Przy okazji porządkowania biblioteki znalazłem dwa bardzo znaczące dla mnie numery miesięcznika „Poezja” z 1976 roku. Mniej więcej wtedy, na wiosnę, zaczynała się moja przygoda z liryką. Jeszcze pisywałem rymowane wierszyki, ale już szukałem jakiejś profesjonalnej pomocy, wsparcia osób zajmujących się pisaniem. Najpierw kupiłem w kiosku na osiedlu Kapuściska, gdzie miałem dziewczynę i dokąd regularnie jeździłem, numer czwarty, z podtytułem Uczestnictwo. Po powrocie do domu, w moim małym pokoiku na osiedlu Błonie, zacząłem zagłębiać się w lekturę, ale wszystko wydawało mi się trudne i dziwaczne, dalekie od tego, co do tej pory czytywałem. Po otwarciu nowej biblioteki, nieopodal mojego bloku, obok innych książek znosiłem grube tomy poezji, przede wszystkim rymowanej. Czytywałem wtedy Słowackiego, Byrona, z ogromną fascynacją przestudiowałem wybór wierszy Asnyka, Lenartowicza, Broniewskiego, Grochowiaka, sięgałem też po Dantego, i Szekspira, uczyłem się na pamięć liryków Kochanowskiego, Mickiewicza i Baczyńskiego. Numer „Poezji”, który miałem wtedy w rękach zdumiał mnie i zaciekawił, a jak się potem okazało, prawdziwie uruchomił moją prywatną „lawinę” twórczą. Wiersze Tadeusza Kijonki, Krzysztofa Gąsiorowskiego, Wiesława Kazaneckiego, Krzysztofa Boczkowskiego, Czesława Mirosława Szczepaniaka, Urszuli Małgorzaty Benki, były dla mnie jak ożywczy powiew, chociaż jeszcze buntowałem się też przeciwko nim, starałem się dalej pisać teksty rymowane. Ziarno zostało jednak zasiane, a ostatecznie zwróciłem się ku wierszowi białemu i tworzeniu metafor po lekturze, zamieszczonego w tejże „Poezji” artykułu Jorge Luisa Borgesa pt. Kenningar o poezji islandzkiej i jej niezwykłych przenośniach. Ten tekst, w którym znalazły się pogrupowane w ciągi metafory, spowodował, że usiadłem nad kartkami papieru i zacząłem tworzyć własne złożenia słowne tego rodzaju. Tak uległem fascynacji islandzkimi kenningami i nauczyłem się myśleć obrazowo – powietrze w tej poezji, to dom wiatrów; bitwa to z kolei pieśń lanc albo deszcz czerwonych tarcz; niebo kojarzyło się dawnym skandynawskim poetom z hełmem powietrza i drogą księżyca; moją ciekawość wzbudziły też określenia ptaków, którymi coraz bardziej się interesowałem – kruk to mewa nienawiści i koń czarownicy, a sęp, to krwawy łabędź lub kogut martwych. Określenia ornitologiczne, ichtiologiczne czy szerzej zoologiczne były tutaj bardzo innowacyjne i do tego stopnia mnie poruszyły, że później podobne metaforyzowanie stało się istotą moich wierszy, przynajmniej tych z pierwszego, generacyjnego okresu. Oto jeszcze kilkanaście niezwykłych przykładów: miecz to wilk ran, strzały to gęsi bitwy, ogień to wilk świątyń, topór to ukochany żywiciel wilków, a dalej: szubienica – drewniany koń, lanca – smok trupów i wąż tarczy, dłoń – krzesło sokoła, morze – ziemia łabędzia i pastwisko mewy, statek – renifer królów morza i sokół wybrzeża, krew – strumyk wilków i piwo kruków, ziemia – morze zwierząt i koń mgieł, wiatr – brat ognia i wilk olinowania.
