W czasach, gdy chodziłem do szkoły podstawowej i zbierałem znaczki pocztowe, w mojej kolekcji pojawiły się dwa znaczki z wysp Wallis i Futuna, umiejscowionych pomiędzy archipelagami Fidżi i Samoa. Przypomniałem sobie o nich niedawno, gdy pisałem o opowiadaniu Williama Somerseta Maughama, którego akcja rozgrywa się w Oceanii. Pośród niezwykle barwnych serii ze zwierzętami, ptakami, afrykańskimi maskami lub rakietami kosmicznymi, dwa małe walory z Wallis i Futuny nie wyróżniały się niczym szczególnym. Na obu przedstawiono muszle małży oceanicznych – na znaczku wycenionym na ćwierć franka znalazła się odmiana Charonia tritonis, a na droższym, za dwa franki, umieszczono podobiznę okrywy nieco dziwacznej, noszącej łacińską nazwę Cypraecassis Rufa. Nie wiedziałem wtedy, że są to cząstki większej serii, składającej się z siedmiu znaczków, a najdroższy z nich kosztował na poczcie pięćdziesiąt franków. Nie interesowałem się wtedy jeszcze w jakiś szczególny sposób muszlami, ale pociągała mnie owa dwuczłonowa nazwa wysp. Interesując się w szczególny sposób geografią, otworzyłem mój ogromny, ukochany atlas kartograficzny i odszukałem miejsce na północny wschód od Fidżi, wyodrębniając dwie dość spore obszary wulkanicznego lądu, spośród których jedna wyspa nazywa się Futuna, a druga Wallis. Wymieniłem je tutaj według klucza chronologicznego, a nie zgodnie z wielkością, bo pierwszą odkryli Holendrzy w 1616 roku, a drugą Brytyjczycy w 1767 roku. Nazwa większej z nich pochodzi od nazwiska Samuela Wallisa (1728–1795), podróżnika i zdobywcy zamorskich terytoriów, odkrywcy między innymi Tahiti i archipelagu Wysp Towarzystwa, a także wielu pomniejszych lądów. Choć podróżnik ten przeszedł do historii jako postać pozytywna i jego nazwisko widnieć będzie po wsze czasy na mapach Pacyfiku, to rygorystycznie wprowadzał w życie politykę imperialistyczną swego kraju, a opornych tubylców natychmiast pacyfikował przy pomocy karabinów i armat. Zachowała się barwna litografia włoskiego ilustratora Gallo Galliny (1778–1837) przedstawiająca powitanie Wallisa przez królową Thaiti, ale ciekawszy jest wcześniejszy rysunek Johna Webbera (1751–1793), ukazujący spory oddział stojący za odkrywcą, uzbrojony po zęby. Inne dzieło tego rysownika, towarzyszącego kapitanowi Jamesowi Cookowi w jego wyprawach, ukazuje jak statek Wallisa strzela z armat do krajowców, którzy otoczyli go w swoich kruchych łodziach.
Znaczek za ćwierć franka przedstawia muszlę Charonia tritonis, bardzo charakterystyczną z powodu spiralnego kształtu i ciekawego ubarwienia. Na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku nie wiedziałem, ze ten niewielki walor ukazuje jedną z największych muszli świata, nazywaną też Trabą Trytona. Żyje w niej ogromny ślimak z rodziny trytonów, który poluje na rozgwiazdy Asteroidea, jeżowce Echinoidea i strzykwy Holothuroidea. To naturalny sprzymierzeniec człowieka w walce z rozgwiazdą, nazywaną Koroną cierniową (Acanthaster planci), która nadmiernie się mnoży i bezwzględnie niszczy rafy koralowe. Od dawien dawna wielkie konchy trytonów wykorzystywane były jako instrumenty muzyczne i trąby sygnałowe, szczególnie przez krajowców z wysp oceanicznych. Tacy stojący na piaszczystym brzegu mężczyźni o brunatno-oliwkowych skórach, unoszący ku górze wielkie muszle i dmący w nie, stali nie rodzajem godła i emblematu wysp południowych. Trytony to bezwzględni mordercy, chwytający swoje ofiary na płytkich wodach lub w głębinach, unieruchamiający je jadem, a potem przytrzymujący bezlitośnie i trawiący żywcem z wykorzystaniem specjalnych substancji chemicznych i wewnętrznej tarki rozdrabniającej. Ocean często wyrzuca na brzeg wielkie muszle tych mięczaków i niektóre z nich osiągają imponującą wielkość, dochodzącą nawet do pół metra. Walory które znalazły się w moim posiadaniu zostały wykonane metodą rytowniczą według projektów Pierrette Lambert, wspaniałej artystki, mającej w swoim dorobku ponad tysiąc projektów znaczków. To także, dobrze mi dzisiaj znana, z racji mojej specjalnej pasji kolekcjonerskiej, twórczyni banknotów wielu krajów świata, szczególnie dawnych kolonii francuskich. Pracowała przez wiele lat w Banque de France i między innymi zaprojektowała takie banknoty jak 50 Franków z popiersiem Racine oraz 5 Franków (Pasteur), była też autorką banknotu 200 Franków (Montesquieu) w 1981 roku. Zarówno jej projekty znaczków, jak i banknotów charakteryzuje rozbudowana kolorystyka, a także ciekawe rozplanowanie wizualne i ogromna dbałość o szczegół.

Statek „Delfin” kapitana Samuela Wallisa atakuje krajowców. Niżej przejęcie przez Brytyjczyków zwierzchnictwa nad Tahiti
Na drugim znaczku z mojej kolekcji pani Lambert ukazała muszlę średniej wielkości ślimaka Cypraecassis Rufa, należącą do wielkiej grupy porcelanek hełmiastych Cassidae. Po polsku określa się te muszle jako Przyłbica byczy pysk, a ich znaczenie w Europie wzrosło w XV wieku, kiedy to zaczęto wykonywać miniaturowe rzeźby – kamee. Przedstawiano na nich przede wszystkim sceny mitologiczne, popiersia kobiet i mężczyzn i w takiej formie noszone były jako ozdoby do różnych strojów, na przykład na kolorowych wstęgach na szyję. Oba znaczki nie były jakąś szczególną ozdobą mojej kolekcji, ale przyciągały wzrok i podczas wymian zwracałem też uwagę na inne walory z wysp Wallis i Futuna. Dopiero teraz, podczas pisania o muszlach z papierowych, ząbkowanych arkusików, zapoznałem się z resztą znaczków serii, znajdując na nich kolejne konchy: Oliva erythrostoma, Cypraea tigris, Murex tenuispina, Mitra episcopalis, Harpa ventricosa, spośród nich najpiękniejsza jest chyba bardzo popularna porcelanka tygrysia i mitra biskupia, choć zdecydowanie najoryginalniejsza jest podobizna okrywy rozkolcowatej, której ostrze służy drapieżnemu ślimakowi do otwierania innych małż. Patrząc na te znaczki pocztowe i na przedstawienia pancerzy ślimaków morskich, raz jeszcze sięgnąłem myślą do chwil, gdy wiele godzin spędziłem nad moimi klaserami, wymieniałem serie i pojedyncze arkusiki z kolegami (jakoś koleżanki nie fascynowały się takim zbieractwem), a potem otwierałem atlasy geograficzne i zoologiczne i myślałem o dalekich wyprawach. W jakiś sposób te marzenia spełniły się w 2008 roku, kiedy to znalazłem się na Florydzie i chodząc brzegami Zatoki Meksykańskiej zbierałem wiele muszli. Chciałem je potem zabrać do Polski i rzeczywiście część poleciała ze mną samolotami, ale sporo musiałem wyrzucić, bo pozostałe w nich szczątki mięczaków gniły i straszliwie śmierdziały. Zapach stał się tak dokuczliwy, przenikający moją walizkę, że cały zbiór, w okrągłym blaszanym pudełku po maślanych ciastkach, postanowiłem wyrzucić na lotnisku w Tampie. Niestety puszka nie mieściła się w niewielkim, okrągłym otworze zamykanego kosza na śmieci, więc postawiłem ją na ziemi. W międzyczasie ustawiłem się w kolejce do odprawy i zagłębiłem się w myślach, wspomnieniach dopiero co przeżytych chwil. Dopiero jakaś kobieta dotknęła mi ramienia i po angielsku powiedziała, że coś się dzieje z moim pudełkiem, przy koszu na śmieci. Kucało tam dwóch pracowników ochrony i delikatnie, powoli uchylało wieczko, podejrzewając zapewne, że ktoś podrzucił tak bombę. Nie czekałem dłużej, podszedłem do nich i powiedziałem, że to moje śmieci, które postawiłem na ziemi, bo nie mieściły się w otworze pojemnika z napisem Trash. Zbieranie muszli na brzegu oceanu było fascynujące, ale trzeba by je było wygotować i wewnętrznie wytrawić specjalnymi kwasami, inaczej umiejscowione głęboko resztki zwierząt podmorskich nie pozwoliłyby ich przechowywać. Jakże ciekawe jest to wyłanianie się z mroków pamięci mojej dawnej kolekcji znaczków pocztowych, tym bardziej, że odkrywane na nowo walory, odsyłają mnie do kolejnych serii.
Skomentuj