Stanąłem u wrót wielkiej doliny. Po lewej stronie brązowo-czarne wzgórza podążały w kierunku horyzontu, po prawej zaczynała się żółto-czerwona pustynia, a środkiem biegł wyboisty trakt, wijący się jak wąż i stale znikający za podwyższeniami terenu. Środkiem drogi szły równe szeregi więźniów, ubranych w poszarpane łachy, bosych, zarośniętych i cuchnących. Co sto metrów jechał na wielkiej, złotej iguanie strażnik z głową bielika i słychać było pieśń zespołu Budgie pt. Parents: When I was a little boy, they would say to me/ Don`t go in the world and play, it`s bad company/ All they had was child and faith,/ Let him grow and let him wait/ Just to find what it was to be free/ Now I`m over twenty one, growing up I`ve had my fun/ And I know it`s got to be/ Baby lying in a womb, are you free or in a tomb?/ Let me in I feel I wanna cry, a gdy zaczynały się solówki gitar, krajobraz ciemniał jakby niewidzialna ręka manipulowała przy obrazie, pojawiającym się na wielkim ekranie. Z przodu i na końcu pochodu jechały mosiężne chińskie wozy bojowe, a ich woźnice raz po raz uderzali biczem w spracowane konie. Na zachodzie, tuż nad ostrzem horyzontu, pojawiła się czerwona plama, która na obrzeżach jątrzyła się w różach, fioletach i seledynach, powoli poszerzając się i zakrywając coraz większą część nieba, odbijając się w taflach szklanych skał i opalizujących czernią tafli nefrytu. Skazańcy szli miarowo, ale czasem przystawali, gdy towarzysz padał z wycieńczenia, albo gdy pomiędzy szeregi wkraczała iguana i wściekle kąsała tych, którzy byli bliscy omdlenia. Gdy wyrywała im strzęp mięsa z ramienia lub uda, natychmiast się prostowali i szli dalej, zaciskając zęby z bólu i wykrzywiając twarz w strasznym grymasie. Cesarz patrzył na pochód z wysokości swojego paradnego wozu, przygładzał brodę i nerwowo poruszał kącikami ust. Wreszcie przywołał szambelana i nakazał mu zgładzić wszystkich po doprowadzeniu na miejsce zwane Pusta Czaszka. Już nadciągały brygady zaciężnych żołnierzy, już kierowały się ku wskazanemu celowi, gdy nagle rana na niebie pękła z trzaskiem i zaczęła wylewać się z niej galaretowata czerwona maź. Wszędzie czuć było zapach świeżej krwi, siarki i spalenizny, a dziwna substancja spowiła wzgórza i skały, przelała się przez najwyższe szczyty i podążyła w stronę cesarza i ciężkich wojsk. Muzyka tężała i brzmiała jakoś inaczej, w coraz niższych tonacjach, jakby niewidzialni muzycy grali ją na coraz wymyślniejszych instrumentach. Na wzgórzu zaczął się dziki popłoch, ale nic już nie można było zrobić, maź dotarła do karnych szeregów i natychmiast odebrała siły wszystkim. Władca gasnącym wzrokiem ogarnął niebo i zobaczył amarantowego smoka, patrzącego wielkimi, niebieskimi ślepiami na niego. Chciał się jeszcze szarpnąć, chciał zerwać się z siodła, ale nic nie mógł zrobić, powoli i bezpowrotnie osuwał się w ciemność. Smok zawrócił natychmiast, pociągnął za sobą galaretę, wchłonął ją niczym powietrze i podążył ku północnym krainom, daleko za ostatnie srebrne szczyty, białe granie i kryształowe wąwozy. Oh that road is there/ Oh that road is there/ Come on back, back…
Skomentuj