I znowu fascynująca astronomia wkracza do mojego życia… Od dwóch dni obserwuję na zachodnim niebie koniunkcję Jowisza i Wenus, wyglądających jak sąsiadujące ze sobą gwiazdy. To złączenie w jednej linii ciał niebieskich i obserwatora na Ziemi, obserwowane od dawien dawna i często interpretowane jako specjalny znak. Tak było z Gwiazdą Betlejemską, która miała zapowiadać narodziny Jezusa – pisałem o tym książce pt. Słowacki Kosmogonia: Autor Kordiana oczywiście zetknął się z opisem Gwiazdy Betlejemskiej w Nowym Testamencie, gdzie pojawia się ona w Ewangelii wg św. Mateusza. Trzej królowie pytają: „Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon.” (Mt 2, 2) I potem dalej, w komentarzu Ewangelisty: „A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię.” (Mt 2, 9) O zjawisku na niebie, związanym z urodzeniem Chrystusa narosło przez wieki wiele poglądów i wiele legend. Od dawna interesowano się tym pojawieniem się jaskrawego światła i podejmowano próby rekonstrukcji nieba w tamtej chwili dziejowej. Najczęściej wskazywano na kometę, ale obecnie raczej się to wyklucza, ponieważ już w starożytności kojarzono je ze złym znakiem, z jakąś katastroficzną wróżbą. Nie była to też często pojawiająca się nad horyzontem, połyskująca jak gwiazda planeta Wenus, bo dawni astronomowie znali ją doskonale i wiedzieli, gdzie się pojawi, gdzie i kiedy zniknie – nie spowodowałaby zatem takiego poruszenia. Niektórzy skłaniają się ku przyjęciu teorii, opowiadającej się za tym, że był to Syriusz, ale przecież i najjaśniejsza gwiazda południowego nieba miała już swoje miejsce na sklepieniu gwiaździstym w starożytności, długo przed urodzeniem Chrystusa, pełniła też bardzo ważną rolę w starożytnych systemach astronomicznych, szczególnie w Starożytnym Egipcie. Obecnie odzywają się głosy, że mogło to być podwójne zaćmienie Jowisza, które przydarzyło się 20 marca 6 roku przed naszą erą a potem raz jeszcze 17 kwietnia tegoż samego roku. Inni wskazują na cykliczną koniunkcję Jowisza z Saturnem. Na przykład Kepler twierdził, że narodzinom Chrystusa towarzyszyła potrójna koniunkcja Jowisza, Marsa i Saturna, w pobliżu której wybuchła jakaś supernowa, wywołując w ten sposób oszałamiający efekt. Inne spekulacje wiążą wybuch supernowej w drugim roku przed naszą erą ze złączeniem Jowisza z Wenus i wskazują na obserwacje zanotowane w kronikach chińskich. Jeśli tak było, to co zapowiada obecna koniunkcja dwóch wyrazistych planet? Stoję na tarasie mojego domu, patrzę na malutkie światełka w mroku i rozmyślam o ludzkości na początku trzeciego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku…
BŁĘKIT
2023/03/03 @ 20:16 (Natura, Świat)
Ostre światło marca generuje w naturze zdumiewające efekty wizualne i kolorystyczne. Po długiej dominacji szarości, mętnej bieli i szybko pojawiającej się czerni, nagle wypływa z nicości jaskrawy błękit. Silna operacja słońca powoduje, że wszystko staje się wyraziste, oddzielone od siebie i połyskujące. Lubię w tym momencie roku przystawać pod drzewami i fotografować je tak, by w tle i nad nimi pojawił się właściwy kolor powietrza, czyli błękit. Głębia, która eksploduje pośród światła, przydaje rzeczywistości magii i powoduje, że świat staje się piękniejszy, jakby skopiowanych z naszych dziecinnych wspomnień najwspanialszych dni, które przeżyliśmy. Nagie gałęzie, jeszcze bez liści i pąków, stają się czarną grafika z wyrazistym tłem i dają impuls wyobraźni, gotowej przenosić nas ku dalekim wyspom, łagodnym brzegom oceanu, strzelistym szczytom górskim i rozległym równinom. Jeśli marzymy o dalekich podróżach, zawsze sączy się w naszych myślach zjawiskowy błękit i zaczynamy oddychać pełną piersią.


SZKARŁATNY ARCHANIOŁ (XVIII)
2023/02/25 @ 19:19 (Proza)
Yasmen dawno nie czuł tak silnej więzi z pozostałymi aniołami i mknął do przodu popychany niewidzialną siłą. Gdzieś w dali, przed nim, połyskiwał rozpalony grot archanielski, a po bokach i z tyłu bracia sunęli z wiarą w przewodników. Dopiero teraz zrozumieli jak wielka jest przestrzeń niebieska i jak daleko znajduje się Niebieska Rozpadlina, z której demony wnikały do Nieba. Po drodze mijali niewielkie stanice graniczne i wyniosłe zamki ukształtowane z pulsujących chmur, z których raz po raz odrywały się kolejne kołczany i przyłączały się do największej armii w dziejach Nieba. Skupił swój wzrok na fioletowiejącym ostrzu dowódcy grupy, zbliżającej się do jego oddziału i odpowiedział na przesłane mu bezgłośne pozdrowienie. Natychmiast też znalazł się w wielkiej sali, w której zgromadziło się kolegium kardynałów. Na ścianach i i suficie pyszniły się wielobarwne freski, ukazujące stworzenie świata. Choć nigdy tam nie był, zrozumiał, że jest to Kaplica Sykstyńska, w której dostojnicy kościelni zebrali się by wybrać nowego papieża. Pośród nich stał dość młody mężczyzna, odziany w czerwoną szatę i żywo rozmawiający z innymi purpuratami. Właśnie skończyło się kolejne głosowanie i kamerling wezwał kardynałów do zajęcia miejsc, a potem otworzył urnę i wysypał na stół wszystkie karty. Powoli uporządkował je i zaczął beznamiętnie odczytywać nazwiska, kolejne papiery nadziewając na szpikulce przyczepione do listwy, leżącej przed nim. Szybko na jednym z ostrzy znalazło się najwięcej z nich i stało się jasne, kogo wybrano, a szmer zdumienia coraz głośniej rozchodził się po sali. Jeden z purpuratów pochylił się ku innemu i syknął zjadliwie:
– Nie możemy dopuścić do tego, by największa oferma spośród nas sprawowała rządy w Watykanie…
– Myślałem, że ciebie wybiorą… a tu taki zawód… – odparł siedzący obok niego gruby dostojnik.
– To robota tego suchotnika z Florencji… sam nie miał szans, to wykreował niedorajdę, którą będzie sterował… – odparł sykliwy.
– Musimy coś zrobić, bo inaczej nasze interesy szlag trafi…– powiedział tęgi.
Kamerling powoli podszedł do pierwszego rzędu, z emfazą obwieścił decyzję, a potem patrząc bystro na siedzącego przed nim kardynała i zapytał:
– Czy przyjmujesz?
Zagadnięty siedział nieruchomo jakby trafił go piorun, ale po chwili ukrył twarz w dłoniach i ze łzami na policzkach odrzekł:
– Lękam się bardzo… ale wierząc w opiekę Ducha Świętego, przyjmuję decyzję Opatrzności Bożej i pokornie schylam głowę przed naszym panem Jezusem Chrystusem. Wierząc w pomoc ukochanych braci w wierze, przyjmuję z pokorą to brzemię…
Kamerling ukłonił się nowemu papieżowi i przy potężniejących oklaskach poprowadził go do pokoju łez, by po raz pierwszy przyodział białą szatę.
Wielu kardynałów postąpiło ku wielkiej sali z balkonem i oczekiwało na pojawienie się pierwszego pasterza, ale ten, który rozmawiał z grubym purpuratem dawał znać wzrokiem niektórym z nich i wskazywał, by podążyli w drugą stronę. Tak przeszli do jednego z biur, gdzie zasiedli przy stole, a usługujący im ksiądz zaczął nalewać wino do stojących przed nimi kielichów. Grupa nie była liczna, ale znaleźli się w niej wszyscy dostojnicy, którzy bliscy byli wybrania podczas kolejnych głosowań.
– Niech wasze eminencje mi wybaczą, że po tak wyczerpujących dniach i wegetowaniu w Kaplicy Sykstyńskiej, bez zwłoki zaprosiłem was do mojego biura – powiedział kardynał Riccardo Avversario, ten sam, który sykliwym głosem komentował wybór nowego papieża.
– To zrozumiałe… ta sytuacja wymaga szybkiej reakcji z naszej strony…– powiedział grubawy kardynał Francesco Invidioso, który na konklawe siedział obok ojca Avversario z Genui.
