołał Gao i jego ukochaną Liu, a potem wskazując martwą Xi Lan, powiedział:

– Wiem o tym, że wyszliście w nocy na schadzkę i ta starucha oskarżyła was o to, że pomogliście mordercom Wanga…

– Panie – zawołał Gao i skoczył mu do nóg – My się kochamy i poszliśmy do ogrodu by się spotkać… Nikogo i niczego nie widzieliśmy… – mówił, drżąc ze strachu i przerażenia.

Liu klęczała przy nim i łkała cichutko, jakby bała się, że nawet jej płacz może spowodować wściekłość Czena. Ten przyjrzał się mężczyźnie i kobiecie, zauważył ich urodę i dbałość o szczegóły ubioru oraz uczesania. W końcu powiedział:

– Wiecie, że cesarz nie uwierzy w waszą opowieść i każe was zabić…

Liu głośniej załkała i łzy pojawiły się też na policzkach Gao, którego ręce i nogi trzęsły się teraz jakby były z galarety.

– Możecie jednak ocalić życie, jeśli potwierdzicie moją relację przed naszym władcą… – ciągnął dalej Czen – Powiecie mu, że wieśniacy napadli i złupili dom, wszystkich pozabijali, a tylko wy ocaleliście, bo ukryliście się w zaroślach.

– Panie, powiemy wszystko, co nam każesz… – uchwycił się tej szansy na przeżycie Gao.

– Potrzebuję kucharki, a ty bardzo dobrze gotujesz… – powiedział – Pamiętam te posiłki, które tutaj dostawałem, podczas moich paru wizyt u Wanga.

Powiedział to i uważniej przyjrzał się Liu, która mogła mieć około czterdziestu lat, ale zachowała wiele z młodzieńczej urody. Lubił takie kobiety i pomyślał, że jak już pozbędzie się Gao, to może uczyni ją swoją kochanką. Klęczący przy nim młodzieniec dojrzał złowrogie błyski w oczach Czena i jego bezczelne spojrzenie, którym szacował wartość kobiety. Zadrżał jeszcze bardziej niż przed chwilą, gdy myślał, że idzie na śmierć, ale teraz nie było sposobu, by przeciwstawić się jego sile.

– Zostaniecie tutaj i przypilnujecie wszystkiego… – oznajmił Czen – My mamy coś do załatwienia we wsi… Niebawem wrócimy i wtedy pojedziecie z nami na dwór… Tam potwierdzicie moją relację i pozwolę wam żyć pod moim dachem… Ale jeśli któreś z was piśnie choćby słowo o tym, co tutaj się stało, natychmiast zetnę głowy…

– Dziękujemy Panie… – zawołał w uniesieniu Gao.

 – Zrobimy co każesz – dodała Liu i pokłoniła się przed wysłannikiem cesarza.

Słońce było już w zenicie, gdy grupa ubranych na czarno jeźdźców, ruszyła rozmiękłym traktem w kierunku wsi, leżącej za najbliższymi górami. Ich krótkie cienie przemykały po stokach, pojawiały się fragmentarycznie na korze drzew i na kamieniach, aż wreszcie zniknęły za rumowiskiem skalnym i bambusowym lasem. Na kolczastym krzewie dzikiej róży usiadła szaro-rdzawa dzierzba, z małą jaszczurką w dziobie i zaczęła nadziewać swój łup na długi cierń. Kropelki rzadkiej krwi, jedna po drugiej, kapały na liście i kwiaty, a jedna z nich, przy silniejszym powiewie wiatru, spadła wprost na ziemię i szybko wsiąkła w piasek.

BROMBERG (7)

Przez szparę między storami Józia lękliwie obserwowała rynek i cały czas robiło się jej niedobrze. Pani Jadzia stała przy drugim oknie i czasem komentowała to, co widzi, raz po raz pochlipując cicho. Zauważyła, że tym razem przywieziono mniej zakładników i ustawiono ich, tak jak dzień wcześniej, przed frontem kościoła pojezuickiego imienia Ignacego Loyoli i budynkiem Muzeum Miejskiego. Sześć ciał rozstrzelanych wczoraj mężczyzn wciąż leżało pod podwyższeniem, prowadzącym do drzwi świątyni, a przywiezieni stali sztywno, z podniesionymi rękami, w pięciu nieregularnych szeregach. Po drugiej stronie placu stał grubawy, mały oficer, do którego co jakiś czas podbiegali adiutanci i składali meldunki, a on raz po raz spoglądał na zegarek i z dezaprobatą potrząsał głową. Dopiero, gdy zbliżył się do niego młody oficer i zasalutował, uspokoił się i z rękoma opartymi o boki wielkiego brzucha, kiwał głową i coś w ożywieniu komentował.

– Ludzie mówią, że przywożą ich z koszarów artylerii, z ulicy Gdańskiej… – odezwała się kobieta, wycierając nos chusteczką i popłakując – Biedni ludzie, wczoraj zabili tutaj trzech braci Hanusiaków, których matkę dobrze znam. Nawet dwóch ważnych księży zamordowali…

Józia spojrzała z przestrachem na nią, zachwiała się lekko na nogach, ale przytrzymała się framugi okna i dalej obserwowała to, co dzieje się za nim. Nie była pewna, ale zdawało się jej, że przybyły młody oficer to ten sam, którego pierwszy raz zobaczyła przy szwederowskim kościele, a potem przed domem Spatzów. Serce biło jej jak młotem, na czole pojawiły się malutkie kropelki potu a łydki tak drgały, że musiała co jakiś czas przekręcać półbuty. Po kilkunastu minutach młody Niemiec zaczął chodzić pomiędzy zakładnikami i wskazywać tych, których szeregowcy natychmiast popychali kolbami karabinów do pierwszego szeregu.  Trwało to dość długo, tak jakby oficer rozkoszował się tym, co robił, albo jakby chciał popisać się przed starszym rangą wojskowym. Wyodrębniono osiemnastu mężczyzn w różnym wieku, ubranych elegancko i noszących robocze ubrania, w paltach i marynarkach, albo tylko swetrach lub koszulach. Było ciepło, ale słońce schowało się już za domy, a jasna smuga widoczna była tylko za tymi, których młodzieniec skazał na śmierć. Nagle jeden ze stojących w rzędzie zerwał się do biegu i zaczął uciekać w stronę ulicy Batorego. Józia spostrzegła tylko jak ruszył przed siebie i jak lufę karabinu wycelował w niego wysoki żołnierz, a potem rozległy się trzy głośne strzały, jeden po drugim. Młody oficer roześmiał się teatralnie, wskazał leżącego na ziemi i pogroził palcem pozostałym mężczyznom. Coś też do nich powiedział, ale dziewczyna i towarzysząca jej kobieta, nie mogły tego usłyszeć.

– Pewnie zabili biedaka… – powiedziała pani Jadzia i podeszła na chwilę do dalej ulokowanego okna, przy którym stała dziewczyna.

Nieco szerzej rozchyliła storę, ale nie mogła dostrzec tego, co stało się za załomem jej domu.

– Nie zobaczymy go stąd, ale przecież nie miał szans… Tylko wykazał odwagę… Choć i ona na nic się zdała… – ciągnęła wywód kobieta.

Żołnierze odprowadzili dwa szeregi mężczyzn na bok, zostawiając przed kościołem tylko pięciu z nich i po chwili dołączając jeszcze jednego, młodego nieszczęśnika, który dramatycznie dotykał swoich piersi i płakał żałośnie, szukając raz po raz kontaktu wzrokowego z najbliżej stojącymi żołnierzami, albo z krążącym po placu dowódcą. Ten stanął naprzeciw skazańców i wygłosił jakąś krótką mowę, raz po raz grożąc mężczyznom wskazującym palcem prawej ręki, okrytej czarną, skórzaną rękawiczką. Pośród wybranych do rozstrzelania zakładników stał jakiś otyły ksiądz w sutannie, może sześćdziesięcioletni, a może starszy. Strasznie trząsł się i raz po raz chwiał na nogach, aż wreszcie upadł na kolana, a potem na prawy bok. Natychmiast skoczył do niego dowodzący egzekucją oficer, chwycił karabin od najbliżej stojącego żołnierza i zaczął nim masakrować kapłana. Milczący tłum, spędzony na rynek i stojący po jego drugiej stronie, wydał przeraźliwy krzyk, ale gdy tylko oprawca zlustrował wzrokiem pierwsze jego szeregi, znowu zapadła cisza. Nagle z głośników  zamontowanych na wojskowych samochodach zaczął dobiegać butny głos Hermanna Göringa. Józia poczuła jak drży szyba i wyodrębniła niektóre straszliwe słowa, pośród których powtarzały się zwroty bez litości…, führer…, Rzesza…, zostaną zlikwidowani… Po odtworzeniu tego przemówienia, młody dowódca przywołał ruchem ręki pluton egzekucyjny, który zaczął maszerować w kierunku rzędu mężczyzn, stojącego już przy kościele. Żołnierze w wypolerowanych hełmach, szaro-niebieskich mundurach formacji lotniczej i lśniących, czarnych oficerkach, ustawili się dziesięć metrów od skazańców, unieśli karabiny i czekali na komendę. Ich dowódca stanął w połowie odległości od szeregu, ale odsunął się znacznie w stronę wąskiej ulicy, wychodzącej z rynku. Odwrócił się w stronę grubego oficera, a gdy dostrzegł jego znak, lekkie poruszenie głową, podniósł rękę i krzyknął tak głośno, że nawet Józia i pani Jadzia usłyszały komendę.