Wielu autorów, których teksty pojawiły się w numerze 4 „Poezji” z 1976 roku, poznałem potem osobiście, a z kilkoma się nawet zaprzyjaźniłem. Samego Redaktora Naczelnego z tamtych czasów – Bohdana Drozdowskiego – poznałem w Oborach w roku bodajże 1989 i miałem okazję z nim dłużej porozmawiać. Lokował się przy niewielkim stawie z wędką i próbował coś złowić, a gdy przysiadałem się do niego opowiadał mi o swoich książkach (których kilka mi podarował), a także formułował liczne opinie o pisarzach i poetach. Z kolei Tadzia Kijonkę poznałem na Międzynarodowych Listopadach Poetyckich w Poznaniu i wiele godzin spędziliśmy razem w autokarach jeżdżących po Wielkopolsce i na spotkaniach autorskich, a po wielu latach poświęciłem mu też obszerny szkic krytycznoliteracki. Moja znajomość z Krzysztofem Gąsiorowskim falowała, bo chciał we mnie stale widzieć tego ostrego chłopaka, którym byłem pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, ja jednak szybko wziąłem rozbrat z dawnym, hipisowskim życiem, zacząłem wiele czytać, studiować i pisać, z wyróżnieniem ukończyłem polonistykę, podjąłem pracę nauczyciela języka polskiego w liceum, a potem w wyższej uczelni. Gąsiorowski stale domagał się ode mnie studium na temat jego poezji, ale jakoś nie udało mi się go napisać, za co mścił się odrzucając moje szkice o innych poetach i strasznie wybrzydzając nad tym, co publikowałem w „Życiu Literackich”, w „Miesięczniku Literackim” czy w lokalnych tygodnikach. Dzisiaj uważam, że był bardzo interesującym poetą, niedocenianym i dziwacznie opisywanym – on chyba też miał tego świadomość, bo coraz bardziej zagłębiał się w alienacje, które pogłębiły nękające go choroby. Z przedwcześnie zmarłym Wiesławem Kazaneckim spotykałem się kilkanaście razy w różnych miejscach Polski, ale jakoś bliżej się z nim nie zabliźniłem, doceniając jego ciekawą lirykę, z uwagą patrząc na niego jako na interesującego człowieka. Krzysztofa Boczkowskiego, profesora genetyki i poetę poznałem w Gdańsku, przy okazji wręczania mi Nagrody Czerwonej Róży w 1984 roku, kiedy to ni stąd, ni zowąd, zaprosił mnie na spacer nabrzeżem Motławy. Szybko zorientowałem się o co chodzi i nie dałem się „poderwać”, ale potem miałem też wiele spotkań z tym ciekawym twórcą na niwie literackiej, recenzowałem też jego tomy poetyckie. Z autorów tego numeru miewałem jeszcze okazjonalne spotkania z Andrzejem Tchórzewskim (recenzowałem dla „Nowych Książek” jego tom wierszy), Czesławem Sobkowiakiem, Urszulą Małgorzatą Benką, Józefem Andrzejem Grochowiną, Włodzimierzem Paźniewskim, Tomaszem Soldenhoffem, Czesławem Mirosławem Szczepaniakiem, Jerzym Tomaszkiewiczem, Andrzejem Warzechą (też o nim pisałem do „Nowych Książek”), Janem Kurowickim, Janem Z. Brudnickim, Sergiuszem Sterną-Wachowiakiem. W wolumenie znalazła się też polemika Stanisława Dąbrowskiego ze Stefanem Melkowskim, z którym zaprzyjaźniłem się w latach następnych.