– Teraz już nic nie możemy zrobić – odezwał się dobiegający osiemdziesiątki Pietro Lupo, chudy purpurat z Palermo – musimy to zostawić Panu do rozstrzygnięcia.
– Wręcz przeciwnie drogi Pietro, musimy podjąć zdecydowane kroki – zaperzył się francuski kardynał Jean-Pierre Bizzare, który przegrał jedno z głosowań zaledwie pięcioma głosami.
– Ale przecież musimy kierować się najwyższym dobrem i działać w zgodzie z katechizmem naszego kościoła… odpowiedział purpurat z Palermo.
Oddział Yasmena znacznie zbliżył się do dołączającej grupy, która na chwilę zniknęła w pierzastych chmurach. Obrazy z Watykanu rozmyły się na chwilę, ale po chwili, wraz z pojawieniem się kołczanu byłego papieża, wróciły z większą wyrazistością.
– Rozumiem, że eminencja Riccardo ma jakiś plan… – odezwał się pięćdziesięcioletni dostojnik z Ancony, który jako jedyny nie zdjął biretu i raz po raz poprawiał go na głowie.
– Tak kardynale Montenegro… mam plan i proszę o jego zaakceptowanie… – odrzekł Avversario – Musimy wszelkimi sposobami odsunąć nowego papieża od władzy…
– Wszelkimi środkami… czy to znaczy, że w grę wchodzi też… – zawiesił pytanie kardynał z Hiszpanii o ciemnej karnacji skóry.– Najpierw zaczniemy grę polityczną i osłabimy wilka z Florencji… – powiedział kardynał Invidioso – Zresztą on jest już chyba na ostatnich nogach…
– Może tak, a może nie… – powiedział Montenegro, a potem dodał – Radziłbym działać od razu, bo jeśli drapieżnik z gniazda rodziny Medici stanie w cieniu tej wybranej ofermy, odsunie nas wszystkich od władzy i utworzy stronnictwo, którego nie pokonamy. Skoro Michele Volpe uczynił swojego człowieka papieżem, to stać go jeszcze na inne złowieszcze działania…
– Dostojni przyjaciele głosujmy, czy dajemy kardynałowi Avversario nasze pełnomocnictwa…– zaproponował Invidioso.
– Zgadzamy się na wszelkie działania polityczne… tym bardziej, że nowy papież nie stronił od kurtyzan i łatwo będzie go zaszachować… – oświadczył arcybiskup Luigi Santo z Ferrary.
– Słyszałem, że z jedną z nich ma syna, którego wyświęcił na księdza…a teraz pewnie zrobi go biskupem… – odezwał się delegat zakonu maltańskiego Silvano Maria Bugiardo.
– Wy zawsze wszystko wiecie i wszędzie macie swoich szpigów, więc możemy być pewni, że to prawda… – zgodził się z przedmówcą Bizzare.
Kardynałowie wznieśli kielichy i wypili z nich nieco wina, po czym zaczęli się żegnać i odchodzić w różne strony. Tylko dostojnik z Palermo podążył w stronę sali z balkonem, gdzie papież powitał wiwatujące na jego cześć tłumy. Nie umknęło to uwagi eminencji Avversario, cierpliwie czekającemu aż wszyscy wyjdą z biura. Gestem prawej ręki przywołał tego samego księdza, który wcześniej nalewał wino, przybliżył głowę do jego ucha i szeptem powiedział:
– Będę raz jeszcze potrzebował twojej pomocy… Czy ta piękna zakonnica ze Szwajcarii , która obsługuje pokój papieski wciąż jest twoja kochanką?
– Tak eminencjo… wciąż jestem w matni tego strasznego grzechu…– przytaknął jasnowłosy ksiądz, przerażony tym, że kardynał zna jego tajemnicę.
– Czasami trzeba grzeszyć, żeby rozprzestrzenić dobro… – powiedział kardynał, uścisnął mocno ramię rozmówcy i po chwili dodał – Przygotuj ją… jeśli zajdzie taka potrzeba, odda nam wielką przysługę… Yasmen patrzył w dal czasu i widział jak kardynałowie próbują osłabić rolę papieża, którego lud wyjątkowo pokochał. Nic nie dały pomówienia i groźby, nikt też nie ośmielił się wystąpić przeciwko najwyższemu kapłanowi w białej sutannie. Obrazy zaczęły się zacierać, chmury napływały cyklicznie i dopiero po jakimś czasie ujrzał młodą zakonnicę, podążającą z filiżanką herbaty do pokoju papieskiego. I znowu wszystko zniknęło, znowu pojawiły się opary, sine mgły i fioletowe smugi. Dopiero za kolejnym skrętem oddziałów, przybyła grupa znowu zalśniła na tle błękitu i Yasmen ujrzał trumnę papieską na środku Placu św. Piotra, a potem pochód do grot watykańskich i złożenie ciała do grobu. Zanim wizje zniknęły całkowicie, spostrzegł jeszcze kardynała Avversario wymownie patrzącego na kilku innych dostojników i zmieniającego się w oślizłego demona.
STRZYŻYK
2023/02/20 @ 6:56 (Ptaki)
Strzyżyk zwyczajny, foto Cezary Korkosz
Strzyżyk zwyczajny (Troglodytes troglodytes) należy do najmniejszych ptaków świata, a jego łacińska nazwa nawiązuje do mieszkańca jaskiń. Rzeczywiście ptak ten ma skłonność do budowania gniazd w ukrytych miejscach i jest prawdziwym wojownikiem, potrafiącym przegonić znacznie większego przeciwnika. Wielokrotnie zaobserwowano jak zadziera krótki ogonek i wydaje powtarzalne, terkotliwe odgłosy, skacząc to w jedną, to w drugą stronę. Ornitolodzy zauważyli też, że jest samotnikiem, a łączy się w grupy tylko zimą i potrafi wtedy „przytulać” się do innych osobników. Zjada znacznie więcej owadów, niż sam waży, a znajduje je nawet zimą, pod strzechami budynków gospodarskich i domów. To mieszkaniec gęstych krzewów, przez które przeciska się z cyrkową zręcznością, nie przystając ani na chwilę i ptaszek bardzo rodzinny, bo młode z pierwszego lęgu pomagają wykarmić pisklęta z drugiego rzutu. Natkniemy się na niego w prawie całej Europie, na Bliskim Wschodzie, w środkowej i wschodniej Azji, a także w północnej Afryce. To ptak częściowo migrujący, ale zatrzymujący się dłużej w miejscach, gdzie ma dostatecznie dużo pożywienia. Wyróżnia się dwadzieścia dziewięć podgatunków, różniących się zwykle kolorem upierzenia, a jako osobne gatunki traktuje się strzyżyka amerykańskiego (Troglodytes hiemalis) i strzyżyka kordylierskiego (Troglodytes pacificus). Tego ostatniego miałem okazję podglądać w kolumbijskim mieście Manizales, gdzie buszował pośród gęstej zieleni, porastającej skarpy przy wielkiej dolinie. W Polsce jest to liczny ptak lęgowy, którego szacunkowa ilość przekroczyła milion par. Mniejszy od niego jest tylko mysikrólik i zniczek, a wielkość ornitolodzy zwykle określają jako dwie trzecie wróbla. Strzyżyki zwykle grzbiet mają rdzawo-brązowy, z ciemnobrązowymi prążkami na górze, a spód jaśniejszy, również prążkowany. Nad okiem wąska kremowa brew i nogi w podobnej barwie, dość długie i silne. Przesadnie wydłużony, ostry i cienki, brązowy dziób, lekko zakrzywiony do dołu jest jaśniejszy u nasady. Sylwetka strzyżyka, poprzez częste stroszenie piórek, zdaje się krępa, z krótkimi i zaokrąglonymi skrzydłami oraz krótkim, najczęściej zadartym ogonem.
