CZARNY NEFRYT (7)

Zapadł czarny, groźny, nieodgadniony mrok. Jakiś nocny ptak pohukiwał na pobliskim drzewie i słychać było szczekanie psów na obrzeżu miasta. Księżyc w pełni, w całym swoim majestatycznym ogromie, połyskujący złociście, pojawił się nad górami. Gao i Liu siedzieli na ławce, przy otwartej studni i z ożywieniem rozmawiali.

– Co robić, ukochana, co robić? Jeśli pojedziemy z nim na dwór, zabije mnie i ciebie zniewoli… – powiedział zdesperowany Gao.

– Ale jak uciekniemy, to oskarży nas o zabicie Wanga i będą nas szukać we wszystkich prowincjach – odrzekła Liu.

Pochylili głowy i co chwilę oddychali głęboko, jakby chcieli zrzucić z siebie to brzemię. Chwycił jej palce lewą dłonią, a prawą otoczył drobne ramię. Zbliżył twarz do jej głowy i zaczął czule całować w usta, ocierać nos o jej niewielki kształtny nosek, zwilżać językiem delikatne brwi i ruchliwe rzęsy. Liu płakała i czuła tak wielką więź ze swoim młodszym o piętnaście lat kochankiem, tak wielką czułość miała dla niego, jakby był jej synem, potrzebującym opieki i tulącym się do niej z oddaniem.

– Co zrobimy? – powtórzyła bezwiednie, odsunęła się nieco i spojrzała na niego z wyrazem przerażenia na twarzy.

– Musimy być mądrzy… Nie mamy wyjścia… Możemy tylko pojechać z nimi na dwór… – artykułował oderwane od siebie zdania.

– Może tam nadarzy się jakaś okazja… – ożywiła się Liu – Cesarz nie zna litości dla zdrajców i kłamców…

– Myślisz, że uwierzyłby nam, gdybyśmy opowiedzieli mu o wszystkim? – zapytał.

– Nie wiem… Nie wiem co robić… – lamentowała Liu.

Minęło jeszcze sporo czasu zanim usłyszeli koński tętent, zbliżający się i coraz głośniejszy, aż w końcu jeźdźcy pojawili się na podwórzu. Zeskoczyli z siodeł, uwiązali uzdy do specjalnych drągów i podbiegli do wielkiej kadzi z wodą, z której nabierali płyn brązowymi naczyniami i pili łapczywie. Gao zauważył, że ich zbroje i koszule, spodnie i buty pochlapane były krwią i w mig zorientował się, co stało się we wsi. Zadrżał, bo zrozumiał, że ma przed sobą bezwzględnych morderców, zabijających bez drgnięcia powiek. Czen zbliżał się do nich, więc skoczyli z ławki i zgięli się w ukłonach przed nim.

– Powiecie cesarzowi… – zwrócił się do nich bezceremonialnie – Powiecie, co widzieliście… Wieśniacy napadli na dom Wanga i prawie wszystkich wymordowali. Rozkradli dobytek i dla zatarcia śladów  wszystko podpalili.

– Zrobimy jak każesz panie – wyszeptała Liu, a Gao kiwał cały czas głową potakująco.

– Opowiecie o waszej miłości i o tym, co widzieliście z ukrycia w ogrodzie – powiedział Czen i po chwili dorzucił, cedząc sykliwie każde słowo – Pamiętajcie jednak, że zabezpieczyłem się dobrze i w razie, gdybyście chcieli mnie zdradzić… moi ludzie złapią was, poddadzą strasznym torturom, a dopiero potem zabiją… Mam wielu przyjaciół…

Gao poruszał głową i chwiał się w ukłonach, potwierdzając swoje oddanie. Pomyślał jednak, że kto ma wielu przyjaciół, ma też wielu wrogów i to może być szansa dla niego i Liu. Trzej żołnierze z domu Wanga, którzy także pojechali do wsi, nie wrócili już z niej, na podwórzu byli teraz tylko jego ludzie i para zakochanych. Wysłannik cesarski podszedł do kobiety, nakazał jej wstać i z błyskiem w oku pogładził ją po delikatnej cerze, wsunął palce we włosy i przytrzymał przez chwilę, jakby chciał wyrwać ich trochę. W taki sposób przyciągnął jej głowę do siebie i spojrzał w oczy. Liu przeraziła się śmiertelnie, ale poczuła też zapach końskiego potu i mieszankę innych woni, będących istotą chińskiej męskości. Bała się strasznie i odczuwała ból, ale zalotnie spojrzała na Wanga i otworzyła lubieżnie usta. Ten, nie zwracając uwagi na Gao, wsunął do nich swój język, pocałował ją gwałtownie, a potem zaśmiał się szelmowsko i odepchnął ją od siebie. Skoczył do swoich żołnierzy i zaczął wydawać komendy. Cztery wielkie wozy zapełniono sprzętami i naczyniami, szerokimi misami, lampami i porcelanowymi wazami. Piękne materie zwinięto w rulony, zdemontowano misterne parawany i abażury, załadowano meble, ręcznie kute kielichy, amfory i dzbany z brązu. Pościągano ozdoby z trupów, żołnierze pozrywali też co lepsze buty i części ubiorów. Najcenniejsze kosztowności Czen zapakował do dwóch wielkich skórzanych worów, które przytwierdził do swojego zapasowego konia. Dom poborcy wyglądał teraz jak miejsce z jakiegoś strasznego snu, wszędzie walały się półnagie ciała pomordowanych, pokoje były złupione i zdemolowane, na podłogach leżały bambusowe deszczułki ksiąg i potłuczona porcelana. Wozy wyjeżdżały już ku pobliskim górom, gdzie Czen chciał wszystko ukryć, w jednej z jaskiń, a potem po trochu przewozić do swojego domu. Liu i Gao rzucono na dwa konie, a potem skrępowano im ręce i nogi, pod brzuchami zwierząt. Kilku żołnierzy chodziło z pochodniami i podpalało kolejne partie posiadłości. Ogień szybko zajmował łatwopalne budynki, przeskakiwał ku następnym dachom i szybko powstał tak wielki żar, że jeźdźcy musieli  w popłochu uciekać za bramę, którą też zaczynały lizać płomienie. Gęsty czarny dym bił w niebo i ginął pośród coraz gęstszych ciemności. Pożar rozświetlił mroki i wszystko stało się widoczne z dużej odległości. Czen zorientował się, że popełnił błąd i wrzasnął:

– Jazda… Uciekamy do lasu…

Wreszcie dopadli wolno jadące wozy i podążali dalej, ku drzewom, dziwacznie oświetlonym światłem księżycowym. Znaleźli się już w bezpiecznym miejscu, gdy na peryferiach miasta zauważono wielki pożar i natychmiast ruszyli ku niemu pierwsi jeźdźcy. Czen wiedział, że minie sporo czasu, zanim więcej ludzi tam się zgromadzi. Wydał więc ostatnie komendy woźnicom i trzem żołnierzom, kierując wypełnione wozy i jeńców ku pewnej przełęczy, a potem dalej, do tajemnej jaskini, w której wiele razy gromadził zrabowane dobra. Z pozostałymi żołnierzami zatrzymał się w lesie i dopiero gdy księżyc zaczął obniżać się nad najwyższą górę, ruszył zataczając krąg, z powrotem do tego, co zostało z domu Wanga. Wiedział, że cesarz ma wszędzie wielu szpiegów i chciał sprawić wrażenie, że przybył od strony miasta, już po masakrze i po podpaleniu domostwa przez ludzi ze wsi. Kawalkada jeźdźców zbliżyła się do dopalających się zgliszczy, wokół których był już spory tłum ludzi. Czen zeskoczył z konia i z wściekłością ruszył ku największej grupie.

– Kto to zrobił…? – ryknął przerażająco i wyszarpnął miecz z pochwy.

Ludzie upadli przed nim na kolana i pokrzykiwali w przerażeniu, potwierdzali swoją niewiedzę, prosili o litość. To był dobry znak dla wysłannika, ale żeby wzbudzić strach i uwiarygodnić swoje działania, podszedł do jednego z dobrze zbudowanych mężczyzn, szarpnął go do przodu i wciąż trzymając za białą koszulę, wrzasnął:

– Kto odważył się zszargać majestat cesarski… Może to byłeś ty…?!

Podniósł miecz i błyskawicznym ciosem ściął młodzieńcowi głowę. Rozległ się świst, ciało opadło bezwładnie na ziemię i z czerwonej wyrwy w szyi trysnęła jaskrawa krew.  Odezwały się krzyki, tłum zafalował. Wielu wstało z klęczek i zaczęło uciekać w kierunku miasta, inni pochylili głowy jeszcze niżej, prawie kładąc się na brzuchach. Czen tylko na to czekał, podskoczył ku następnemu mężczyźnie, szarpnął go ku sobie, przyciągnął jego głowę ku swoim ustom i jadowicie szepnął do ucha:

– Krzyknij, że to na pewno zrobili wieśniacy ze wsi, bo inaczej spotka cię to samo, co stało się przed chwilą…

Młodzieniec natychmiast zaczął krzyczeć, że widział kto to zrobił i trzeba zemścić się na zbrodniarzach. Odepchnięty z rozmachem, wpadł w tłum i zniknął w nim, ale ziarno zostało już zasiane.

