Ostatnia w tym roku wyprawa rowerem przez wertepy, pola i lasy… Zrobiłem chyba ze sto kilometrów, rozkoszując się mglistą aurą, co chwile pojawiającą się mżawką i ciepłymi powiewami powietrza. Taka pogoda w Polsce ma też swój urok, ale tylko pośród szerokich krajobrazów, kiedy rozmywające się w dali zarośla, toną w sinych oparach i mgłach, a drzewa, dalekie pagórki i budynki wyrastają z nicości jak dziwne twory nie z tego świata. Jakże pieknie wychylają się z tych szarug wielkie osiki, kasztanowce, jesiony, albo obsypane czerwonymi owocami głogi. Jadę wolno i zauważam stada mniejszych ptaków, powoli szykujące się do odlotu, sporo kruków i gawronów, a co jakiś czas zrywa się z gałęzi drzewa drapieżny ptak i zatacza ciężkim lotem niewielkie koła. Z kłębowisk jemioły na wielkiej topoli oderwał się spory myszołów, chyba najbardziej charakterystyczny drapieżca, wyglądający mocarnie, jakby był napakowany mięśniami i energią. W pierwszej chwili myslałem, że to krótkoszpon, ale wielkość ptaka utwierdziła mnie w przekonaniu, że przeleciał nade mną łowca myszy i innych niewielkich gryzoni. Zauważam też sporo sikorek, osobne sójki i sroki, a nawet jedną dzierzbę na drucie między słupami, ale dopiero barwne stado szczygłów, ustawione w locie równolegle do toru mojej jazdy, spowodowało, że przystanąłem by zapamiętać ten szczególny moment wycieczki. Woda ścieka z gałęzi i liści i raz jestem solidnie przemoczony, a po jakimś czasie moje ubranie schnie całkowicie i jadę bardzo szybko przed siebie. Wyławiam też głosy ptaków, spośród których na plan pierwszy wysuwa się tzw. “korkowanie” wielkich kruków, siedzących na polach, albo wzlatujących na chwilę w powietrze. Ich wyrazista czerń jest kontrapunktem dla wszechobecnej siności, rozległych rozmyć i walorowo rozciągniętych gam kolorów. Przystaję i zastanawiam się jaką muzykę włączyć z telefonu, chwilę przeglądam moje archiwum i po chwil decyduję się na Peer Gynt Edvarda Griega, z nieśmiertelną pieśnią Solveigi i Finlandię Jeana Sybeliusa. Muzyka wzmacnia doznania wzrokowe i staje się komentarzem do przesuwających się obrazów i moich myśli, sunących wraz ze mna do przodu. Jeszcze kontempluję kaczki, łyski i łabędzie na dalekiej, srebrzystej tafli jeziora, jeszcze odprowadzam wzrokiem błotniaki, kawki i synogarlice, ale powoli wracam w obręb miasta, gdzie mżawka i szarość nie mają już takiego uroku jak pośród październikowych pól, łąk i pełnych kałuż dróg. Następna wyprawa rowerowa dopiero wiosną…
Skomentuj