KOSMICZNY OKRUCH
2023/02/19 @ 19:43 (Kosmos)

Kometa C/2022 E3 (ZTF)
Dzisiaj wieczorem wyszedłem na taras, by popatrzeć na wyjątkowo wyrazistego Oriona, połyskującego na południowej części nieba. Chyba po raz pierwszy w tym miesiącu zniknęły chmury, a gwiazdozbiory i planety pojawiły się w całej krasie. Dopiero co czytałem w Internecie o komecie C/2022 E3 (ZTF), która wędrowała w pierwszej połowie lutego od konstelacji Byka do Marsa i od Kapelli do Aldebarana. Niestety zachmurzenie było bardzo duże i nawet teleskop nic by tutaj nie poradził, tym bardziej, że kometa to ledwie jasna mgiełka. Lektura tekstu astrofotografa Piotra Majewskiego w necie, uzmysłowiła mi, że na zdjęciach wykonanych przez teleskopy (lub teleobiektywy) C/2022 E3 (ZTF) prezentuje się okazale. Duża, jasna głowa, wyraźny prosty warkocz gazowy o długości kilku stopni kątowych i wyróżniający się łukowaty warkocz pyłowy – klasyka gatunku! Pod koniec stycznia przy komecie ZTF pojawiło coś jeszcze… To przeciwarkocz. Sprawiał wrażenie, jakby strzelał ku Słońcu, a przecież powszechnie wiadomo, że kometarne warkocze skierowane są przeciwnie względem naszej gwiazdy centralnej. Co się stało? To tylko złudzenie optyczne. Kometa ZTF ma na tyle szeroki warkocz pyłowy, że oglądana z Ziemi w płaszczyźnie swej orbity ukazuje go po obu stronach swej zielonej głowy. Jest to zjawisko przejściowe. Wraz ze zmianą położenia obiektu zmienia się geometria jego postrzegania, a w konsekwencji – wygląd. A propos… Dlaczego kometarne otoczki są zielone? W latach 30. XX wieku niemiecki fizyk Gerhard Herzberg wysnuł teorię, że zjawisko to jest spowodowane niszczeniem przez światło słoneczne dwuatomowego węgla (znanego również jako diwęgiel lub C2) – związku chemicznego powstałego w wyniku interakcji między światłem słonecznym a materią organiczną dobywającą się z jądra komety. Doświadczalnie teoria ta została potwierdzona dopiero w 2021 roku dzięki eksperymentom przeprowadzonym przez australijski zespół uczonych pod kierunkiem prof. Timothy W. Schmidta. Pisaliśmy o tym w portalu „Uranii”. A skąd tak enigmatyczna nazwa obiektu? Przed laty odkrywali je ludzie, stąd łatwo było zapamiętać np. kometę Halleya i odróżnić ją od komety Donatiego. Dziś odkryć dokonują głównie zautomatyzowane teleskopy. Jeden z nich nazywa się Zwicky Transient Facility, w skrócie ZTF. Na szczęście nazwano go na cześć człowieka, a był nim Fritz Zwicky – szwajcarski astronom, który jako pierwszy postulował istnienie ciemnej materii we Wszechświecie. ZTF to nazwa projektu przeglądu nieba w szerokim polu za pomocą kamery sprzężonej z teleskopem pracującym w kalifornijskim obserwatorium Palomar. Jego celem są obiekty szybko zmieniające jasność, jak supernowe, błyski gamma, kolizje gwiazd neutronowych, a także ciała szybko poruszające się, czyli asteroidy i komety. Szkoda, że nie było mi dane przyjrzeć się tej komecie, ale jakby dla zadośćuczynienia niebo obdarzyło mnie dzisiaj wspaniałym prezentem – oto nagle zobaczyłem okruch materii kosmicznej, który przeleciał z zachodu na wschód, zostawiając za sobą ognistą nitkę. Trwało to może trzy sekundy, może cztery, ale spektakl był wyrazisty. Raz jeszcze uświadomiłem sobie, że jesteśmy bytami kosmicznymi i w każdej chwili jakiś nieproszony gość może wpaść do atmosfery. Taka obserwacja w dniu 550 urodzin Mikołaja Kopernika warta jest odnotowania, tym bardziej, że zaraz pojawia się też refleksja natury historycznej – ludzkość obserwowała gwiazdy i planety od dawien dawna, pod wieloma szerokościami geograficznymi, podczas wojen i w czasach pokoju. Zdarzało się też, że ktoś zauważył asteroidę lub meteor, innym razem jakiś obserwator wyodrębniał kometę Halleya, która przez tysiąclecia pozostawała bezimienną wróżbą zbliżającego się nieszczęścia. Moja dzisiejsza obserwacja i refleksja astronomiczna zostały wpisane w cykl zdarzeń niebieskich i zapewne po tysiącu lat, po stu tysiącach lat, a nawet po milionie lat ktoś uniesie głowę ku górze i zobaczy taką kosmiczną iskrę. Jako totalny optymista, zakładam, że ludzkość będzie wtedy jeszcze istniała…
OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH (2)
2023/02/12 @ 11:08 (Chiny, Krytyka)

Powieść pt. Obfite piersi, pełne biodra jest ogromną sagą, opowiadającą dzieje wiejskiej rodziny Shangguan z Dalanu, w Północno-Wschodnim Gaomi, a zarazem rozległą panoramą historyczna od początku dwudziestego wieku do czasów nam współczesnych. Otwiera ją brawurowy dyptyk, realistycznie oddający poród matki rodu Lushi i oślicy w pobliskiej stajni. Zarówno kochliwa kobieta jak i uparta klacz mają problemy z urodzeniem potomka. Dodatkowo napięcie podnosi stale skrzecząca złośliwie teściowa, czekająca niecierpliwie na wnuka i nie dopuszczająca do siebie myśli, że urodzi się kolejna córka, a także wybuchy związane ze zbliżaniem się japońskich agresorów. Półwysep ostro wcinający się w Morze Żółte, na którym toczy się akcja utworu, był szczególnie narażony na ataki z zewnątrz, bo przecież niedaleko stamtąd jest do Korei i Japonii, wielkich miast takich jak Seul czy Fukuoka. Ataki japońskie przez morze oprócz innych kierunków, zaczynały się od pacyfikacji prowincji Szantung i skupiały na niej pierwszy impet ataku, grozę wojennego żywiołu barbarzyńców, wkraczających do magicznej krainy morderstw, grabieży i gwałtów. Matka rodzi wreszcie bliźnięta – dziewczynkę i chłopca, a oślica wydaje na świat małe mulątko, nie ma jednak czasu na celebracje tych wydarzeń, bo wioskę zalewają Japończycy, nie liczący się z niczym i znajdujący radość w dzikim mordowaniu niewinnych ludzi. Tutaj widać już maestrię narracyjną Mo Yana, który najpierw każe snuć opowieść jedynemu synowi w rodzinie Shangguan – Jintongowi, a potem dowolnie ją modyfikuje, wprowadzając znamienne retardacje i przyspieszenia akcji. Wszystko przypomina ogromny dynamiczny wir, w którym raz po raz pojawiają się twarze i gesty, słychać eksplozje i wystrzały, krzyki mordowanych i kopulujących ze sobą ludzi, sapanie gwałcicieli i wojskowe komendy najeźdźców. Ojcem urodzonych dzieci jest rezydujący we wsi szwedzki pastor Malloy, który niezbyt długo cieszy się ojcostwem – będąc świadkiem zbiorowego gwałtu na jego ukochanej Shangguan Lushi, skoczy z wieży kościoła i poniesie śmierć na miejscu. Kobieta jakoś otrząśnie się z ogromnej traumy, będzie miała stosunki seksualne z wieloma mężczyznami i stanie się podporą kosmopolitycznego rodu, który – jak wiele rodzin w dziejach Chin – zazna chwilowych rozkoszy istnienia i permanentnego egzystencjalnego cierpienia. Przekonanie ludzi, którzy pojawili się w określonym czasie w tym zjawiskowym miejscu, że wszystkim kieruje opatrzność, powoduje, iż przyjmują oni ciosy losu ze smutnym pochyleniem głowy, a gdy buntują się, to najczęściej kończy się to tragicznie. Modlitwy matki kierowane do Boga, Matki Boskiej i bodhisattwy Guanyin z Południowego Morza nic nie dają – życie toczy się swoim szaleńczym pędem i raz po raz społecznością niewielkiego Dalanu wstrząsają potężne kataklizmy dziejowe. Ale wszystko ma swój bieg i swoją logikę – trzeba jeść, żyć i wydalać ekskrementy, zabijać i zatrzymywać się w pędzie – jakże symboliczny w tym względzie jest japoński koń pośród chaosu walki, który nie zważając na nic wykonuje konieczną czynność fizjologiczną: Japońscy kawalerzyści nawet nie próbowali sforsować stojącego w płomieniach mostu, lecz ruszyli w dół nasypu. Kilkadziesiąt rosłych koni, potrącając się wzajemnie, niezdarnie, lecz żwawo zeszło do rzeki. Przeprawie towarzyszyły pokrzykiwania jeźdźców i parskanie wierzchowców. Konie szybko zanurzyły się w wodzie po pachwiny, fale muskały im brzuchy. Japończycy dosiadali swoich rumaków wyprostowani, z uniesionymi głowami, ich twarze bielały w promieniach słońca, nie dało się dostrzec nosów ani oczu. Konie także trzymały łby wysoko, niby w galopie, choć w wodzie było to niemożliwe. Woda miała słodkawą woń, jakby rozpuszczono w niej gęsty, słodki syrop. Kroczyły z wysiłkiem, wzbudzając swoimi ruchami niewielkie błękitne fale, które niby płomienie lizały końską skórę – wydawało się, że to z ich powodu zwierzęta trzymają swoje wielkie, ciężkie łby wysoko w górze i prą wytrwale naprzód; ich ogony unosiły się swobodnie na powierzchni wody. Siedzący w siodłach Japończycy podskakiwali, trzymając oburącz lejce, z nogami wyprostowanymi w strzemionach na kształt znaku osiem. Laidi obserwowała konia kasztanowej maści, podobnej do barwy owocu jojoby, który zatrzymał się pośrodku rzeki, podniósł ogon i wydalił do wody całą serię krągłych grud nawozu. Japończyk szturchał go ponaglająco w boki pietami, lecz koń tylko potrząsał głową i żuł wędzidło.[1] Pojawianie się warstwy symbolicznej w realistycznych opisach, to jedna z istotnych właściwości prozy Mo Yana, który panuje niepodzielnie nad tekstem na wszystkich jego poziomach.
Pośród słynnych powieści rodzinnych, takich jak Budenbrookowie Tomasza Manna, Saga rodu Forsyte’ów Johna Galsworthy’ego, Rodzina Połanieckich Henryka Sienkiewicza, Chłopi Władysława Stanisława Reymonta, historii familijnych Balzaca, Faulknera, Marqueza i Llosy, dzieło Mo Yana zajmuje miejsce szczególne. A to przede wszystkim za sprawą niezwykłych umiejętności pisarskich – subtelnego odzwierciedlania dalekowschodniej rzeczywistości, swobodnego żonglowania narracją, dociekliwości psychologicznej i ekspresyjnej fantazji. Ważna jest też konsystencja tej prozy, która jest gęsta jak klej ryżowy, a zarazem przezroczysta jak bibułka barwnego lampionu noworocznego. Matka rodu Shangguan Lushi, żona prostego kowala, zdradzająca go z innymi mężczyznami, gwałcona przez bandytów z bandy Czarnych Osłów, dożywa sędziwego wieku, staje się chrześcijanką i może z oddali spojrzeć na to, co w jej życiu było dobre i złe. Urodziła dziewięcioro dzieci i każde nich miało swoje dzieje, chwalebne lub tragiczne, wplecione w historyczne wydarzenia, które może przepadłyby na zawsze, gdyby nie powstały powieści drugiego noblisty literackiego z Kraju Środka. Zgodnie z chińską tradycją nadawania imion numerycznych członkom rodu była ona matką Shuangguan Laidi, Najstarszej Siostry, żony Sha Yelianga, zmuszonej też do zawarcia małżeństwa z kalekim żołnierzem Sunem niemową, którego pozbawiła życia i została za to skazana na śmierć. Jej ojcem był wuj Yu Wielka Łapa, który wychowywał jej matkę, a gdy trochę dorosła miał z nią kontakty seksualne. Z tego nieformalnego związku zrodziła się też Druga Siostra – Shangguan Zhaodi, która poślubiła Simę Ku, dowódcę antyjapońskiej jednostki specjalnej i urodziła mu dwie córki, zgładzone potem z inicjatywy specjalisty do spraw reformy rolnej. Łatwego życia nie miała też Trzecia Siostra – Shangguan Lingdi, córka jej kochliwej matki i przygodnego handlarza kaczek, która zauroczy się niezwykle barwną postacią – Hanem Ptaszkiem. Po jego porwaniu przez japońskich agresorów i osadzeniu go w obozie pracy dostanie pomieszania zmysłów, zacznie propagować dziwaczny kult Ptasiej Nieśmiertelnej, poślubi Suna Niemowę, żołnierza Batalionu Wysadzania Mostów i w końcu popełni samobójstwo, skacząc w przepaść w czasie ćwiczeń skoków spadochronowych. W kategoriach tragicznych lokować też trzeba życie Czwartej Siostry – Shangguan Xiandi, córki wędrownego znachora, która poświęciła się dla dobra materialnego rodziny i sprzedała się do domu publicznego. Długo o niej nie słyszano, aż po „rewolucji kulturalnej” karnie przesiedlono ją do rodzinnej wioski i rozgrabiono majątek, który gromadziła przez lata. Wskazywana palcem i opluwana, otoczona powszechną pogardą tłumu, zmarła w cierpieniach, po nawrocie dawnej choroby. Kolejną samobójczynią w tej rodzinie stała się Z kolei Piąta Siostra – Shangguan Pandi, córka Tłustego Gao, właściciela psiej jatki, która swoją przyszłość widziała w Batalionie Wysadzania Mostów, do którego zgłosiła się na ochotnika, a potem została żoną oficera politycznego Lu Lirena. Zdawać by się mogło, że jej życie nabrało tempa, gdy pełniła funkcję sanitariuszki, została szefem okręgu wojskowego i kierowała brygadą hodowlaną w państwowym gospodarstwie rolnym, ale liczne zawody i klęski tak ją przygniotły, że i ona odebrała sobie życie. Natomiast Szósta Siostra – Shangguan Niandi była córką uczonego mnicha ze świątyni Tianqi i gdy dorosła zakochała się w amerykańskim lotniku Babbitcie, strąconym przez Japończyków. Oboje zostali przyjęci do jednostki byłego obszarnika Simy Ku, dostali się do niewoli Siedemnastego Batalionu, a po ucieczce i schronieniu się w górskiej jaskini, stracili w niej życie. Nie mniej dramatyczne były też losy Siódmej siostry – Shangguan Qiudi, poczętej podczas gwałtu na matce, która została w dzieciństwie sprzedana rosyjskiej arystokratce, hrabinie Rostow. Pragnąc zanegować swoją przeszłość, zmieniła nazwisko na Qiao Qisha, ukończyła akademię medyczną, a potem zaklasyfikowana jako osoba o poglądach prawicowych, została zesłana do obozu pracy i zmarła w czasie wielkiego głodu na skutek przejedzenia się zawłaszczonymi plackami fasolowymi. Zła aura nie ominęła też Ósmej Siostry – Shangguan Yanü, niewidomej bliźniaczki, poczętej przez pastora Malloya, która w trudnych czasach, nie chcąc być ciężarem dla matki, rzuciła się do rzeki i utopiła się.
Ruina rodzinnego domu Mo Yana w Gaomi
Jakby mało było tych tragedii, także główny bohater, narrator powieści, jedyny syn w rodzinie i bliźniaczy brat Ósmej Siostry – Shangguan Jintong dorastający pośród niemocy, apatii i wszechwładnej śmierci, niczego w życiu nie osiągnął. Matka zbyt długo karmiła go piersią, co przerodziło się w patologiczne zamiłowanie do tych żeńskich organów, graniczące z seksualnym obłędem. Pracując w gospodarstwie rolnym, dopuścił się gwałtu na prawie martwej kobiecie, za co został skazany na piętnaście lat pobytu w obozie pracy. Dopiero w czasach odnowy i po odbyciu kary, powrócił w rodzinne strony i został dyrektorem do spraw public relations we Wschodnim Centrum Ptaków, prowadzonym przez żonę siostrzeńca Hana Papugi. Chwytając się dziwnych zajęć, atakowany przez media, oszukiwany i przegrywający kolejne małe batalie, niczego w życiu nie osiągnął i skończył w nędzy. Powieść Mo Yana ukazuje wiele takich dramatów, bo przecież poznajemy też i innych bohaterów utworu – braci Simów, Sha Yuelianga, Hana Ptaszka, Lu Lirena, Suna Niemowę. Ciekawą postacią jest też pierwsza nauczycielka Shangguana Jintonga – Ji Jadeitowa Gałązka, która wycierpi wiele, gdy w 1957 roku zostanie błędnie oskarżona o skrzywienie prawicowe, ale serwitutowo zwiąże się z partią komunistyczną i po „wielkim otwarciu” zostanie burmistrzynią Dalanu. Jej losy rzucają nieco światła na wybory współczesnych Chińczyków, którzy pragmatycznie wiążą się z ideologiczną doktryną, by poprawić swoje warunki bytowania i zapewnić potomkom w miarę spokojne życie. Wszak rzeczywistość opisywana przez Mo Yana przypomina szeroką rzekę, pełną wirów i porohów, której pokonanie wpław i osiągnięcie drugiego brzegu jest praktycznie niemożliwe. Natomiast staje się prawdopodobne w łodzi dostarczonej przez partię, z której rozpościera się szeroka panorama i możliwe są skręty, przyspieszenia i nawroty. To, że tą samą łodzią transportowano skazańców na rozstrzelania, nie ma większego znaczenia, bo śmierć jest wszędzie, w każdej grupie wiekowej i na każdym poziomie egzystencji społecznej. Najbardziej doświadczona ze wszystkich, matka rodu, rozumie to i wykłada synowi swoją prostą filozofię istnienia: im większy trud i cierpienie, tym mocniej trzeba zacisnąć zęby i żyć dalej. Pastor Malloy, który przeczytał całą Biblię od deski do deski, mówił, że do tego się wszystko sprowadza. Nie martw się o mnie, twoja matka jest jak dżdżownica – do przeżycia wystarczy jej ziemia.[2] Niestety ten, zdawać by się mogło prosty świat, często poddawany jest działaniu złego fatum, które niweczy wysiłki ludzkie. Doświadcza tego często główny bohater bywający czasem alter ego autora i wielu milionów Chińczyków, których wielkim szczęściem i niewyobrażalnym nieszczęściem było to, że urodzili się w Kraju Środka. Wciśnięci w tryby krwiożerczej machiny, z pokorą schylali głowy przed nieuchronnością zdarzeń. Tylko nagły zwrot wypadków popychał ich do przodu i dawał złudną satysfakcję, że sprawiedliwość wreszcie zatriumfuje: Na sama myśl o tysiącach mu[3] prosa ogarniała go złość. Tuż przed zbiorami, po których robotnicy mogliby wreszcie najeść się do syta, zredukowano go razem z kilkunastoma innymi młodymi ludźmi. Po paru dniach jego rozżalenie straciło sens – zanim prawicowcy z brygady traktorzystów zdążyli wyjechać na pole czerwonymi kombajnami, burza gradowa bezlitośnie wbiła całe dojrzałe proso w błoto.[4] Jeśli świat jest dziwaczną halucynacją, to w prozie Mo Yana jest ona niezwykle plastyczna i barwna, a pulsujący szczegół wyposaża ją w głębie i rodzi efekt luster podążających w głąb kolejnych odbić. Czy to będą opisy sytuacyjne, przybliżenia geograficzne, militarne lub agrarne, wszystko znajdzie swoje miejsce w tym Ogrodzie ziemskich rozkoszy i jak na obrazie Boscha zostanie wyposażone w barwne ozdobniki, kwietystyczne, dendrologiczne, ichtiologiczne lub ornitologiczne – jak przy opisie dziwacznego Wschodniego Centrum Ptaków: Uczta stu ptaków! To wielkie bogactwo smaków. Mamy wielkie strusie i kolibry malusie. Kaczki krzyżówki o zielonych czapkach, gołębie o niebieskich szyjkach. Żurawie z czerwonym pióropuszem i długoogoniaste turkawki, orły, sokoły, dropie i ibisy, grubodzioby i kaczki mandaryńskie, pelikany i papużki nierozłączki, żółte roki, drozdy i dzięcioły, łabędzie, kormorany i flamingi.[5] Zdawać by się mogło, że takie miejsca nie podlegają prawom morderczej krainy, ale przecież każda inicjatywa podejmowana przez ludzi, żyjących w niej, spotyka się oporem i krytyką ideologiczną, obwarowaną surową karą. Proza Mo Yana ma swoje wzniosłe tony i świadomie wprowadzane realistyczne spowolnienia akcji, ale nieustannie pulsuje i dopowiada istotne treści do współczesnej chińskiej historii i rzeczywistości.
[1] Mo Yan, Obfite piersi, pełne biodra, przeł. Katarzyna Kulpa, WAB, Warszawa 2012, s. 42–43.
[2] Tamże, s. 462.
[3] Chińska miara objętości.
[4] Tamże, s. 486.
[5] Tamże, 560.
BROMBERG (28)
2023/02/05 @ 11:51 (Proza)

Cały dzień Franz Neumann pracował w mieszkaniu zamordowanej sekretarki Alvenslebena, zdejmował odciski palców ze szklanek i ocalałych kielichów i analizował hipotetyczny przebieg zdarzeń. Wieczorem był już pewien, że znalazł tropy, prowadzące ku rozwiązaniu mrocznej historii. Po dobrze przespanej nocy, dla pewności sięgnął jeszcze raz po lupę i porównał wyodrębnione z dwóch miejsc linie papilarne. Nabrawszy przekonania, że się nie myli, wyszedł z hotelu i przez Ogród Regencyjny skierował się ku wielkiemu cmentarzowi ewangelickiemu, znajdującemu się stosunkowo niedaleko. Po drodze zatrzymał się przy okazałej fontannie z brązu, przedstawiającej sceny z biblijnego potopu. Przez chwilę zdało mu się, że cofnął się w czasie, bo przecież kilka lat temu stał przed takimi samymi przedstawieniami. Miało to miejsce w Górnej Saksonii, gdy odwiedził rodzinę matki w Eisleben i zainteresował się istniejącym tam wodotryskiem. Dowiedział się wtedy, że stworzył go berliński rzeźbiarz Ferdinand Lepcke, który wygrał konkurs władz pruskich ogłoszony w 1897 roku w mieście Posen. Wtedy po raz pierwszy usłyszał o Brombergu, gdzie ustawiono figury stworzone przez artystę, a potem odlano je ponownie dla dwóch miast Rzeszy, saksońskiego Eisleben i bawarskiego Coburga. Pamiętał swój zachwyt i objaśnienia wuja, który wskazywał mu dynamikę postaci i zwierząt, ukazanych w dramatycznym momencie, gdy próbują dostać się do arki Noego. Teraz muskularny mężczyzna, podtrzymujący lewym ramieniem omdlałą kobietę i drugą ręką próbujący wciągnąć na skałę innego człowieka, wydali mu się zbyt wyraziści i patetyczni. Powiódł jeszcze oczyma po pozostałych figurach – zmarłej z wyczerpania matce i jej dziecku, lwie wdrapującemu się ku górze, a także ustawionej obok niedźwiedzicy, trzymającej w paszczy bezwładne ciało małego misia. Najbardziej jednak zdziwiła go trzecia część rzeźby, przedstawiająca znaną z mitologii greckiej scenę walki człowieka z wężem morskim. Żachnął się i pomyślał o eklektyzmie sztuki niemieckiej, łączącej dość dowolnie wątki żydowskie ze wspaniałą kulturą antyczną i postanowił napisać o tym artykuł po powrocie do Berlina. Spojrzał na zegarek i zauważył, że ma jeszcze tylko pięć minut do spotkania z adiutantem Alvenslebena, więc ruszył szybko ku Hermann Göring Strasse.
Dochodząc do bramy wielkiego cmentarza ewangelickiego, zauważył, że stoi przy niej niewielki czarny citroen, przy którym oparty o maskę kierowca pali papierosa. Na widok zbliżającego się Neumanna, odrzucił niedopałek i zasalutował wyciągniętą prawą dłonią.
– SS-untersturmführer czeka na pana SS-Sturmbannführera na cmentarzu, przy głównej alei… – odezwał się stojąc sztywno i zerkając lękliwie na oficera.
Przybyły tylko kiwnął głową i skierował się ku otwartej bramie, wprawionej w dość wysoki ceglany mur. Po jej przestąpieniu zauważył Williego, stojącego przy wielkim nagrobku, otoczonym z obu boków żelazną kratką, a z przodu zabezpieczonym grubymi łańcuchami, zawieszonymi na sześciu niskich kolumienkach. Szybko podszedł do adiutanta i po ledwie zaznaczonym nazistowskim przywitaniu, zaczął rozmowę:
– Widzę, że zapamiętał pan jaki nagrobek najbardziej mnie tutaj interesuje… Więc to jest to miejsce…
– Tak, tutaj pochowano Theodora Gottlieba Hippela… – odezwał się Willi.
Neumann zauważył wysoki obelisk wprawiony w tylną ścianę z dwiema kwadratowymi kolumnami i kulami u szczytów. Na środkowym monumencie umieszczono owalną płaskorzeźbę z brązu z wizerunkiem polityka i datę jego śmierci w 1843 roku, a także duży krzyż pruski. Całość otaczały bujne krzewy i pnące się na pergolach liście dzikiej latorośli i sercowatej katalpy.
– Jakież ciekawe miał życie – odezwał się Neumann, a potwierdzając dalszy wywód potrójnym kiwnięciem głowy, ciągnął – syn pastora, trafił do Königsbergu, gdzie chodził do szkoły, a potem studiował prawo na Uniwersytecie Albrechta Hohenzollerna. Zasiadał w parlamencie Prus Wschodnich jako przedstawiciel szlachty rycerskiej i pracował dla premiera Prus von Hardenberga, by w końcu przyjąć posadę sekretarza w Ministerstwie Stanu.
– Czy to on zredagował odezwę królewską An Meik Volk? – spytał Willi.
– Tak, to była zachęta do walki przeciwko Napoleonowi i później stawiano ją za wzór takich tekstów… – odrzekł Neumann.
– Zdaje się, nie zrobił jednak kariery w polityce i koniec końców trafił na zadupie w Brombergu…– z przekąsem powiedział Willi lekko podenerwowany mentorskim tonem rozmówcy.
– Wszędzie są źli ludzie, wszędzie rozgrywają się intrygi…– ciągnął oficer z Berlina – wszędzie giną najlepsi i najniewinniejsi… Jego kariery nie można uznać za nieistotną dla naszego narodu, wszak był też prezydentem Regierungsbezirk Marienwerder i Regierungsbezirk Oppeln[1]. Sam postanowił, że zamieszka w dalekim mieście, nazywanym Małym Berlinem, i zajmie się pracą pisarską…
– Jakież to dawne dzieje, minęło prawie sto lat… – powiedział von Otter, znudzony tym wątkiem rozmowy.
– Tak, umarł w 1843 roku i tutaj wraz z żoną znalazł miejsce ostatecznego spoczynku… – podsumował Neumann i podążył do przodu ku innemu dużemu grobowcowi z wyrazistą figurą Jezusa z brązu.
– O ten nagrobek też chciałem zobaczyć, a właściwie tylko rzeźbę błogosławiącego Jezusa Bertela Thorvaldsena, której oryginał widziałem kiedyś podczas wycieczki szkolnej do Kopenhagi – powiedział oficer z Berlina.
– Willi przybliżył się do zgrupowanych nagrobków rodziny fabrykantów Blumwe i zawiesił wzrok na przedstawieniu mesjasza błogosławiącego tłumy, a po chwili odezwał się z ironią w głosie:
– Tak, takiego Jezusa mógłbym zaakceptować… bo te przedstawienia na krzyżu i mitologia cierpiącego syna w ogóle do mnie nie trafiają…
– Do mnie też – potwierdził Neumann – I opowieści o wszechmocnym Stwórcy też są fantazjami żydowskich sanhedrynów… Jakiż Bóg pozwoliłby na ten ogrom ziemskiego cierpienia, dzieci, kobiet i starców…? Tutaj liczy się tylko polityka i siła władcy, wszak jesteśmy tylko małpami, szympansami, które trochę zmądrzały i myślą, że wszystko co widzą powstało dla nich. Człowiek jest jedynie reakcją chemiczną, obdarzoną chwilowym przebłyskiem świadomości. Małpa o przerośniętych ambicjach, homunkulus z węgla, siarki i tlenu! Małpa, która desperacko krzyczy „dlaczego” i szuka przyczyn przez ten ułamek kosmicznej sekundy, zanim siły, nad którymi nie panuje zaciągną ją brutalnie do grobu, by stanęła wobec potwornego faktu wiecznej nicości.
– A to ich odpuszczanie grzechów i spowiedź kobiety, która nie wytrzymała napięć i onanizowała się w nocy, albo dziecka, które poczuło swoją seksualność i położyło rękę na swoim narządzie płciowym…– ciągnął von Otter dziwiąc się sam sobie, że tak się otwiera.
– Grzech? Zbawienie? – ożywił się Neumann – Przecież dryfujemy samotnie na kawałku skały, pośród bezkresu wszechświata, z którego czyste prawdopodobieństwo i bezwzględna selekcja naturalna ulepiły naszą ułomną formę. Jeśli Bóg kiedykolwiek istniał, to nie żyje albo nas opuścił. Jesteśmy sami i nie ma żadnych bytów poza tym, czego doświadczamy. Jeśli coś ma znaczenie, to może tylko to, jak spędzimy swój czas i co pozostawimy po sobie. A i to zniknie wobec nieubłaganego prawa entropii, gdy za kilka nikczemnych miliardów lat nasz wszechświat stanie się pusty, statyczny i martwy.
Oficerowie w milczeniu ruszyli główną aleją cmentarną i przyglądali się najciekawszym nagrobkom z niemieckimi nazwiskami. W różnych miejscach strzelały w górę grobowce w kształcie piramid, zainteresował też ich pomnik z dalekowschodnimi dekoracjami w formie wężowatych smoków. Powoli zbliżyli się do kaplicy i przystanęli przy nagrobku wykonanym z żelaza, pełnym neogotyckich zdobień, należącym do aptekarza Ferdinanda Menzela.
– Nasz führer pojawia się w kościołach i czasem widać go w towarzystwie księży, ale przecież to jest tylko polityka…– podjął rozmowę SS-Sturmbannführer – Kiedyś brałem udział w odprawie wysokich rangą oficerów i usłyszałem co Hitler naprawdę sądzi o klerze…
– A to ciekawe… – zainteresował się Willi widząc w tym możliwość schwytania Neumanna w jakąś pułapkę.
– To było dość dawno temu i nie wiem teraz czy to, co powiem nie będzie moją interpretacją – powiedział rozmówca, błyskotliwie domyślając się, że zarzucono na niego sieć – To są przecież fakty bezsporne i każdy rozumny człowiek o nich wie…
– Na przykład jakie? – dopytywał SS-untersturmführer, stając przy dużym nagrobku Ernsta Conrada Petersona.
– O, to przecież grób twórcy kanału, łączącego Bromberg z Berlinem…Zauważył drugi oficer i ciągnął wątek dalej – Mam na myśli prześladowanie pogan i innowierców już od czasów Konstantyna Wielkiego… Wiele o tym mógłby powiedzieć ów Hippel, który w Königsbergu miał do dyspozycji dokumenty i książki związane z zagładą Jaćwingów i Prusów.
– Nie mam tak rozległej wiedzy historycznej jak pan, ale sporo słyszałem o torturowaniu heretyków i paleniu ich na stosach przez Świętą Inkwizycję…– powiedział von Otter.
– To były prawdziwe krwawe łaźnie waldensów, katarów, protestantów… – mówił dalej Neumann – Do tego rozpusta, chciwość i głupota rzymskich papieży, starczy przypomnieć Grzegorza XIII, który sprowokował noc św. Bartłomieja w Paryżu i rzeź trzech tysięcy hugenotów. Do tego krucjaty przeciwko muzułmanom, wewnętrzne walki o wpływy, prowadzące do takich konfliktów jak wojna trzydziestoletnia, podczas której na wielu obszarach Europy wyginęła połowa populacji.
– Czasem wojna jest koniecznością – powiedział sentencjonalnie Willi bystro patrząc na rozmówcę, a potem dodał – Tak jak ta tutaj, gdy przyszliśmy odebrać nasze ziemie i zbudować szlak na wschód, dla całego narodu niemieckiego…
– Warto też przypomnieć eksterminację Indian po odkryciu obu Ameryk… – nie dał się wciągnąć w nowy wątek Neumann i rozwijał swoją narrację w innym kierunku – chrześcijańscy konkwistadorzy i misjonarze wymordowali ponad siedemdziesiąt milionów rdzennych mieszkańców tamtych krain… Doszło do tego, że papież Mikołaj V wydał w 1455 roku bullę, w której pochwalał niewolnictwo jako rzecz właściwą i miłą Bogu…
– No i skrywany homoseksualizm, a nawet wykorzystywanie seksualne dzieci przez księży… – zarzucił po raz ostatni sieć na swego rozmówcę von Otter, ale odpowiedzi już nie było, bo Neumann odszedł na pewną odległość, jakby nagle zainteresował się jakimś nagrobkiem.
Po powrocie na jedną z alejek zaczął z kolei popisywać się wiedzą na temat cmentarza, na którym się znaleźli:
– W hotelu miałem sporo czasu, więc przestudiowałem obszerną książkę o historii tej nekropolii i pochowanych na niej ludziach. Otwarto ją w 1778 roku, ale to był tylko kwadrat o bokach długości pięćdziesiąt metrów, tuż za kościołem zakonu Klarysek. Potem cmentarz przenoszono i poszerzano wielokrotnie, aż znalazł się tutaj, gdzie stoimy…
– Podobno polskie świnie chciały go zlikwidować… – wykazał ponownie zainteresowanie Willi.
– Tak, tak… – potwierdził SS-Sturmbannführer – to było w roku 1927, ale nasza diaspora i gmina ewangelicka nie dopuściły do tego. Przepychanki trwały kilka lat, aż w końcu ich trybunał administracyjny wydał orzeczenie oddalające groźbę splantowania tego naszego wielkiego pomnika historii…Przecież to jest panteon zasłużonych obywateli Brombergu… Z mojej lektury zapamiętałem nazwiska chirurga powiatowego Johanna Gottfrieda Knopffa i lekarza wojskowego Carla Bounescha, burmistrza Carla Bothke, doktora filozofii Heinricha Romberga, rodziny znamienitych kupców i przemysłowców Gammów, Petersonów, Blumwe, Kolwitzów, ale też pedagoga muzycznego i dyrygenta Samuela Traugotta Steinbrunna.