– Kto jeszcze widział, że to zrobili wieśniacy…? – krzyknął Czen i z zadowoleniem zauważył, że liczne ręce zaczynają się podnosić ku górze.

Po kilku chwilach wielu krzyczało, że to zrobili wieśniacy i prawie wszyscy podnosili ręce ku niebu. Wang chodził w koło obok zabitego człowieka, wznosił miecz do góry, jakby potwierdzając te okrzyki, a potem głośno zawołał:

– Każdy kto podniesie rękę na cesarskiego urzędnika zostanie zabity, a jego dobra przejdą na własność Qin Shi Huangdi…

Schował miecz do pochwy, wskoczył z rozmachem na konia, pogalopował w kierunku końca tłumu, zawrócił i pojechał ku drugiej krawędzi zbiegowiska, a potem wrócił na środek i jeszcze raz głośno obwieścił:

– Wieśniacy muszą zapłacić za morderstwa i grabieże! Żołnierze, za mną, jedziemy do wsi ukarać winnych…

Oddział ruszył z kopyta w kierunku gór, a ludzie powoli zaczęli się rozchodzić i wracać do miasta. Czenowi chodziło o to, by sprawić wrażenie, że ruszył do wsi dopiero, gdy dowiedział się przy zgliszczach, kto to zrobił. Dumny z siebie i zadowolony z racji ogromnych łupów, które już pewnie dotarły do jaskini, wjeżdżał teraz do wielkiego lasu bambusowego. Wraz z żołnierzami podążał dość długo w mroku, aż wszyscy stanęli na rozległej polanie, gdzie krzyżowały się inne szlaki. Rozkazał wydać wódkę ryżową i niedługo poprawiły się humory żołnierskie. Szybko rozpalono ognisko, wyciągnięto wino i wodę, duże kawałki wędzonego mięsa i owoce. Czen był nad wyraz rozmowny, chodził od kompana do kompana, poklepywał po plecach i dolewał wódki do małych czarek. Jednocześnie zerkał na dwóch starszych żołnierzy, którzy wstrzymywali się od picia mocnych trunków i dla niepoznaki sączyli ze swoich naczyń trochę wina. Księżyc już całkowicie zaszedł za góry i teraz tylko światło ogniska rozjaśniało mroki, przydawało grozy osmolonym i ubrudzonym zakrzepłą krwią twarzom. Wódka, specjalnie wzmocniona proszkiem usypiającym, zrobiła swoje i żołnierze, jeden po drugim, osuwali się na ziemię, tracili świadomość w pół słowa, padali na twarz lub na plecy. Wang dał znak dwóm trzeźwym podwładnym i zaczął się cichy mord. Cała trójka podchodziła do leżących i podrzynała gardła, wbijała krótkie miecze w serca i w plecy. Krew tryskała na boki i wylewała się obok leżących bezwładnie ciał. Zebrano broń, godła i flagi oraz wszystko, co mogłoby wskazywać, że byli to żołnierze Czena.

– Zostawimy ich tutaj panie…? To niebezpieczne… Ktoś może znaleźć trupy i kogoś rozpoznać – powiedział jeden z zaufanych.

 – Masz rację Ma Xiao, wierny druhu… Myślałem, że sępy i wilki zrobią szybko z nimi porządek, ale to jednak zawsze trochę trwa… – Przytaknął Czen i szybko dodał – Odetnijcie im zatem głowy, zabierzemy je stąd i wrzucimy do górskiego jeziora.

Żołnierze chodzili teraz od trupa do trupa i jednym ciosem topora, odrąbywali głowę po głowie. Przeliczyli, że było ich piętnaście, zapakowali do worków i przytwierdzili do swobodnego konia, bez jeźdźca, który rżał jakby wyczuwał trupie szczątki. Połączono też pozostałe zwierzęta tak, by nie zgubiły się podczas jazdy, wygaszono ognisko i ruszono szybko w kierunku górskich jaskiń. Ogromne stado wilków, zwabione zapachem krwi, trzymające się dotąd z dala od ognia, teraz mogło wyjść z mroku i zacząć swoją ucztę. Na pobliskich gałęziach siedziały  też już sowy i jeden wielki puchacz, przekręcający głowę w prawo i w lewo, nasłuchujący zanikających odgłosów, oddalających się coraz bardziej jeźdźców. Zapadła złowroga cisza, przerywana tylko warczeniem i ujadaniem wilków, szarpiących mięso i kąsających się w walce o większe kęsy.

Dodaj komentarz