Melkowski, według Dąbrowskiego, zaatakował wtedy Herberta i jego tom Pan Cogito (1974), co spotkało się z reprymendą tego drugiego. Nie mam pod ręką tekstu Stefana i trudno mi dzisiaj to rozstrzygać, ale po latach w kierowanym przeze mnie periodyku „Temat” opublikowałem ogromny szkic tego autora pt. Między tradycją a nowatorstwem o wczesnej twórczości poetyckiej autora Struny światła (1956). Ten szkic był w pełni profesjonalny i wykazujący wartościowe elementy dzieła poety, więc jeśli nawet wcześniejsze studium, opublikowane na łamach „Poezji” miało w sobie sporą dawkę krytyki, została ona zniesiona przez ten tekst. Po latach zostałem Prezesem Bydgosko-Toruńskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, do którego od zawsze należał Melkowski, publikowałem wiele jego szkiców krytycznoliterackich w „Metaforze” i „Temacie”, a także przyczyniłem się do przyznania mu Medalu Jerzego Sulimy-Kamińskiego. Czytając w 1976 roku polemikę pomiędzy krytykami, nie wiedziałem, że z jednym z nich tak blisko w przyszłości się zwiążę, a nawet przeciwstawię się bardzo przeze mnie cenionemu Arturowi Hutnikiewiczowi, który próbował rugować szkic o Melkowskim z mojej książki pt. Przedsionek wieczności (1998), opisującej pisarzy Pomorza, Kujaw i Wielkopolski. Po tak uważnej lekturze numeru czwartego, pojechałem na długie wakacje na Mazury i zapewne przeoczyłem numer piąty i szósty, kupując w tym samym kiosku na Kapuściskach numer 7-8 (128-129) poświęcony w całości pokoleniu „Współczesności”. Znalazłem w nim spore studium Zbigniewa Bauera, a także cały zestaw tekstów: najpierw interwencyjny wiersz Juliana Przybosia pt. Oda do turpistów, a potem dwa teksty polemiczne: Stanisława Grochowiaka Ikar i Ireneusza Iredyńskiego Traktat o kazaniu, ze słynnym zakończeniem: Przyboś to rozumie jako stary proboszcz/ a problem jego w książkach Bernanosa/ gdzie ksiądz nagle czuje podczas rytuału/ wielkie wątpliwości./ Trzeba tu przypomnieć słowa kardynała/ co rzekł był kiedyś do pewnego księdza/ „Mój zacny proboszczu aby kogoś gromić/ trzeba mieć parafię”. Z perspektywy dzisiejszej mojej wiedzy o pokoleniach literackich widzę wartość tej polemiki, ale wtedy zupełnie mnie to nie obchodziło i czytałem te wiersze z lekkim niesmakiem, wydawały mi się zbyt rozwlekłe, za bardzo interwencyjne i dalekie od metaforyki, którą zacząłem uprawiać. Bliższe mi były dwa wiersze Ernesta Brylla, teksty Swena Czachorowskiego, Bohdana Drozdowskiego, Jerzego Harasymowicza, Mieczysława Czychowskiego, Romana Śliwonika, Ryszarda Daneckiego, Mariana Grześczaka, przy czym zdecydowanie odrzuciłem dziwaczne partytury poetyckie Stanisława Czycza. Sporo dowiedziałem się o tym pokoleniu z tekstów krytycznoliterackich Antoniego Chojnackiego, Andrzeja Nowaka, Konstantego Pieńkosza (przyjmie w przyszłości moje wiersze do druku w „Nowym Wyrazie”), Jana Z. Brudnickiego, Jerzego Afanasjewa, Zbigniewa Irzyka, Jerzego Adalberta Jucewicza i Krzysztofa Gąsiorowskiego. Warto też odnotować nekrolog w jakiś sposób związany z moim późniejszym życiem – to informacja o śmierci w wypadku samochodowym Antoniego Słonimskiego (4 VII 1976). Jak powszechnie wiadomo małego fiata prowadziła wtedy Alina Kowalczykowa i w to auto uderzył większy pojazd. Osoba ta odegrała ważną rolę w zniszczeniu mojej habilitacji w 2005 roku, po pomyślnym przejściu kolokwium, ale przyjdzie jeszcze czas na dokładny opis tej sytuacji i domaganie się sprawiedliwości. Warto też wspomnieć, że przy wierszach Ernesta Brylla widnieje jego odręczny autograf, a to za sprawą pewnego spotkania, 22 maja 1989 roku, w klubie Orion na osiedlu Błonie. Poszedłem wtedy z Janem Jakubem Należytym (dzisiaj znanym pieśniarzem) na warsztaty, które miał poprowadzić słynny poeta z Warszawy. Jak się okazało byliśmy jedynymi adeptami pióra i nasze spotkanie przebiegło w bardzo miłej, konstruktywnej atmosferze, choć nasz nauczyciel wydał mi się strasznym, łysiejącym dziwadłem. Pewnie wtedy podsunąłem Bryllowi do podpisania „Poezję” z jego wierszami i zamaszystym pismem zechciał pozostawić w nim swój ślad.