REMBRANDT

rembrandt_harmensz_van_rijn_159

Ten obraz Rembrandta Harmenszoona van Rijna, który podziwiałem w Zamku Królewskim w Warszawie, pozostał głęboko w mojej pamięci. Nosi on tytuł Dziewczyna w ramie obrazu (1641) i jest darem Karoliny Lanckorońskiej z 1994 roku. Obok wisi drugie wielkie dzieło holenderskiego mistrza, zatytułowane Uczony przy pulpicie (1641). Pierwszy obraz znany też jest jako Żydowska narzeczona, a drugi, jako Ojciec żydowskiej narzeczonej. Autentyczność obu dzieł potwierdził ostatecznie prof. Ernst van de Wetering – największy znawca twórczości Rembrandta. Choć bardzo mi się spodobały złote zapinki przy futrze dawnego naukowca i gra świateł na nich, to moją szczególną uwagę przykuł portret dziewczyny. Artysta umieścił ją w półcieniu i wyraziście oświetlił tylko prawą stronę twarzy i lewą rękę, opartą na oprawie obrazu. Także prawa dłoń ułożona została w taki sam sposób, a nieznacznie uniesiony palec wskazujący i wyprostowany kciuk, przydają tu jeszcze lekkości. Chodziło o eksperyment z przestrzenią, bo czarna rama została namalowana z wielkim realizmem i nawet cienie, błyski na niej, w pierwszej chwili wyglądają jak rzeczywiste efekty bocznych i górnych zwieńczeń. Może dlatego warto byłoby wystawić ten obraz bez dodatkowej, drewnianej ramy, która wprowadza nieco chaosu do zamysłu artysty. Chodziło mu wszakże o to, by widz miał wrażenie, że postać lekko wysuwa się z obrazu, a przestrzeń jest dynamiczna, wypełniona mrocznym powietrzem. Jej dłonie zostały tak ułożone, że mamy wrażenie iż zatrzymała się ledwie na chwilę, przystanęła przy pięknej ramie, poproszona właśnie przez malarza – to jakby jej wstępna przymiarka do pozowania, to chwila, gdy poczuła, że jest obiektem bystrej obserwacji i zastygła w swobodnej pozie. Ma na sobie atłasową lub jedwabną suknię w kolorze burgunda, na której rysują się jaśniejsze smugi fałd i wgnieceń. Opadają na nią swobodnie kasztanowe włosy, a szczyt jej głowy wieńczy ogromny, czarny kapelusz czy czapka – może raczej rodzaj beretu z czarnego aksamitu, z elementami koronki na dole. Światło wydobywa z półcieni lśniący kolczyk oraz kolejne linie złotych łańcuszków. Z kolei na brzuchu, dziewczyna nosiła grubszą ozdobę, zapinaną kunsztownie klamrą z drogocennego kruszcu. Jakże wspaniale Rembrandt odwzorował wewnętrzny trójkąt świetlny, pomiędzy dłońmi na ramie, a twarzą dziewczyny i jakże ta konstrukcja jest oczywista, jedyna z możliwych. Cień na prawej ręce wzmacnia jasność ręki lewej, a blask na twarzy dziewczyny staje się czytelnym znakiem jej świadomości i przekonania o własnej urodzie. Ale jest też w jej postaci jakaś erotyczna subtelność, jakaś wiedza o cielesnej miłości, zdawać by się mogło, dopiero mającej pojawić się w jej życiu. Pamiętajmy jednak o tym, że w poprzednich epokach kobiety dojrzewały wcześniej i szybciej stawały się żonami, kochankami i rodziły dzieci. Co prawda ukochana i często portretowana żona artysty – Saskia van Uylenburgh – miała dwadzieścia dwa lata, gdy wychodziła za niego za mąż, ale do śmierci, w wieku trzydziestu lat, zdążyła urodzić czworo dzieci, spośród których troje zmarło. Tutaj, prezentowana postać jest swobodna i czuje się od niej tchnienie młodości, jakąś delikatność i miękkość, która wyraźna też jest w nieco pulchnych dłoniach. Jej usta są małe i delikatne, nos niewielki i kształtny, ale najwyrazistsze są czarne oczy, które pięknie kontrastują z barwą nakrycia głowy i głębią za postacią. To, co się za nią rozgrywa, to jakby moment napływania ciemności, coraz szerszego kumulowania się mroku. Obraz rozświetla tylko subtelne źródło blasku, umieszczone z lewej strony. Szkoda, że coraz bardziej zanika dawna sztuka portretowania i malarze wolą tworzyć dzieła powstające szybciej, nie wymagające tak wielkiego nakładu pracy. A przecież portrety, takie jak wskazywane tutaj dzieło Rembrandta, były komentarzem malarskim do człowieka i do epoki, wnosiły dodatkową wiedzę o świecie, który bywa dla istot najwrażliwszych wielką tajemnicą. Taką tajemniczą, zagadkową jak Mona Liza, postacią jest owa holenderska dziewczyna, opierająca ręce na czarnych ramach obrazu. Patrząc na to dzieło, myślałem – ciekawe kim była i co robiła? Co uczyniła bezpośrednio po sesji u wielkiego Mistrza, w tym odległym 1641 roku? Może poszła do składu materiałów, wybrać sukno na nową kreację. A może czekał już na nią powóz, którym piękny kochanek zabrał ją do swojego domu. A może po prostu poszła wąskimi ulicami Amsterdamu do domu, zdjęła paradną suknię, poodpinała złote ozdoby, nałożyła domowy fartuch i zaczęła przygotowywać fasolową zupę. Może rzeczywiście była żydowską narzeczoną i po wyjściu ze studia udała się na ceremonię ślubną…? A może… jeszcze jedna interpretacja… Jest w tym przedstawieniu coś z ostateczności śmierci… Może artysta uwiecznił na płótnie kogoś, kto już nie żył, kto właśnie przekroczył granicę istnienia. Oczy dziewczyny wpatrują się w malarza, ale też są doskonale nieobecne, przenikające wieki, wpatrzone w jakieś niewyobrażalne dale… Jakby już za życia umarła, jakby wyprzedziła czas, wychyliła się z czarnych ram i przybrała śmiertelną pozę dla wieków przyszłych…

Dodaj komentarz