– Ognia…!!!

Palba była tak potężna, że szyby w oknach zapiszczały, a gołębie siedzące na gzymsach kościoła i dachach, natychmiast zerwały się do lotu i zaczęły wielkim stadem okrążać rynek. Józia jeszcze zobaczyła jak zabijani mężczyźni wyrzucają w górę ramiona i padają bezwładnie na ziemię, a wokół nich szybko pojawiają się wielkie kałuże krwi. Odwróciła głowę od okna i osunęła się na ziemię zemdlona, na szczęście padając z dala od rzeźbionego oparcia fotela. Koleżanka jej matki pobiegła natychmiast po wodę do kuchni i wzięła też niewielki, namoczony ręcznik. Przyłożyła go do czoła dziewczyny i zaczęła nacierać jej skronie, unosić rytmicznie ręce i naciskać uda. Pobudzenie krążenia przywróciło świadomość Józi, a gdy napiła się zimnej wody, mogła dźwignąć się na tyle, że z pomocą towarzyszki znalazła się w wygodnym fotelu. Jeszcze dwa razy kobiety usłyszały głośne palby, ale nie miały już siły podejść do okien, tym bardziej, że obie płakały i przez łzy świat jawił się im rozmazany i bezkształtny.

 – Przepraszam dziecko, że kazałam ci na to patrzeć, ale przyjdzie taki czas, że dasz świadectwo tym chwilom – ze smutkiem powiedziała starsza kobieta, a potem dodała – Nie możesz w takim stanie iść do domu, musisz tutaj zostać do jutra… Choć, położę cię do łóżka…

Dziewczyna z ogromnym trudem zwlekła się z fotela i podtrzymywana przez panią Jadzię, powędrowała do szerokiego łoża, stojącego w drugim pokoju, oddalonym od hałasów na rynku i tego, co tam się działo. Zasnęła niemal natychmiast i nawet nie poczuła, że kobieta leciutko ściągnęła jej sukienkę, pończochy i buty. Przeżycia tego dnia i to, co zobaczyła, uruchomiły w niej wir obrazów i nieomal natychmiast zaczęła śnić. Szła przez mroczny las, lękliwie spoglądając na boki i często odwracając się do tyłu, aż nagle zobaczyła przed sobą dwa światła zbliżającego się samochodu. Stanęła z trwogą i czekała w wielkim napięciu, aż pojazd dojedzie do niej, ale moc lamp była tak duża, że osłoniła oczy ręką. To był wielki odkryty Mercedes, a w środku siedziało stado czarnych panter, z opaskami nazistowskimi na łapach. Gdy samochód ją mijał wielkie dwa koty z przodu zmieniły się w Hitlera i Göringa, a pozostałe zafalowały w przestrzeni i stały się grubym dowódcą egzekucji, jasnowłosym Willim i żołnierzami z plutonu egzekucyjnego. Samochód zatrzymał się przy niej, Hitler wstał z siedzenia i patrząc na nią przenikliwie ślepiami leoparda zapytał:

Czy jesteś niemieckim dzieckiem…?

Józia przerażona potrząsnęła przecząco głową, a gdy zobaczyła, że wszyscy pasażerowie Mercedesa sięgają do kabur pistoletów, zaczęła uciekać w zarośla przydrożne. Słyszała z wielką intensywnością jak w powietrzu  śmigają kule, a histeryczny śmiech Niemców odbija się echem w całym lesie. Nagle zobaczyła wielki dół i bez wahania skoczyła do niego, ale okazał się nową pułapką, bo przeniknęła widzialną przestrzeń i zaczęła gdzieś spadać, lekko zsuwać się z gładzi powietrza, jak liść klonu, jak gołębi puch. Nagle, niczym z zaświatów usłyszała wyraźnie wołanie matki:

Józia…!!! Józia…!!! Obudź się dziecko…!!!

Otworzyła oczy i zobaczyła, że jest już ranek, a przy jej łóżku stoi pani Jadzia i jej mama, zapłakana i przestraszona nie mniej od niej.

Wybacz Franiu, niepotrzebnie kazałam jej patrzeć na tych morderców powiedziała.

– Serce mi stanęło, gdy wczoraj wieczorem nie wróciła do domu. Nie spałam całą noc, a wczesnym rankiem ruszyłam jej śladem i stanęłam pod twoimi drzwiami – odpowiedziała matka Józi.

– Mamo, ja chcę już wracać do domu – odezwała się Józia.

– Tak dziecinko, już wracamy… – powiedziała Franciszka – Już wracamy…

ZŁY DUCH (1)

Miałem pięć lat i świat nagle eksplodował w mojej świadomości niczym kolorowa kula świątecznych ogni, cudownych chińskich fajerwerków, pojawiających się raz po raz na granatowym niebie. To wtedy po raz pierwszy usłyszałem w sobie harmonijną muzykę, jakby barokowe koncerty Jerzego Fryderyka Haendla, i wszystko zaczęło mnie ciekawić, wszystkiemu przyglądałem się z natężoną uwagą, jakbym chciał w pełni zrozumieć struktury i kształty, kolory i zapachy, właściwości i smaki. Mogłem tkwić przy oknie kilka godzin i przyglądać się osom i muchom, mozolnie pnącym się po tafli szkła, albo przystawać w kącie pokoju i patrzeć jak pająk zabija ćmę i wysysa z niej wszystkie soki. Małym paluszkiem dotykałem główkę zielonej żaby, usadowionej przy wielkiej kałuży albo próbowałem schwytać małą jaszczurkę wygrzewającą się na murze. Lubiłem też głaskać gołębie, które ojciec pokazywał mi w swoim gołębniku i studiowałem z uwagą ich dziwne, czerwone lub pomarańczowe oczy. Siadając na niewielkim chodniku z chropowatych cegieł, przyglądałem się też roślinom, kiełkującym pomiędzy nimi, a moją uwagę szczególnie przyciągały taszniki z sercowatymi owocami na cienkich łodygach. Zdarzało się, że zjadałem te serduszka, nie wiedząc, że są w nich malutkie nasionka, przydające im gorzkawego smaku. Wszystko było zdumiewające – białe larwy wyskrobane z czarnej ziemi, mrówki przemykające pomiędzy kamieniami, biedronki wspinające się na kolczaste osty i szewczyki w ogrodzie, tysiącami oblepiające korę śliw i jabłonek. Po całym dniu, gdy mama układała mnie do snu w pachnącym łóżku, a ciepło i błogość rozlewały się we mnie, zamykałem oczy i czekałem aż sen wprowadzi mnie do tajemnych krain, w których rozmywały się kształty, wracały zdarzenia sprzed narodzin, a demony toczyły walki z aniołami. Wiele razy budziłem się wtedy z krzykiem, chciałem gdzieś uciekać, czegoś się złapać, coś od siebie odepchnąć i dopiero czuły szept mamy uspakajał mnie i pozwalał zagłębić się we śnie. Podbiegał też wtedy do mnie mały piesek, wskakiwał na łóżko i rozkładał się w moich nogach, kojąc swoim ciepłem ból i tępą rozpacz. Zasypiałem spokojnie i rozpływałem się w poczuciu szczęścia, absolutnego bezpieczeństwa, a obrazy, napływające do mojej świadomości miały intensywne barwy, były ciepłe i delikatne jak sierść śpiącego ze mną pieska. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że małe serce nieustannie kurczy i rozkurcza się we mnie, krew krąży w przestronnych arteriach żył, a w głowie czuwa nade mną i nad tym, co dzieje się w ciele, dziwna galaretowata materia, wciąż rozrastająca się i znajdująca dla siebie miejsce w powiększającej się czaszce.

