Jeszcze tylko dwa dni trwać będzie Jubileuszowy Rok Juliusza Słowackiego – zamykając go w mojej biografii i dokumentując liczne działania, jakie podjąłem, umieszczam w moim dzienniku fragment szerszego opracowania na temat okresu genezyjskiego, ze szczególnym uwzględnieniem niezwykłego „Poematu o Sofos i Szczęsnym”.
Przestwór duchowy Słowackiego ma złożoną strukturę, bo z jednej strony jest nieograniczoną, nieskończoną przestrzenią, a ze strony drugiej – przypomina widzialny wszechświat, a nawet ma pewne cechy układów planetarnych. Stąd wędrówki duchów mają miejsce w przeciwstawnych obszarach solarnych i lunarnych, ale też nie gubią dynamiki i wielkości niewyobrażalnych dali, gdzie czas i przestrzeń tracą swoją integralność i stają się cząstką, okruchem, cechą istnień. Poeta pragnie poczynać ruch z myśli i światłem ducha zabijać odwieczny ogień, płonący w bytach, mający naturę lucyferyczną, a zatem popychającą je ku piekielnym otchłaniom. Pragnie on kreować duchowe istoty idealne, które rozpłomienia pędzące w dal światło i które w nim (w świetle) podążają ku Bogu. W nim jest spokój twórczy, pozwalający mu zobaczyć byty rozedrgane i płonące fatalnym ogniem, a jednocześnie jest jakaś niezwykła dążność do przebóstwienia tego co złe, noszące w sobie jakiś element globowych niedoskonałości, jakąś skazę cielesności i materialności. On jednak – co paradoksalne – jest jakby stopień wyżej na drabinie duchowej i z tej perspektywy widzi to, czego nie dostrzegają Sofos i Szczęsny – próbuje ich zatem modyfikować, „rozwidniać lice”, wzbogacać swoją obecnością. Słowacki był „tkliwym człowiekiem” i przemawiała do jego wyobraźni „niedola braci” – tych na ziemi i tych w przestworzach, tych cielesnych i tych duchowych. Stawał pomiędzy bohaterami jego poematu, Sofos i Szczęsnym, by światłem ducha – zabić ogień w duchu, by wskazywać kierunek wielkiego marszu, odwiecznego biegu, nieustającej zmienności i metamorfozy. Chodziło też o to, by potwierdzić, że dla rozumu bez granic to wszystko jest już skończone, co zaczęte, a to znaczy, że początek i koniec są jedną chwilą, a istnienie rozgrywa się w mgnieniu Boskich powiek, w ciągu jednej stwórczej myśli i jednego ogarniającego wszystko natchnienia. Czytając ów poemat nieomal dotykamy niezwykłej dynamiki poczynania słów i obrazów Słowackiego, zauważamy z jaką szybkością myśli przeobrażają się tutaj w słowa i stają się tkanką nowych wizji, wirujących przestrzeni, nowych światów i coraz głębszych głębi. Człowiek wędruje przez dzieje i przez przestrzenie duchowe, zatacza kręgi i zawraca, staje się metempsychicznym wędrowcem, który w natłoku lat i tysiącleci szuka przewodnika. Chce wreszcie dotrzeć do Bożego tronu, chce stanąć pośród chórów anielskich, chce zyskać siłę archanioła, ale nie może tego uczynić bez nawrotów do ludzkiego ciała, bez kolejnych cierpień, przenoszących go na wyższy szczebel drabiny duchowej. Poeta staje się przewodnikiem takich bytów, a jednocześnie wybiega myślą w przyszłość, cofa się do przeszłości i widzi siebie w momencie przejściowym, pomiędzy ciałem a duchem. Ma świadomość tego, że przed nim daleka wyprawa, ale też pamięta o swojej przeszłości duchowej i wierzy, że przewędrował już wielkie bezkresne dale niebieskie, a tylko na chwilę trafił do wątłego, schorowanego ciała. Wspiera swoich bohaterów, ale też potrzebuje ich obecności dla wsparcia swojego Ducha.
Tak duchy Sofos, Szczęsnego i poety łączą się w j e d n i ę i zaczynają rozumieć prawa rządzące światem widzialnym i niewidzialnym – sięgają ku fundamentom i pojmują mechanikę dziejów, owej nieustającej przemiany materii w ducha i powrotu istnień spirytualnych do ciał. Natura poezji jest z istoty swej statyczna, jest rodzajem utrwalenia jakiegoś stanu rzeczy, ale wiersz romantyczny otwiera się stale na ogromy i jakby rozsadza swoją formę, eksploduje wraz z przyrodą i poczynanym światem. Wyobrażając sobie to, co zostało zapisane, rozwijamy w wyobraźni wizję poety i wiele tutaj zależy od wewnętrznego dynamizmu utworu. W przypadku przywoływanego poematu, mamy do czynienia z niezwykłą skocznością i lekkością, a zarazem z tak subtelną warstwą wizualną, że natychmiast znajdujemy się pośrodku tego „stworzenia”. Oto kończy się życie w ciele i zaczyna czas rozpadu, powrotu do materii pierwotnej, do łożyska stopionych pirytów, a potem nagłego wyrwania przez inny byt duchowy, ku wyżynom Boskim. Potrzebne jest jednak owo nagłe szarpnięcie – ów pęd, który w świecie ludzkim pojawia się wraz z zachwytem nad wielkością. Tak opisuje go i przeciwstawia ludzkim działaniom destrukcyjnym Johann Ludwig Tieck: Kiedy więc przed obrazem jakiegoś bohatera, jakiegoś wielkiego artysty duszą naszą wstrząsa dreszcz rozkoszy, kiedy chcemy w tej jednej chwili ogarnąć naszym zachwytem niejako cały świat i wszystkich ludzi i niczym centralne kółko mechanizmu zegarowego przekazać wszystkim pozostałym duszom ten sam pęd – wówczas ktoś słysząc ten nasz donośny hymn uśmiecha się nieraz melancholijnie i z cichą wyższością, i wskazuje na przepastne otchłanie przeszłości, na nieznaną wieczną przyszłość; mu unikamy go jak głupie dzieci, on zaś pragnie przywrócić nam jedynie poczucie, iż wszystko jest bez znaczenia. Pęd jest rodzajem Boskiej energii, a zarazem też „podłączeniem” do niezwykle energetycznych sfer, gdzie nie ma miejsca na odpoczynek, gdzie wciąż się coś dzieje, stale trwają jakieś przemiany, zawsze ktoś gdzieś podąża, nieustannie jakieś byty wyrywają się ku Stwórcy i pragną przejść szlak od upadku do wzlotu, od ciała do Ducha. To jakby teologiczny komentarz do odwiecznego problemu, związanego z wszechmocą Boską i pytaniami dociekliwych egzegetów o naturę świata. Jeśli Bóg wszystko może i nad wszystkim panuje, skąd bierze się zło, skąd tragedie, choroby i grzechy ziemskiego bytowania? Czy nie lepiej byłoby od razu „urządzić” świat na innych prawach, uczynić ludzi dobrymi, zamknąć do nich drogę złu – zrównać cielesność z duchowością? Te proste pytania, uznawane czasem za naiwne, mają w sobie sporo pychy i podobne podłoże jak herezja Lucyfera. Kwestionują wszakże wszechmoc Boską i chęć udoskonalania bytów, w procesie życia ziemskiego i w momencie przejścia do sfer duchowych. Ale przecież żadne pytanie nie jest przewiną, żadna próba objaśnienia największej tajemnicy, nie jest wykroczeniem poza dozwolone ramy. W takim rozumieniu poetyckie fantazje Słowackiego na temat genezy i wędrówek duchów migrujących, uznać należy za niezwykłą dążność, by zrozumieć fenomen Boga, by podejść do niego jak najbliżej, osiągnąć stan równowagi z naturą i stworzeniem. Ale Bóg tworzył z niespotykanym we wszechświecie impetem i poeta musi odczuć coś z tego wielkiego aktu, muszą do niego dotrzeć promienie pierwotnego światła, musi poczuć drżenie, zacząć wibrować i przyciągać ku sobie migotanie innych bytów. To wielka tragedia i wielka radość, pozwalająca dostrzec różnorodność i piękno elementarnej kreacji, przekształcenia piekielnego ognia w światło.
Bohaterowie poematu istnieją dzięki modlitwom żywych istot, ciągnących się od form najprostszych do najdoskonalszych, a nawet są wypadkową metamorfoz w obrębie struktur materialnych. Cały wszechświat, zainicjowany i uruchomiony jak zegar, przez Boga, pracował na to, by one zaistniały. I nie było to działanie statyczne, raczej wszystko przebiegało z niezwykłą dynamiką, aż dotarło do tego punktu, w którym zrodziła się żywiołowa świadomość poety. Ten – jak najprawdziwszy romantyk – wytrącony z bytu i własnego ja, zaczął poczynać z siebie światy i tworzyć nowych ludzi, rozległe przestrzenie, zaczął przeczuwać kolumny migrujących duchów, a na koniec sam, jeszcze jako byt cielesny, stanął pomiędzy nimi i ruszył do przodu. Objaśniając im mechanikę dziejów i strukturę istot, zyskał status mentora, znawcy stworzenia – przyjął na siebie funkcję dziejowego drogowskazu, który kieruje tłumy duchów ku właściwym ścieżkom i drogom, a tym samym staje się ukochanym uczniem Pana i przyczynia się do powszechnego zbawienia. Słowacki kierował się tutaj rozległą wiedzą i doświadczeniem lekturowym, związanym z nauką o metempsychozie. Widzimy ją w Poemacie o Sofos i Szczęsnym, gdzie wkracza ona także w obręb obrazowania i wyobraźni. Szczęście bohaterów kojarzy się poecie z parą łabędzi, spokojnie sunących po wodzie. Pomijając aspekt erotyczny takiego przedstawienia, który wskazywał w odniesieniu do literatury romantycznej Gaston Bachelard, warto skupić uwagę na owej potrójności. Nie byłoby zachwytu i nie pojawiłoby się tutaj myślenie symboliczne, gdyby owa para pięknych białych ptaków nie została wyodrębniona przez świadomość poety, a potem nie została umieszczona w ciągu triad, biorących swój początek w pismach – głęboko zakorzenionych w świadomości poety – Ojców Kościoła. To jeden z niewielu obrazów statycznych w tym poemacie. Ogrom uczuć i doświadczeń, waga symboli i tradycji wczesnochrześcijańskiej, każe jednak dopatrywać się w owym obrazie szczęśliwości drugiego dna – wszakże w przyrodzie nie ma obszarów bez zagrożeń, a piękny biały ptak zawsze będzie wyzwaniem dla drapieżnika. Starczy, że zbliży się za bardzo do brzegu, gdzie czyha lis lub wilk i już harmonia zostanie zakłócona, pojawi się krew na białych piórach, niewinność i czystość zostaną zbrukane. Rację ma Andrzej Kotliński, gdy wskazuje, że okres mistyczny stał się epoką w ogromnej mierze zdominowaną przez walkę i przemoc. Ale dodać tutaj też trzeba, że jest to odwzorowanie gwałtowności przemian dokonujących się w kosmosie i przyrodzie, po akcie założycielskim i po pojawieniu się na planecie Ziemia struktur, pozwalających na dalsze przekształcenia, a w końcu na zaistnienie pierwszych form życia. To w takim momencie zaczyna się Genezis z Ducha, i to o takich celach finalnych mówi Poemat o Sofos i Szczęsnym, Poecie chodzi o odzwierciedlanie postępu i nieustannych przekształceń, prowadzących do osiągnięcia duchowych wymiarów gigantycznych. To jest droga od niewielkiej drobiny ludzkiej do Ducha rozrastającego się i osiągającego wymiary globowe. Stąd już tylko krok do kosmogonii Ducha, przekształcającego wszechświat, odwzorowującego Boskie tchnienie i stającego się samą jego istotą. Tego rodzaju dynamiczne wzrastanie i zdobywanie potężnej mocy, stawanie się gigantyczną strukturą, możliwe jest dzięki stwarzającej wyobraźni i wiedzy. Tym czym dla człowieka są niewyobrażalne wręcz przemiany w stale eksplodującym Słońcu, tym dla postaci wykreowanych przez Słowackiego są metamorfozy i migracje duchów. Można tutaj zestawić dwa obrazy – czerwonej, rozżarzonej kuli gazowej, nieustannie się zmieniającej na powierzchni i we wnętrzu, z równie wielkimi i kłębiącymi się postaciami, duchami, aniołami, ulotnymi bytami, które wydostały się z powłoki cielesnej i w wielkich „duchowych kłębach” zdobywających przestrzeń niebieską, wypełniających odwieczną pustkę, mnożących się w postępie geometrycznym i – potem – z wielką mocą wracających do ciał, by znowu cierpieć, by żyć i umierać, by wchodzić na dawne szlaki, i zamykać kręgi metempsychiczne.
Skomentuj