SZATKOWSKI I BRUNO

W Bibliotece „Tematu” pojawiła się nowa książka, którą jest powieść Jerzego Szatkowskiego pt. „To tak nieprawdopodobne, że aż prawdziwe”. Jest to opowieść o latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy to Autor przyjaźnił się ze Stachurą, Wincentym Różańskim, Andrzejem Babińskim i Ryszardem Milczewskim-Bruno. Ta niezwykła narracja zainteresuje zapewne tych czytelników, którzy od dawna śledzą losy tzw. poetów przeklętych. Oto fragment tej  wciągającej, pisanej oryginalnym językiem i tragicznej  – w swoim wyrazie – powieści:

Kelner przyniósł kotlety. Bruno: Szefie, jeszcze raz to samo plus dwie setki czystej. I wtedy poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Odruchowo zacisnąłem pięści. Sprężam się. Wiadomo: jesteśmy w mordowni. Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Ale Bruno nie daje mi umówionego znaku. Spokój czyli. Nie będzie „akcji błysk”. Miałem z Brunem opracowany „teatr taktyczny”. Punkt pierwszy /najważniejszy/: zawsze siadamy twarzami do siebie, żeby widzieć co dzieje się za naszymi plecami. Pilnowanie tyłów. Odwracam się. Stoi istota kobietopodobna. Na trzeźwo aż żal patrzeć. To ta w przykrótkiej spódnicy. Wiedziałem, że prędzej czy później podejdzie do nas. Byliśmy bo nowi w tej pijbijbudzie. Wariant pierwszy: będzie nas brała na litość – szkiełko, dymek, coś na ząb. Czyli tak zwane „szukanie jelenią”. Wariant drugi: wulgarna prowokacja. Tu możliwości wiele. Nie da się wykluczyć jej stereotypowej zmowy z jakimś oprychem ze zmordowniałej ferajny. Może nim być jeden z Osiłków. Wiadomo: etatowi mordownianie mają swoje knajpiarskie zamiłowania, atrakcje, rozrywki – burdy, awantury bijatyki itd. To ich żywioł. Normalnie (z tak zwanego „braku laku”) żrą się, tłuką itd. między sobą. Ale… polują też na obcych i naiwnych. Nowego (z innej mordowni), ale „po fachu” traktują jak swojego. Na własnych śmieciach dla przygodnych gości – niewinnych baranków, a możesz nim być i ty profesorze zwyczajny (już widzę jak się żachasz na te słowa jajogłowy mędrku) są naprawdę groźni. Prawda: stosują prymitywne knyfy, zagrywki, przynęty; a kiedy uderzają, to znienacka, najczęściej z tyłu. Potrzaski, sidła i wnyki kłusowników też są prymitywne, a przecież wpada w nie nawet cwany lis! Skoroś więc nowicjuszem w tej materii, nie obyty w temacie i, o ileś nie liznął rzeczy choćby tylko teoretycznie, to zachodząc na kaszankę czy herbatkę tylko/ nie wiesz co jest grane i, jak się ten czy inny kawałek, tańczy, i… jużeś „ugotowany”. Bywaj zdrów, Jajogłowy! Ale twoje (i tobie podobnych) lekceważenie sprawy, wypięcie cię na marginalia życia i różne ekstremy, albo zadufane: ”Ja przecież jestem ponad tym” – może cię kosztować dużo więcej niż tylko pieniążki. Przerabiało się te lekcje. Się wie czyli, idobrze podpowiada. Powiesz: – Też masz o czym pisać, gryzipiórku! A mam! Bo… kiedy z głową w chmurach wdepniesz w gówno (oby tylko!), to jak naiwny dzieciak wyrecytujesz: – Na błędach człowiek się uczy. – Zastanów się, Jajogłowy, nad mizerią tego „przysłowia”. Usprawiedliwiasz nim własną głupotę. Nic więcej. Durne: Na błędach człowiek się uczy. Toż to brzmi jak… metoda. Jest w tym… zachęta. Można z tej mizerii wyciągnąć „morał”, że im więcej błędów popełnisz, tym więcej się nauczysz. Kretynizm! Popełniłeś błąd i pozostają tylko skutki tego błędu. Błąd jest błąd. Nie może uczyć. Błąd sapera, który myli się tylko raz, obala to „złote” a robaczywe w rzeczy samej, myślątko. Ale dość wymądrzania się. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Teraz my: Bruno i ja siedzimy w mordowni. Idzie o nasze „wiecznych studentów Uniwersytetu Życia” skóry. Uniwersytet Życia. Tak, to jest dopiero coś! – czcigodny, acz skądinąd… laboratoryjny czy gabinetowy !ty! – w wieży z kości słoniowej! ograniczony specjalisto od np. epoki kamienia łupanego, i wszyscy jemu podobni, co – jak mawiał Bruno – otarliście się o życie jak prosiak o żytnią słomę, i…

(…)

Kiedy pewnego razu Bruno (przy „otwartych drzwiach”) jak zwykle pomstował na „autorów” stawa honorariów autorskich, nazywając ich „analfabetami rachunkowymi bez wyobraźni”, mój synek Karolek… o ś m i e 1 i ł  się poprawić „Wielkiego Wuja” w tym stylu: „Bruno, przenośnie można ich tak nazwać, ale tak naprawdę to oni nie są analfabetami, bo przecież tak nazywa się tych, co nie znają liter i, w związku z tym nie potrafią czytać i pisać (wyrazów). A tu chodzi o cyfry – znaki graficzne liczb, czyli należałoby ich nazywać raczej nie analfabetami, a… „ancyferblatami”, które to słowo przyszło mi na myśl od nazwy tarczy zegarowej (zwanej cyferblatem), na której są wszystkie cyfry. Więc skoro jest: alfabet i analfabeta, te równie dobrze: od słowa (wyrazu) cyferblat, powinno być… „ancyferblata”. Nam rację?!”. Ten Karolkowy wywód uwieńczony wybornym neologizmem, tak się Brunowi spodobał, że przyobiecał mu nagrodę w postaci… „niespodzianki”, którą mu sprawi przy najbliższym… honorarium. „A w ogóle – powiedział Bruno – to Karolek powinien ten neologizm o p a t e n t o w a ć, bo… kapitalny i mądry, jest!”  Zabrakło więc czasu i „nerw”, żeby zrealizować pomysł z rysunkiem i Bruno powiedział : Jurek, otwórz archiwum. Coś wybierzemy. A jak… narysuję – zwrócę z nawiązką, jako że „twoje są te moje rysunki”. Przyniosłem tekę. Bruno przerzucał prace… Ten! Trafiło na piękny Autoportret z lat chłopięcych (rysunek węglem). Serce zabolało, ale taka Bruna wola. I… w ten oto sposób Autoportret zmienił właściciela. W tece plastycznej pozostała jedynie koszulka z papieru śniadaniowego z… pyłkami węgla – śladem jego Autoportretu byłej już tu, obecności. Kolejnych imienin Solenizantki Bruno już nie dożył. Nie zdążył też z… „przyobiecaną nawiązką”. Ilekroć odwiedzałem Solenizantkę – zawsze (ukradkiem!) z tęsknotą spoglądałem na Autoportrecik. Tak bardzo mi go brakowało! Bywało też, że zachodziłem do Solenizantki li tylko po to, żeby choć przez chwilę rzucić na niego okiem. Mijały lata.  Opublikowałem sporo Brunianów (nie tylko z teki plastycznej!). Zbliżała się dwudziesta rocznica śmierci poety. Na tę okoliczność postanowiłem „ujawnić” Autoportret. Trzeba będzie poprosić Solenizantkę o sfotografowanie go. Któregoś dnia podniecony tą myślą (…aż do gorączki!) – już chciałem wyjść na dwór, żeby ostudzić łeb, kiedy odezwał się dzwonek telefonu. Podnoszę słuchawkę, i… kto mówi?! Solenizantka! Nie do wiary! Fluidy?, zbieg okoliczności? . Oznajmia, to już od dłuższego czasu szuka mnie po całym świecie, i… tylko cud sprawił, że zdobyła mój numer telefonu. Przed chwilą go wycyfrowała, i dopiero teraz, kiedy już mnie słyszy (jednocześnie szczypiąc się w pupę, że.. siniak będzie!) – wierzy, że to jawa, nie sen!…, (Uwaga! – numer ten dał Poeta, który przedziwnym zrządzeniem losu, właśnie wtedy) rzec można: nazajutrz po zerwaniu ze mną pewnych „dyp1omatycznych rozmów” i, co za tym idzie, ochłodzeniu tak zwanych „kontaktów/… trafił do Drukarza, gdzie zapoznał się był również z panią domu… Solenizantką właśnie! I tak oto w antrakcie  s p r a w y, którą tam załatwiał, rozprawiając o poezji, z ust Solenizantki wyrwało się: Bruno! i… czy Poeta zna może jego przyjaciela Jurka (mnie czyli!), bo ona ma mu coś pilnego do przekazania, a nie wie, gdzie on się „zakopał” i, przynajmniej dla niej „przepadł bez wieści”. Poeta na to, że owszem, może nawet podać numer telefonu, pod którym testem uchwytny. A przecież wcześniej usilnie prosiłem Poetę, żeby bez mojej zgody  n i k o m u  go nie udostępniał, bo… zastrzeżony!) Że musi się ze mną spotkać. Niezwłocznie. Natychmiast. W arcyważnej sprawie. Już miałem na języku, że ja… też! Na miejscu, w dworku Solenizantki okazało się, że z jej strony chodziło o… Autoportret Bruna! Oto rąbek s p r a w y: Solenizantka naprawdę była u kresu wytrzymałości nerwowej. Zaczęło się od tego, że mężczyzna, z którym się ostatnio związała (żyją w konkubinacie) jest cholernie zazdrosny o nieżyjącego Bruna. Nigdy go na oczy nie widział, ale zna życie i twórczość poety, a także krążące o nim legendy. I wszystko byłoby w „najlepszym porządku”, gdyby nie to, że zamieszkała z nim (dzieląc stół i łoże) Solenizantka, która znała Bruna osobiście, a nawet otrzymała od niego… Autoportret , który pewnego dnia zawiesiła na ścianie jego (ich) domu. Na honorowym miejscu. A to już nie jest tak zwane „niby nic”. No i zaczęło się. Adoracja, jaką zawsze darzyła Bruna Solenizantka, nie wygasła. Z upływem czasu potęgowała się nawet. Wspominając Bruna, rozczulała sic często aż do łez (sam też, wielokrotnie byłem świadkiem tego). Poważanie, szacunek, względy (czytaj: życzliwość, przychylność, sympatia) to bardzo dużo. – Skąd? Dlaczego? aż tyle tego? – musiał zastanawiać się mężczyzna. Ani chybi coś się za tym musi kryć. A skoro c o ś, to najczęściej wiadomo, albo domniemywa się, C o. Poniekąd nawet go rozumiem. Każdemu, na jego miejscu (w jego skórze) musiałoby to dać do myślenia. Z tym, że ja znałem prawdę: nic z tzw. „tych rzeczy” nie wchodziło w grę. Absolutnie! Ale kto by w to uwierzył! Facet nie wytrzymał. Po zrostu wkurwił się. I, to w afekcie (tu: wywołanym zazdrością, podejrzeniami) poszedł „na całego”. Prędzej czy później, musiało do tego dojść (u każdego! – nie wyłączając układnych i kulturalnych… bez– bezjajcych Jajogłowych!). Punktem zapalnym stał się Autoportret; „irracjonalna?!… świecka idolatria tegoż obiektu” – praktykowana przez Solenizantkę. Mężczyzna zagroził, że o ile ona nie pozbędzie się tego „przeklętego obrazu”, to sam się tym zajmie. A w ogóle, jak nie „wyleczy się” z maniakalnej– egzaltowanej atencji i admiracji do tego w proch obróconego już, trunkowca i wagabundy, to – jak się wyrazić miał – koniec z nami! . (Różnie to interpretować można). Solenizantką miotały sprzeczne uczucia. Nie mogąc się skontaktować ze mną, była gotowa ten Autoportret spalić?, podrzeć na kawałki?, wyrzucić?, albo (co chyba jednak ryzykowne) schować gdzieś, żeby go nikt nie znalazł?. Dla dobra sprawy i świętego spokoju. Ale… Bruno nie pozwala! Nie wolno nawet zdjąć obrazu ze ściany! A w ogóle, to… Brunowi źle w tych kątach, czuje się tu intruzem, osobą niepożądaną, zakłócającą harmonię i rytm całego domu. A jednak nie opuszcza go, bo ma tu… „swoją ramkę”. Solenizanta każdej nocy słyszy jego kroki, skrzypienie krzesła, na którym siada, szelest przeglądanych przezeń papierów, wypowiadane szeptem monologi i głośne przekleństwa; czuje zapach jego tytoniu fajkowego, woń dojrzewającego na wolnym ogniu „grzańca” – jego ulubionego napitku: dobrego na domowe, całonocne, i… kulturalne rozmowy. Tak, „grzaniec”: jasne piwo z cukrem lub czerwone wino – zwyczajny, ordynarny sikacz „patykiem pisany” zaprawiony, albo inaczej mówiąc, ubogacony (własnym sumptem!) bukiecikiem przyprawek. Żeby tę „cholerną siarę ździebko uszlachetnić, „uwermutować”, Bruno stosował różne mieszanki listków, płatków, korzonków itd. często eksperymentował: kwiatek bzu czarnego, korzeń kosaćca, dzięgiel; gałka muszkatołowa, tatarak, kolender. Po czym degustując… delektował się „autorską” kombinacją! A żartując już, i odrobinkę poetyzując: iżby „grzaniec” „zagwoździkował”, „zaszałwił” nieco, to… dorzucał… goździki i szałwię właśnie! I piło się!

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: