Początek drugiej dekady kwietnia przyniósł wspaniałą pogodę i niebo znowu stało się błękitne. Drzewa nie mają jeszcze liści, więc znakomicie widać przysiadające na nich ptaki, tym bardziej, że niektóre wróciły już z dalekich wypraw. Najwyrazistsze są ruchliwe i połyskujące licznymi barwami szpaki, widać też dobrze sroki, grzywacze, wróble i sikory. Lubię ten moment, bo w przyrodzie rozlega się coraz więcej głosów, a ciepło słońca przydaje światu pozytywnej energii. Usiadłem wczoraj na tarasie, zamknąłem oczy, czując ożywczą moc naszej gwiazdy i długo wsłuchiwałem się w dalsze i bliższe śpiewy ptasie. Niektóre z nich znam dobrze, ale inne brzmiały obco i nie potrafiłem je przyporządkować właściwym gatunkom. Pomyślałem, że powierzchnia świata bywa urokliwa, ale pod nią zawsze czai się ból – drapieżniki polują na swoje ofiary, a urazy i choroby są tak samo potencjalne jak dni bez trudności. Człowiek ma niewiele czasu by prawdziwie poznać swoją planetę, bo nieustanne kłopoty egzystencji powodują, że zajmuje się nie tym, czym nie powinien sobie zawracać głowy. Jestem już w takim okresie życia, że porządkuję swoje sprawy, codziennie coś układam w archiwum, kończę rozpoczęte projekty i najszczęśliwszy czuję się w podróży. Jeśli do tego jeszcze pojawia się błękit, słońce i słychać śpiew ptaków, wszystko staje się lepsze, głębsze i pojemniejsze. I chce się żyć…
Skomentuj