Zataczając krąg, wrócili na główną aleję, kierując się ku bramie cmentarnej, ale nagle Neumann oparł lewą rękę na ramieniu Williego i zatrzymał go, przytrzymując dość długo.
– Proszę spojrzeć… – wskazał prawą ręką sporych rozmiarów monument – To przecież grób Carla von Wissmana, prezydenta Regierungsbezirk Bromberg[2] i założyciela Verschönerungs Verein zu Bromberg.[3]
Willi lekko zsunął z ramienia rękę rozmówcy, ledwie spojrzał na wskazany pomnik i dość oschle zakomenderował:
– Musimy kończyć to spotkanie, bo mam coś do załatwienia przy domu, w którym kwateruję… Jak dopilnuję tego, podjadę około siedemnastej pod hotel i zabiorę pana SS-Sturmbannführera na raut, do rodziny mojego szefa w wiosce Ostromecko.
Nie czekając na odpowiedź von Otter stuknął oficerkami, uniósł dłoń ku górze w geście pożegnania i zaczął się oddalać od Neumanna, który jeszcze raz wszedł pomiędzy nagrobki, rozglądał się i odczytywał zapisane gotykiem nazwiska.
[1] Rejencja Kwidzyńska i Rejencja Opolska.
[2] Rejencja Bydgoska
[3] Towarzystwo Upiększania Miasta.
TRANSGRESJA
2023/01/07 @ 5:19 (Droga)
Wieczorny powrót do domu ze wschodniej części miasta… Jasne rozświetlenie ulic, pulsowanie kolorów, płynne podążanie nowoczesnego tramwaju w dal, a potem przesiadka do autobusu. Ludzie zmierzający ku jakimś celom, spoglądający za okna, zamyśleni, albo wpatrzeni w telefony komórkowe. To już trzecie dziesięciolecie dwudziestego pierwszego wieku i moja siódma dekada, nieubłaganie mknąca ku następnym latom i niewyobrażalnemu niegdyś jubileuszowi siedemdziesięciolecia. Patrzę za szybę i widzę ukochane miasto, z jego odrestaurowanymi kamienicami i znajomymi ulicami. Mijam znaczące dla mnie miejsca, gdzie mieszkałem i toczyły się codzienne boje o przetrwanie, byłem szczęśliwy, albo doświadczałem niezasłużonych krzywd. Róg ulicy Chodkiewicza i Gdańskiej, duża kamienica, gdzie od 1984 roku miałem mieszkanie z moją pierwszą żoną, wychowywałem syna i ruszałem do pracy w szkole podstawowej, średniej, a potem w uczelni. Ciąg domów przy głównej arterii Bydgoszczy, przemierzanej tyle razy, w drodze do sklepów, na spacery z synem, do galerii miejskiej, muzeum Leona Wyczółkowskiego, do kin lub ku dalszym celom. Miasto nie potrzebuje ludzi, domy istnieją bez żywej materii, zaprojektowane i wzniesione, trwają w czasie jak skały, drzewa, moreny. Jesteśmy tylko chwilowymi dekoracjami, przesuwającymi się obrazami, dla których stają się one punktem odniesienia. Przypominam sobie niektóre osoby, z którymi podążałem ulicą Gdańską, prowadząc ożywione rozmowy, słuchając jakichś opowieści, albo wymownie milcząc – Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kolberger, Leonard Pietraszak, Jerzy Sulima-Kamiński, Krzysztof Nowicki, Joanna i inne piękne kobiety, a także opromienieni młodością mężczyźni ze środowisk literacko-artystycznych. Wszystko jak kolorowy film, jak nasycone barwami wyraziste przeźrocza, pełne aktualnych treści i lśniące wyraziście we wspomnieniach. Poddaję się magii wieczoru, podążam w dwie strony – pojazdami komunikacji miejskiej ku ulicom Szwederowa i myślami w głąb siebie, ku przeszłym latom i wydarzeniom. Światła odbijają się w szybach witryn sklepowych, połyskują w oknach dawnej willi Blumwego, secesyjnych budynków i placów zaprojektowanych przez Józefa Święcickiego, Josepha Stübbena, Bogdana Raczkowskiego, Kazimierza Tołłoczkę, Bronisława Jankowskiego, Jana Kossowskiego i Maksymiliana Reicha. Poddaję się z rozkoszą magicznej transgresji i kołyszę się w bycie, niczym boja na rozhukanej tafli oceanu. Podróż się kończy, wracam do domu i kładę się spać, znowu szybuję w dal, tym razem we śnie, ale budzę się po trzeciej i idę na górny poziom mojego domu, by napisać ten tekst. Lampki chilijskiego wina chardonnay Como Sur, pitego z sokiem mandarynkowym, znieczulają mnie, a wspomnienie podróży do tego kraju przydaje kolejnych świetlistych treści. Stoję nad oceanem w miejscowości Isla Negra, przy grobie Pabla Nerudy i patrzę na czarne skały, o które rozbijają się ogromne fale. Białe mewy unoszą się nad toniami i gdzieś w dali, nie wiadomo gdzie, słychać śpiew barwnego ptaka, jęk muszli albo skargę pięknej syreny…
DAWNA KOLEKCJA (9)
2022/12/30 @ 11:07 (Ludzie, Młodość, Sport)
W związku ze śmiercią Edsona Arantesa do Nascimento, czyli Pelego, przypomniałem sobie historię brazylijskiego znaczka pocztowego, którego właścicielem był mój kolega szkolny Jurek Kowalski. Przedstawiał wydarzenie z 19 listopada 1969 roku, kiedy to najwspanialszy napastnik Santosu strzelił bramkę drużynie Vasco da Gama, a potem z ogromną radością skoczył w górę. Był to dokładnie tysięczny gol Brazylijczyka i został specjalnie uhonorowany przez bramkarza drużyny przeciwnej, który miał pod swoją bluzą koszulkę ze specjalnym jubileuszowym napisem. Jurek mieszkał na naszym osiedlu i byłem wtedy w mieszkaniu jego rodziców razem z Witkiem Hryncewiczem, ówczesnym geniuszem klasowym. Długo przyglądaliśmy się znaczkowi i próbowaliśmy wysondować kolegę, czy byłby skłonny wymienić go na równie ciekawe walory lub cokolwiek innego, ale nie było o tym mowy. Najcenniejszy papierek w kolekcji przyjaciela był jego wielkim skarbem, który pokazywał tylko wąskiej grupie rówieśniczej. Przedstawiał piłkarza w charakterystycznej żółtej koszulce z numerem dziesięć i niebieskich spodenkach, a także zarysy stadionu i bramki z piłką w siatce. To był czas naszych częstych wspólnych meczów na boisku szkolnym, gdy walczyliśmy z sąsiednią klasą albo nawet całą dzielnicą. Zwykle w tamtych dniach stawałem między słupkami i zdarzało się, że broniłem jak natchniony, a moi koledzy znakomicie grali w polu. Mieliśmy wtedy wspaniałych polskich idoli piłkarskich, ale Pele był dla nas niekwestionowanym królem futbolu, a jego akcje, które pokazywano czasami w telewizji, urastały do rangi cudownych zdarzeń piłkarskich. Nie oglądałem na żywo żadnego meczu tego magika sportu, bo gdy zdobywał swój pierwszy tytuł Mistrza Świata, dopiero rodziłem się w małym domku przy ulicy Szubińskiej 33 w Bydgoszczy. Z kolei w 1962 roku miałem tylko cztery lata i zdaję się nie było jeszcze wtedy telewizora w naszym skromnym mieszkaniu. Potem w roku 1974, gdy Brazylia wygrała trzeci najważniejszy puchar w świecie piłkarskim, rozgrywała się moja gorąca miłość do dziewczyny, poznanej w szkole średniej i większość czasu z nią spędzałem, poświęcając nawet takie wielkie wydarzenia jak mistrzostwa świata. Dopiero po latach przyjrzałem się w Internecie i na platformach telewizyjnych akcjom Pelego, jakże szybkiego, sprytnego i innowacyjnego zawodnika. Potrafił dokonywać cudów, miał wspaniałą „kiwkę”, a nade wszystko kosmiczne przyspieszenie, które „włączał”, gdy zbliżał się do pola karnego, ogrywając nawet najlepszych światowych obrońców. Także znakomici bramkarze kapitulowali po jego strzałach z daleka, które były niezwykle silne i świetnie mierzone w „okienka” lub dolne rogi. Gdy rozgrywaliśmy mecze przy naszej szkole, albo podczas miejskich turniejów juniorskich, mieliśmy na sobie jakieś przygodne koszulki i spodenki, bo przecież daleko jeszcze było do powszechnej sprzedaży strojów klubowych lub narodowych. Gdyby to było wtedy możliwe, zapewne niektórzy z nas występowaliby w żółtych koszulkach z dziesiątką, tak jak teraz młodzi ludzie zakładają stroje współczesnych gwiazd futbolu. Dzisiaj, żegnając Pelego, oddaję mu hołd jako ważnej części mojego sportowego życiorysu, a choć w bydgoskich drużynach, w których potem grałem (Zawisza i Polonia) zawsze byłem bramkarzem, ceniłem go jak inni koledzy. Zdaję się wtedy też obejrzałem mecz jego amerykańskiego klubu New York Kosmos i byłem zachwycony grą oraz oprawą widowiska.
JABŁKO NEWTONA
2022/12/11 @ 17:56 (Poezja)
Poezja bywa wyzwaniem dla umysłu, pragnącego odzwierciedlić w niej głębie istnienia, nakładające się na siebie i generujące nową jakość ontologiczną. Nieustanna „czujność” poety powoduje, że widzi on więcej od ludzi, nie zranionych ostrzem metafory, nie szukających odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencji. Od samego początku aktywności twórczej, w poezji Wojciecha Kloski pojawia się refleksja nad sobą i światem, próba zrozumienia skąd wzięła się wrażliwość nie pozwalająca odkładać pióra. To jest nieustanne wyczuwanie pulsu świadomości i odważne wychylenie ku przyszłości, która zna odpowiedź na odwieczne pytanie: co będzie dalej? Antropologia oparta na słowie pozwala widzieć szerzej i dalej i staje się sposobem życia, tworzenia kontekstów, nazywania chwil i długich przedziałów czasowych, wszak bycie dosłownym/ bywa nużące. Poeta przygląda się światu, bo jest on dla niego rodzajem zmieniającego się zjawiska, rzeczywistości wciąż mutującej w obiektywie myśli i kadrze wiersza. Każda próba zapisu ma dla niego ogromną wartość, a każda metafora staje się cząstką szerokiej panoramy, nowego tomu wierszy, ustalającego proporcje na określonym etapie wrażliwości. Zdumiewająca jest konsekwencja twórcza poety, który tworzy cząstkowe artefakty i komponuje z nich spektralne obrazy, ożywające na każdym poziomie interioryzacji. Staje się to realne dzięki opanowaniu etymologii słowa i ejdetycznej umiejętności syntetyzowania nowych zdarzeń. Takie wpatrywanie się w świat jest zarazem wnikaniem w samego siebie i odnajdywaniem istoty przeznaczonego nam czasu. Ale ważne są tutaj też przekształcenia, jakby rodem z malarstwa Salvadore’a Daliego, nagłe zwroty odrealniające świat, natychmiastowe metamorfozy: po drodze/ nieraz można przejść/ na jedną lub na drugą stronę/ wciąż wierząc, że obrany skrót/ nie jest takim łatwym wyjściem/ jakim go malują –/ życie dobitnie wskaże/ czyje reguły powinny obowiązywać. To są przejścia w realnej rzeczywistości, ale też oniryczne skróty, przeskoki między obrazami i przenikanie z głębi do głębi.
W tomie pt. Bez pamięci wyrazisty jest model wiersza białego, zaproponowany przez Tadeusza Różewicza, choć moglibyśmy wskazać też podskórne nawiązania do konstrukcji lirycznych Czechowicza, Przybosia i Lechonia. Z kolei nawiązania do kultury śródziemnomorskiej i pojawianie się w lirykach toposów kulturowych, powoduje, że bliskie stają się one rekapitulacjom Herberta. To tylko zewnętrzna warstwa poetycka, bo przecież pod nią odnajdziemy niezmienny od lat kształt wiersza, drążący odważnie materię rzeczywistości, demaskujący wynaturzenia i proponujący ważkie rozwiązania. Wiąże się to ze współczesnymi ustaleniami, sięgającymi czasów Cesarstwa Rzymskiego: tyle lat doświadczeń/ a my wciąż mówimy o szczęściu/ że ktoś ma go mniej od innych/ zrzucając winę na wiekową Fortunę/ której szczyt boskiej kariery/ pamięta czasy starożytne/ (siedzi po turecku obok pustego krzesła Oktawiana)/ łatwiej marzyć niż śnić na jawie/ łatwiej przypisywać niż brać odpowiedzialność/ łatwiej oskarżać niż posypywać głowę popiołem. Taka pokora jest dla poety wykładnią człowieczeństwa i potwierdzeniem, że inteligencja daje szansę zweryfikowania każdego fałszu, choć – z drugiej strony – nawet skromny sukces/ jest obwarowany szeregiem niepowodzeń/ które z reguły lubią się powtarzać. Tak powtarzalność chwil ciemnych i jaskrawych, tak dopełnianie kręgów temporalnych staje się istotą świata plastikowych bohaterów, wspinających się na Kapitol kolejnych zmanipulowanych demokracji, a złoto istnienia zmienia się w reklamiarskie cynfolie globalnej wioski. Jakże trudno w takim świecie snuć refleksje historiozoficzne, sięgające czasów mitycznych, podążające przez głębiny stuleci i odnajdujące sens w jedni magnetycznej naszej rzeczywistości. Kloska nie byłby jednak sobą, gdyby i tutaj nie zastosował zaskakującego przekształcenia: czy nikomu nie ciąży/ los jabłka Newtona/ zgniło/ a może w nagrodę skończyło na tacy/ (za namową jakiejś Salome)/ czy w ogóle było. Zgniłe jabłko Newtona nie zdążyło spaść na ziemię, bo poeta przekształcił je w wyobraźniową transformę, surrealny kształt z niezwykłą treścią naddaną.
Zwieszenie praw natury, wyciszenie krzyku i zatrzymanie magnetyzmu, mają na celu stworzenie przestrzeni idealnej, w której możliwe będą kolejne obserwacje poetyckie. To jest rzeczywistość ponowoczesna, ale też stale pozostająca w orbicie kreacji judaistycznych i chrześcijańskich, gdzie Jahwe i Jezus są wyznacznikami kierunków działań, a Biblia jest księgą ksiąg. Oczywiście nie mamy tutaj do czynienia z wykładniami scholastycznymi – raczej różne rzeczywistości współuczestniczą tu w opisie świata – nauka i religia koegzystują w obrębie wielowymiarowych wizji poetyckich. I to liryka jest siłą tego tomu, w którym pamięć odgrywa ważną rolę, a jej brak staje się znakiem czasu pędzących w dal stuleci i kolejnych upadków: czas płynie/ odmierzany liczbą potknięć/ i powstawania z kolan/ aż kości zostaną rzucone ostatni raz/ by potem ktoś mógł się grzebać/ w cudzej historii. Lektura wierszy Wojciecha Kloski generuje czasem smutek i gorycz, ale przy tym uświadamia jak ważne jest ludzkie życie i jak wielkich dzieł można w nim dokonać. Rozpięte między brutalną eschatologią ciał, a duchową świętością idei, każe wierzyć, że nasze narodziny nie były dziełem przypadku. Zarówno tytuł tomu, jak i treść nazywającego go wiersza mogłyby sugerować, że wszystko zaniknie, zniwelowane przez upływ czasu – znany z imienia i nazwiska/ (nielicznym)/ za kilka pokoleń/ zostanie całkiem bez pamięci/ kreśląc krótki życiorys/ własnymi kośćmi/ z kruchą wiarą/ w cud archeologii – i tak mogłoby być, gdyby nie istniały słowa i gdyby człowiek nie zaczął zapisywać swoich dziejów. Żylibyśmy wtedy w jednym okresie historycznym, niczego nie wiedząc o następstwie pokoleń i walkach o duchowy kształt istnienia. A jednak ludzkość potrafiła wznieść się na wyższy poziom egzystencji i ustalić swoje cykle rozwojowe, wskazać przewodników duchowych i wyodrębnić tych, którzy zatrzymywali jej rozwój. Każda chwila miała swoją wagę i była obietnicą spełnienia, każda myśl wzlatywała ku wyżynom świata i stawała się cząstką wielkiego dorobku intelektualnego. Dialektyka rozwojowa musiała uwzględniać okresy rozwojowe i regresywne, ale zawsze triumfowała σοφία, dająca szansę następnym pokoleniom. Czytając wiersze z tego tomu obcujemy z mądrością nieustannie i docieramy do prawd pierwiastkowych, kładziemy raz jeszcze na dłoni jabłko Newtona, wyciszamy się i kierujemy myśli ku uniwersum ludzkiemu. I wraca ziemski magnetyzm…