Nie wiem jaki to był dzień tygodnia, może wtorek, środa, czwartek, a może poniedziałek lub piątek, na pewno nie sobota lub niedziela, bo wtedy mama byłaby w domu. Gdy jednak chodziła do pracy i ojciec miał dyżur w fabryce rowerów, pilnowała mnie babcia Marta lub prababcia Eliza, która musiała do nas przychodzić z ulicy Strzeleckiej. Najbardziej lubiłem mamę mojej mamy, bo jej rodzicielka bywała dla mnie zła, eksperymentowała z moją wrażliwością, burząc konstrukcje z klocków, lub strasząc mnie Żydami.

– Już idą do ciebie Żydzi szczeniaku, złapią cię i przerobią na salceson – mówiła cedząc słówka i rozkoszując się ich brzmieniem.

Płakałem przerażony i uciekałem do pokoju, chowając się pod łóżkiem albo w szafie, pomiędzy płaszczami, kurtkami i miękkimi, wełnianymi szalami. Potrafiła wtedy wolno otwierać drzwi i zbliżać do mnie twarz wykrzywioną w jakimś demonicznym grymasie. Mama nie rozumiała dlaczego tak się jej boję, ale po jakimś czasie przestała ją prosić o opiekę nade mną, częściej zostawiając mnie z Martą. Jakże lubiłem to jej krzątanie się przy garnkach i dawanie mi raz po raz kawałków kurczaka z rosołu, pięknie uformowanych klopsów albo wołowych kości, bym wyssał z nich smakowity szpik. Tego niewiadomego dnia babcia posadziła mnie przy stole i nie wiedzieć skąd wyjęła piękną, czarną szkatułkę z chińskiej laki, składającą się z trzech płaskich pojemników, wypełnionych najprzeróżniejszymi skarbami. Oczy roziskrzyły mi się i po podniesieniu wieczka z żurawiami, lecącymi w stronę zachodzącego słońca, zacząłem powoli grzebać w pierwszym pudełku, oklejonym od środka czerwonym jedwabiem.

Już w górnym pojemniku zauważyłem kilkanaście kolorowych guzików różnych rozmiarów, jakieś ozdobne spinki do włosów, niewielkie szpulki kolorowych nici i igieł.

– Tylko bądź ostrożny i nie wbij sobie igły lub szpilki w paluszek – przestrzegła mnie babcia.

Szpilek było sporo, ale najbardziej ciekawiły mnie te z kolorowymi, plastikowymi łebkami, częściowo wpięte w małą jedwabną poduszeczkę lub walające się pomiędzy innymi przedmiotami. Chwytałem je delikatnie i wbijałem obok innych, neutralizując niebezpieczne ostrza. Guziki rozkładałem na stole, grupując je według wielkości i kolorów. Babcia zauważyła to i postawiła przy mnie kilka niewielkich, białych miseczek i zasugerowała bym je wykorzystał przy segregacji. Były tam też kolorowe wstążki, zdobione złotem lub gładkie – różowe i błękitne, turkusowe i żółte. Owijałem je wokół palców, a potem odkładałem na bok, sięgając jeszcze po niewielkie drewniane szpulki z barwnymi nićmi, lśniące pazłotka i sreberka, jakieś gumki i niklowane śrubeczki. Nagle odsłoniłem też pięknego żołędzia i nieco pomarszczonego kasztana, a w samym rogu leżał duży orzech laskowy. Chwyciłem go kciukiem i palcem wskazującym i uniosłem do góry, oglądając z każdej strony, a potem włożyłem do jednej z pustych miseczek, lokując tam też żołądź i owoc kasztanowca. W prawym rogu znalazłem złocisty woreczek z zaciągniętym sznureczkiem, w którym był niewielki, ozdobny kluczyk z papierkiem, na którym były jakieś napisy, wtedy jeszcze tajemne dla mnie. Czytać nauczyłem się dopiero w wieku siedmiu lat, gdy poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. W tamtej chwili napisy były więc dla mnie tajemniczymi runami, nie do rozszyfrowania, ale czułem, że zakodowana w nich informacja jest bardzo ważna. Z drugiego rogu wydobyłem srebrny łańcuszek z czerwonym serduszkiem w złotej oprawce i długo przekładałem go z ręki do ręki, unosiłem w górę i rozkoszowałem się czerwonym światłem, połyskującym w krysztale. Babcia co jakiś czas popatrywała na mnie, albo przystawała przy mnie, gdy wtykała mi do ust kolejny smakołyk.

– Nie zgub tego serduszka, bo dostałam go od pierwszego chłopaka – powiedziała z dziwnym uśmiechem i rozmarzyła się – Ach, jaki on był silny… jak mnie przytulał i gorąco całował… Mój biedny Janek… Zginął w pierwszych dniach wojny, rozstrzelany przez Szwabów na Starym Rynku…

Zauważyłem łzę spływającą po policzku babci i też zrobiło mi się bardzo przykro. Może bym zapłakał nad tragedią nieznanego Janka, ale zauważyłem w dolnym rogu pudełka jakiś dziwny, mały mechanizm. To były połączone ze sobą kółeczka i zębate trybiki, gałeczki z masy perłowej i pstrykające głośno plastikowe przełączniki. Zapewne była to jakaś część zegara, a może element ruchomej zabawki – mógł to też być mechanizm dawno zamilkłej pozytywki lub aparatu fotograficznego. Długo bawiłem się nim, naciskając tu i tam, przekręcając kółka i wciskając najmniejszy palec w wolną przestrzeń pomiędzy nimi. Odłożyłem to dziwne urządzenie do innej miseczki i sięgnąłem po kolorową, szklaną kulkę wielkości orzecha włoskiego, rozkoszując się jej gładkością i barwami, przechodzącymi jedna w drugą, przenikającymi się jak na palecie malarskiej.

Nagle moją uwagę przykuł duży pierścionek z szafirowym kamieniem, mieniący się kolorami tęczy i jakby domagający się uniesienia w górę, wyodrębnienia z bezładu i bałaganu w pudełku z laki. Był za duży na moje palce i nie pasował nawet na kciuka, zsuwając się natychmiast na stół i generując metaliczny hałas, który zainteresował babcię.

– Co ty tam znalazłeś mały? – babcia była szczerze zdumiona i podchodząc do mnie powiedziała – To przecież mój pierwszy pierścionek zaręczynowy… Dostałam go od… a nie ważne od kogo… kurwa go mać… od początku mnie oszukiwał, mówił, że to złoto i szafir, a okazało się, że to jest tombak i szkło… Rzuciłam go w cholerę i zemściłam się srodze…

Z niesmakiem odłożyłem pierścionek, tym bardziej, że słowo tombak połączone z kurwa go mać wydało mi się wyjątkowo odrażające, mające w sobie jakieś zło, kosmiczną destrukcję, pierwotne kłamstwo. Zaraz też sięgnąłem po pyszną, srebrną broszkę z kwietnymi ornamentami na bokach, a w środku imitującą rozkwitłą margerytkę. Niestety chwyciłem tę ozdobę tak niefortunnie, że mój wskazujący palec prawej ręki nadział się na zakończenie igiełki zapinającej, umieszczonej z tyłu i będącej ukrytym zagrożeniem. Syknąłem prawie bezgłośnie, a na palcu natychmiast pojawiła się malutka kropelka krwi. Wsadziłem go więc do ust, by babcia nie zauważyła mojego błędu i nie zabrała mi szkatułki ze skarbami. Poczułem słony smak krwi, mający w sobie jakiś pogłos dalekiej tragedii, jakąś informację o tym, co wydarzało się od wieków i było przekleństwem całej ludzkości. Po jakimś czasie krew przestała się sączyć i mogłem sięgnąć po dwa klipsy, przypominające broszę i zapewne stanowiące z nią komplet. Jeden z nich miał ukruszone szklane ozdoby i połyskiwał niklem, ale drugi nie miał defektów i zapewne wiele razy bywał przypinany do miękkiej małżowiny usznej babci. Zaciekawiły mnie mechanizmy zatrzaskowe klipsów i z lubością otwierałem je i zamykałem na dopiero co zranionym, wskazującym palcu, co było dość bolesne. Jeszcze wyodrębniłem niewielkie kolorowe, płaskie, plastikowe kółeczka służące do gry w „Pchełki” i szklane koraliki z jakiegoś zerwanego sznura, pośród których była też jedna autentyczna perła. Obejrzałem ją pod światło, zauważyłem różowawe odcienie, a potem odłożyłem do miseczki z żołędziem, laskowym orzechem i kasztanem, w  jakiś tajemny sposób czując, że należy do tych samych tworów natury. Zbliżał się czas obiadu i babcia odsunęła moje skarby i miseczki na bok stołu, kładąc przede mną talerz, na którym po chwili pojawiły się dukane ziemniaki, marchewka z groszkiem i kawałek mięsa ze schabu, smakowicie oblany brązowym sosem.

%d blogerów lubi to: