ALEJA KLONÓW (IV)

Za oknem wiatr lekko poruszał gałęziami klonów i jasnożółte liście odrywały się od nich, a potem kręcąc się w powietrzu, szybko spadały na ziemię. Wokół drzew i na chodnikach utworzył się już gruby, miękki dywan, po którym biegaliśmy i szurgaliśmy nogami, odrzucając na boki spłowiałe, czerwone i cytrynowe płatki. Mój kolega, którego nazywaliśmy Kawka, uzbierał pokaźny kopiec i skrył się w nim. Przyjdź jutro rano koło mojego domu, to zgarniemy więcej liści z ulicy… – powiedział z uśmiechem.  Szła noc i mama położyła mnie w łóżku, wcześniej nagrzewając pierzynę o kaflowy piec, a potem otulając mnie nią po samą głowę. Nie wiedziała, że miałem w ręku piękną muszlę porcelankę i wciskałem ją lekko tam, gdzie kończyły się moje uda. Jakaś nieznana rozkosz rozlewała się we mnie, oczy zaczynały zachodzić mgłą i czułem się bardzo szczęśliwy. Przekrzywiłem głowę w bok, spojrzałem na ozdobną makatkę, na której Anioł Stróż połyskiwał nad dwójką dzieci, przechodzących przez mostek, rozpięty nad rzeczką. Nagle zesztywniałem i przeraziłem się… chyba najbardziej w moim krótkim życiu. Namalowany niebiański strażnik zaczął grubieć i potężnieć, aż w końcu spłynął lekko z obrazu i stanął przy moim łóżku. Miał powiewną, białą szatę, poprzetykaną złotymi nitkami i płatkami jakiejś szklistej, lśniącej, odbijającej światło materii. Jego potężne, białe skrzydła miały tysiące lotek, które drżały jeszcze lekko po locie. W prawej ręce trzymał długi miecz, który na końcu był sfalowany i rozgrzany do czerwoności. Twarz anioła wyrażała nieziemską rozkosz i bolesny smutek, a w kącikach oczu połyskiwały łzy. Jedna z nich oderwała się od rzęs i spłynęła po policzku, zawisła na chwilę na brodzie, a potem spadła mi wprost na czoło. Poczułem jakiś ostry, przejmujący chłód, który natychmiast zmienił się w porażające ciepło i przeniknął całe moje ciało. Wysunąłem rękę z porcelanką poza pierzynę i zwolniłem ucisk, powodując, że muszla lekko kulnęła się po okryciu łóżka i spadła na dywan. Było teraz między nami dziwne porozumienie, jakaś tajemnicza więź, która powodowała, że rozumiałem jego przesłanie, choć nie wypowiedział ani jednego słowa.

Nie wiem kiedy zasnąłem, ale w pewnym momencie poczułem jakby nagłe szarpnięcie i znalazłem się pośród dziwnej przestrzeni, w której roiło się od kolorowych aniołów. Latały we wszystkich kierunkach, śmigały niczym rzucone dziryty i zwalniały na chwilę tuż przede mną. Zawisały w powietrzu (jeśli tam było powietrze…) i przyglądały mi się badawczo. W jednym rojowisku spostrzegłem mojego Anioła Stróża, który instruował bez słów inne skrzydlate twory i wskazywał rozpalonym mieczem na mnie. Byłem lekki jak piórko i wisiałem w błękitnym przestworze, pełnym połyskujących punktów – na dole, u góry i z każdej strony. Przypominało to niebo gwiaździste w ludzkim świecie, ale wszędzie były kaskady niebieskawego światła, dodatkowo rozjaśniane przez wyraziste, pulsujące żarem punkciki. To były miliardy, a może niezliczone liczby aniołów. Wszystkie wiedziały o mnie – czułem to każdą cząstką duszy – wszystkie cieszyły się, że jestem z nimi i wysyłały do mnie subtelne komunikaty. To były zapewnienia, że nic złego się nie wydarzy, a świat będzie bezpiecznie istniał dalej, w nieskończoność. Mój opiekun już był przy mnie i wskazywał mi kierunek, ku któremu śmigle podążyliśmy, w ułamku sekundy przebiegając niewyobrażalne dale. Zatrzymaliśmy się na czymś, co przypominało skałę, wychyloną nad coś, co podobne było do morza. Spowijał je pulsujący, biały dym, z którego raz po raz wysuwały się w górę, jakby nabierały powietrza i rozglądały się dookoła, kształty pięknych mężczyzn, kobiet i dzieci. Zatracając się w tym ruchu bez reszty, wysyłając ku nam pełne ufności spojrzenia, jakby potwierdzenia, że rozumieją nasze myśli, istoty te były, choć ich nie było i nie istniały, istniejąc. Zrozumiałem, że właśnie w tym miejscu, po śmierci, byty wnikają do innego świata i natychmiast podążają tam, gdzie czują, że jest cel ich wędrówki.

Obudziłem się spocony i przerażony, ale też jakby pokrzepiony i pewny, że tego dnia coś ważnego się wydarzy. Mama weszła do pokoju, pocałowała mnie w czoło i ze zdumieniem spojrzała na ścianę. Wisząca na niej makatka z Aniołem Stróżem, pochylającym się nad parą dzieci, spadła na podłogę i zwinęła się bezkształtnie. Spojrzałem za okno i oślepiły mnie żółcienie klonowych liści, a jaskrawy błękit nieba zatarł doszczętnie w mojej pamięci obrazy ostatniego snu. Dopiero po latach go odtworzyłem, dopiero w nowym stuleciu znalazłem się raz jeszcze w tamtych przestrzeniach i zapamiętałem je na zawsze. Mama podniosła z ziemi zimną porcelankę, popatrzyła na nią nieco zdziwiona i postawiła ją na starej, intarsjowanej komodzie z dwoma lustrami po bokach. Umyła mnie i uczesała, a potem posadziła na krześle przy stole, gdzie już czekała filiżanka gorącego kakao i mięciutka bułeczka z solonym masłem. Przyszła do nas pani Kozłowska, znachorka, która kiedyś odczyniła urok, rzucony na mnie przez nienawistną Cygankę. Była bardzo podekscytowana i pytała mamę czy wczoraj wieczorem czegoś dziwnego, nie spostrzegła na niebie? Widząc zdziwienie mojej rodzicielki, przybliżyła się do niej i zaczęła szeptem opowiadać, co się stało. Jakieś wielkie, białe ptaszysko krążyło nad domami, czuła to, ale kiedy wychodziła na ganek i patrzyła w górę, ono znikało natychmiast, jakby wessane przez pustkę. Co to mogło być – zastanawiała się gruba kobieta – czy to był jakiś ważny znak, czy może jakiś diabeł, zmienił barwę sierści i błąkał się wieczorem na obrzeżach horyzontu? A może to był anioł – powiedziała moja mama i spojrzała na mnie z uśmiechem, jakby znała moją tajemnicę. Znachorka upierała się, że wyczuwała obecność złego ducha, zresztą dobre byty objawiają się wprost, tak jak Najświętsza Panienka w Grocie Masabielskiej. Jadłem z wielkim apetytem pieczywo, czułem cudowny smak masła i soli, popijałem słodziutkim kakao i dziwiłem się tym wszystkim. Jednak podskoczyłem gwałtownie i krzyknąłem z przestrachu, gdy Kozłowska, wychodząc od nas, niechcący trąciła porcelankę na ziemię i zbiła ją. Mama zebrała wszystkie części, stwierdziła, że nie da się jej skleić i wrzuciła cząstki do pieca. Poczułem się jakby rozgrzany miecz przeszył mi pierś, chciałem wybiec z domu, schować się gdzieś w zakamarku piekarni, kuźni albo starej pralni. Ale coś trzymało mnie na krześle, jakaś siła wpychała mnie w siedzenie, nie pozwalała odejść od stołu. Mama dolała mi brązowego, ciepłego napoju i zacząłem, z obrzydzeniem, wyjmować z niego kożuch. Dostałem też jeszcze jeden kawałek bułki i szybko go zjadłem, znowu poczułem lekkość i usiadłem na parapecie. Do szyby przykleił się żółty, dygoczący lekko liść, ale po chwili wiatr szarpnął nim i rzucił go na środek podwórka. Jeszcze przez chwilę widziałem go jak leci w powietrzu, unosi się do nieba i równie szybko spada na ziemię.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: